Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska - darmowy ebook + audiobook + książka

Historia żółtej ciżemki ebook i audiobook

Antonina Domańska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 17 min

Lektor: Antonina Domañska

Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




An­to­ni­na Do­mań­ska

Hi­sto­ria żół­tej ci­żem­ki

1489-1867

Cen­ny klej­not sta­re­go Kra­ko­wa, chlu­ba Pol­ski, ar­cy­dzie­ło mi­strza Wi­ta Stwo­sza[1] i po­mnik je­go chwa­ły – wiel­ki oł­tarz w ko­ście­le Pan­ny Ma­rii, fun­do­wa­ny przez bo­ga­te miesz­czań­stwo kra­kow­skie w r. 1489, chy­lił się ku upad­ko­wi.

Bli­sko czte­ry wie­ki rzeź­ba ta prze­wspa­nia­ła zaj­mo­wa­ła naj­cel­niej­sze miej­sce w świą­ty­ni, bli­sko czte­ry wie­ki opie­ra­ła się nisz­czą­ce­mu wpły­wo­wi cza­su, wresz­cie ule­gła.

Oto co po­wia­da spra­woz­da­nie do­zo­ru ko­ścio­ła Pan­ny Ma­rii z r. 1867:

„…od chwi­li gdy się prze­ko­na­no o groź­nym sta­nie oł­ta­rza, za­ję­to się bez­zwłocz­nie szu­ka­niem środ­ków ura­to­wa­nia go do­brze ob­my­ślo­ną re­stau­ra­cją. Imio­na Pio­tra Mi­cha­łow­skie­go[2] i Ka­ro­la Kre­me­ra[3] wią­żą się z tą my­ślą. Oni pierw­si ba­da­li stan i przed­sta­wia­li środ­ki. A choć nie do­cze­ka­li szczę­śli­wej chwi­li roz­po­czę­cia pra­cy, za po­bu­dza­nie i na­wo­ły­wa­nie do niej cześć ich pa­mię­ci!”

Ko­mi­tet re­stau­ra­cji wiel­kie­go oł­ta­rza skła­dał się, prócz sta­łych człon­ków do­zo­ru ko­ściel­ne­go, z na­stę­pu­ją­cych mę­żów: prof. Czyr­niań­ski, pr. Du­na­jew­ski, W. Eliasz, P. Fi­lip­pi, ks. Grzy­bow­ski, prof. Ku­czyń­ski, prof. J. Kre­mer, H. Kiesz­kow­ski, M. Ku­kal­ski, J. ks. Lu­bo­mir­ski, prof. Łep­kow­ski, P. Po­piel, F. Pasz­kow­ski, F. Po­ku­tyń­ski, E. Steh­lik, H. Se­re­dyń­ski, ks. Wil­czek.

Przy­ta­czam da­lej sło­wa spra­woz­da­nia:

„…przy­stą­pio­no do zu­peł­ne­go ro­ze­bra­nia oł­ta­rza, do wy­ję­cia wszel­kich rzeźb i or­na­men­ty­ki, ka­wa­łek za ka­wał­kiem. Wte­dy to ru­szy­ła się przez wie­ki na­gro­ma­dzo­na ilość ku­rzu, zna­la­zły się waż­ne odłam­ki, zna­lazł się osnu­ty pa­ję­czy­ną trze­wik śre­dnio­wiecz­ne­go ro­bot­ni­ka, zgu­bio­ny przed 400 la­ty…”

Wiel­ki oł­tarz, od­no­wio­ny i za­bez­pie­czo­ny grun­tow­nie przed znisz­cze­niem na dal­sze set­ki lat, słu­ży znów Bo­żej chwa­le, za­chwy­ca oczy i ser­ca pa­trzą­cych, gło­si sła­wę nie­śmier­tel­ną mi­strza Wi­ta Stwo­sza.

Zna­le­zio­no za oł­ta­rzem trze­wik, żół­tą ci­żem­kę… Skąd się tam wzię­ła? Do ko­go mo­gła na­le­żeć? Czy był rze­mieśl­ni­kiem czło­wiek, co uży­wał sa­fia­no­we­go obu­wia? Czy umyśl­nie rzu­cił trze­wik za oł­tarz? Ale dla­cze­go? Czy do­ro­sły męż­czy­zna mógł mieć ta­ką ma­łą sto­pę? A mo­że to był chło­piec? Mo­że to by­ło dziec­ko?

Od­kąd prze­czy­ta­łam za­gad­ko­wy ustęp spra­woz­da­nia i oglą­da­łam żół­tą ci­żem­kę, nie­po­ko­iły mię[4] te my­śli, szu­ka­łam na nie od­po­wie­dzi…

W do­mu i w pusz­czy

„Już ni­g­dy nie bę­dę!” – Co prze­żył i ko­go znał or­ga­ni­sta Wa­lan­ty. – Do­kąd moż­na za­je­chać na drew­nia­nej jasz­czur­ce. – Za­błą­ka­ny w pusz­czy. – Pieśń wie­czor­na wil­ka.

– O mój ta­tu­siu, mój zło­ci­sty… nie bij­cie! Jesz­ce mi ten ostat­ni raz da­ruj­cie! Juz[5] ni­g­dy, a ni­g­dy, a ni­g­dy nie bę­dę!

– Co dzień obie­cu­jesz, co dzień bi­cie bie­rzesz, koń­ca te­mu nie ma! – krzyk­nął z gnie­wem oj­ciec, trzy­ma­jąc chłop­ca za koł­nierz u ko­szu­li, a oglą­da­jąc się za rze­my­kiem.

– Ady[6] mu prze­cie wy­bacz, kiej[7] tak świę­cie przy­rze­ka – wsta­wi­ła się mat­ka, od­su­wa­jąc gar­nek z ja­gła­mi[8] od ognia. – Ta­kiś za­wzię­ty na ono[9] dziec­ko, a Bo­giem i praw­dą nie ma o co. Ma­ły jest, to się i ba­wi; cóż ci wa­dzi, że se ta ko­zi­kiem w desz­czu­łecz­ce dłu­bie? Sprzy­krzy mu się, rzu­ci, ano za ty­dzień bę­dzie no­wa za­baw­ka.

– A ile ra­zy do ko­ści pal­ce po­za­ci­nał i nie rzu­cił no­ża? Skó­rę prać rze­tel­nie, to mo­że usłu­cha. Gdzie po­stro­nek[10]?

– Puść go! Mó­wię ci po do­bro­ci; obia­do­wać[11] po­ra. Waw­rzuś, przy­suń ta­tu­sio­wi ła­wę.

– Za­wdy[12] mu­si być bab­skie na wierz­chu – mruk­nął Woj­ciech.

Usie­dli wszy­scy tro­je za sto­łem i je­dli w mil­cze­niu. Po­krze­piw­szy się, go­spo­darz zwró­cił się zno­wu do syn­ka i mó­wił już spo­koj­nie:

– Pa­mię­taj­że se, coś sam po­wie­dział: „ostat­ni raz”. Chło­po­sko[13] dzie­wią­ci[14] lat się­ga, a by­dląt­ku nie da ra­dy. Wy­goń wszyst­kie trzy na pa­stwi­sko, a da­waj po­zór[15], co­by[16] ci znów któ­ra nie ucie­kła. Mam co lep­sze­go do ro­bo­ty, jak za kro­wa­mi po bo­ru bie­gać. No, idź.

Waw­rzek wy­sko­czył z cha­łu­py uszczę­śli­wio­ny, że dzię­ki ma­tu­si omi­nę­ła go ka­ra, i pe­łen jak naj­lep­szych po­sta­no­wień, po­ma­sze­ro­wał z kro­wa­mi na łą­kę. Woj­cie­cho­wa po­my­ła stat­ki[17] i za­sia­dła przed warsz­ta­tem tkac­kim, z któ­re­go już spo­ry ka­wał sza­re­go płót­na aż do zie­mi zwi­sał. Naj­więk­szą jej du­mą by­ło, że jak Po­rę­ba Po­rę­bą, żad­na go­spo­dy­ni ty­le lnu nie sia­ła, ty­le ni­ci nie przę­dła, ty­le płót­na nie tka­ła, co ona. Wzię­ła się więc ocho­czo do ro­bo­ty, ino[18] raz na ja­kiś czas po­cią­ga­jąc sznu­rek od po­dłuż­ne­go ko­sza, za­wie­szo­ne­go na ha­kach u po­wa­ły. W tym ko­szu spa­ło jej naj­młod­sze dziec­ko, trzy­mie­sięcz­na Kon­du­sia. Sied­mio­let­nia Ma­ry­sia ucie­ka­ła raz wraz do „ba­bu­si”, a ro­dzi­ce nie bar­dzo jej te­go bro­ni­li, bo mat­ka Woj­cie­cha, zgrzy­bia­ła sta­rusz­ka, po­trze­bo­wa­ła i po­słu­gi, i roz­we­se­le­nia, a Ma­ry­się okrut­nie lu­bi­ła.

Woj­ciech na­sa­dził na gło­wę bia­łą su­kien­ną cza­pę, po­pra­wił rze­my­ki u po­sto­łów[19], przy­sta­nął chwi­lę we drzwiach, jak­by się na­my­śla­jąc, wresz­cie za­wró­cił w pra­wo i po­szedł ku wsi.

– Ju­ści[20] tak naj­le­piej – mó­wił do sie­bie pół­gło­sem – do sa­me­go pro­bosz­cza nie pój­dę, gdzie­bym ta śmiał za­przą­tać gło­wę je­go wie­leb­no­ści tym nic­po­niem. Wa­lan­te­go się po­ra­dzę al­bo i Pie­tra. Or­ga­ni­sta, ko­ściel­ny, uczo­ne oso­by, na każ­dej książ­ce zna­ją czy­tać, prę­dzej umiar­ku­ją niż ja, co by za le­ki sku­tecz­ne by­ły na Wawrz­ko­wą cho­ro­bę. Ale gdzie onych szu­kać? Wa­lan­to­wa he­rod-ba­ba, sta­ry ucie­ka z do­mu, kiej ino mo­że; pew­ni­kiem ze­mknął do Pie­tra i miód se oba po­cią­ga­ją.

Słusz­nie się Woj­ciech do­my­ślał: or­ga­ni­sta i ko­ściel­ny sie­dzie­li w sa­dzie na dar­nio­wej ła­wie pod roz­ło­ży­stą ja­bło­nią, ka­mion­ka[21] z mio­dem i cy­no­we kub­ki przed ni­mi.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny… wi­taj­cie, ku­mo­tro­wie! – rzekł kmieć, pod­cho­dząc ku nim.

– Na wie­ki wie­ków – od­par­li ra­zem, a go­spo­darz do­dał: – Sia­daj­cie we­dle[22] nas, Woj­cie­chu; Ja­guś… jesz­cze je­den ku­bek! Jak­że tam u was, wszyst­ko zdro­we?

– Dzię­ko­wać Pa­nu Je­zu­so­wi, krze­pi­my się ja­ko ta­ko – od­po­wie­dział gość i usiadł na zy­dlu przy­nie­sio­nym przez cór­kę go­spo­da­rza.

Mó­wić o in­te­re­sie za­raz po przy­wi­ta­niu uwa­ża­ne jest na wsi za wiel­ką nie­przy­zwo­itość i brak wy­cho­wa­nia; tak sa­mo poj­mo­wa­no grzecz­ność i przed wie­ka­mi. Dla­te­go też Woj­ciech ani wspo­mniał, z czym przy­cho­dzi, ow­szem, prze­pro­sił przy­ja­ciół, że im prze­rwał roz­mo­wę.

– A o czym­że po­gwar­ka? – spy­tał Pio­tra.

– Spo­mi­na­my[23] se sta­re dzie­je – od­parł ko­ściel­ny – ra­czej Wa­lan­ty opo­wia­da, a ja słu­cham. Czło­wiek to nie­mal na pa­mięć umie, a ni­g­dy mu się nie znu­dzi, zwłasz­cza od na­ocz­ne­go świad­ka sły­szeć.

– O czym­że ta­kim?

– Spra­wie­dli­wie ga­da­ją Piotr[24]; roz­ma­wia­li­śmy o bi­twie pod War­ną[25].

– O mo­iście­wy[26]… nie prze­ry­waj­cież so­bie; toć i ja strasz­nie bym rad usły­szał, jak to by­ło. Na wsi lu­dzie nie­wie­la[27] wie­dzą o świe­cie, praw­dę rzec, a nie ze­łgać, na­wet nie cie­ka­wi; a już co na­sza Po­rę­ba, to pra­wie jak za mu­rem. Pusz­cza nie­zmie­rzo­na od za­cho­du słoń­ca i od pół­no­cy, rze­ka nas opły­wa w pół­ko­le, w cięż­kiej ro­bo­cie rok za ro­kiem prze­mi­ja, człek się ro­dzi, ży­je i umie­ra, nie­świa­do­my ni­cze­go. Jesz­cze ła­ska bo­ska, je­że­li zna imię naj­mi­ło­ściw­sze­go kró­la. Ach, ga­daj­cie, ga­daj­cie… ser­ce mi z cie­ka­wo­ści mło­ta­mi bi­je.

– Ju­ści trud­no, że­by­ście co z one­go cza­su za­pa­mię­ta­li – rzekł or­ga­ni­sta – ani was mo­że na świe­cie jesz­cze nie by­ło.

– A ileż ta te­mu bę­dzie? – spy­tał Woj­ciech.

– Cze­kaj­cie, za­raz wy­ra­chu­je­my. Mi­ło­ści­wy król Wła­dy­sław[28] dwa­dzie­ścia lat miał, gdy zgi­nął w onej strasz­nej bi­twie. Za wiel­ką chlu­bę i cześć so­bie po­czy­tu­ję, że w jed­nych oba­śmy le­ciech[29] by­li: dla­te­go też łac­niej[30] mi to wy­li­czyć. Te­dy dziś ma­my… dziś ma­my… rok pań­ski… Pie­ter?

– Ty­siąc czte­rech­set­ny sie­dem­dzie­sią­ty dzie­wią­ty.

– Ju­ści, pra­wiu­teń­ko się zga­dza, bo mi się na pięć­dzie­sią­ty szó­sty ob­ró­ci­ło[31]. Za­tem, jak raz trzy­dzie­ści pięć lat te­mu bę­dzie w dniu dzie­sią­tym li­sto­pa­da.

