Histeria - Magdalena Cieślik - ebook + audiobook + książka

Histeria ebook i audiobook

Magdalena Cieślik

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy na pewno potrafisz odróżnić dobro od zła?

Rodzinne tragedie, toksyczne związki, przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć… Czy w świecie, gdzie każda międzyludzka relacja może okazać się wielkim rozczarowaniem, a miłość od nienawiści dzieli tylko jeden krok, można komukolwiek naprawdę zaufać?

W głowach Sandry, Mikołaja, Amandy, Sebastiana i Basi to pytanie powraca nieustannie. Ich historie, pozornie niezwiązane ze sobą, a jednak przeplatające się w zaskakujący sposób, wywołają lawinę przerażających wydarzeń – bez szans na happy end.

Niepokojący thriller, gęsty od emocji i skrywanych tajemnic, w którym nic nie jest takie, jakim się na początku wydawało.

Człowiek całe życie się oszukuje. Wierzy, że wszystko wokół niego się zmieni. Albo że zmieni się on sam. Potrafi naobiecywać sobie przysłowiowych gruszek na wierzbie i udawać wiarę w to, że umie dotrzymać wszystkich złożonych sobie w myślach przyrzeczeń. Na początku pojawia się ogromny zapał. Rozpalone wielkie ognisko unoszące się na parę metrów ku niebu. Ale do ogniska nikt nie dokłada nowego drewna. Choć ogień jest piękny i silny, to szybko traci blask, opadając coraz niżej i niżej. W końcu nikt go nie karmi. Dlaczego? Może dlatego, że nie ma czasu. Bo przecież w dzisiejszym świecie tak trudno go znaleźć, właściwie wydaje się, że czas ucieka przez palce, i wszyscy dobrze wiedzą, że nie pomoże przecież wstrzymywanie siłą wskazówek zegara.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 45 min

Lektor: Joanna Derengowska

Oceny
3,3 (8 ocen)
2
2
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Świat tworzy spójną, ogromną iluzję normalności, która rozciąga się od Oceanu Spokojnego na jednym krańcu, nieopodal kraju wojny secesyjnej i tłustych hamburgerów, przechodząc przez kuchnię pełną wina i żabich udek, brytyjski akcent aż po wiecznie młodych czarnowłosych tokijczyków z zamiłowaniem do minimalizmu. Wszechogarniający fałsz szczypie w oczy, które coraz mniej chcą patrzeć na niedoskonałość tego, co przecież ciągle dąży do perfekcjonizmu. Każdy z nas jest na siłę wciśnięty, jak sardynka w puszkę, w pewien fragment czasu ziemskiego, gdzie niemal pod każdym, oczywiście wypowiedzianym dyplomatycznie, słowem kryje się ironia i sarkazm. Bez krzty zaufania patrzymy sobie na ręce, dzień po dniu tracąc wiarę w bezinteresowność. A trzeba właśnie w tych czasach, wypełnionych po brzegi techniką, ulokować emocje prawdziwe, soczyste, obfite, które wyrywają się na wolność i chcą zastąpić sztuczne mechanizmy, ubóstwienie metalowych krążków i nietrwałych papierków z małymi portretami królów, którzy z pewnością wnosili kiedyś o wiele głębsze wartości. Trzeba szukać tego najważniejszego uczucia, wiecznie tłumionego, a najbardziej pożądanego, które nie może znaleźć sobie miejsca w tej dwulicowości i kłamstwach będących dla niektórych ludzi nawykiem trudnym do zlikwidowania. Miłość. Słowo urywane, niedopowiedziane, mające mnóstwo trafnych definicji. Co w niej jest niepotrzebnego, dlaczego ucieka się od niej jak od chorego na zaraźliwą przypadłość? Przecież nie jest zarezerwowana tylko dla pisarzy z pokolenia Cierpień młodego Wertera ani scenarzysty jednej z wieloodcinkowych telenowel, które wciągają jak paczka słonych orzeszków. Miłość to nie przywilej „uczuciowców” płaczących po kątach z powodu uświadomienia sobie swojej marności i beznadziejności. Ale niektórzy tworzą wokół siebie twardy mur z najprzeróżniejszych cegiełek: niezależności, samowystarczalności, strachu… Może i wydaje im się, że chcą mieszkać w tym swoim zamku, ale gdy zobaczą w małym okienku najwyższej wieży, jak koło ich fosy spaceruje szczęście w idealnych parach, dotrze do nich, jak wiele tracą przez swój egoizm, a w ich głowie pojawią się dwa słowa ociekające tragizmem: „Za późno”. W ich zmarnowanym życiu pojawią się same nieszczęścia, które będą chodzić w kwartecie. Czy warto budować tamę dla rzeki obfitującej w miód i mleko?

