Historie prawdziwe - Robert Trafny - ebook

Historie prawdziwe ebook

Robert Trafny

4,0

Opis

Historie prawdziwe” to zbiór opowieści o życiu, przyjaźni i Fortunie, która czasem człowiekowi daje, a czasem zabiera. Opisane w tej książce zdarzenia, choć fabularyzowane, zdarzyły się naprawdę. Charakter opowieści jest różny, jak różne jest Życie — są tu opowieści zabawne, zasmucające, niezwykłe, a nawet straszne z ludzkiego punktu widzenia — jednym słowem: samo życie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 94

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Robert Trafny

Historie prawdziwe

część 1

© Robert Trafny, 2018

„Historie prawdziwe” to zbiór opowieści o życiu, przyjaźni i Fortunie, która czasem człowiekowi daje, a czasem zabiera. Opisane w tej książce zdarzenia, choć fabularyzowane, zdarzyły się naprawdę.

Charakter opowieści jest różny, jak różne jest Życie — są tu opowieści zabawne, zasmucające, niezwykłe, a nawet straszne z ludzkiego punktu widzenia — jednym słowem: samo życie…

ISBN 978-83-8126-757-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Słowo wstępne

Oddajemy do Państwa rąk pierwszą część cyklu pod wspólnym tytułem „Historie prawdziwe”. Każda z części jest zbiorem krótkich opowieści o życiu, przyjaźni i Fortunie, która czasem człowiekowi daje, a czasem zabiera.

Opisane zdarzenia, choć fabularyzowane, zdarzyły się naprawdę. Dbając jednak o prawo prywatności osób opisanych w tym cyklu, wszelkie imiona, nazwiska, a niejednokrotnie także nazwy miejscowości zostały zmienione. Nie jest bowiem naszym celem zdawać Czytelnikowi reporterską relację, w której liczą się suche fakty. W naszym cyklu jest to raczej luźna opowieść oparta na zdarzeniach, które miały kiedyś miejsce.

Charakter opowieści jest różny, jak różne jest Życie — są tu opowieści zabawne, zasmucające, niezwykłe, a nawet straszne z ludzkiego punktu widzenia. Nie ma bowiem lepszego gawędziarza jak Los, który milionom ludzi na całym świecie, każdego dnia przynosi coś nowego — czasem dobrego, czasem złego. Wystarczy tylko przysiąść gdzieś niezauważenie i słuchać jakie plany przygotował Los na dzisiaj. Niniejsza książka jest właśnie zapisem tego, co Autor usłyszał i zapisał…

Robert Trafny

Azbest

Coś w tym bloku musi być złego — zastanawiał się Rafał pewnego dnia — skoro z góry na dół w jego klatce ktoś w krótkim czasie umarł na raka. Przez wiele lat nic się nie działo, aż przyszedł taki czas, że raczysko weszło w ich życie. W sąsiednich klatkach nie było czegoś takiego — tylko w jego, środkowej.

Najpierw umarły sąsiadki z parteru i półpiętra — obie na raka płuc. Potem sąsiadka mieszkająca pod Rafałem — na raka mózgu i sąsiad mieszkający nad nim — także na raka płuc. Na końcu umarł ojciec Rafała, u którego wykryto nowotwór przełyku. Widać było wyraźnie, że śmierć szła od dołu w górę. Dlaczego więc jego ojciec nie umarł przed sąsiadem z góry? Być może dlatego, że nie zamieszkiwał tu stale — w ostatnich latach pracował i mieszkał poza domem.

Co mogło być przyczyną tego pochodu śmierci? Któregoś dnia w rozmowie ze znajomym Rafał chyba znalazł wyjaśnienie. Okazało się, że przy jego bloku, dokładnie przy jego klatce biegną pod ziemią rury wodociągowe doprowadzające wodę do bloku. Ich izolacja wykonana jest z azbestu. Według opinii znajomego już tylko w dwóch miejscach w mieście taka izolacja jest jeszcze na rurach: przy jego bloku i na drugim końcu miasta przy innym bloku mieszkalnym. Nie można nie wierzyć znajomemu, bo jako były kierownik z firmy wodociągowej wie chyba, co mówi. Czyżby to azbest był tym cichym zabójcą? Rafał nie potrafił tego ocenić.

Z braku pieniędzy na inwestycje nikt nie zamierza wymieniać rur, więc czas pokaże czy następne pokolenie mieszkające w klatce Rafała nie podzieli losu swoich poprzedników, czy on sam…

Czy to koniec?