– Praw­dę ga­da­cie, że mnie na świe­cie nie by­ło, bo mi się skoń­czy w żyt­nie żni­wa trzy­dzie­ści czte­ry ro­ki[32]. Ale co ta o mnie, po­wia­daj­cież od po­cząt­ku. Pie­tro­wi ta wszyst­ko jed­ność, kiej zna[33], jak by­ło, a ja nie.

– A więc po­słu­chaj­cie: Jak się mi­ło­ści­wy pan go­to­wał na oną wy­pra­wę, wszyst­kie na­ro­dy i wszy­scy mo­nar­cho­wie ra­do­wa­li się, że mie­czem pol­skie­go kró­la moc tu­rec­ka zo­sta­nie na proch zgnie­cio­na. Wę­gier­skie woj­sko pod do­wódz­twem, jak­że mu to by­ło… aha… Hu­niad[34], wo­je­wo­da sied­mio­grodz­ki. Więc Wę­grzy, Sied­mio­gro­dzia­ny[35] i na­si, a nad wszyst­ki­mi het­ma­nem nasz mło­dy król, Wła­dy­sław. Ale się mi­ło­ści­wy pan gryzł nie­sły­cha­nie, że tak nie­wie­le miał woj­ska: ino dwa­dzie­ścia ty­się­cy. A o Tur­kach ga­da­no, że się ich ze­bra­ło ty­siąc­ów[36] sto, te­dy pięć ra­zy ty­le, co na­szych.

Wa­len­ty łyk­nął mio­du i pra­wił da­lej:

– Mnie wzię­to mię­dzy ciu­ry[37], do po­sług, alem się wy­pro­sił u jed­ne­go star­sze­go i po­zwo­lił mi, jak przyj­dzie do bi­twy, iść z łucz­ni­ka­mi.

– A umie­li­ście się z ku­szą ob­cho­dzić?

– By­li już ta­cy, co na­uczy­li – od­parł or­ga­ni­sta – a na­uczy­li nie­zgo­rzej, bo w kil­ku po­trze­bach[38] człek po­słał po­hań­ców[39] do pie­kła dia­błu na po­cie­chę z pół ko­py[40], je­śli nie wię­cej. Idzie te­dy chma­ra lu­du, wszyst­ko zbroj­ne, wy­ćwi­czo­ne, a ta­kie ła­ko­me krwi tu­rec­kiej, ni­czym wi­na. Po dro­dze zam­ki bez wie­la kło­po­tu zdo­by­wa­ją na­si, gdzie nie­któ­re ze stra­chu sa­me się pod­da­ją, a my ino na­przód a na­przód. Trze­cie­go dnia paź­dzier­ni­ka mie­sią­ca prze­pra­wi­li­śmy się przez Du­naj. Aż tu przy­jeż­dża z czte­ry ty­sią­ce[41] woj­ska Dra­gu­la, wo­je­wo­da wo­ło­ski[42]. Od­ra­dzał on strasz­nie na­sze­mu mi­ło­ści­we­mu pa­nu tę tu­rec­ką wy­pra­wę; aż pła­kał po­no. Wresz­cie sy­na wła­sne­go z ony­mi czte­re­ma ty­sią­ca­mi przy kró­lu zo­sta­wił, a sam do dom po­wró­cił. Mło­dym wte­dy był[43], ni­cze­go nie ro­zu­mie­ją­cy, ani mnie o to gło­wa nie bo­la­ła, kę­dy[44] nas wio­dą, sze­dłem jak ba­ran za in­szy­mi, za ła­skę to so­bie ma­jąc, że mnie, chu­dzi­nę, bied­ne­go ciu­rę, choć cza­sem mię­dzy żoł­nier­stwo we­tkną. Pod jed­nym za­mecz­kiem tom się tak sie­pał, tak do­ka­zo­wał[45], aż mnie rot­mistrz za­uwa­żył i w na­gro­dę prze­zna­czył do po­sług mi­ło­ści­we­go pa­na.

– O Je­zu… to­ście go mo­gli z bli­ska oglą­dać?

– No jak­że? Ma się wie­dzieć, żem się te­mu cud­ne­mu ob­li­czu do sy­ta na­pa­trzył… Ile­kroć wspo­mnę o tym wszyst­kim, to go jak ży­we­go przed so­bą wi­dzę.

– O mój Wa­lan­ty, po­wia­daj­cież, ja­ki był?

– Ro­sły był; gdy stał w po­lu z in­szy­mi het­ma­ny[46] w na­ra­dzie, to z da­le­ka po­wie­wa­ły bia­łe pió­ra na je­go heł­mie, pół gło­wy po­nad tam­ty­mi. Śnia­de­go był cia­ła i czar­nych wło­sów, twa­rzy po­cią­głej, a oczy… ni­cze­mu nie przy­rów­na­ne – kró­lew­skie. Za­nim usta prze­mó­wi­ły sło­wo, roz­ka­zy­wa­ły oczy. Gdy na cię spoj­rzał, ogień i mróz cię prze­la­to­wał[47]. A w in­sze ra­zy zno­wu, gdy te gwiaz­dy ła­ska­wie ku to­bie zwró­cił, to jak­by głos ja­kiś wo­łał wiel­ki: na ko­la­na! Ilem ja ra­zy chciał przy­paść do nóg umi­ło­wa­ne­go kró­la i sto­py je­go ca­ło­wać… inom nie śmiał. Przed na­mio­tem jak pies le­żeć i snu pań­skie­go strzec, to był za­szczyt naj­pięk­niej­szy i nie­je­den mi te­go szczę­ścia za­zdro­ścił.

Za­milkł i przy­mknął oczy, szu­ka­jąc w du­szy smut­nych wspo­mnień wąt­ku.

– Ano, te­dy szli­śmy a szli, ni­czym bu­rza, co po dro­dze drze­wa ła­mie i z ko­rze­nia­mi wy­ry­wa. Aże­śmy sta­nę­li pod War­ną[48].

– Twier­dza ja­ka czy sto­li­ca kró­lew­ska?

– Mia­sto nie­wiel­kie nad mo­rzem… ja­kim­si Czar­nym. Do­pie­ro­śmy się tam do­wie­dzie­li, ja­kie nie­zli­czo­ne chma­ry po­gań­stwa zgro­ma­dził suł­tan Amu­rat prze­ciw nam. Za­raz po wscho­dzie słoń­ca za­czę­to usta­wiać cho­rą­gwie we­dług roz­po­rzą­dze­nia kró­lew­skie­go. Ja sta­łem przed drzwia­mi na­mio­tu, na­słu­chu­jąc, kie­dy w dło­nie kla­śnie, co zna­czy­ło, że po­słu­gi mu po­trza[49]… Na da­ny znak wsze­dłem, za­trzy­ma­łem się u pro­ga i po­kło­ni­łem się do zie­mi. „Po­da­waj zbro­ję” – rzekł mi krót­ko. Upią­łem na nim wszyst­ko spraw­nie (już bym dziś chy­ba nie zdo­lił[50], ta­kie te sprzącz­ki i ha­czy­ki mi­ster­ne by­ły); po­da­ję hełm, wziął go ode mnie, ali­ści wy­śli­zga mu się z rąk[51], to­czy się z brzę­kiem po zie­mi. Cia­ry mnie prze­szły, a król prze­że­gnał się trzy ra­zy. Wy­cho­dzi­my na po­le, gier­mek pod­pro­wa­dza ko­nia, a ten dę­ba sta­je, gło­wą krę­ci, za­dem rzu­ca, trzech go mu­sia­ło trzy­mać, za­nim dał wsiąść na sie­bie. Zno­wu mi coś ser­ce ści­snę­ło jak­by że­la­zną ob­rę­czą.

– I że też to mi­ło­ści­wy pan tych prze­stróg z nie­ba nie usłu­chał.

– Ta­ki był. Wid­no po dziad­ku Ol­gier­dzie[52] upór odzie­dzi­czył; tam­ten, po­wia­da­ją lu­dzie, sro­dze był twar­dej wo­li. My­śli­cie, że na tym ko­niec? Wróż­ka Cy­gan­ka skąd­si przedar­ła się do obo­zu i na świę­to­ści za­kli­na­ła kró­la, co­by[53] w po­le nie wy­ru­szał. On zaś wy­tłu­ma­czył to so­bie, ja­ko oną wieszcz­kę Tur­ko­wie po­sła­li, by ser­ce we woj­sku[54] osła­bić. Mo­że mu ta nie bar­dzo we­so­ło na du­szy by­ło, ale się ino roz­śmiał i ba­bę precz na­pę­dzić ka­zał. Ru­sza­ją te­dy z obo­zu, cho­rą­ży z pro­por­cem kró­lew­skim na prze­dzie; wiatr się zry­wa nie­ma­ły. Skrę­cił cho­rą­giew oko­ło drzew­ca, za­czem ją roz­wi­nął z na­gła i w trzy ka­wa­ły po­szar­pał.

– Znak od Bo­ga – wes­tchnął ko­ściel­ny.

– Ry­ce­rze naj­zna­mie­nit­si, któ­rzy to wi­dzie­li, nuż bła­gać mi­ło­ści­we­go pa­na, co­by swej dro­go­cen­nej oso­by nie na­ra­żał, a ży­cie dla do­bra oj­czy­zny sza­no­wał. Zmarsz­czył brwi, gniew­ny sro­dze, i umil­kli wszy­scy. Roz­po­czę­ła się wiel­ka bi­twa, okrop­na rzeź. Tur­cy usta­wi­li swe woj­ska w pół­ko­le, na po­do­bień­stwo księ­ży­ca, bo ten od nich wiel­kiej czci do­zna­wa[55]. Po­mnij­cie, żem był w tłu­mie, w ści­sku, i cza­su po­ty­ka­nia się z Tur­ki[56] jed­ne­gom ino pil­no­wał, a to, co­by mo­je strza­ły nie chy­bia­ły ce­lu. Te­go zgieł­ku, wrza­sku, ję­ków, ło­mo­tu ko­pii ude­rza­ją­cych o pan­ce­rze, tę­ten­tu i rże­nia ko­ni, te­go za­mie­sza­nia strasz­li­we­go, na któ­re wspo­mnieć nie­po­dob­na, bo się w gło­wie za­wra­ca i wszel­kie my­śle­nie usta­je, te­go wam nie wy­po­wiem, a choć­bym na­wet zdo­lił, ga­dać o tym nie chcę.

– A król mi­ło­ści­wy? – rzekł Woj­ciech i za­jąk­nął się.

– Kró­lam ja ani wi­dział wśród te­go ludz­kie­go mro­wi­ska. Gdy się ty­sią­ce na ty­sią­ce, ni­czym psi wście­kli, rzu­ca­ją, wte­dy nie py­ta nikt, gdzie mu stać wy­zna­czo­no, star­szy­zny już ca­le[57] nie słu­cha, upa­mię­ta­nie tra­ci, czer­wo­ne łu­ny la­ta­ją mu przed oczy­ma; o wła­sną skó­rę, o ży­cie mu cho­dzi, nie o co in­sze­go. Tak by­ło i ze mną. Czte­rech czy pią­ci[58] ob­sko­czy­ło mnie ko­so­okich Ta­ta­rzy­nów z krzy­wy­mi sza­bla­mi. Bo­ska opatrz­ność spra­wi­ła, żem się mógł ple­cy­ma[59] o ja­kiś wóz obo­zo­wy oprzeć; miecz umar­łe­mu ry­ce­rzo­wi po­przó­dzi jesz­cze z rąk wy­rwa­łem i w stra­chu nie­zmier­nym – bom śmierć nie­chyb­ną nad so­bą wi­dział, ją­łem rą­bać na pra­wo i na le­wo, i przed się, cięż­ki oręż obu­rącz ści­ska­jąc. A ta­kem wa­lił na oślep, żem ino za każ­dym ra­zem czuł, ja­ko się miecz na czym­ciś przez oka­mgnie­nie za­trzy­mu­je… Aż tu na­gle po­ciem­nia­ło mi w oczach, no­gi drę­twie­ją, ru­ną­łem jak kło­da na one po­gań­skie ciel­ska, któ­rem ze­siekł Pa­nu Chry­stu­so­wi na chwa­łę, a so­bie na dusz­ne zba­wie­nie.

– Je­zu­sie, Ma­ry­jo… ra­ni­li was?

– W tym wła­śnie naj­więk­sze mi­ło­sier­dzie oka­za­ło się na­de mną, że ino ze znu­że­nia i z gło­du przy­tom­ność mię[60] na chwi­lę od­bie­ża­ła, bom nie­mal od wscho­du słoń­ca uczci­wie pra­co­wał, a nie by­ło cza­su kę­sa chle­ba prze­łknąć. Dziś, jak se wszyst­ko do pa­mię­ci przy­wo­łu­ję, nic in­sze­go w tym przy­da­rze­niu nie wi­dzę, ino cu­dow­ną opie­kę me­go świę­te­go pa­tro­na. Bo żem ja, dwu­dzie­sto­let­ni wy­ro­stek, pierw­szy raz w ży­ciu miecz okrut­ny do rąk chwy­ciw­szy, pią­ci Ta­ta­rom dał ra­dy, to chy­ba nie ziem­ska, ino nie­bie­ska moc spra­wi­ła. A bez[61] to, iżem le­żał na ku­pie tru­pów krwią ocie­ka­ją­cy, to mnie już in­sze psu­bra­ty nie ty­ka­ły i wy­po­czą­łem se god­nie. – Ty­lem wam opo­wie­dział, ile oczy wi­dzia­ły i czym się rę­ce trud­ni­ły. Co wię­cej, to po­tem do­pie­ro za­sły­sza­łem od lu­dzi. Ale wła­śnie to in­sze le­ży na ser­cu, ni­czym głaz na gro­bie.

– O mój Wa­lan­ty, rzek­nij­cież aby dwa sło­wa.