 

28 października 2016, piątek

 

Często boję się zwykłego odrzucenia. Nieakceptacji. Powiedzenia nieśmiesznego żartu i tej wstydliwej ciszy zaraz po. To jest zabijający strach. Boję się mówić o tym, co we mnie siedzi, bo być może nie jest to wcale tak dramatyczne, jak to słyszę w swoich myślach. Choć coś mnie rozsadza od wewnątrz, napiera na przepalone płuca, choć nie umiem sobie poradzić z tymi zabójczymi myślami w głowie – nic im nie powiem. I czuję tę obrzydliwą satysfakcję, kiedy kolejny dzień mija mi bez wyżalania się, bez łez, bez otwierania się przed innymi. Ufam tylko sobie. Ba, zresztą czasem i sobie samej nie ufam. Dlaczego to wszystko musiało się wydarzyć? Już za późno. Nie mogę z tym żyć. Oni będą mogli. Oni nie wiedzą, że dla mnie są martwi, dla mnie ich nie ma.

Nie znam się tak dobrze, jak bym chciała. Nie miałam czasu ze sobą porozmawiać, nie wiem, jakie lody lubię najbardziej i w jakiej pozycji najwygodniej mi się śpi. Ani który gatunek filmowy jest najbliższy memu sercu. Chciałam najpierw uporządkować dokładnie swoje zabałaganione wnętrze, ale musiałam działać szybko, póki wszystko było we mnie takie świeże. I czy powinnam się przejmować innymi, zdając sobie sprawę, że oni niczego nie wiedzą i fałszują moje życie? Czy ważne jest, co inni o nas myślą? Czyż nie taki jest sens w życiu? Chyba właśnie tak. Żyjemy wśród ludzi i dla ludzi… Czy trzeba im się podporządkowywać, przestawić na ich myślenie? Każdy z osobna, a jednak razem. Jednostka nic nie znaczy, ale bez jednostki nie ma zbiorowości. Nie podbiję już świata. Nic w nim dla mnie było.

Zaryłam mocno, bardzo mocno. Uderzyłam samym sercem o dno. Wypadło z mojego ciała. Rozsypało się na kawałki. Zbieram, zbieram je szybko i wracam na górę. Poczekają na lepsze jutro. Tak bardzo ich nienawidziłam, ale teraz życzę im jak najlepiej. Bo dla nich wciąż jest nadzieja…

 

Czytała ten fragment już chyba dwudziesty raz, wciąż jednak wzbudzał w niej te same uczucia, ten sam przenikliwy żal. Najpierw niedowierzanie, potem złość, później nieustanna zgryzota. Z każdym kolejnym podejściem do tej krótkiej lektury gorycz pogłębiała się coraz bardziej, jakby nie istniała żadna granica, która mogłaby powstrzymać jej wyniszczające skutki. Łzy spływały po jej rozgrzanych policzkach, nie przynosząc żadnej ulgi; każda następna strona powodowała kolejny potok z jej oczu. W tych małych kropelkach chciałaby zawrzeć cały swój smutek, jednak był on tak wielki, że musiałaby wypełnić nimi wszystkie rzeki świata, aby poczuć choćby namiastkę radości. Trzymała w ręku mocno wyświechtany już kawałek papieru, na którym widniało kilkadziesiąt słów pisanych czarnym długopisem zostawiającym niewielkie kleksy. Pozornie nieważny ciąg wyrazów, które nie zwiastują nadchodzącej tragedii. Wydarzyła się tak nagle jak oberwanie chmury w upalny dzień. Dopiero gdy czytelnik pozna całą historię, zdaje sobie sprawę, jak mały fragment może wzbudzać skrajne odczucia: niedowierzanie, potępienie, nienawiść, zrozumienie…

Zawsze skrzętnie dochowywała tajemnicy korespondencji. Wyznawała złotą zasadę „nie wtrącaj się w nie swoje życie”. Jednak w tym przypadku to życie już się skończyło, a nikt nie znał prawdziwego powodu jego kresu. Czyżby tylko wyrzuty sumienia? Ona jedna wiedziała o pamiętniku trzymanym pod obluzowaną deską pod łóżkiem. Chciała znaleźć wyjaśnienie tego nieoczekiwanego ciosu zadanego jej i wielu innym zszokowanym ludziom, którzy mieli choćby przez chwilę styczność ze zbyt wcześnie zmarłą dziewczyną. Nie mogła uwierzyć, jak perfekcyjnie można ukryć swoje prawdziwe uczucia i zamiary pod maską normalności. Ze ściśniętą w dłoni kartką z pamiętnika pierwszy raz od kilku dni usnęła snem twardym i mocnym, słysząc jakby w oddali płacz małego dziecka. Zasnęła z delikatnym uśmiechem na ustach. Ona miała dla kogo żyć…

 

Pogrzeb to jedna z tych uroczystości, na którą chadza się raczej z przymusu i konieczności, bez specjalnego entuzjazmu. Każdy najmniejszy żart (argumentowany rozładowaniem atmosfery) uchodzi za brak szacunku. Większość obecnych popada w zadumę, myśląc o swojej marnej egzystencji, analizując popełnione błędy i obiecując sobie w duchu ich poprawę. Takie refleksje pojawiają się, gdy patrzymy na pięknie wyszlifowane drewno obłożone z każdej strony kilkunastoma bukietami przepięknych kwiatów. Można wtedy dojść do wniosku, że człowiek jest otoczony takimi wspaniałościami, jakich podczas życia nie było mu dane doświadczyć.