Wieść o nowym dyrektorze rozchodziła się po firmie lotem błyskawicy, zanim ten formalnie objął swoje stanowisko. „Ale czy to na pewno ten sam?” — pytano. „Na sto procent!” — padała zaraz odpowiedź.

Pogłoski na temat Łukasza Domięckiego, nowego dyrektora wyprzedzały go, jak niesława, której był bohaterem. Nie było to jego pierwsze stanowisko dyrektorskie — zarządzał już wcześniej dwiema innymi firmami. Obie te firmy upadły niedługo po tym, jak przejął nad nimi zarządzanie. Czyżby ten sam los miał teraz czekać obecną firmę?

Wśród załogi, niczym choroba zakaźna rozchodził się niepokój i zatroskanie. „No, to już po nas…” — kwitowali pesymiści. „Może nie będzie tak źle… — ripostowali drudzy — Czas pokaże…”.

Są ludzie, których życie niczego nie uczy, którzy popełniają wciąż te same błędy. Czasami wynika to z ich głupoty a czasami z braku odpowiednich predyspozycji lub umiejętności. Tak też pewnie jest w przypadku pana Domięckiego. Nie dociekając jednak przyczyn, wystarczy powiedzieć, że w niecałe trzy lata po objęciu stanowiska dyrektora, firma upadła.

Niektórzy z pracowników domniemywali, że to było celowe działanie, że zadaniem Łukasza Domięckiego jest doprowadzanie firm do upadku, dlatego też, gdzie nie pójdzie, tam koniec firmy pewny. Może chodzi komuś o zlikwidowanie konkurencji, może o pozyskanie atrakcyjnej działki, a może o przejęcie za grosze majątku firmy — nie wiadomo. Inni z kolei uważają, że najzwyczajniej w świecie człowiek ten nie nadaje się do kierowania firmą, że to typowy partacz, który co nie weźmie do ręki, to zepsuje. Ktoś go jednak na dyrektora powołuje — dziwne jest to więc trochę…

Chwilowo Łukasz Domięcki jest bez pracy, ale już rozgląda się za nową posadą — oczywiście na stanowisko dyrektora. Oby nie trafił do firmy, gdzie Drogi Czytelniku pracujesz…

Deska antystresowa

Najlepiej udawać, że się nic nie widzi — pomyślał Tomek, widząc jak klient knajpki, w której pracował, oparł ręce o ścianę i zaczął w nią mocno uderzać głową. Co prawda na ścianie wisiała tabliczka zwana „deską antystresową” z napisem „Tu uderzać głową” i nakreślonym kołem, gdzie uderzać, ale Tomek nie sądził, że ktoś potraktuje to tak dosłownie.

Była to zwykła, żartobliwa deseczka, gadżet, jakich można spotkać wiele. Ta akurat była „deską antystresową” z wypisaną obok instrukcją obsługi, informującą o tym, że aby pozbyć się stresu, należy wziąć rozkrok, oprzeć ręce o ścianę, dobrze wymierzyć i mocno uderzyć głową w narysowane w środku deski koło.

Nieobliczalny klient nie poprzestał na jednym razie. Zaraz uderzył głową drugi raz, a za nim trzeci. Każde kolejne uderzenie było mocniejsze od poprzedniego. Po tym ekscesie klient jak gdyby nic usiadł obok przy stoliku i zadzwonił na pogotowie, aby dowiedzieć się o warunki oddania spermy. Taki żart…

Tomek nie tyle bał się niezrównoważonego klienta, ile czuł się niepewnie, przebywając z nim sam na sam — w lokalu poza nimi nie było nikogo. Najlepiej udawać, że się nic nie stało — powtarzał sobie w myślach. — Jakby go tu nie było… Lepiej nie patrzeć w ogóle w jego stronę… — zawyrokował Tomek. — Nie wiadomo, co go może sprowokować…

Opowiadając później tę przygodę, wydała się ona nawet zabawna, to też znajomi, którym ją Tomek opowiadał, prosili po raz kolejny o jej powtórzenie.

— No, już mówiłem — odezwał się znudzony Tomek. — Siedzę ja sobie za barem, a tu włazi jakiś gostek, rozgląda się po pustej sali, podchodzi do ściany obok mnie, na której wisi „deska antystresowa”, czyta ją uważnie i nagle — ja patrzę — a ten opiera ręce o ścianę i… bach!, bach!, bach! Z całej siły głową o tę deskę.

— I co ty na to? — zapytała rozbawiona Małgośka.