– Co mam rzec? Cho­ciaż ry­ce­rze bła­ga­li i za­kli­na­li kró­la, aby zwa­żał na swą świę­tą oso­bę, on nie py­tał na prze­stro­gi, ino się rwał do bo­ju ni­czym w ta­ny. Gdzie naj­więk­sza ciż­ba, gdzie ino buń­czuk[62] star­sze­go agi[63] po­wie­wał (po na­sze­mu puł­kow­ni­ka), tam pan mi­ło­ści­wy sa­dził z ko­niem, dro­gę so­bie tru­pa­mi ście­ląc. Tur­ko­wie po­miar­ko­wa­li, co się świę­ci, więc też któ­ry ino hełm o bia­łych pió­rach zo­czył i ko­nia ci­sa­we­go, gdy nie zdo­lił w bok umknąć, rzu­cał się twa­rzą do zie­mi. A król Wła­dy­sław, jak­by się śmier­ci w służ­bę za­prze­dał, krwa­we żni­wo czy­nił, sam jed­ną strza­łą nie dra­śnię­ty. Żad­ne ufce[64] tu­rec­kie oprzeć mu się nie mo­gły, pierz­cha­ło wszyst­ko w po­pło­chu. Naj­wa­lecz­niej­si spo­mię­dzy woj­ska Amu­ra­to­we­go by­li jan­cza­ro­wie[65], tych na­le­ża­ło po­bić i roz­pro­szyć. Król wy­dał roz­kaz ro­tom, by szły za nim, ale Hu­niad wo­je­wo­da za rę­ce go chy­tał, si­łę nie­przy­ja­cie­la przed oczy mu sta­wiał, śmierć nie­za­wod­ną prze­po­wia­da­jąc. Za­się mu król od­rzekł: „Wo­lej[66] zgi­nąć, niż się co­fać”. I sko­czył na­przód, nie zwa­ża­jąc, ja­ko nie­mal sam ostał, bo Hu­nia­dy precz uciekł ze swy­mi. Wpadł te­dy król mię­dzy one jan­cza­ry, ba­szę[67] azja­tyc­kie­go, któ­ry tam się był skrył, usiekł i parł ko­niem w nie­prze­li­czo­ną gąszcz po­hań­ców, pew­ny, że woj­sko tuż za nim. Tym­cza­sem jan­cza­ro­wie ochło­nę­li co nie­co, a wi­dząc, jak się król nie­bacz­nie za­pę­dził, ob­sko­czy­li go do­ko­ła, ko­nia pod nim ubi­li, po czym rzu­ciw­szy się nań jak wil­cy[68], ucię­li mu gło­wę. Tę wsa­dzić ka­zał ba­sza na wy­so­kie drzew­ce i z try­um­fem do na­mio­tu suł­ta­na ją za­nie­sio­no. Garst­ka na­szych, co by­ła przy kró­lu, zgi­nę­ła wa­lecz­nie, bro­niąc pa­na. Po­le­gli dwaj bra­cia Tar­now­scy, dwaj Za­wi­szo­wie i in­ne ry­ce­rze. Ta­ki był ko­niec bi­twy pod War­ną.

– Oj, dzię­ku­ję wam też, dzię­ku­ję, mój Wa­lan­ty; niech wam Pan Je­zus do­brym zdro­wiem za­pła­ci, że­ście nie­umie­ją­ce­go oświe­ci­li. A jak­że z wa­mi po­tem by­ło?

– Ano, ślu­bo­wa­łem świę­te­mu pa­tro­no­wi za je­go ła­skę i cu­dow­ne od psich sy­nów oca­le­nie, że Pa­nu Bo­gu w du­chow­nym sta­nie do śmier­ci już słu­żył bę­dę. Ale wid­no nie na księ­dza mnie Pan Je­zus stwo­rzył, bom się w Kra­ko­wie do szko­ły pa­ra­fial­nej u Pan­ny Ma­ryi do­staw­szy, ino czy­ta­nia i pi­sa­nia do­ku­ment­nie na­uczył. Za­sie ła­ci­na szła jak z ka­mie­nia. Ani wy­mó­wić, ani wy­ro­zu­mieć – jed­nym sło­wem nie da­ło się i ty­la. Gry­zło mnie su­mie­nie bez prze­stan­ku i strach ser­ce uci­skał, że obiet­ni­cy świę­te­mu Wa­len­te­mu da­nej i ślu­bu nie do­trzy­mu­ję, za co na tam­tym świe­cie ja­ko wia­ro­łom­ca wiecz­nie go­rzeć bę­dę. Aż nie mo­gąc wy­trwać dłu­żej w ta­ko­wej tur­ba­cji, zwie­rzy­łem się je­go mi­ło­ści ba­ka­ła­rzo­wi. Ten się aż za gło­wę chy­cił, mnie­ma­jąc wraz ze mną, że bez ni­ja­kie­go wąt­pie­nia Pan Je­zus mnie grzesz­ni­ka pie­kłem ska­rze. Ale na wiel­kie mo­je szczę­ście na­tchnął go stróż anioł do­brą my­ślą. „Idź no, Wa­luś – po­wia­da – na prze­łaj przez ry­nek na Ży­dow­ską uli­cę. Wiesz kę­dy?” – „Za ma­to­ła mnie, wa­sza mi­łość, trzy­ma­cie – ga­dam – po śpiącz­ku tra­fię; dyć[69] dzie­sięć mie­się­cy mi­nę­ło, ja­kem tu za­szedł; do Kra­ko­wam dro­gi nie zmy­lił, a Ży­dow­skiej uli­cy bym nie znał. Ko­śció­łek Św. An­ny drew­nia­ny na gó­recz­ce tam stoi, a tuż śmie­ci­sko strasz­ne… Czy o tę uli­cę wa­szej mi­ło­ści cho­dzi?” – Smie­ci­skoś za­uwa­żył, mą­dra­lo, a Col­le­gium Ma­ius wiesz gdzie?” – „Ja­kie ko­le­gium?” – ga­dam ja. – „Ot, żeś ma­toł – ga­da on. – Aka­de­mia przez kró­la Ja­gieł­łę fun­do­wa­na, a przez kró­lo­wę Ja­dwi­gę wy­po­sa­żo­na”. – „Ju­ści, gdzie Aka­de­mia, to wiem; ale ja­ko­si ina­czej mó­wi­li­ście” – ga­dam ja. – „Spra­wie­dli­wie cię pie­kło cze­ka – ga­da on – dwóch słów ła­ciń­skich nie spa­mię­tasz, a świę­te ka­płań­stwo Bo­gu naj­wyż­sze­mu ślu­bu­jesz. Idź­że te­dy do one­go gma­chu Aka­de­mii, a o pro­fe­so­ra, prze­wie­leb­ne­go księ­dza Ja­na z Kęt[70] py­taj”.

– Jak to – za­krzyk­nął Woj­ciech, prze­ry­wa­jąc mo­wę or­ga­ni­ście – o tym Ja­nie z Kęt po­wia­da­cie, co go ca­ły na­ród świę­tym gło­si? Któ­re­go grób cu­da­mi sły­nie?!

– A ju­ści; je­go bło­go­sła­wio­ną oso­bę mia­łem ła­skę od Bo­ga wła­sny­mi ocza­mi oglą­dać, je­go do­bro­tli­wej mo­wy słu­chać.

– A có­że­ście za szczę­śli­wiec ta­ki! I pa­na mi­ło­ści­we­go znał, kró­lew­skiej oso­bie po­słu­go­wał[71], w bi­twie pod War­ną Ta­ta­rów siekł i jesz­cze wiel­kie­go świę­te­go w ży­wym cie­le oglą­dał!

– Ano słu­chaj­cie, co się da­lej dzia­ło. Więc mnie uczy ba­ka­łarz, ja­ko mam prze­wie­leb­ne­mu pro­fe­so­ro­wi ni­ziut­ko się po­kło­nić, ca­łą przy­go­dę pod War­ną i ono ślu­bo­wa­nie uczci­wie, przez wy­krę­tów opo­wie­dzieć i o ra­dę pro­sić. „Coć roz­ka­że – ga­da – tak uczy­nisz; mąż to świą­to­bli­wy a wiel­kiej mą­dro­ści, pew­ni­kiem zdo­li roz­wią­zać ten wę­zeł i two­je su­mie­nie uspo­ko­ić”.

– Ady po­płucz­cie se gar­dło, Wa­lan­ty – rzekł Piotr, na­le­wa­jąc kub­ki po brze­gi. – Wa­sze zdro­wie!

– I wa­sze! – Trą­ci­li wszy­scy trzej kub­ka­mi, a or­ga­ni­sta koń­czył swe opo­wia­da­nie:

– Wszyst­ko się tak sta­ło, ja­ko mi ów za­po­wie­dział. O mo­iście­wy… słusz­nie on świę­ty po śmier­ci nie­bie­skie pa­ła­ce za­miesz­ku­je, gdy za ży­wo­ta w ko­mó­recz­ce cia­snej a ciem­nej ni­czym wię­zień prze­by­wał. Wcho­dzę do one­go Col­le­gium Ma­ius, o pro­fe­so­ra Ja­na z Kęt py­tam; wska­zu­ją mi drzwi w sie­ni na do­le; iz­deb­ki ma­lut­kie, jed­na do mo­dle­nia, a dru­ga miesz­kal­na. Pró­bu­ję, ino na klam­kę za­war­te, nie ma ni­ko­go. Sie­dział w sa­li na gó­rze, w księ­gach mą­dro­ści za­czy­ta­ny. Ja­ni­tor, co zna­czy odźwier­ny, za­pro­wa­dził mnie i przez[72] py­ta­nia wpu­ścił; miał bo­wiem su­ro­wo na­ka­za­ne każ­de­go po­trzeb­ne­go[73] al­bo pro­szą­ce­go przed je­go prze­wie­leb­ność pro­wa­dzić – wte­dy wsze­dłem i Pa­na Je­zu­sa po­chwa­liw­szy, ci­cho u pro­ga sta­ną­łem. Przy­wo­łał mnie k’so­bie[74], wy­słu­chał ła­ska­wie i po­my­ślaw­szy nie­naj­dłu­żej, sro­gie utra­pie­nie mo­je ca­łe za­ła­go­dził.

– W ja­kim spo­so­bie? – spy­tał Woj­ciech cie­ka­wie.

– Ano, pod­su­nął mi księ­gę roz­war­tą i kil­ka wier­szy gło­śno prze­czy­tać roz­ka­zał; za czym dał pió­ro, pa­pier i czar­kę z in­kau­stem i ca­łą Mo­dli­twę Pań­ską mu­sia­łem z pa­mię­ci na­pi­sać. Po­chwa­lił, że nie dar­mo do szko­ły cho­dzę, po­tem za­sie tak rze­cze: „Nie two­jać to wi­na, że do ła­ciń­skie­go ję­zy­ka gło­wy nie masz; trud­na to na­uka i pierw­sze­mu lep­sze­mu nie­przy­stęp­na. Że za­sie do sa­kra­men­tu ka­płań­stwa dro­ga ino przez ła­ciń­skie wro­ta, znak prze­to z nie­ba jest wi­do­my, że cię Pan Je­zus sam ze ślu­bu zwal­nia. Je­że­li ano chcesz mi­mo wszyst­ko za oca­le­nie ży­cia Mu od­słu­go­wać, masz wie­le in­szych k’te­mu[75] spo­so­bów”.

Nie bę­dę się roz­wo­dził, ja­ko da­lej ze mną ga­dał, trzy­dzie­ści pięć lat mi­ja, to i z pa­mię­ci wy­le­cia­ło nie­jed­no. Dość że mnie za­pro­wa­dził do sław­ne­go na ca­ły Kra­ków mu­zy­ku­sa, co w ka­te­dral­nym ko­ście­le przy świę­tym na­bo­żeń­stwie na chó­rze gry­wał, i ka­zał mię[76] uczyć na or­ga­nach. Sam pła­cił one­go na­uczy­cie­la.

– O re­ty­ści… z desz­czu pod ryn­nę! – za­wo­łał Woj­ciech.

– Za­baw­ka to w po­rów­na­niu z ła­ci­ną – od­parł or­ga­ni­sta. – Po praw­dzie rze­kł­szy, bli­sko trzy la­ta ze­szło, za­ni­mem się ze wszyst­ki­mi pe­da­ła­mi i klu­cza­mi za­po­znał, nu­ty czy­tać na­uczył, a i pal­ce, twar­de jak pa­ty­ki, ko­śla­wo stu­ka­ły po kla­wi­szach. Ale dzię­ko­wać Bo­gu, już ta bie­da prze­mi­nę­ła od świę­tej pa­mię­ci, a dwu­dzie­sty ósmy rok w Po­rę­bie or­ga­ni­stą je­stem. Ino w jed­nej rze­czy zmy­lił świą­to­bli­wy pro­fe­sor.

– Cóż ta­kie­go?

– Trze­ba by­ło ślu­bo­wa­nie choć w po­ło­wie speł­nić i w bez­żen­nym sta­nie do śmier­ci po­zo­stać… Ha, dar­mo, wy­mi­gał się człek od pie­kła, niech­że zno­si czy­ściec. Ma­cie ta jesz­cze kap­kę mio­du, ku­mo­ter? Na zdro­wie wam!

– I wam!

– I wam!

Woj­ciech od­chrząk­nął, po­skro­bał się po gło­wie i wes­tchnął.

– Wo­la bo­ska; nie ma ką­ci­ka, gdzie by nie by­ło krzy­ży­ka…

– Chy­ba do was się ta przy­po­wiast­ka nie sto­su­je? Ma­cie ko­bie­tę zdro­wą, pra­co­wi­tą, spo­koj­ną; do­by­tek pięk­ny, dzie­ci.

– Ot wła­śnie…

– Cóż ta­kie­go?

– Utra­pie­nie z brzdą­cem…

– Waw­rzuś?

– A ino.

– Sta­ło mu się co? – spy­tał Piotr.

– Stać to mu się po praw­dzie nic nie sta­ło… ino jak Wa­lan­ty do Ja­na z Kęt, tak ja do was obu przy­cho­dzę ra­dy szu­kać.

– Ho, ho, mnie ta nie wzy­waj­cie, chy­ba o Kon­du­się bę­dzie cho­dzi­ło – ode­zwał się ze śmie­chem or­ga­ni­sta – ona mo­ja chrze­śni­ca, do Wawrz­ka mi nic.

– Ee… wia­do­mo, że co dwie gło­wy, to nie jed­na. Słu­chaj­cież oba i po­wiedz­cie, co się wam zda.

– Słu­cha­my pil­nie. Wa­sze zdro­wie, ku­mie!

– Ano te­dy, że­by praw­dę rzec, a nie ze­łgać, wiel­ką mam tro­skę, bo mi co­si chło­pa­ka urze­kło.

– Ale, ha­le… nie mo­że to być; któż by ta­ki na ten przy­kład?

– Prze­cie na dzie­sięć mil wko­ło ani jed­nej cza­row­ni­cy nie uświad­czy – po­wo­li, z na­my­słem ce­dził Piotr. – Ostat­nią wójt na Za­bo­rów­ku tak rok pła­wić da­wał, a po­tem ją gdzie­si kaj­si sta­ro­ściń­scy do gro­du na sąd po­wieź­li. Od te­go cza­su nie sły­chać nic.