Płakali niemal wszyscy. Mały, niewiele rozumiejący Staś, jak i zawsze oschły i nieczuły dziadek. Każde kolejne słowo pocieszenia przynosiło znowu potoki łez, sprawiało kłucie w sercu. Pobożne pieśni nikły gdzieś w wybuchach rozpaczy i głośnych pochlipywaniach pod nosem, gnając razem z silnym wiatrem, zgrabnie omijającym kilkadziesiąt ciemnych płaszczy i kurtek trzęsących się niekoniecznie z zimna. Młode dziewczyny zebrały się w jeden szereg, zawodząc najgłośniej, co miejscami wydawało się bardzo nienaturalne. Wszyscy obecni mężczyźni starali się chować swoje prawdziwe emocje pod przykrywką sztucznej powagi, jednak wielu z nich z trudem powstrzymywało drżące nozdrza, a niejeden uronił kilka słonych kropel, nie zmieniając jednak przy tym wyrazu twarzy. Lekko błyszcząca trumna stała na środku starego kościoła wraz z estetycznie podpisanymi wieńcami. Niczym gwiazda estrady. Kazanie było krótkie, zwięzłe i trafne. Ksiądz, podstarzały, niemal inwalida, z pewnością wypalił się już na polu teologicznym albo zwyczajnie w świecie nie miał powołania, a wybrał taką, a nie inną profesję z niewiadomych powodów. Nie łączył się w bólu i cierpieniu ani ze zrozpaczoną matką, ani z tłumem przyjaciół zmarłej, którzy na tę śmierć z pewnością nie byli gotowi. Wydawał się nawet lekko poirytowany. To był już drugi pogrzeb w tej rodzinie, proboszcz dokładnie pamiętał, jak kilkanaście tygodni temu u progu ołtarza leżała osoba o tym samym nazwisku, a zamknięta teraz w czterech drewnianych ścianach dziewczyna już wtedy wyglądała jak widmo człowieka.

Życie nas zawsze zaskakuje. Kiedy myślimy, że nic więcej się nie wydarzy i do końca naszych dni będzie nam towarzyszyła monotonia, te same rutynowe czynności bez żadnych ekscesów i spontaniczności, nagle przychodzą sytuacje, które burzą naszą spokojną wegetację i sprawiają, że stajemy w obliczu nieznanych spraw. Tak rodzą się kłopoty, stresujące momenty i wybuchające znikąd kłótnie. Gdybyśmy mogli żyć zawsze tak samo, trwalibyśmy w spokoju o jutro bez zbędnego strachu. Ale na szczęście nikt nie chce tak żyć. Ludzie potrzebują problemów do rozwiązywania, chwil, w których się płacze, sytuacji wywołujących salwy śmiechu, cieknących kranów do popołudniowych napraw, rozwodów do otwierania nowych rozdziałów życia… Ale nikt nie chce śmierci, końca wszystkiego ziemskiego, ostatniej strony naszej życiowej książki. A to właśnie śmierć przychodzi niespodziewanie. Bez znaczenia, czy umiera sędziwy staruszek, który zdecydowanie zasługuje już na godny odpoczynek, czy młoda dziewczyna, która dopiero poznaje życie, ma określone plany i marzenia, jest otoczona ludźmi, którzy ją kochają.

Mikołaj Nastecki stał na samym tyle kościoła, opierając się o filar i obserwując wszystkich zebranych wiernych. Jak wyglądałby ten pogrzeb, gdyby znali prawdę, którą trzymał razem z kilkoma wtajemniczonymi osobami, aby pozwolić na spokojny pochówek?

ROZDZIAŁ IAmanda

Słońce powoli wędrowało za horyzont. Całe ciepło coraz krótszego zresztą dnia gdzieś uciekało, być może zabierane wraz z silnym wiatrem, który z minuty na minutę dął coraz mocniej, rozwiewając grzywki roześmianym dziewczynom i porywając zwiewne chustki z głów starszych pań. Właśnie nadchodził czas, kiedy wszystkie lampy na starym, zabytkowym rynku zapalały się, tworząc w jednej chwili uroczy widok, pełen romantyzmu i wyczuwalnej podniosłej atmosfery. To bardzo zastanawiające, jak w jednym momencie nieciekawy, zrujnowany plac z cenionym (zupełnie niezrozumiale) przez połowę mieszkańców ratuszem pośrodku, z dziurą w co trzeciej płycie chodnikowej, zmienia się w krajobraz rodem z centrum Paryża. Wszechobecne uszczerbki na drodze, spadający tynk i amatorskie graffiti wygolonych na łyso postawnych mężczyzn przestają się liczyć.