— Nic. Udawałem, że nie widzę. Nie wiadomo czego się po takim spodziewać. Patrzyłem przez okno i powtarzałem sobie: Nic się nie stało…, nic się nie stało…

Całe towarzystwo zaśmiało się głośno. Takiej historii jeszcze nie słyszeli…

Duch palacza

— I co ja mam zrobić? — pytała Gabrysia koleżankę, opowiadając jej swój ostatni sen. — Ciągle mi się śni mój zmarły mąż, zawsze z tym swoim papierosem w buzi… Żeby chociaż coś powiedział…

— Czegoś dusza chce — zawyrokowała Alina.

— No to niech powie — denerwowała się Gabrysia. — Wiecznie z tym swoim papierosem…

Na samą myśl o tym, ile mąż palił, brały Gabrysię nerwy. Nie zapomniała mu tego nawet po śmierci.

— Może właśnie tego mu brakuje? — coś tknęło Alinę.

— Czego? Papierosów?! — oschły głos Gabrysi nie krył zdziwienia. — Przecież duchy nie palą!

— Ja wiem — zaczęła spokojnie koleżanka — ale może tak się przyzwyczaił do papierosów, że teraz tego mu brakuje?

— No może, może… — przytaknęła Gabrysia tym samym oschłym, zdradzającym poddenerwowanie tonem. — Ale co ja mam, palić za niego?! Albo wysłać mu paczkę w zaświaty?!

— Nie — zmieszała się trochę koleżanka, widząc reakcję Gabrysi. Nie zważając jednak na to, ciągnęła dalej wypowiedź swym spokojnym i delikatnym tonem. — Weź paczkę papierosów, idź na cmentarz i zakop ją na jego grobie. Może coś pomoże…

Gabrysia spojrzała ze zdziwieniem na Alinę, ale po namyśle, z braku lepszych pomysłów, postanowiła jeszcze tego samego dnia zrobić tak, jak radziła jej koleżanka i o dziwo — pomogło. Mąż przestał ukazywać się jej w snach. Widać, tego mu właśnie brakowało…

Głupi żart

Kamień, o który uderzył Jacek, nie był ani jedyny, ani najmniejszy — nie można więc uznać tego wypadku za przeznaczenie. Był to po prostu głupi żart kolegów, z którymi Jacek postanowił obalić kilka flaszek wina. Do zrealizowania swojego zamierzenia wybrali zagajnik w pobliżu sklepu, aby nie rzucać się nikomu w oczy.

Mocno sobie podpiwszy, wśród rozmów urosłych do rangi najważniejszych na świecie, czas płynął wszystkim w sposób lekki i przyjemny. Odurzony winem Jacek nie spostrzegł, kiedy jego kompani rozwiązali mu buty i związali sznurówki obu butów razem. Miał to być żart, jeden z wielu…

Niedługo potem w Jacku odezwała się potrzeba pójścia na stronę. Wstał więc, chwiejąc się mocno na nogach i skręcił tułowiem w bok, zamierzając postawić krok. Związane ze sobą sznurówki nie pozwoliły jednak na to i Jacek jak bezwładny worek kartofli upadł na ziemię, uderzając głową o wystający z ziemi kamień. Zaraz też pojawiła się wyciekająca z otwartej rany krew, która ostudziła śmiech kompanów. Kiedy zabierano ciało Jacka, nikomu już do śmiechu nie było…

Hasło

Zdarzyło się to w pewnym zakładzie, pewnego dnia, a właściwie nocy, gdy Andrzej jako elektryk zmianowy pracował na trzecią zmianę. Właśnie kończył obchód działu produkcji, aby upewnić się, czy wszystkie maszyny działają bez zarzutu. Na szczęście żaden z operatorów nie zgłaszał uwag, więc Andrzej mógł zrealizować swój zamysł, który ciągnął się za nim od godziny, czyli aby zamknąć się w warsztacie i trochę zdrzemnąć. Trzeba sobie jakoś radzić…

Andrzej wielce zadowolony z takiego obrotu sprawy, szybko zamknął za sobą drzwi i zaraz przekręcił zamek. Zgasił światło i ułożył się na fotelu. — Chwila spokoju… — pomyślał, popadając spokojnie w półsen.

Po dwóch godzinach ktoś próbował otworzyć drzwi do warsztatu, ale widząc, że są zamknięte, dał sobie spokój. — No i dobrze — pomyślał obudzony Andrzej. Niedługo potem ktoś znowu próbował otworzyć drzwi, tym razem jednak nie dał za wygraną i zaczął natrętnie pukać, najpierw delikatnie, a po chwili zdecydowanie mocniej. — No i czego — szepnął do siebie poirytowany Andrzej, wkładając buty. — Nie widzi, że zamknięte…

Pukanie co rusz powtarzało się, więc w końcu Andrzej ze złością w głosie krzyknął:

— Hasło!