– Ino wam się zwi­du­je czy co? Ja­kież ozna­ki ma­cie na owo urze­cze­nie? – za­py­tał Wa­len­ty.

– Kto by mu się ino raz przyj­rzał, zmiar­ko­wał­by, że nie­czy­sta spra­wa.

– Po­wia­daj­cież.

– Ano, nie­spo­koj­ność nie­zmier­na w rę­kach; ino się ze­rwie ra­no, pa­cierz pu­ści na py­tel, aż wstyd słu­chać; jesz­cze se nie po­śnia­dał, już by­le ja­ką trza­skę al­bo sę­czek do rę­ki i rze­za ko­zi­kiem…

– Na wió­ry stru­że? A co mu po tym?

– Gdy­być na wió­ry, po­wie­dział­bym: głu­pie dziec­ko, ba­wi się. Ale w tym wła­śnie wi­dzę naj­pew­niej­szy znak urze­cze­nia, że ja­kie­si osób­ki, ptasz­ki, pie­ski wy­ra­bia i tak się za­pa­mię­ta w onej głu­po­cie, że o bo­żym świe­cie nie wie. O ja­dło nie pro­si, ga­dać do nie­go, nie sły­szy; do­pie­ro jak zwa­lę pię­ścią w kark, to się nie­co ock­nie i poj­rzy na mnie tak, jak­by mnie pierw­szy raz w ży­ciu wi­dział.

– Ej… co by­ście się tra­pi­li po próż­ni­cy – rzekł, mach­nąw­szy lek­ce­wa­żą­co rę­ką, Wa­len­ty – a niech­że się dzie­ciak ba­wi, co wam to wa­dzi?

– A że­by­ście wie­dzie­li, że wa­dzi, na­wet bar­dzo; dzień w dzień ja­ko­waś szko­da al­bo kło­pot z je­go przy­czy­ny. Cud bo­ski, jak wszyst­kie kro­wy przy­że­nie[77] na wie­czór do do­mu. Ot i dziś: idę do la­su zaj­rzeć na mo­je bar­ci[78], pa­trzę, ten nie­doj­da sie­dzi na gór­ce pod brzo­za­mi, wie­cie, tam we­dle Ma­cie­jo­we­go jęcz­mie­nia. Dłu­bie ko­zi­kiem bia­ły klo­cek, aż drze­wo zgrzy­pi. Pod­sze­dłem do nie­go tuż, za­glą­dam, krów­ka jak ży­wa. Śle­pie, ro­gi, uszy, ogon krzy­nę w bok od­rzu­co­ny, że się to ni­by przed mu­cha­mi oga­nia. Po­wia­dam wam, ażem zgłu­piał. Ale za to Kra­sa i Gwiaz­du­la hań, hań, aże nad rze­ką, a Wi­śnio­chę dia­bli wzię­li. Pół dnia zbie­ga­łem po le­sie, za­ni­mem ją od­szu­kał.

– Wy­trze­pać skó­rę, to na dru­gi raz bę­dzie uwa­żał, ta­ka mo­ja ra­da – rzekł Piotr.

– Prze­cie znam oj­cow­skie pra­wo, bi­cia mu nie ża­łu­ję. Ty­le go ino omi­nie, co mat­ka mnie cza­sem przy­trzy­ma za rę­kę. Wszyst­ko na dar­mo: ja swo­je, on swo­je.

– Ano, nie­po­słu­szeń­stwo w tym wi­dzę i nie­dba­łość; ni­ja­kich cza­rów nie uzna­wam[79] – ob­ja­wił swe za­pa­try­wa­nia Wa­len­ty.

– Ode­brać ko­zik, naj­lep­sze le­kar­stwo – do­dał Piotr. – A nie przy­bie­raj­cie se by­le cze­go do gło­wy, ku­mo­trze; ma­łe to jesz­cze, przyj­dą la­ta, przyj­dzie ro­zum.

– Spra­wie­dli­wie ga­da­cie, Bóg wam za­płać. Jed­na­ko­wo, kiej po­my­ślę, że za osiem lat cho­wa­nia po­cie­chy ni­ja­kiej ani wy­słu­gi z dziec­ka nie mam… Ot, pój­dę do do­mu… al­bo le­piej na łą­kę, kto go ta wie, co zno­wu zro­bił. Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny; a zaj­rzyj­cie ta kie­dy do nas.

– Na wie­ki wie­ków. Przyj­dzie­my oba, a jak­że.

Pod­czas gdy oj­ciec skar­żył się na nie­do­lę, że z ośmio­let­nie­go chło­pa­ka nie ma po­mo­cy, sta­ry ów zbrod­niarz, z ser­cem peł­nym skru­chy, pro­wa­dził ta­tu­sio­we krów­ki na pa­stwi­sko. Wid­no, szcze­rze po­sta­no­wił się po­pra­wić, bo w rę­ku tyl­ko pręt trzy­mał do po­ga­nia­nia upar­tej Wi­śnio­chy, a bied­ny uko­cha­ny ko­zik wsu­nął w za­na­drze[80]. Gdy go uży­wać za­bro­nio­no, a pa­trzeć nań po­ku­są jest do złe­go, bło­go przy­naj­mniej mieć go tuż przy so­bie.

– Waw­rzek… có­żeś ta­ki na­dę­ty jak so­wa? Bo­li cię na wną­trzu[81] cy mo­że ta­tuś ki­ja­sem oła­ta­li?

Pło­wa gło­wi­na wy­su­nę­ła się przez dziu­rę w pło­cie, za nią zgrzeb­na ko­szul­ka prze­pa­sa­na kraj­ką, dwie brud­ne opa­lo­ne rącz­ki i ta­kież no­gi do krwi ską­sa­ne od ko­ma­rów; krót­ko mó­wiąc, je­dy­ny ser­decz­ny przy­ja­ciel Waw­rzu­sia – Mi­ko­ła­jów Ja­siek.

– Mas[82] se wie­dzieć, śle­po­ro­dzie brzyć­ki[83], ze na mnie ki­ja nie po­trza. Raz w kie­lo[84] cas[85] ta­tuś mnie ze­rżną rze­my­kiem i dość. Dziś mi się na­le­ża­ło bi­cie w po­rząd­ku, ino… nie by­ło cym. Ma­tu­sia my­ślą, ze ja nie wiem, co oni rze­myk za piec wra­zi­li[86], chi, chi, chi! Chodź ze mną na pa­świ­sko[87], bę­dzie­my się tu­lać z gór­ki. No, prę­dzej!

– Nie mo­gę. Po­śli[88] na kier­mas[89], ka­za­li sie­dzieć w cha­łu­pie, Han­ki pil­no­wać, co­by nie wy­le­cia­ła z ko­ły­ski.

– Aha, az tu­taj sły­chać, jak krzy­cy! Da­dzą ci ma­tu­sia pia­sto­wa­nie, jak wró­cą…

– O ra­ny!…

Skrę­cił się Ja­siek w śru­bę, prze­ci­snął przez ko­lą­ce chru­sty, już tyl­ko no­gi wi­dać… już tyl­ko jed­na pię­ta… już nie ma nic.

Gwiaz­du­la na­przód, Kra­sa i Wi­śnio­cha za nią, Waw­rzek na ostat­ku, w pięk­nym ła­dzie i bez przy­gód za­szli wszy­scy czwo­ro na ta­tu­sio­wą łą­kę. Chło­piec po­pę­dził kro­wy bar­dziej ku la­so­wi, że­by je księ­dzo­we żyt­ko nie ku­si­ło, a sam rzu­cił się jak dłu­gi na zie­mię i wspar­ty na łok­ciach wo­dził oczy­ma po ła­nach kwit­ną­ce­go ży­ta, po krzy­wych wierz­bach wzdłuż rze­ki.

„Mi­ko­ła­jów cha­łu­pa ja­ko­si jed­ną stro­ną do zie­mi przy­sia­dła – my­ślał, po­glą­da­jąc na z rzad­ka roz­sia­ne sa­dy­by, oto­czo­ne gę­stwi­ną owo­co­wych drzew. – Mu­si bar­dzo sta­ra, bo car­na i me­chem[90] po­ro­śnię­ta… Na­sa, to ci do­pi­ro[91] pięk­na; ja­kie to bier­wio­na gru­be, ho! ho! je­den w je­den ze sta­rych mo­drze­wio­wych pni. Ta­tuś sa­mi jeź­dzi­li do bo­ru, sa­mi ści­na­li, sa­mi bu­do­wa­li, ino im Bła­zej ze Za­bo­rów­ka po­ma­gał. Go­da­li[92] ta­tuś, ze ona jesz­ce bę­dzie sta­ła, jak na­se pra­wnu­ki po­mrą. Co to za jed­ne te pra­wnu­ki?… A niech se ta mrą, choć­by i dziś, nic mi po nich…A jak u nas cie­pluś­ko w zi­mie! Śnie­gu na­wie­je z nie­ba ty­le, co ino strze­chy ster­cą spod onych bia­ło­ści. Z ra­na ło­pa­ta­mi dro­gę cy­nią[93], ze­by się drzwi da­ły otwie­rać. Po­tem we­dle okien od­grze­bią, bo śnie­zy­sko bło­ny[94] po­za­sła­nia i w izbie car­na noc. Po­tem ma­tu­sia roz­pa­lą ogień, obiad wa­rzą, a my se sie­dzi­my do­oko­ła, grze­je­my sie. Ino ten dym stra­śnie w oczy gry­zie, az na­wet sa­me­mu ta­tu­sio­wi łzy le­cą. Jak się weź­mie słać po izbie, to go w każ­dym ką­cie peł­no, ino bez[95] dach nie chce iść. Boi się, co­by nie zmarzł. A pod wie­czór, to nie ino ma­tu­sia, ale ta­tuś kro­kiem za drzwi nie idą, choć wro­ta moc­ne i par­kan wy­so­ki. »Głod­ne­mu wil­ku[96] głu­pi ino do­wie­rza«, ga­da­ją ta­tuś. Cie­ka­wość, du­zo tez ta wsi na ca­łym świe­cie? Chy­bo nie­wie­la. Pu­sca ino i pu­sca. Ta­tuś mnie bra­li ze so­bą, jak jeź­dzi­li do bar­ci miód pod­bie­rać. Tak mi się przy­krzy­ły one drze­wa i drze­wa, pod sa­mo nie­bo. I zno­wu je­sce więk­se, je­sce grub­se, je­sce gę­ściej­se. Pew­ni­kiem za pu­scą to juz jest ko­niec świa­ta i pie­kło, na­we­dem[97] raz sły­sał, jak coś stra­śnie wy­ło. Ani chy­bi dia­bły se ro­bi­ły smak na chrze­ści­jań­skie du­se. Ku­nie[98] to ci tak chra­pa­ły ze stra­chu… Jak­ze? Dia­błów by się nie ba­ły? Ta­tuś ba­tem za­cię­li, ale nie­po­trzeb­no, bo ze swo­jej wo­li gna­ły jak ten wi­cher, omal wo­zu nie po­trza­ska­ły o ka­mie­ni­ska i ko­rze­nie. A jak my przed cha­łu­pę za­je­cha­li, to ta­tuś ino jed­no sło­wo burk­nę­li do mat­ki; nie zmiar­ko­wa­łem ja­kie, ale mnie w te pę­dy ka­za­li klęk­nąć przed krzy­zy­kiem i ca­ły pa­cierz zmó­wić. Oni my­ślą, ze ja nie zgadł, co to by­ło! Dia­bły nas go­ni­ły i chcia­ły po­rwać do pie­kła. Ale się ta­tuś go­rzyj ba­li niz ja. Cię­giem ino krzy­ce­li: »Je­zu­sie, Ma­ry­jo… ra­tuj­cie nas!!« A nad ku­nia­mi[99] to przez[100] koń­ca świę­te krzy­ze zna­cy­li. Wszyst­ko to do­brze, ino co mnie tak w ło­kieć gnie­cie? No… wi­dzi­cie lu­dzie… ko­rze­ni­sko ja­kie­si! Ehe, ju­ści, cu­dak nie ko­rze­ni­sko! Spra­wie­dli­wie wy­glą­da jak ja­scu­rec­ka. O… pysz­cek, ino ślip­ki na­zna­cyć, tu zno­wu łap­ki jak raz gdzie się na­le­zy; wy­dłu­bać krzy­nę i go­to­we. Ogon ci ta dłu­goc­ki… przy­tnie się kap­kę i bę­dzie”.

Wy­cią­gnął z za­na­drza ko­zik i obej­rzał się.

„Zbi­ją ta­tuś… A za co by mie­li bić? Dy[101] kro­wy w po­rząd­ku, to mi wol­no ro­bić, co chcę”.

I da­lej­że skro­bać, dłu­bać, wy­gła­dzać, za­okrą­glać, za­ostrzać; brwi zmarsz­czył, ko­niec ję­zy­ka wy­sta­wił z ust i po­ru­szał nim prę­dzej lub wol­niej, w mia­rę jak mu się ro­bo­ta le­piej lub go­rzej wio­dła. Nie w gło­wie mu Gwiaz­du­la ni Kra­sa, co gor­sza, nie w gło­wie mu ta­tuś.

Skoń­czył. Ujął dre­wien­ko w dwa pal­ce, wy­cią­gnął rę­kę, że­by się z da­le­ka przyj­rzeć, i prze­krzy­wiw­szy głów­kę, pa­trzał na swe dzie­ło z uśmie­chem za­do­wo­le­nia.

„Oj ty, ty… jak­bym cie na zie­mi do słoń­ca po­ło­żył, to­by się two­je sio­stry i bra­to­wie zbie­gli do cie. Ino by się dzi­wo­wa­li, coś ta­ka nie­mra­wa, chi, chi, chi!… Je­zu! A kro­wy gdzie? Re­ty… lu­dzie… o mat­ko… ta­ra­są[102] tez to ple­bań­skie[103] zy­to, ta­ra­są!”

Ze­rwał się jak opa­rzo­ny, ale i w tej mi­nu­cie roz­pa­czy i gro­zy nie za­po­mniał o rze­czach naj­waż­niej­szych; jasz­czur­kę i ko­zik wsu­nął za pa­zu­chę.

„O Je­zu­siń­ku… jak­że ja so­bie z ni­mi dam ra­dy! Oj, spie­rą[104] mnie ta­tuś, spie­rą… chy­ba mnie na śmierć ubi­ją! O ra­ny… Ku­ba, Sce­pon[105], Bar­tek z kij­mi[106]… juz po mnie!”