Sandra potknęła się o uszkodzoną płytę chodnikową. Zaklęła siarczyście. Nigdy nie lubiła, kiedy coś toczyło się wbrew jej planom i zamierzeniom, nawet jeśli chodziło o zwykłe obejście placu rynkowego. Doszła do miejscowego centrum handlowego, chyba jedynego znanego jej skupiska lokalnej ludności. Mnóstwo ubłoconych samochodów, niemal wszystkie niewiele młodsze od niej, w co piątym fotelik dla dziecka. Przed wejściem chłopiec w rozdartej kurtce i blizną na brodzie sprawdzał działanie automatycznych drzwi, wchodząc i wychodząc ze sklepu, raz po raz stając pod różnym kątem do czujnika ruchu. Cóż, okazywały się niezawodne. Sandra weszła do środka, obrzucając chłopca wymuszonym uśmiechem. Widziała ją już z daleka, obserwowała, jak niecierpliwie stuka paznokciami o szklany blat, przyglądając się bajecznie drogim pierścionkom, na które prawdopodobnie nigdy nie będzie mogła sobie pozwolić. Zauważyła niechlujnie nałożony lakier w kolorze niemal tak intensywnym jak jej jaskrawozielony płaszcz. Wzięła głęboki oddech i z impetem wkroczyła do sklepu jubilerskiego. Amanda Suchorowska od razu odwróciła ku niej głowę.

– Cześć, już jesteś. – Sandra udawała lekkie zaskoczenie punktualnym przybyciem przyjaciółki.

– Tak, czekam już z dziesięć minut.

Wiedziała, że kłamie i jak zwykle wyolbrzymia, chcąc wyjść na kobietę zorganizowaną. Już zaczynała ją irytować. Rzuciła okiem na jej twarz. Nieprawidłowo nałożony fluid mocno odcinał się na linii żuchwy. Rzęsy lekko muśnięte tuszem, miejscami posklejane ze sobą. Jedynie brwi były idealnie wymodelowane, zgodnie z obowiązującymi trendami. Co się stało z jej idealnym makijażem, który tak chętnie wszystkim pokazywała?

– Dobra, jak już jestem, to możemy iść.

– Czekaj, patrzę na… – Amanda ucięła w połowie zdania i kiwnęła na lśniącą biżuterię, jakby bojąc się wypowiedzieć słowa: „pierścionki zaręczynowe”.

– A co, zamierzasz się komuś oświadczyć? – Sandra zażartowała, szczerząc zęby.

Przyjaciółka obrzuciła ją karcącym spojrzeniem, dając do zrozumienia, że nie jest jej do śmiechu.

– Nie sądzę, by którykolwiek z pierścionków mógł poważnie nadszarpnąć jego budżet – powiedziała poważnie, otwierając szeroko oczy i potrząsając głową, jakby chciała dodać: „więc nie rozumiem, czemu jeszcze go nie dostałam”.

Sandra zamknęła oczy, nie mając zamiaru się odzywać. Obsesja Amandy na punkcie małżeństwa stawała się coraz bardziej męcząca, zwłaszcza dla niej. Wiedziała, że jest jej jedyną powierniczką. Rozejrzała się po sklepie i odrzekła:

– Wiesz, popatrzę trochę na zegarki…

– No co ty, daj spokój, idziemy! – Sandra mocno wypuściła powietrze nosem na znak irytacji, po czym zaśmiała się głośno. Zawsze rozbawiał ją widok zezłoszczonej z byle powodu przyjaciółki. Patrzyła, jak jej blondwłosa towarzyszka ostentacyjnie wychodzi ze sklepu niczym urażona klientka.

Amanda spojrzała potępiającym wzrokiem na koleżankę. Widok rozweselonej ciemnowłosej przyjaciółki spowodował u niej ukłucie zazdrości. Tak, Sandra Majkowska była bardzo ładna. Może nie od razu „piękna”, może nie zwracała uwagi każdego mężczyzny na ulicy, ale rzeczywiście wyglądała nieźle. Szczupła, bardzo zgrabna, właściwie o idealnej figurze. W jej delikatnej twarzy uwagę zwracały przede wszystkim oczy. Błyszczały z odległości metra. Wyrażały każdy jej stan emocjonalny. Śmiały się i smuciły razem z nią. Ale nigdy nie płakały. Nikt nie widział Sandry zapłakanej ani nawet delikatnie wzruszonej. Nie pokazywała swoich uczuć na zewnętrz. Wszystko trzymała w sobie, budując w głębi siebie swój inny świat. Mimo to nikt nie myślał o niej źle, nikt nie mówił, że jest niewzruszona czy bezduszna. To była po prostu zamknięta w sobie Sani. Po chwili zaczęły rozmawiać ze sobą na różne błahe i idiotyczne tematy, które stanowiły jedynie wypełniacze pustki między kolejnymi westchnięciami i chrząkaniami. Usiadły na swoich stałych miejscach w zatłoczonej kawiarni. Amanda zaczęła opowiadać, jak to miała w zwyczaju, o sobie. Sandra czasami podczas jej słowotoku przestawała słuchać, wiedząc, że może sobie na to pozwolić, gdyż pytań w tym monologu było zadziwiająco niewiele. Nawet jeśli padły, mogły śmiało pozostać bez odpowiedzi.