— Zwolnienie z pracy — padła zaraz odpowiedź zza drzwi.

Stanowczy głos mówiącego poderwał Andrzeja na równe nogi i w tej samej chwili otworzył drzwi warsztatu.

— Dobry wieczór panie dyrektorze — Andrzej nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

— Dobry wieczór — odpowiedział znacząco dyrektor, wchodząc w głąb warsztatu. — Co pan tak pozamykany?

— Mmm… Bo byłem w ubikacji i nie chciałem zostawiać warsztatu bez nadzoru — Andrzej sklecił na poczekaniu jakąś historię. — Rozumie pan, człowiek jest sam, nikt nie widzi, a tu i narzędzia i cenne podzespoły, ktoś wejdzie, zabierze…

— Rozumiem — rzekł nie do końca przekonany dyrektor, ale nie chcąc drążyć tematu, powiedział tylko: Żeby to było ostatni raz…

— Tak jest! — naprężył się Andrzej.

Tym razem Andrzejowi się udało, ale drugi raz nie może już się dać złapać. Będzie musiał uważać…

Igraszki Losu

— Pieprzysz…! — kolega Darka nie krył ekscytacji, gdy ten opowiadał mu o swojej nowej dziewczynie

— No, mówię ci — chełpił się Darek. — Mogę w nią walić aż miło.

— Gdyby moja nie mogła mieć dzieci — rozmarzył się Tomek — to by się iskry sypały. Obracałbym ją na wszelkie sposoby…

— I to jeszcze jak… — roześmiał się Darek.

Darek był typowym dwudziestoletnim chłopakiem, który nie myślał jeszcze o ślubie a tym bardziej o zakładaniu rodziny. Gdy nowo poznana Andżelika oświadczyła mu, iż nie może mieć dzieci, wcale się tym nie zmartwił. Szybko zresztą doszedł do wniosku, że jest to mu nawet na rękę. Nigdy nie lubił prezerwatyw i związanej z nimi przerwy w pieszczotach, więc wizja odbycia pełnego stosunku bez konieczności wychodzenia z kobiety szybko zawładnęła jego pożądaniem.

Dni Darkowi szybko mijały na beztroskich igraszkach miłosnych, gdy któregoś dnia jego dziewczyna oznajmiła mu smutno:

— Jestem w ciąży…

— Ale jak?! Co?! — Darek z emocji nie potrafił sklecić sensownego zdania.

— Jestem w ciąży — powtórzyła Andżelika, wpatrując się w zakłopotanego Darka.

Nie sposób opisać wszystkich myśli i uczuć chłopaka, jakie kłębiły się w nim przez kolejne dni. Z jego młodzieńczego wigoru nie pozostało nic. Gdy usiadł przy stole w domu rodzinnym, wyglądał jak jego dziadek Stefan.

— No, już nie martw się — odezwała się matka, próbując pocieszyć syna.

— Teraz i tak za późno! — ojciec ani myślał rozczulać się nad synem.

— Mówiła, że nie może mieć dzieci… — Darek miał tylko ten jeden argument na swoją obronę.

— No to widzisz, jak nie może mieć! — przeżywał to na swój sposób ojciec.

Sytuacja, w jakiej znalazł się Darek i jego najbliżsi nie była komfortowa — nawet padły już pierwsze deklaracje, że nikt nie będzie uchylał się od odpowiedzialności: Dziecko potrzebuje ojca, a skoro już tak się stało, to trudno, trzeba wziąć odpowiedzialność za dziecko. Beztroskie lata młodości szybko oddalały się z wyobraźni Darka.

Jako że Fortuna lubi czasem zabawić się ludzkim losem, nie będziemy tu opisywać ani kolejnych dni z życia Darka i jego najbliższych, ani radości, gdy okazało się, że to nie on jest ojcem dziecka.

Kiedy po znajomych i rodzinie rozeszła się wieść o „przygodzie” Darka szybko znalazły się osoby „dobrze poinformowane”. Odkryły one prawdę, jaka przed Darkiem była zakryta. Otóż okazało się, że Andżelika tuż przed poznaniem Darka chodziła z chłopakiem o imieniu Paweł. Kiedy zaszła z nim w ciążę, ten ulotnił się jak spłoszona mysz spod miotły. Darek wydał się jej być idealnym rozwiązaniem tej trudnej sytuacji, zanim ktokolwiek dowie się z jej rodziny, że spodziewa się dziecka. To małe kłamstewko, iż nie może mieć dzieci, miało zachęcić Darka do skorzystania z jej wdzięków w sposób pełny. A potem jakoś to będzie…

Jeleń

Zaczęło już dobrze zmierzchać, gdy Staszek wraz z żoną wsiadł do samochodu, aby w końcu wyruszyć w drogę powrotną do domu. Wiejscy przyjaciele, u których byli, pożegnali ich serdecznie, zapraszając ponownie do siebie. Znali się nie od dziś, więc specjalnego zaproszenia nikt z nich nie potrzebował, jednak kurtuazji musiało stać się zadość.