Nie py­ta­jąc wie­le, co się z kro­wa­mi sta­nie, po­to­czył się z gór­ki jak ku­la pro­sto do rze­ki.

„Niech mnie ta go­nią… Pan Je­zus mi­ło­sier­ny… mo­że w tej stro­nie bro­du nie zna­ją, a ja znam. Rzy­ka[107] głę­bo­ka, bę­dą się ba­li”.

Chlup­nął bez na­my­słu, wo­da go z gło­wą przy­kry­ła, ale w oka­mgnie­niu o pa­rę stóp w pra­wo wy­nu­rzy­ła się ja­sna czu­pry­na, a krok da­lej – już tyl­ko po ko­la­na. Po­su­wał się zwol­na, ma­ca­jąc no­gą ostroż­nie, że­by na dziu­rę nie na­tra­fić.

Pa­rob­cy księ­dza pro­bosz­cza, za­ję­ci wy­pę­dza­niem by­dła ze szko­dy, nie spo­strze­gli w pierw­szej chwi­li, gdzie się pa­stu­szek po­dział. Kar­bo­wy[108] Ku­ba wy­da­wał roz­ka­zy:

– Ty, Bar­tek, od­pro­wa­dzisz ga­dzi­nę[109] do na­szej staj­ni; je­go wie­leb­ność prze­zna­czy sam, ile dni od­rob­ku przy żni­wie ścią­gnąć z Woj­cie­cha; a smy­ko­wi to już ja skó­rę wy­ło­ję we­dle pa­miąt­ki.

– Ihi, ju­ści – szy­der­czo się ro­ze­śmiał Szcze­pan, skry­ty prze­ciw­nik, za­zdro­sny o wła­dzę Ku­by – ju­ści mu tak pil­no cze­kać onej pa­miąt­ki; wi­dzi­cie, jak pięk­nie prze­bro­dził rze­kę, o! już na dru­gi brzeg się spi­na!

– Ty­siąc pie­ro­nów! Goń… ła­paj… No leć­że… co sto­isz?!

– Nie pój­dę; bro­du nie znam… pły­wać nie umiem…

– To gnaj kro­wy, nie­doj­do. Bar­tek, chodź, a raź­no!

Po­bie­gli cwa­łem. Ku­bę dwa ra­zy wo­da z nóg zwa­li­ła, mu­siał mu Bar­tek po­dać rę­kę, i za­ba­wiw­szy do­bry kwa­drans, le­d­wie się na dru­gi brzeg wy­gra­mo­li­li. Kar­bo­wy rzu­cił okiem po pia­sku nad­brzeż­nym, śla­dy bo­sych nó­żek bie­gły w kie­run­ku la­su. Rzu­ci­li się obaj w tę stro­nę, za­ma­ja­czy­ła im sza­ra ko­szul­ka… Waw­rzek do­padł pierw­szy krza­ków, stra­ci­li go z oczu.

„O mat­ko… już krzy­cą… wo­ła­ją na mnie! Co ta­kie­go?… Ku­ba wrze­scy, co mnie na śmierć za­tłu­ką! Ino mnie złap­cie pir­wy[110]!”

Gib­ki, drob­ny a sprę­ży­sty, od­bi­jał się nóż­ka­mi od zie­mi, da­wał su­sy jak pił­ka, co­raz da­lej, co­raz głę­biej w las… Gło­sy go­nią­cych pa­rob­ków sła­bo już tyl­ko sły­chać by­ło, praw­do­po­dob­nie zgu­bi­li ślad. Ale i dziec­ko tra­ci­ło si­ły. Upadł pod gę­stą lesz­czy­ną i dy­szał gło­śno.

„Ojej… kłu­je mnie w środ­ku… choć­by mnie ta i zna­leź­li, nie ru­se sie… w bo­kach bo­li… ma­tu­siu!”

Do­ko­ła ci­sza, spo­kój, ani ptasz­ków nie sły­chać; cza­sem coś smyr­gnie po ga­łę­zi z drze­wa na drze­wo: to wie­wiór­ki się go­nią.

Waw­rzuś po­ję­czał tro­chę, po­la­men­to­wał, ale z każ­dą chwi­lą ro­bi­ło mu się lżej; bi­cie ser­ca i kłu­cie w pier­siach usta­ło, ob­ró­cił się na bo­czek, jak w no­cy na sia­nie przy ma­tu­si, i usnął twar­do. Zbu­dzi­ły go sko­śne pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, prze­dzie­ra­ją­ce się do­łem po­mię­dzy pnie drzew. Ro­je ko­ma­rów drża­ły w świe­tla­nych smu­gach… Je­den pro­myk za­świe­cił mu w sa­me oczy; ock­nął się i usiadł.

„A to do­pi­ro! Cóz ja w le­sie ro­bie? Aha, aha, praw­da… ale i tak mnie nie do­go­ni­li! Chi, chi, chi… Ju­ści, śmiej się głu­pi, ze cie nikt nie ku­pi. Ta­tuś ce­ka­ją tam na mnie ze rze­mie­niem. Ino gło­wę bez drzwi wra­że, okro­pa świa­ta, co się bę­dzie dzia­ło. Ano dar­mo, ję­ce­nie ję­ce­niem, a bi­cie bi­ciem. Trza iść, bo noc za­pad­nie. – Wstał, prze­cią­gnął się i po­pa­trzył na wszyst­kie stro­ny. – Aha, z tam­tej gę­stwi­ny tum do­padł, trza się tą sa­mą dro­gą wra­cać”.

Uszedł ze sto kro­ków i przy­sta­nął.

„Gna­łem pro­sto od rzy­ki, to te­raz pój­dę ku rzy­ce, z gór­ki na dół”.

Zbiegł pręd­ko, ale za­miast spo­dzie­wa­ne­go koń­ca la­su i wi­do­ku na rze­kę, zna­lazł się w gę­stych za­ro­ślach, ludz­ką no­gą z daw­na nie tknię­tych.

„Nie, mu­sia­łem tro­chę zmy­lić, za­wró­cę ku słoń­cu, ba jak raz świe­ci do wo­dy, kiej za­cho­dzi”.

Ku słoń­cu, od słoń­ca, z gór­ki, pod gór­kę, błą­kał się bied­ny dzie­ciak aż do zmierz­chu. By za­głu­szyć wzra­sta­ją­cy nie­po­kój, za­czął po­gwiz­dy­wać pa­stu­sze pio­sen­ki… wresz­cie zro­zu­miał, że nie tra­fi, w pół od­de­chu ze­rwa­ło się gwiz­da­nie, roz­pła­kał się gorz­ko. Stał bez­rad­ny, zmę­czo­ny, głod­ny, pusz­cza przed nim, pusz­cza za nim… Co­raz ciem­niej się ro­bi… ja­kieś wiel­kie pta­ki prze­la­tu­ją ci­chym skrzy­dłem… tam za krza­kiem ktoś wzdy­cha… Su­che li­ście chrzęsz­czą… coś idzie! Waw­rzuś dech wstrzy­mu­je, przy­tu­lił się do gru­be­go bu­ka, ani drgnie. Coś idzie, idzie, sa­pi[111], prze­szło bo­kiem, ci­sza.

„O re­ty… pew­ni­kiem by­ła dzi­ka świ­nia, bo chrum­ca­ło. O… zno­wu co­si! Mat­ko Bo­ska, nie daj mnie!”

Wdra­pał się na gru­by ko­nar po­chy­ło zwi­sa­ją­cy, siadł na nim okra­kiem i pa­trzy. Ni­by to ciem­no w pusz­czy, ale peł­nia księ­ży­ca, to bo­daj gdzie­nie­gdzie mdłe świa­teł­ko mię­dzy li­ście za­glą­da.

Waw­rzuś drgnął.

„Śmi­gne wy­żej, bo sie bo­je… o Je­zu, zno­wu idzie! Jak tez to mru­cy, mru­cy…”

Mię­dzy krze i ko­na­ry prze­ci­ska się wiel­ki bru­nat­ny niedź­wiedź; zły cze­goś bar­dzo, bo co chwi­la przy­sta­wa[112], pa­zu­ra­mi zie­mię dra­pie i gło­śno mru­czy.

„Mo­że głod­ny… a mo­że to mat­ka, co­si jej dzie­ci ze­zar­ło?… Ła­ska bo­ska, juz nic nie sły­chać. Oho, nie zle­zę ja z te­go drze­wa, ani my­śle­nia… zo­sta­nę tu na noc”.

Usa­do­wił się wy­god­nie na dwóch ga­łę­ziach tuż przy so­bie ro­sną­cych, ple­ca­mi się o pień oparł, przy­mknął oczy i spo­koj­ny, że mu niedź­wiedź nic nie zro­bi, usnął pra­wie na­tych­miast.

Zbu­dzi­ły go prze­raź­li­we ja­kieś ni­by szcze­ka­nia.

– W imię Oj­ca i Sy­na, i Du­cha Świę­te­go, amen. – Zmó­wił ca­ły pa­cierz; wrza­ski nie tyl­ko nie usta­wa­ły, ale sły­chać je by­ło co­raz bli­żej… Z głę­bi pusz­czy wy­szedł wilk z na­je­żo­ny­mi ku­dła­mi, usiadł na mchu py­skiem do księ­ży­ca i za­czął wyć…

„O prze­naj­święt­so Mat­ko… to wte­dy wil­cy by­li? A ja my­ślał, że dia­bli!…”

Dziw­ny piel­grzym

U psz­czół na obie­dzie. – Roz­pacz Waw­rzu­sia. – Za gło­sem dzwo­nów. – Ką­piel w le­sie. – Wi­dzia­dło. – Co Waw­rzuś wy­pa­trzył pod ko­ściel­nym oknem. – „Chwy­taj! Ła­paj!” – Oczy piel­grzy­ma.

Waw­rzuś obu­dził się prze­zię­bły i bar­dzo głod­ny. Poj­rzał z wy­so­ko­ści na wszyst­kie stro­ny – ci­cho. Dzi­ki, niedź­wie­dzie, wil­ki wró­ci­ły pew­no do le­go­wisk, do­pie­ro w no­cy roz­pocz­ną na no­wo swe po­lo­wa­nia i wę­drów­ki.

Z ga­łę­zi na ga­łąź po­my­ka­jąc, zsu­wa­jąc się po pniu, do­tarł do naj­niż­sze­go ko­na­ra i ze­sko­czył na zie­mię. Pa­trzy zno­wu, na­słu­chu­je – nic.

„Juz tez ta dziś nie bę­dę się krę­cił w kół­ko jak głu­pi – my­ślał, na­uczo­ny wczo­raj­szym do­świad­cze­niem – ino[113] se pój­dę pro­sto i pro­sto, ani raz się nie za­wró­cę. Do ja­kie­goś prze­cie koń­ca do­le­zę, lu­dzi mo­że na­po­tkam, to mnie do ta­tu­sia od­pro­wa­dzą. Dy[114] ta­tu­sia wszy­scy zna­ją. Ino te­raz su­kać trza ja­dła ja­kie­go; skrę­ca mnie co­si na wną­trzu[115] jak wió­ry… a mgli[116]…”

Ze­rwał pa­rę list­ków kwa­śne­go ziół­ka, zwa­ne­go za­ję­czą ka­pu­stą, ze­żuł i po­łknął.

„Do­bre to prze­gryźć po klu­skach, jak się przy­krzy dar­mo le­żeć na pa­świ­sku; ale na głod­no… Trza iść, sta­nie mi jeść nie da”.

I po­szedł, gdzie oczy po­nio­są, nie zba­cza­jąc ani na pra­wo, ani na le­wo, cią­gle pro­sto, jak so­bie to po­sta­no­wił. Głód bar­dzo do­skwie­rał, go­dzi­ny mi­ja­ły, a gdzie spoj­rzy, ino mchy, pa­pro­cie, ja­łow­ce, a gó­rą sta­re gru­be pni­ska… aż strach ogar­nia, co to da­lej bę­dzie. No­gi ta­kie cięż­kie, spać się chce czy co ta­kie­go?

„Choć do sło­nec­ka pój­dę się ogrzać; ja­ka­si po­la­na… drzew tam nie ma; po­ło­ze się na tra­wie, po­śpie, mo­że mi ze­lży”.

Wi­dok zie­lo­nej do­lin­ki o kil­ka­na­ście kro­ków, słoń­cem ob­la­nej, do­dał mu otu­chy. Pod­biegł w tę stro­nę.

„Ra­ju… cer­wo­na tra­wa! Nie… to ja­go­dy!”

Rzu­cił się, drżą­cy z gło­du, na zie­mię, jadł, jadł i od­jeść[117] się nie mógł.

„Jaś­ka by tu pu­ścić, ten ci prze­pa­da za po­ziom­ka­mi! Ale­zem się na­ła­do­wał set­nie; ja­ze mi w ocach po­ja­śnia­ło”.

Wy­jął z za­na­drza drew­nia­ną jasz­czur­kę, przy­pa­trzył jej się z lu­bo­ścią, wes­tchnął i po­ki­wał gło­wą.

„Wi­dzis, głu­pia, wsyć­ko[118] two­ja wi­na; bez[119] cie­bie ja tak na pu­sty­ni po­ku­tu­ję! Wy­le­gas sie pięk­nie jak kró­lo­wa, a ja mi­ze­ra­cek ty­le pę­dy mu­se ry­pać. Pan Je­zus je­den wie, kaj[120] zaj­dę. No, idź spać, po­ra na mnie”.

I wę­dro­wał da­lej. Za wie­le jed­nak ufał po­ziom­kom; ani dwie go­dzi­ny nie mi­nę­ło, zno­wu głód. Że­byż choć na­dzie­ja wyj­ścia z te­go prze­klę­te­go la­su! Drze­wa ol­brzy­mie ko­na­ra­mi u gó­ry się plą­czą, w zie­lo­ne skle­pie­nie wią­żą; chłód, mrok, nie­ba nie wi­dać, słoń­ca nie wi­dać, po­nu­ra, głu­cha ci­sza… Ku­ka­nie ku­kuł­ki sła­bo do­la­tu­je; wid­no wszyst­kie pta­ki po­ucie­ka­ły z tej ciem­ni do słoń­ca.