Majkowska skrupulatnie analizowała twarz koleżanki. Przerażało ją, ile rzeczy uznawała w niej za denerwujące. Prawe oko miała znacznie mniejsze od lewego. Blizna pod nosem uderzająco przypominała niewytarty smark, a czerwonych plam na policzkach nie dałby rady przykryć żaden puder. Na dodatek nieestetyczny pieprzyk na brodzie dodawał jej twarzy dziwnej śmieszności. Amanda jednak uważała się za osobę nieprzeciętnie ładną, a w atrakcyjnym stroju nawet wyjątkowo piękną. W kawiarni spędziły prawie dwie godziny. Żadna z nich nie określiłaby tego czasu jako przyjemny. Dlaczego zgodziły się na spotkanie? Obie chciały jedynie na siłę wypełnić obowiązek, który wynikał z ich długoletniej znajomości. Sandra pośród wszystkich swoich wad, z których świetnie zdawała sobie sprawę, miała jedną, którą od zawsze starała się wytępić, ale była ona jak chęć jedzenia podczas rygorystycznej diety – nie do pohamowania. Sandra czuła, że brakuje jej konsekwencji. Zgadzała się na wszystko bez konkretnego powodu, nie potrzebując choćby błahego argumentu. Tłumaczyła sobie, że nie lubi zawodzić ludzi i chce im zrobić przyjemność, jednak prawdziwy powód takiego zachowania tkwił w jej niedowartościowanej naturze. Godziła się na wszystko, czego oczekiwali od niej inni, bo chciała podnieść poziom swojej przydatności. Wydawało się jej, że dostanie w prezencie więcej satysfakcji z życia. Tak nigdy się nie stało, ale uleganie innym przerodziło się w nawyk.

W oczach Amandy Sandra jawiła się jako lekko znudzona życiem. Nie wprowadzała do jej cennych godzin żadnego urozmaicenia. Z kolei ta druga uznawała swoją przyjaciółkę za dziecinną i nieodpowiedzialną, a jej beztroskie zwyczaje były dla niej trochę wymuszone.

Sandra lubiła małą knajpkę niedaleko największego w ich mieście kina, a Amanda przepadała za kawiarnią na najwyższym piętrze w centrum handlowym. Ostatecznie, drogą kompromisu, jako miejsce pozadomowych spotkań wybierały ciasną, ale przytulną pizzerię niemal na obrzeżach miasta. Żadna z nich nie była stuprocentowo zadowolona z takiego wyboru, ale nie wypowiedziały tego głośno, trzymając się zawartego porozumienia. Tego gorącego popołudnia siedziały przy ostatnich już kawałkach włoskiej pizzy. Dyskretnie masowały się po wypełnionych do granic możliwości brzuchach, które wylewały się znad przyciasnych spodni, mocno opiętych na biodrach i ściśniętych przez skórzane pasy. Omawiały bieżące sprawy, wyrażając swoje – najczęściej odmienne – zdanie na każdy temat. Kiedy zaczęły kończyć się tematy, Amanda powiedziała:

– OK, odprowadzisz mnie, proszę, na autobus? Muszę już spadać, wiesz…

Sandra nie wiedziała, ale ochoczo pokiwała głową, może trochę zbyt entuzjastycznie. Czas oczekiwania na przystanku wypełniały przyjaciółkom głównie niezliczone spojrzenia na zegarek. Sandra lubiła towarzystwo, ale czekała, by Amanda jak najszybciej już pojechała, zostawiając ją sam na sam z jej myślami, których miała aż za dużo. Autobus przyjechał z dziesięciominutowym opóźnieniem. Sandra pożegnała się wystarczająco czule i szybkim, bardzo energicznym krokiem, przypominającym niemal bieg, udała się w stronę antykwariatu oddalonego prawie dwa kilometry od przystanku. Po kwadransie, zasapana i nieprzyjemnie spocona, otworzyła drzwi bardzo obskurnie wyglądającego lokalu. Zaskrzypiały tak głośno, że wydawało jej się, że uruchomiła jakąś ogromną maszynę, jeszcze z epoki średniowiecza. Średniowieczne z pewnością było wnętrze sklepu.

– Dzień dobry. Jest pan Kazimierski?

Gruby brodaty starzec zmierzył ją od stóp do… pasa. Nie spojrzał jej w oczy, jakby traktował ją jak legendarnego bazyliszka albo jego wychowanie nie pozwalało patrzeć na biust młodej kobiety. Wskazał bez słowa drzwi na prawo. W środku można było zobaczyć właściwie tylko trzy główne obiekty: starca, książki i te właśnie drzwi.

– Dziękuję.

Nacisnęła mosiężną klamkę i przeszła dalej.

– Ach, Majkowska, tak?

– Tak, proszę pana.

Ten pracownik był o wiele milszy. No, niezupełnie pracownik. Właściciel antykwariatu. Podobno miał tyle samo lat, co recepcjonista (jak go powszechnie nazywano), ale Sandra dałaby sobie rękę uciąć, że na pewno był o wiele młodszy. Takie miało się wrażenie, patrząc na jego wesołe spojrzenie, bladoniebieskie błyszczące oczy i bujne, choć kompletnie siwe włosy. Sandra najbardziej lubiła jego kurze łapki obok oczu. Prawie zawsze patrzyła na ten detal, kiedy poznawała nowych ludzi. Wtedy od razu wiedziała, czy ktoś ma poczucie humoru, czy nie. Zazwyczaj trzymała się z dala od gburowatych osobników, a właśnie tych kilka zmarszczek stanowiło dla niej najlepszy wyznacznik. Każdy dzień bez śmiechu to dzień stracony. Ona tej zasady trzymała się kurczowo. Śmiała się za dużo, za często, a czasami nawet na przymus. Ot, tak dla zasady. Albo z nawyku. Zresztą nawyków miała ogromną ilość. I wciąż dodawała sobie nowe. Tak, tak, po prostu dodawała. Wymyślała nowe nawyki i dodawała je sobie na konto. Z powodów różnych i niebanalnych. Albo dla urozmaicenia szarości życia, albo dla rozwoju osobistego. Rozwój bardzo sobie ceniła. Codziennie chciała być przecież coraz lepsza, coraz bardziej doświadczona. Doświadczenie zdobywa się z wiekiem, często przypadkowo i mimowolnie, ale ona nie starała się dojrzewać na siłę. Sądziła, że to potrzebne, tak jakby chcieć przeżyć dwa życia naraz. Nie brakowało jej czasu. A to przecież dla niej dobrze, że nie miała zmarnowanych chwil, które musiałaby szybko zapełniać, aby nie odczuwać niepotrzebnego marnotrawstwa.