Wieczorna pora powrotu jak na gorący sierpniowy dzień to doskonałe rozwiązanie. Staszek nigdy nie wybierał innego. Lubił tę porę ze względu na mniejszy ruch na drodze, co w jego podeszłym wieku miało znaczenie — nie musiał tak uważać na innych użytkowników ruchu.

Niedługo po tym, jak wjechali w las, przez który prowadziła droga do ich miasteczka, żona wypatrzyła w oddali niewyraźnie zarysowaną postać stojącą na szosie. Odezwała się więc do męża:

— Uważaj, tam ktoś chyba stoi…

— Widzę — odezwał się ze złością mąż. — Nie jestem ślepy.

Oboje w milczeniu zaczęli przyglądać się tajemniczej postaci, która w miarę zbliżania stawała się coraz większa i wyraźniejsza.

— To jeleń! — wykrzyknęła podekscytowana Jaśka.

— Przecież widzę — przecedził przez zęby Staszek, którego zły nastrój nie opuszczał.

Małżonkowie zbliżali się do stojącego na środku szosy zwierzęcia coraz bardziej, jednak ten nic sobie z tego nie robił. Stał odwrócony tyłem do nich i patrzył posępnie gdzieś przed siebie. W końcu Staszek zatrzymał się kilka metrów przed jeleniem i spoglądając z niechęcią, odezwał się sam do siebie: „Co on sobie myśli?!”.

W świetle świecących z samochodu reflektorów widać było, jak zwierzę nieznacznie przekręciło łeb i swym lewym okiem obserwowało intruza. Sam jednak ani myślał się ruszać. W nieporuszonej pozie stał dostojnie, jakby wystawiając swoje duże i rozłożyste poroże na podziw przybyszów. Nie sposób było ominąć tej żywej zawady, gdyż ta stała dokładnie na środku jezdni. Staszek bał się z jednej strony, że zahaczy zwierzę, które jakby nie było, masą i wielkością dorównywało jego samochodowi, a z drugiej strony bał się, aby przejeżdżając obok, zezłoszczone zwierzę nie zaatakowało go. Nie tyle bał się o życie, bo wewnątrz samochodu czuł się bezpiecznie, bardziej szkoda było mu karoserii, którą z pewnością trzeba by po takim ataku prostować.

Staszek trzymał więc ręce na kierownicy i myślał co zrobić. Jego nerwy wzmagały się w tempie turkoczącego silnika. W końcu widząc, że nastała sytuacja patowa, wyładowując swoją złość, nacisnął dwa razy klakson. W chwilę potem jakby obudzony przez dźwięk klaksonu jeleń obrócił się i pochylając łeb… zaczął uderzać w przód samochodu coraz mocniej. Staszek nie przewidział takiego obrotu sprawy — z przerażenia otworzył buzię i struchlał, jednak krzyki żony, aby zaczął cofać, zmobilizowały go i szybko wrzucił wsteczny bieg. W szybkim tempie odjechał samochodem dobre kilkanaście metrów, a widząc, że agresor nie atakuje, Staszek zatrzymał samochód, aby ochłonąć. W oddali stał jeleń z pochylonym łbem, a w jego oczach odbijały się reflektory samochodu. Ledwo się zatrzymali, zwierzę zaczęło w swojej pochylonej pozie iść coraz szybciej w ich stronę.

— Zgaś światła! Zgaś światła! — krzyczała przerażona małżonka. — Zawracaj! — głos rozsądku w końcu przeważył.

— Nie ma czasu! — odparł roztrzęsiony Staszek, po raz wtóry mobilizując się do działania.

Zaraz wrzucił wsteczny bieg i szybko odjechał. Dopiero gdy zwierz całkowicie zniknął za horyzontem, ustawił samochód na właściwym pasie jezdni i drogą okrężną powoli wrócili do domu. Jeszcze wychodząc z samochodu, trzęśli się jak osiki. Nie sposób było otworzyć drzwi mieszkania, gdyż trzęsące się ręce nie potrafiły umieścić klucza w zamku.

Tego