„Co­si pach­nie… – po­cią­gnął głę­bo­ko no­sem – ju­ści, mio­dem wo­nie­je, wo­skiem… barć[121] tu gdzieś mu­si być bli­ziut­ko. Trza pa­trzeć, gdzie wy­próch­nia­łe drze­wa. – Pod­niósł gło­wę i śle­dził pil­nie. – Ze­by ino nie za wy­so­ko. Oho… psco­ły się uwi­ja­ją… mo­je­ście­wy ślic­ne, po­każ­cie mi dro­gę!… Jest! Oj, sko­da, ze mnie ta­tuś nie wi­dzą, bo­by mnie po­chwa­li­li. Wszyst­ko cło­wiek ma na za­wo­ła­nie: i ko­zik, i hub­kę, i krze­siw­ko; a za­wdy[122] ino ga­da­ją, zem nie­mra­wiec”.

Skrze­sał ognia, roz­ja­rzył ka­wa­łek hub­ki, wsa­dził w szcze­li­nę wy­próch­nia­łe­go drze­wa, tuż przy otwo­rze bar­ci, a sam czym prę­dzej usko­czył w bok, bo roz­wście­czo­ne psz­czo­ły mo­gły się nań ro­jem rzu­cić i na śmierć za­kłuć. Scho­wa­ny za ro­so­cha­tym wią­zem, cze­kał cier­pli­wie, cza­sem jed­no oko wy­su­wa­jąc. Gorz­ki, gry­zą­cy dym z tle­ją­cej hub­ki roz­snuł się bia­ła­wym ob­łocz­kiem do­ko­ła bar­ci, aż i prze­do­stał się szpa­ra­mi do wnę­trza. Z gło­śnym brzę­kiem wy­le­cia­ło kil­ka­set psz­czół na po­wie­trze; za­trzy­ma­ły się przez pa­rę se­kund w miej­scu, jak­by na­ra­dza­jąc się, co ro­bić wo­bec tak strasz­nej klę­ski, i zbi­te w kłąb, po­mknę­ły ku gó­rze.

Nie­je­den do­ro­sły na­wet czło­wiek, ale nie­świa­do­my rze­czy, ko­rzy­stał­by z po­myśl­nej chwi­li i śmia­ło szedł mio­du wy­gar­nąć z opusz­czo­nej bar­ci. Waw­rzek ty­le ra­zy na­pa­trzył się ro­bo­cie oj­ca, że i sam za­cho­wał się jak sta­ry, do­świad­czo­ny pa­siecz­nik. Wie­dział, że na stra­ży uko­cha­ne­go ula i bo­ga­tej spi­żar­ni zo­sta­je za­wsze kil­ka­dzie­siąt naj­wy­tr­wal­szych psz­czół, i te al­bo gi­ną udu­szo­ne dy­mem, al­bo opusz­cza­ją barć o wie­le póź­niej od swych po­przed­ni­czek. Stał więc cią­gle za drze­wa­mi i cze­kał. A hub­ka nie prze­sta­wa­ła się dy­mić.

„No, mo­że ta juz ma­cie dość? Mnie sa­me­go w no­sie krę­ci, to chy­ba ucie­kły abo[123] po­mar­ły”. (W mnie­ma­niu lu­du psz­czo­ła za to, że do­star­cza wo­sku na świa­tło do ko­ścio­ła, ma wyż­szość nad in­ny­mi zwie­rzę­ta­mi, że nie zdy­cha jak one, tyl­ko umie­ra jak czło­wiek.)

Waw­rzuś wy­su­nął się z kry­jów­ki, po­wo­lut­ku się zbli­żał do upra­gnio­ne­go ce­lu, a cią­gle rzu­cał oczy­ma na wszyst­kie stro­ny, czy się gdzie jesz­cze ja­ki nie­do­bi­tek nie po­ka­że. Wspiął się na su­chy ko­nar i zaj­rzał do wnę­trza bar­ci.

„To ci ko­mo­ra peł­na! Hej, hej… pew­ni­kiem nie­pa­mięt­ne la­ta się tu ma­ją, a nikt o nich nie wie. Na­wet mi nie zal, ze ta­kim bo­gac­kom ubio­rę krzy­nę”.

Spiesz­nie za­stru­gał uła­ma­ną ga­łąz­kę w kształt ło­pat­ki, liść ło­pu­cho­wy po­ło­żył na le­wej dło­ni, pod­wa­żył gru­bą war­stwę spod sa­me­go wierz­chu i wy­cią­gnął ślicz­ny bia­ły pla­ster, zło­tym, gę­stem mio­dem ka­pią­cy.

„Te­raz w dyrd­ki ucie­kaj, bo cię je­sce do­go­nią!” – ze śmie­chem sam sie­bie stra­szył i przy­ga­siw­szy hub­kę, po­biegł pę­dem kil­ka­dzie­siąt kro­ków da­lej. Usiadł pod dę­bem i za­ja­dał chci­wie, wy­ssa­ny wosk po­plu­wa­jąc.

„Da­li­by­ście chle­ba, ma­tu­siu… ni­ja­ko tak sa­mo słod­kie ły­kać” – szep­nął pół żar­tem; ale na wspo­mnie­nie ma­tu­si, ta­kiej bar­dzo do­brej, co to i umy­ła, i ucze­sa­ła, upie­ści­ła, do sy­to­ści jeść da­ła, a przed każ­dą bie­dą osło­ni­ła, zgorzk­niał mu w ustach miód sło­dziut­ki, a oczy łza­mi za­szły.

„Bied­ny ja, bied­ny, ta­ki sa­miu­teń­ki, ani mnie nie znać w tym stra­snym pu­scy­sku!… Ni­cym chro­ba­cek[124]. Jak mnie wil­cy za­gry­zą al­bo niedź­wiedź za­du­si, to ani pta­se­cek nie po­le­ci do Po­rę­by dać znać, co juz ni ma Waw­rzu­sia. Oj, Bo­że, Bo­że… ady[125] sie uli­tuj­cie na­de mną, świę­ci ja­nio­ło­wie[126], i wy­pro­wadź­cie mnie na ja­ką do­brą dro­gę!”

Wy­li­zał liść mio­dem po­sma­ro­wa­ny, rącz­ki wy­tarł mchem i zie­mią do su­cha – i zno­wu pro­sto przed sie­bie. Słoń­ce się ma ku za­cho­do­wi, ale w od­wiecz­nym bo­ru jed­na­ko­wy mrok o za­ra­niu, w po­łu­dnie i pod wie­czór. Waw­rzuś bar­dzo już zmę­czo­ny; dłu­gą dro­gą zmę­czo­ny i pła­czem, i tę­sk­no­tą za ma­tu­sią. Ogar­nę­ło go ja­kieś odrę­twie­nie, idzie jak we śnie, a tyl­ko nie­kie­dy dreszcz go prze­bie­ga… ta pusz­cza nie ma koń­ca, bę­dzie tak szedł, szedł, aż umrze.

„O Mat­ko Bo­ska z ma­tu­si­ne­go ob­raz­ka… weź mnie, bied­ne dziec­ko, do nie­ba. Juz ni­kaj[127] nie pój­dę, po­ło­ze się tu­tok[128], niech się dzie­je, co chce. Ino pa­cierz je­sce zmo­wie przede śmier­cią. »Oj­ce nas, któ­ryś jest w nie­bie, święć się Imie Two­je, psydź kró­le­stwo«… – Ze­rwał się na rów­ne no­gi. – Sły­sy­cie lu­dzie… dzwo­ny! Dzwo­ny… dzwo­ny… Re­ty! Ko­ściół kaj­si[129] nie­da­le­ko! Mat­ko Naj­swiet­so… nie be­de juz umie­rał, nie! Le­ce ku dzwo­nom! Ja­ka­si wieś nie­da­le­ko… O Pa­nie Je­zu­sie… o mo­ja zło­ta ma­tu­siu!”

We­so­ły, zdro­wy, sil­ny, wy­po­czę­ty, rzu­cił się pę­dem w stro­nę, skąd głos dzwo­nów do­la­ty­wał. Wsi wpraw­dzie tak od ra­zu nie zna­lazł, ale drze­wa za­czę­ły się co­raz bar­dziej prze­rze­dzać, świa­tło za­mie­ra­ją­ce­go dnia wpa­da­ło mię­dzy krza­ki, chło­piec biegł, biegł, aż do­tarł do ja­kie­goś wą­wo­zu na skra­ju la­su. Gó­rą śla­dy kół i ko­pyt koń­skich szły w kie­run­ku wsi wid­nie­ją­cej z da­le­ka; pa­trzy na dół: rze­czuł­ka, ra­czej stru­mień, pły­nie so­bie war­ciut­ko. Dno bia­łym żwi­rem wy­sła­ne, a co ka­mień więk­szy wy­ster­cza, to go wo­da bi­je i pia­ną obry­zgu­je.

Waw­rzuś ze­śli­znął się po skrzy­pach i ma­cie­rzan­kach na sam dół, zdjął ko­szu­lę i wsko­czył do wo­dy. Plu­skał się, za­nu­rzał i wy­pły­wał, pił chci­wie, kładł się jak dłu­gi na płyt­kim, to znów szu­kał głęb­sze­go miej­sca i pró­bo­wał pły­wać; wy­bie­gał na brzeg po to tyl­ko, by wra­cać i plu­skać się na no­wo. Ką­piel orzeź­wi­ła go do resz­ty i wy­gna­ła z gło­wy wszyst­kie czar­ne my­śli.

„Śmie­chu war­te, ja­ki ja był głu­pi… ce­go­zem sie bał[130]? Cóz mi sie sta­ło? Zja­dło mnie co? A mo­że to na­wet nie by­ła pu­sca, tyl­ko ta­ki so­bie zwy­caj­ny las? Chy­ba juz wy­le­ze z tej wo­dy, bo jak sie ściem­ni, to zno­wu sie gdzie za­błą­kam”.

Pod­niósł oczy ku za­cho­do­wi zo­ba­czyć, co się dzie­je ze słoń­cem, i na­gle przy­siadł po szy­ję w wo­dzie, nie śmie­jąc się ru­szyć ani ode­tchnąć.

„O Je­zu… co­si zno­wu idzie…” – po­my­ślał, kur­cząc się, że mu tyl­ko nos i oczy po­nad wo­dę wy­sta­wa­ły.

Brze­giem wą­wo­zu, oświe­tlo­ny czer­wo­nym bla­skiem za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, szedł po­wo­li czło­wiek ja­kiś. Wzro­stu był wię­cej niż śred­nie­go, Waw­rzu­sio­wi jed­nak, pa­trzą­ce­mu z do­łu, wy­dał się na tym tle ogni­stym strasz­nym ol­brzy­mem. Ka­pe­lusz miał czar­ny z sze­ro­ki­mi kre­sa­mi, bia­ły­mi mu­szel­ka­mi w miej­sce ta­śmy oto­czo­ny; płaszcz ciem­ny, nie­mal zie­mi się­ga­ją­cy, z koń­cza­tą pe­le­ryn­ką i kap­tu­rem, prze­wią­za­ny w pa­sie trzy ra­zy do­ko­ła gru­bym sza­rym po­wro­zem. Na le­wym ra­mie­niu, tro­chę ku przo­do­wi, du­ża musz­la bia­ła. Pod­pie­rał się ki­jem za­krzy­wio­nym.

„Co tez to za jed­no? – ła­mał so­bie gło­wę prze­ra­żo­ny chło­pak. – Wiel­go­śne, ja­ze okro­pa, na gło­wie grzyb cy co ta­kie­go… car­no za­ma­tu­lo­ne, śnia­de na gę­bie jak Cy­gan… bro­da stra­sec­na, pew­ni­kiem upiór al­bo du­sa po­ku­tu­ją­ca. Ju­ści nie kto in­sy. O ra­ju!… zła­zi do wo­dy… joj… ze­by mnie tez nie uwi­dzia­ło!”

Waw­rzuś pod­peł­znął ci­chu­teń­ko za wiel­ki głaz na środ­ku rzecz­ki i pa­trzył, co upiór bę­dzie ro­bił. Czar­ny czło­wiek ze­szedł na sam brzeg, wy­jął z za­na­drza ma­ły cy­no­wy ku­bek, na­brał wo­dy ze stru­mie­nia i pił. Kil­ka­krot­nie na­peł­niał na­czy­nie, mu­siał być bar­dzo spra­gnio­ny. Po­tem przy­klęk­nął, zdjął ka­pe­lusz, od­gar­nął dłu­gie wło­sy, po­chy­lił się i mył so­bie twarz i rę­ce.

„O re­ty­ści… ady[131] on nie ma ucha… ob­mierz­le[132] wy­glą­da!”

Ka­lec­two i czyn­no­ści tak nie­zgod­ne z po­wa­gą isto­ty nad­ziem­skiej, jak pi­cie i umy­wa­nie, uspo­ko­iły tro­chę Waw­rzu­sia; nie wy­chy­lał się jed­nak ze swej kry­jów­ki i nie da­wał zna­ku ży­cia, bo ten dziw­nie odzia­ny, po­nu­ry czło­wiek przej­mo­wał go stra­chem i wstrę­tem.

Wy­po­cząw­szy nad rze­ką, piel­grzym wy­dra­pał się na gó­rę i po­szedł le­śną dro­gą ku bli­skiej wsi czy mia­stecz­ku; do­pie­ro wte­dy od­wa­żył się dzie­ciak wy­leźć z wo­dy. Na­cią­gnął ko­szu­li­nę na mo­kre cia­ło, owią­zał się kraj­ką[133], jasz­czu­recz­kę, ko­zik i krze­si­wo za­su­nął aż ku ple­com, że­by się te skar­by broń Bo­że nie po­gu­bi­ły, i pu­ścił się w tę sa­mą stro­nę, co strasz­ny czło­wiek, ocią­ga­jąc się i zwal­nia­jąc kro­ku.

„Niech se ta idzie na­przód, a ja za nim; abo mi to pil­no? Mo­ze to ca­row­nik? Je­sce by mnie w psa za­klął al­bo w ku­nia[134], do ro­bo­ty na­ga­niał a ka­to­wał. Nie głu­pim”.

Ściem­nia­ło się co­raz bar­dziej, na Anioł Pań­ski daw­no prze­dzwo­nio­no, a Waw­rzuś jesz­cze sie­dział nad przy­ko­pą, że­by się nie zejść z cza­row­ni­kiem. Aż i gwiaz­dy wy­sy­pa­ły się na nie­bo.

– Pój­dę juz – rzekł, zdo­by­wa­jąc się na od­wa­gę. – Za­pu­kam do ja­kich drzwi, uli­tu­je sie kto, po­ży­wi i prze­no­cu­je.