– Co tym razem? Sprzedajemy, kupujemy?

Popatrzyła na niego chwilę, aby dodać sobie powagi. Nie wiedziała, czy udało się ten zamiar osiągnąć, ale dla jeszcze lepszego efektu powiedziała niskim tajemniczym tonem:

– Tym razem chcę coś sprzedać.

Uniósł brwi ze zdziwienia. Na pewno nie zdziwił go jej ton ani ta chwila ciszy. Pytanie wydawało mu się niemal retoryczne. Ta brązowowłosa nastolatka chyba od czterech lat przychodziła dosyć regularnie do jego antykwariatu. Zawsze po to, aby kupić jakąś ciekawą (bo przecież tylko takie ją interesowały) książkę. Najlepiej napisaną przez mężczyznę. Tłumaczyła się, że chce poznać męski punkt widzenia, bo kobiecy już zna.

– Chcesz sprzedać? A co ciekawego masz do zaoferowania?

Poruszyły się w końcu jego kurze łapki i uwidoczniły w całej okazałości sztuczne zęby. Majkowska mimowolnie też się uśmiechnęła.

– Wszystko, co mam.

– Wszystko?

– Wszystko.

– Wszystko, co tu kupiłaś?

– Tak. I wszystko, co miałam wcześniej… albo kupiłam gdzie indziej.

Zaczerwieniła się, jakby wstydząc się tego, że kupowała jeszcze w innym miejscu niż jego sklep uznawany w cały mieście za najlepszy. Miała minę zbitego psa, który zdradził swojego właściciela, jednak profesor Jan Kazimierski zauważył zmianę jej wyrazu twarzy i szybko powiedział:

– No tak, tak, rozumiem. Wszystko, co masz, co kiedykolwiek kupiłaś.

– Albo dostałam!

– Albo dostałaś… – Zaśmiał się niskim, ale melodyjnym śmiechem. – Czy mogę zapytać, dlaczego znawczyni niemal wszystkich największych męskich dzieł i największa młoda fanatyczka czytania, jaką znam, chce sprzedać cały swój bibliotekarski dobytek?

– Tak, może pan.

Usiadła na twardym, odrapanym krześle i zaczęła opowiadać. O swoim nowym pomyśle na siebie i zaczynających się nazajutrz warsztatach.

 

Amanda miała w głowie tylko jeden cel: dojechać do centrum. Oddychała bardzo płytko i starała się nie włączać nosa w ten proces, bo zapachy unoszące się w miejskim autobusie mogłyby poskutkować sporą dawką wymiocin. Czuła fasolkę po bretońsku, trzydniowe skarpety, brak antyperspirantu i wczorajsze kamikadze przeplatane kuflami piwa. Jej wyczulenie na zapachy przysparzało samych kłopotów. Czuła się jak bohater filmu, który wczoraj pobieżnie obejrzała – miał możliwość słyszenia wszystkich ludzkich myśli. Choć wydawać by się mogło, że jest to niewątpliwa zaleta, na dłuższą metę stało się to nie do zniesienia. Zresztą kto chciałby tak naprawdę znać myśli wszystkich ludzi? O tym, jak wkręcić dzieciom szpinak do obiadu, dlaczego wczoraj całowałam się z tym prawie bezzębnym chłopakiem, jak to mi się nie chce stać dziesięć godzin za ladą sklepową, ile kosztuje naprawa ekranu do nowego samsunga, czy właśnie dostałam okres, czy to tylko przez ten upał?! Dochodzące do niej kolejne olfaktoryczne doznania – na wpół uschnięte frezje i dopiero co spalony papieros – wołały porcje rzygowin, które pałętały się już gdzieś w okolicach przełyku. Nagle poczuła zawrót w głowie i uświadomiła sobie, że ma déjà vu. Wiele o nim słyszała, ale nigdy nie doświadczyła, aż do dziś. Pomyślała o tym, że to już było. To déjà vu czy wspomnienie? Popatrzyła na numer autobusu. Nie, to nie ten co wtedy. Pamiętała, jak go poznała…

Stała na przystanku krótko, oczekiwany autobus przyjechał punktualnie. Usiadła na pierwszym możliwym miejscu obok zakapturzonego chłopaka. Muzyka. Słuchawki w jej uszach miło drgały, najgłośniej, jak tylko można. Amandzie zawsze wydawało się, że jest o wiele za cicho, jednak nie mogła walczyć z techniczną stroną jej odtwarzacza, przyjmowała z przykrością taki stan rzeczy. Znane jej melodie były jak miód na serce. Przez krótkie trzy minuty tkwiła w innym, własnym świecie, dokładnie taka, jaką chciała być. Z muzyką mogła się budzić i zasypiać. To jej najdłuższy związek, najbardziej namiętny kochanek, najwierniejszy towarzysz.

– Można posłuchać?

Wzdrygnęła się lekko. Twarz chłopaka w kapturze zbliżyła się na zaledwie kilka centymetrów.

– Słucham?!

– Pytam, czy mogę posłuchać. – Uśmiechnął się zawadiacko, jakby opowiedział żart, którego ktoś nieinteligentny nie potrafi pojąć.

– Yyy… No tak, tak…

Nie wiedziała, co dokładnie miałaby mu odpowiedzieć. Wydawało jej się dziwne, że zupełnie nieznajomy człowiek skrada jej chwile intymności z muzyką. Ma się dzielić swoim małym światem z jakimś obcym chłopakiem, którego po raz pierwszy w życiu zobaczyła kilkanaście minut temu? W głowie chciała szybko ułożyć ciętą ripostę, która zmazałaby z jego przystojnej twarzy głupi uśmieszek pewności. Dobrze wiedziała jednak, że wszystko, co chciała powiedzieć w danej chwili, przyjdzie dużo później, kiedy już zabraknie jej rozmówcy. Wyciągnęła słuchawkę i podała mu.

– Proszę.

Zdjął kaptur, włożył drgający sprzęt głęboko do ucha i zamknął oczy. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Patrzyła na niego z lekkim rozbawieniem, trochę zbita z tropu.

– Przepraszam bardzo, czy ty spałeś z hakiem w ustach?

Zaśmiał się trochę za głośno, ale nie skomentował tego. Z dudniącą słuchawką zamknął oczy i rozłożył się na siedzeniu jak w najwygodniejszym fotelu w najlepszym salonie meblowym. Uznała to za trochę bezczelne i nie zamierzała iść w jego ślady. Siedziała do końca drogi wyprostowana jak struna, nie mogąc się już na niczym normalnie skupić, tym bardziej na słuchaniu piosenek w jednej słuchawce, która jej pozostała na końcu napiętego kabla. Chłopak wyglądał, jakby się świetnie bawił, podrygiwał w rytm, a jego ręce wybijały stosowne tempo. Strasznie ją denerwowała ta jego nie wiadomo skąd biorąca się beztroska. Ale obiecała sobie, że dotrwa do końca trasy i nie wyrwie swojego ulubionego sprzętu z jego małżowiny usznej. Nieważne, jak bardzo miała ochotę to zrobić. „Jeszcze dwa przystanki”. „Jeszcze jeden, jeden dłuższy”. „Ha, koniec!”

– Przepraszam, wysiadam.

Otworzył oczy.

– A tak, tak, proszę.

A dziękuję?! Wysiadła, potykając się o własne nogi, za co się głośno w duchu skarciła. Chciała wyjść z całej sytuacji z podniesioną głową, odrzucając włosy do tyłu, a zamiast tego ledwo zdążyła wysiąść z powodu nadgorliwości kierowcy i własnej bezradności. Była już na świeżym powietrzu i zaczęła przebierać nogami najszybciej, jak się dało, żeby dotrzeć do szkoły, osiągając wręcz fazę biegu. Policzki jej płonęły, pod nosem ciągle powtarzała parę dobitnych zdań:

– Co za pajac! No, idiota.