Ale za dłu­go się wa­hał i cze­kał; wła­śnie gdy mi­jał pierw­sze dom­ki mia­stecz­ka, da­ło się sły­szeć prze­cią­głe bu­cze­nie ro­gu i głos noc­ne­go stró­ża: „Świa­aatło ga­sić! Świa­aatło ga­sić!” Ze wzglę­du na nie­bez­pie­czeń­stwo po­ża­ru ist­niał su­ro­wy prze­pis po mia­stach i mia­stecz­kach, że w go­dzi­nę po za­cho­dzie słoń­ca w le­cie, a w czte­ry lub pięć w zi­mie (w mia­rę uby­wa­nia dnia), stró­że noc­ni trą­bi­li po uli­cach i na­ka­zy­wa­li ga­sze­nie ognia w pie­cach i świa­tła w izbach. Rów­no­cze­śnie za­my­ka­no drzwi do­mów i bra­my za­jaz­dów. Bied­ne dziec­ko zna­la­zło się więc zno­wu w bar­dzo przy­krym po­ło­że­niu. Księ­życ nie wze­szedł jesz­cze, ulicz­ki wą­skie, ciem­ne; szło bie­dac­two bez ce­lu, aby się gdzie ino do mu­ru przy­tu­lić i prze­spać. Zbli­żył się do ja­kie­goś do­mo­stwa, z sze­ro­kim oka­pem da­chu opar­tym na drew­nia­nych słup­kach.

„O, tu­tok bę­dzie spa­nie pań­skie, lep­se niz wco­raj na drze­wie”. – Le­d­wie przy­siadł na przy­zbie, da­ło się sły­szeć zza pło­ta strasz­ne uja­da­nie psa, ktoś uchy­lił okien­ka i gru­by, gniew­ny głos ode­zwał się:

– Cóż tam za tru­teń ła­zi po no­cy i uczci­wym lu­dziom spać prze­szka­dza!

– To ja, Waw­rzuś Woj­cie­chów… – za­pisz­cza­ło dziec­ko.

– A nie pój­dziesz ty do do­mu, nic­po­niu szka­rad­ny! Le­d­wie to od zie­mi od­ro­sło, już się włó­czy jak zło­dziej. Idź mi za­raz do do­mu!

– Kiej[135] nie tra­fie!

– A wyjść na uli­cę umia­łeś? Wy­noś mi się… bo psa spusz­czę z łań­cu­cha!

Okien­ko za­mknę­ło się, pies tak za­ja­dle szcze­kał, aż chrypł z wście­kło­ści; go­tów jesz­cze płot prze­sa­dzić.

„Wy­no­sić się, to się wy­no­sić; pój­dę kaj[136] in­dziej… ino ze te no­gi stra­śnie bo­lą”.

Po­wlókł się da­lej. Do­cho­dzi do ro­gu uli­cy…

„Cie wy, cie wy… cóz za pla­cy­sko wiel­go­śne! Na co ta­kie? Z cte­rech koń­ców uli­ce, do­my do­ko­ła, ani w Po­rę­bie tak nie ma­ją. A co tez to wo­zów, ku­niów, lu­dzi… po­wy­przę­ga­li, na zie­mi se po­sła­li sło­mę i śpią. Pój­dę mię­dzy nich, le­gnę ci­chuś­ko, ady im nie ubę­dzie. O mat­ko… zbój z sie­kie­rą okro­pec­ną! W dru­giej rę­ce ta­kie coś… przy­kła­da do gę­by, trą­bi…”

– Ga­aasić ogień! – krzyk­nął stróż, doj­rzaw­szy świa­tła mi­ga­ją­ce jesz­cze gdzie­nie­gdzie w okien­kach. Pod­szedł do bram i stu­kał w nie ha­la­bar­dą.

„Aha, to pew­no sam dzie­dzic; pa­rob­ków zwo­łu­je, cy co? Po­pro­se one­go, mo­że mi da chle­ba ociu­pi­ne; tak się jeść chce… aha, a jak mnie zwa­li sie­kie­rą? Trza ucie­kać… – Po­biegł w prze­ciw­ną stro­nę ryn­ku. – A to ci sto­do­ła do­pi­ro! Na co ta­ka? W imię Oj­ca i Sy­na… wie­ża! Dy[137] to ko­ściół! Pa­nie Je­zu­sie prze­naj­święt­szy… prze­cie mnie Ty od swe­go do­mu nie od­go­nis? Naj­bid­niej­se­mu że­bra­ko­wi wol­no, to i ja chro­ba­cek[138] prze­śpię sie na scho­dach. Nie, tak na sa­mym wierz­chu nie trza, mo­że by się dzie­dzic gnie­wa­li; scho­wam sie za przy­mu­rek; tu mi się tez to bę­dzie spa­ło, spa­ło…”

Wlazł do ką­ta przy jed­nej z pię­ciu szkarp[139] pod­pie­ra­ją­cych pre­zbi­te­rium i po­ło­żył się.

„Ojoj… cy­je­si tu ła­chy le­zą… trza usu­nąć, co­bym bez sen nie po­ta­ra­sił”. – O lu­dzie! – krzyk­nął i czym prę­dzej usta so­bie rę­ką za­tu­lił. „Płasc… ka­pe­lus z mu­sel­ka­mi… ki­ja­sek… ta­kem sie one­go za­tra­ceń­ca bał, a tu mas, bę­dzie­my ra­zem no­co­wa­li! Ino gdzie po­lazł? Pój­dę se le­gnąć po tam­tej stro­nie ko­ścio­ła”.

Od­szedł trzy kro­ki i szu­kał, gdzie­by się naj­bez­piecz­niej skryć przed cza­row­ni­kiem. Księ­życ wy­pły­nął już spo­za ni­skich dom­ków na nie­bo i rzu­cał ja­sne świa­tło; coś zgrzyt­nę­ło: jed­no z okien ko­ściel­nych otwar­ło się po­wo­lut­ku, a po gru­bym sznu­rze, ucze­pio­nym u klam­ry że­la­znej, spusz­czał się czło­wiek. Rę­ka­mi trzy­mał się po­wro­za, a w zę­bach ści­skał nie­du­ży to­bo­łek za­wi­nię­ty w szma­tę.

Waw­rzuś stał jak ska­mie­nia­ły i pa­trzał… ale i tam­ten spo­strzegł go rów­no­cze­śnie. Stłu­mio­ny krzyk wy­darł mu się z pier­si, zę­by pu­ści­ły zdo­bycz, tłu­mo­czek upadł na zie­mię, a ze szma­ty li­cho zwią­za­nej w po­śpie­chu wy­sy­pa­ły się zło­te na­czy­nia ko­ściel­ne i pro­mie­ni­sta mon­stran­cja[140].

Zło­dziej ze­sko­czył z wy­so­ko­ści kil­ku stóp i twarz wy­krzy­wio­ną zło­ścią okrut­ną zwró­cił ku dziec­ku.

– O mój Je­zu… to on… to ten sam!

– Wi­dzia­łeś? – krzyk­nął czar­ny czło­wiek, pa­trząc w pra­wo i w le­wo, czy się kto nie zbli­ża. – Wi­dzia­łeś? To do­brze! już na tym świe­cie nic wię­cej nie zo­ba­czysz.

Rzu­cił się ku nie­mu z wy­cią­gnię­ty­mi szpo­na­mi, aż tu no­gą za­cze­pił o swój płaszcz, tyl­ko co przez Waw­rzu­sia wy­su­nię­ty z ką­ta, i ru­nął jak dłu­gi na zie­mię. Chło­piec od­sa­dził się w dwóch su­sach jak spło­szo­ny źró­bek[141] i biegł, zie­mi pra­wie nie ty­ka­jąc, z wrza­skiem prze­raź­li­wym:

– Za­du­si mnie! Za­du­si mnie!

Zło­dziej wi­dząc, że go nie do­pę­dzi, a słusz­nie bo­jąc się lu­dzi, po­zbie­rał czym prę­dzej zło­te na­czy­nia, zwią­zał w wę­ze­łek i po­mknął po­za ko­ściół w naj­bliż­szą ulicz­kę.

Na pisk Waw­rzu­sia, roz­dzie­ra­ją­cy ci­szę noc­ną, zbie­gło się dwóch stró­żów noc­nych i kil­ka­dzie­siąt lu­dzi spo­czy­wa­ją­cych w ryn­ku przy wo­zach z to­wa­ra­mi przy­go­to­wa­ny­mi na ju­trzej­szy jar­mark.

– Cze­go się drzesz, li­cho prze­ję­te? – huk­nął na nie­go sta­ry Mi­ko­łaj, wa­ląc o zie­mię ha­la­bar­dą.

– Cni[142] ci się za prę­tem? Wi­dzi­cie go! – do­rzu­cił dru­gi stróż. – Ty­le rej­wa­chu[143] po no­cy; ze­rżnąć skó­rę, jak się pa­trzy, i ty­la.

– Ci­choj­cież – prze­rwa­ła ja­kaś ko­bie­ta z tłu­mu – chło­pak już du­ży, nie krzy­czał­by, jak­by nie miał o co. Trzę­sie się ano jak li­ste­czek. Cóż ci to, syn­ku? Po­wiedz, nie bój się.

– Zło-zło-o-dziej mnie go-nił… ch-chciał udu­sić!

– Gdzie zło­dziej? Ja­ki zno­wu zło­dziej? – burk­nął Mi­ko­łaj, ob­ra­żo­ny, że pod je­go czuj­ną ha­la­bar­dą śmiał ktoś przy­pusz­czać moż­li­wość po­dob­ne­go be­ze­ceń­stwa.

– Gdzie zło­dziej? – po­wtó­rzy­li za­cie­ka­wie­ni lu­dzie, sku­pia­jąc się oko­ło dziec­ka.

– Wy­ła­ził oknem z ko­ścio­ła, zło­to­ści się roz­sy­pa­ły, a jak mnie uwi­dział, sko­cył z rę­ca­mi na mnie i ga­dał, co[144] mnie udu­si.

– Ot, ple­cie baj­ta­ła[145] trzy po trzy.

– A go wam szko­dzi zaj­rzeć do fa­ry[146]? Niech po­ka­że, co wi­dział i gdzie.

– Ra­cja, do­brze ga­da nie­wia­sta; chodź­my.

I po­su­nę­li hur­mem ku ko­ścio­ło­wi, Waw­rzek pro­wa­dził.

– Je­zus, Ma­ry­ja… był zło­dziej! – Okno otwar­te!

– Sznur wi­si aż do zie­mi!

– Nie skła­ma­ło dziec­ko! – krzy­cze­li lu­dzie, jed­no przez dru­gie. Do­ko­ła Waw­rzu­sia hu­cza­ło jak w ulu: w do­mo­stwach otwie­ra­ły się okna, wy­chy­la­ły się z nich py­ta­ją­ce gło­wy ko­bie­ce; męż­czyź­ni wy­bie­ga­li przed do­my, tłum zwięk­szał się z każ­dą chwi­lą. Jed­ni bie­gli za­wia­do­mić pro­bosz­cza i bur­mi­strza o świę­to­kradz­twie, in­ni z krzy­kiem roz­sy­pa­li się po mia­stecz­ku, ktoś ude­rzył w dzwon na trwo­gę, Waw­rzuś stał cią­gle oto­czo­ny gro­ma­dą cie­ka­wych. Stróż Mi­ko­łaj po­trzą­snął go za ra­mię.

– Ga­daj no, dziec­ko, przyj­rza­łeś się też one­mu do­brze? Po­znał­byś go?

– Je­sce by nie! Ju­zem go dziś wi­dział w le­sie nad rze­ką; a te­raz, mie­siąc mu świe­cił pro­sto w twarz, od ra­zum po­znał, ze ten sam.

– Jak­że wy­glą­da?

– Ano, du­ży, ciem­ny na gę­bie, bro­da car­na…

– Wy­bor­nie! – prze­rwał któ­ryś z lu­dzi – a jak był odzia­ny?

– Ni­cem cu­dak abo[147] ca­row­nik – od­po­wie­dział Waw­rzuś. – Opoń­ca z kap­tu­rem, ka­pe­lus z mu­sel­ka­mi.

– Piel­grzym! Piel­grzym! – za­wo­ła­ło kil­ko­ro na raz.

– A jak­że, był tu ta­ki przed wie­czo­rem!

– I ja go wi­dzia­łem!

– I ja!

– I ja!

Wszy­scy obec­ni za­czę­li so­bie opo­wia­dać, gdzie któ­ry spo­tkał piel­grzy­ma; by­li ta­cy, co roz­ma­wia­li z nim na­wet. In­ni wi­dzie­li, jak wcho­dził do ko­ścio­ła.

– Aha… – za­wo­ła­ła ja­kaś dziew­czy­na – scho­wał się pew­ni­kiem do ką­ta i dał się za­mknąć.

– Słusz­nie. Ino krót­kie miał odzie­nie, wy­raź­nie wi­dzia­łem.

– Nic dziw­ne­go, sze­ro­ki płaszcz za­wa­dzał­by mu przy wy­ła­że­niu oknem.

– Aha, aha, je­sce co­sik! – za­krzyk­nął na­gle Waw­rzuś.

– No, co?

– Ucha nie miał… le­we­go.

– Co? Ucha nie miał? To ci do­pie­ro!

– Ano, po ta­kim zna­ku od ra­zu po­znać.

Z dru­giej stro­ny ryn­ku spiesz­no szedł bur­mistrz, za nim sze­ściu ce­kla­rzy, czy­li straż po­li­cyj­na. Do ce­kla­rzy przy­łą­czy­li się stró­że noc­ni i pra­wie ca­ła mę­ska lud­ność mia­stecz­ka. Po­dzie­lo­no ich na trzy od­dzia­ły i do­my­śla­jąc się, że zbrod­niarz naj­prę­dzej bę­dzie ucie­kał ku la­so­wi, bo tam w nie­prze­by­tych gąsz­czach skryć się ła­two, a po­ścig pra­wie nie­moż­li­wy, roz­ka­zał pan bur­mistrz za­biec mu z trzech stron i prze­ciąć dro­gę do la­su.

Wy­ru­szy­li z la­tar­nia­mi i z po­chod­nia­mi, bo jak na złość księ­życ przy­sło­ni­ły chmu­ry.

– Roz­stąp­cie się, lu­dzie! – za­wo­łał ktoś w tłu­mie – ksiądz idzie!

Pro­boszcz z go­łą gło­wą biegł na prze­łaj ku ko­ścio­ło­wi; sta­ry za­kry­stian z la­tar­nią w rę­ku, nie mo­gąc mu na­dą­żyć, przy­sta­wał w ty­le za­dy­sza­ny.

– Usuń­cie się ode drzwi!

Ksiądz wy­jął klucz z kie­sze­ni i drżą­cą rę­ką cięż­ki za­mek otwo­rzył. Pil­no mu by­ło spraw­dzić co naj­waż­niej­sze, czy świę­to­krad­ca nie tknął i nie roz­sy­pał ko­mu­ni­kan­tów. Bur­mistrz po­spie­szył z nim. Po­ka­za­ło się, że cy­bo­rium[148] by­ło nie na­ru­szo­ne; pro­boszcz ode­tchnął spo­koj­niej. Skarb­czyk, za­ry­glo­wa­ny gru­bą że­la­zną szta­bą i za­mknię­ty na dwie kłód­ki, zna­le­zio­no tak­że w ca­ło­ści, zło­dziej za­brał tyl­ko to, co by­ło na wierz­chu w za­kry­stii: dwa kie­li­chy przy­go­to­wa­ne do mszy świę­tej na ju­trzej­szy od­pust, re­li­kwiarz[149] zło­ty i ta­kąż mon­stran­cję. Szu­ka­jąc po szu­fla­dach, wy­wlókł apa­ra­ta[150] ko­ściel­ne i roz­rzu­cił je po pod­ło­dze. Szko­da by­ła znacz­na, ale w skarb­cu znaj­do­wa­ły się klej­no­ty i zło­te na­czy­nia dzie­sięć­kroć więk­szej war­to­ści. Jesz­cze nie po­sprzą­ta­li z pod­ło­gi wszyst­kich kap i or­na­tów, gdy uszu ich do­le­cia­ły wście­kłe wrza­ski. Wy­bie­gli z ko­ścio­ła.

Tłum, kil­ka­set głów li­czą­cy, pro­wa­dził poj­ma­ne­go zło­czyń­cę. Gdy­by nie ce­kla­rze i stró­że noc­ni, któ­rzy go wzię­li mię­dzy sie­bie, po­szar­pa­no by go żyw­cem na sztu­ki. Ła­god­na, ra­czej ospa­ła lud­ność mia­stecz­ka, po­padł­szy w szał, zdol­na by­ła do naj­sroż­sze­go okru­cień­stwa.

– Pa­sy drzeć z ło­tra! – wo­ła­no.

– Oczy wy­łu­pić!

– Rę­ce od­rą­bać świę­to­krad­cy!

– Na ga­łąź!

– Żyw­cem spa­lić!

Z wy­so­ko­ści scho­dów ko­ściel­nych pro­boszcz krzyk­nął grom­kim gło­sem:

– Spo­kój! Mil­czeć!

Naj­bliż­si usły­sze­li roz­kaz, po­sła­li go wstecz, straż­ni­cy ze swej stro­ny uci­sza­li roz­hu­ka­ną zgra­ję, szu­mia­ło jesz­cze i wrza­ło kil­ka mi­nut, wresz­cie zmę­czy­li się i umil­kli. Bur­mistrz, sta­nąw­szy obok pro­bosz­cza, za­wo­łał:

– Dość tych ha­ła­sów! Zbrod­nia­rza­ście poj­ma­li, a sa­mi spra­wu­je­cie się jak zbó­je. O cóż krzy­czy­cie? Wszak stoi skrę­po­wa­ny przed wa­mi; ju­tro od­wie­zie go straż do gro­du, sę­dzio­wie wy­da­dzą wy­rok spra­wie­dli­wy, to­pór go nie mi­nie, to pew­na. Te­dy nie szu­kaj­cie na nim po­msty, a za­cho­waj­cie spo­kój.

Tłum oprzy­tom­niał i usłu­chał. Nie­zna­jo­my, któ­re­go mi­mo pęt na rę­kach trzy­ma­li za ra­mio­na dwaj ce­kla­rze, sko­rzy­stał z chwi­li ci­szy i usi­łu­jąc po­kło­nić się bur­mi­strzo­wi, rzekł to­nem zu­peł­nie spo­koj­nym:

– Ze­zwól­cie, mi­ło­ści­wy bur­mi­strzu, abym – nie­win­ny czło­wiek, rzek­nął sło­wo w swej obro­nie.

Groź­ne okrzy­ki za­czę­ły się wy­ry­wać z tłu­mu.

– Ucisz­cie się; niech mó­wi – na­ka­zał bur­mistrz.

– Sze­dłem uli­cą mia­sta – mó­wił nie­zna­jo­my – sze­dłem po­wo­li, zmę­czo­ny dłu­gą dro­gą; nie w my­śli mi by­ło ucie­kać ni kryć się; szu­ka­łem noc­le­gu, a wszyst­kie do­mo­stwa by­ły po­za­my­ka­ne. Te­dy chcia­łem za­py­tać pierw­sze­go lep­sze­go prze­chod­nia, gdzie ple­ba­nia, i księ­dza pro­bosz­cza pro­sić o kąt i wiąz­kę sło­my, a ju­tro ra­no był­bym po­szedł da­lej, bo do Kra­ko­wa zdą­żam. Ali­ści, po­grą­żo­ne­go w my­ślach, na­pa­dli ze sro­gi­mi okrzy­ka­mi zbroj­ni lu­dzie, skrę­po­wa­li do krwi i wlo­ką ni­czym mor­der­cę, gdy na­wet nie od­ga­du­ję, o co mnie oskar­ża­ją.

– Oho, wilk w ba­ra­niej skó­rze! – krzyk­nął sta­ry ja­kiś miesz­cza­nin.

– Po dro­dze – mó­wił da­lej poj­ma­ny – wy­ro­zu­mia­łem coś nie­coś, do­my­ślam się, że po­peł­nio­no tu kra­dzież. Za­li[151] jed­ną nit­kę cu­dzą mam na so­bie? Ubo­gi je­stem, głod­ny, bez­dom­ny, ale uczci­wy. Roz­każ­cie, pa­nie, aby mnie pusz­czo­no wol­no.

Jesz­cze do­ma­wiał ostat­nich słów, gdy z uli­cy naj­bliż­szej ro­ga­tek wy­bie­gło dwóch wy­rost­ków z ra­do­sny­mi okrzy­ka­mi:

– Zna­leź­li­śmy świę­te sprzę­ty, wie­leb­ny pa­nie!

– Jest wszyst­ko! Po­rzu­cił be­zec­nik pod pło­tem!

– A co? A co? Jesz­cze te­raz bę­dziesz świę­te­go uda­wał? – krzyk­nął mu ktoś nad sa­mym uchem.

– Czy­li[152] za­prze­czam, że by­ła kra­dzież? – od­parł, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Zło­dziej uciekł, a nie­win­ne­go drę­czy­cie.

– O lu­dzie… gdzież ma­cie upa­mię­ta­nie! – krzyk­nę­ła ta sa­ma ko­bie­ta, któ­ra naj­pierw­sza wy­py­ty­wa­ła Waw­rzu­sia. – Ady za­wo­łaj­cie dziec­ko, to nam po­wie, za­li te­go wi­dział w ko­ściel­nym oknie abo in­sze­go.

– A praw­da… świę­te sło­wa!

– Da­waj­cie chło­pa­ka!

– Nie ma go!

– Pew­no do do­mu po­szedł!

– Nie, skrył się za przy­mu­rek. Chodź tu, chodź, cze­go się bo­isz? Zbój zwią­za­ny.

Przy­pro­wa­dzo­no Waw­rzu­sia przed ob­li­cze pa­na bur­mi­strza, ten go ujął za rącz­kę i roz­ka­zał przy­wieść bli­żej poj­ma­ne­go. Je­den z ce­kla­rzy oświe­cał go la­tar­nią.

– Przy­patrz się do­brze; znasz te­go czło­wie­ka?

– Nie znam go.

– Wi­dzi wa­sza wiel­moż­ność… dziec­ko chy­ba nie kła­mie! – try­um­fu­ją­co za­wo­łał ob­cy.

– Więc nie je­go wi­dzia­łeś spusz­cza­ją­ce­go się oknem z ko­ścio­ła?

– Ju­ści[153], ze je­go.

– Cze­muż te­dy ga­dasz, że go nie znasz?

– Bo praw­da. Wiem ja, kto to ta­ki? Dziś w le­sie pir­sy[154] raz w ży­ciu go wi­dzia­łem. To ja­koż mam świad­cyć, co go znam?

– Za­spa­ne­go, głu­pie­go brzdą­ca ro­bi­cie mo­im oskar­ży­cie­lem – z go­ry­czą rzekł poj­ma­ny. – Za­iste, bez­piecz­no po­dróż­ne­mu prze­cho­dzić przez to sław­ne mia­sto.

– Po­wiedz praw­dę, mo­żeś nie­do­brze wi­dział, mo­że ci się ino zda­je? Mo­że to był ktoś po­dob­ny, a nie ten sam? – ba­dał bur­mistrz Waw­rzu­sia.

– Cóz mi się ma zda­wać? Sa­mi se obac­cie, cy ma oba usy. Zło­dziej nie miał le­we­go.

Sta­ry Mi­ko­łaj od­gar­nął rę­ką dłu­gie wło­sy nie­zna­jo­me­go.

*

Gdy straż od­pro­wa­dza­ła świę­to­krad­cę do tym­cza­so­we­go wię­zie­nia w pod­zie­miach ra­tu­sza, zbro­dzień od­wró­cił gło­wę i dłu­gie spoj­rze­nie, strasz­ny wzrok wil­ka schwy­ta­ne­go w sa­mo­trzask, utkwił w twa­rzy Waw­rzu­sia. Gór­na war­ga drgnę­ła, bły­snę­ły zę­by…

– Do wi­dze­nia, ma­luć­ki[155]… – rzekł pół­gło­sem. Waw­rzuś na­głym ru­chem pod­niósł ło­kieć po­nad gło­wę i prze­ra­żo­ną twarz wtu­lił w fał­dy rę­ka­wa. Gdy zno­wu spoj­rzał na świat, piel­grzy­ma przed nim już nie by­ło. Za­kry­wał go tłum od­pro­wa­dza­ją­cy więź­nia do lo­chu pod ra­tu­szem.

Dłu­go jesz­cze na ryn­ku ro­iło się jak w mro­wi­sku; roz­bu­dze­ni lu­dzie ży­wo roz­pra­wia­li o zbrod­ni i zbrod­nia­rzu.

– Na­ści, mo­żeś ty nie wie­cze­rzał – ode­zwa­ła się do Waw­rzu­sia ta sa­ma ko­bie­ci­na, wty­ka­jąc mu w garść skib­kę chle­ba ze se­rem. Dzie­ciak nie po­dzię­ko­wał na­wet, rzu­cił się zgłod­nia­ły na ja­dło. Z pod­wi­nię­ty­mi pod sie­bie no­ga­mi usiadł na gar­st­ce roz­rzu­co­nej sło­my i zmia­tał, aż mu się uszy trzę­sły. Gdy za­spo­ko­ił pierw­szy głód, oczy za­czę­ły mu się kle­ić i za­snął, sam nie wie­dzą­cy kie­dy.

Spał dłu­go, ale nie­spo­koj­nie; zwi­dy­wa­ły mu się strasz­li­we oczy świę­to­krad­cy, to znów chciał przez sen ucie­kać przed nim, no­gi wra­sta­ły mu w zie­mię, a piel­grzym, do­ga­nia­jąc go, już, już się­gał mu kar­ku.

Z krzy­kiem ze­rwał się na rów­ne no­gi i nie­przy­tom­nym wzro­kiem po­to­czył do­ko­ła. Ca­ły ry­nek, pe­łen lu­dzi, po­grą­żo­ny był w ci­szy, wszyst­ko spa­ło, choć świ­tał już bla­dy brzask.

Na­gle od ra­tu­sza do­le­cia­ło zra­zu kil­ka, po­tem ca­ły chór zmie­sza­nych gło­sów. Nad wszyst­ki­mi gó­ro­wał bas Mi­ko­ła­ja. W mia­rę jak się lu­dzie przy wo­zach bu­dzi­li, gwar i za­męt wzma­gał się i zbli­żał. Coś się sta­ło… Ale co?

Waw­rzuś nie poj­mo­wał. Wy­trzesz­czył za­spa­ne oczy, otwo­rzył sze­ro­ko usta, słu­chał…

– Ij… głu­pie ga­da­nie… – mó­wił ktoś lek­ce­wa­żą­co – prze­cie drzwi na szta­bę za­su­wa­ne.

– Jak to, ga­da­nie? Wszak sam stróż Mi­ko­łaj…

– Śni­ło się Mi­ko­ła­jo­wi.

– Kra­ta w oknie prze­pi­ło­wa­na! – krzyk­nął, do­bie­ga­jąc, ktoś trze­ci.

– Skąd­że zno­wu? Kra­ta gru­ba.

– Mu­si pi­łecz­kę za­cną miał przy so­bie to i prze­rżnął.

– Ale że to Mi­ko­łaj zdo­lił[156] spać tak twar­do…

– Sta­ry człek; zresz­tą, ko­mu by przez myśl prze­szło…

– I tak pręd­ko? – zdzi­wi­ła się ja­kaś ko­bie­ta.

– Ano miał ze trzy go­dzi­ny cza­su.

– Po­sła­li za nim ce­kla­rzy?

– Cie­ka­wość gdzie? W pusz­czę? Ka­mień w wo­dę.

– Re­ty… jak się bur­mistrz do­wie!

– Ee… pła­kać nie bę­dzie. Szko­dy w świę­tych na­czy­niach nie ma, dy[157] Mi­ko­ła­jo­wi gło­wy nie ze­tnie.

– Ale psi syn spraw­ny!

– Wia­do­mo, z dia­błem w zmo­wie.

– Sły­szy­cie, lu­dzie? Zło­dziej uciekł w no­cy oknem! – zwia­sto­wał no­wi­nę ko­ściel­ny, wlo­kąc się śla­ma­zar­nie na ple­ba­nię.

– Ej­że? Na­praw­dę? – ze śmie­chem przy­ję­to je­go sło­wa. – Ale co gor­sza, że kró­la Po­pie­la my­szy zja­dły!

– Cha, cha, cha, cha!

Waw­rzuś pa­trzył, słu­chał… w gło­wie mu się za­wra­ca­ło… ser­ce dzwo­ni­ło na trwo­gę, a w uszach brzmia­ły dwa strasz­ne sło­wa: „Do wi­dze­nia, ma­luć­ki”.