Zaspana i nieestetycznie spocona, dosłownie wpadła na swoją znajomą, koleżankę ze starej klasy. Nie do uniknięcia wydawała się wytarta fraza „Musimy się spotkać i pogadać”, na co najczęściej odpowiada się dwukrotnym skinieniem głowy i uśmiechem w stylu Miss Mokrego Podkoszulka. W każdym razie nie traktuje się takich zaproszeń na spotkanie równie poważnie jak wezwania na komendę, ale nie lekceważy aż tak jak ludzi rozdających ulotki. Po prostu odkłada się je na kolejny raz, podobnie jak ćwiczenia na dolne partie brzucha. W tym jednak przypadku jej rozmówczyni przechodziła do konkretnych propozycji, używając trywialnych sposobów namawiania: „No chodź, tam będzie super”, „No nie wiem, ja nie chodzę na takie”, „Nie bądź taka sztywna, będzie fajnie”. Amanda krzywiła się na tak popularne wyrażenia jak fajny, ekstra, super. Były dla niej takie proste i mieściły zbyt obszerny zakres różnych innych przymiotników. A przecież było ich tak wiele, że można opisywać wszystko o wiele bardziej kolorowo. No i słowo „sztywna” tak ugodziło jej damskie ego, że nie mogła odmówić, jeśli chciała pokazać, jak bardzo się myli ta pewna siebie, niebieskooka chudzina. Musiała teraz dążyć do tego, aby nie dać sobie przykleić etykietki, której z pewnością nie chciałaby nosić i musiałaby ją ciągle zakrywać poobdzieranymi ubraniami. Więc tak, zgodziła się. Wytłumaczenie dla siebie samej – „a co mi szkodzi?” – wystarczyło jej zupełnie, tak jak wtedy, gdy zaglądała do lodówki tuż przed północą. Nie lubiła hucznych imprez, zwłaszcza tych zakrapianych alkoholem. Uważała je za prymitywne i niemal zwierzęce, a upitych znajomych nazywała „ludźmi bez perspektyw na jutro”, przypisując ich do zupełnie innej kategorii niż ona. Amanda miała perspektywy na całe życie. Ale mimo wszystko dała się wplątać w niechcianą sytuację. Po kilkunastu godzinach od rzuconych luźno słów „dobra, niech będzie” siedziała na zbyt jaskrawej kanapie przy ogromnym popiersiu z pewnością bardzo znanej postaci, o której z pewnością nic nie wiedziała. W jej głowie pojawiły się same pozytywne myśli wywołane przyjęciem o wiele za dużej liczby małych szklanych pojemniczków z bezbarwnym, nieprzyjemnie pachnącym płynem. Popatrzyła wokół siebie, po kolei na każdego. Tak, otaczali ją ludzie, których kochała. Chciała teraz ich wszystkich wyściskać, żeby im okazać swoją dozgonną miłość. A miała jej tyle, że mogła obdzielić każdego, a jeszcze by jej zostało. Dodatkowo czuła, że to coś, co niedawno zjadła, niebezpiecznie kumuluje się gdzieś między nadwyrężonym żołądkiem a przełykiem. W głowie dudniło jej od głośnej muzyki, coraz bardziej traciła kontrolę nad swoim ciałem, które stawało się coraz bardziej frywolne. Potknęła się chyba parę razy.

– Pijemy?

Ktoś krzyknął nad jej uchem. Bez znaczenia kto. W końcu każdy jest teraz jej przyjacielem. Na całe życie.

– PEWNIE!

– Ej, ej, nie drzyj się tak!

– Sorry, tu jest tak głośno, że…

„Sorry”. Nie używała takich słów na co dzień. Uwielbiała obce języki, ale nie lubiła, kiedy tych kilka magicznych słów (jak są powszechnie one nazywane) zostaje tak okrutnie przekształconych, tracąc swoje właściwości. O ile jeszcze „dziękuję” mogło zostać swobodnie sprowadzone do krótkiej formy „dzięki” (stosowane do wszystkich innych przypadków), to „przepraszam” i zamerykanizowane „sorry” w ogóle do siebie nie pasowały. Zbyt duża zmiana. Mogłoby się mówić „przepra”, idąc drogą skrótów i dostosowania oficjalnego słownictwa do młodzieży i tych znajomych. Ale nikt tak przecież nie mówi. I mówić nie będzie.

Ale teraz Amanda Suchorowska nie myślała trzeźwo. Może dlatego, że była kompletnie pijana.

– Daj mi… – nie dokończyła, bo z jej ust wypłynął strumień różnobarwnych wymiocin. Parę dziewczyn siedzących obok z obrzydzeniem odsunęło się od niej, mamrocząc pod nosem niestosowne wyzwiska. Jednak Amandzie było wszystko jedno. W końcu nie czuła tego okropnego ucisku w żołądku, który męczył ją od jakiegoś już czasu. Siedziała ze zwieszoną głową, co parę minut powtarzając ten nieprzyjemny dla otoczenia proces. Za każdym razem było jej lżej. Czuła się już kompletnie bezwładna. Słyszała, jak ktoś krząta się wokół niej i krzyczy: „Weźcie ją, bo mi całą wykładzinę zarzyga!”.

„Zarzyga”. Mimo chwiejnego stanu, słysząc kolejne zdziecinniałe słowo, miała ochotę natychmiast poprawić właściciela z pewnością niezbyt wybitnych myśli. Ale w obecnym stanie każdy, jakikolwiek wywód zaadresowany do obojętnie jakiej osoby wyglądałby jak śmieszne wygłupy pijanej dziewczyny, być może nagrywanej na niezbyt dobry jakościowo sprzęt, aby stworzyć film puszczony na cały kraj, dzięki któremu ludzie będą uśmiechać się pod nosem. Po chwili z dwóch stron wzięto ją pod barki i gdzieś prowadzono. Szeptała wciąż:

– Wolnieeej, nogi mnie bolą. Weźcie, bo nie nadążam. Chce mi się spać.

Traktowali ją jak worek ziemniaków, starając się tylko, aby jak najszybciej opuściła dom Sroków. Po jej bluzce spływały kawałki, niedojedzonego zresztą, krokieta w dość przetworzonej już konsystencji. W głowie huczało coraz bardziej, a jej już strasznie chciało się spać. Próbowała wyrwać się z ucisku dwóch dryblasów.

– Puśćcie mnie, muszę się położyć, nogi mnie bolą.

– Czekaj, nie wyrywaj się tak.

– Właź do samochodu.

Zamknęły się głośno drzwi zielonego peugeota 207.

– Ej, podłóżcie jej jakąś miskę!

– Skąd ja wezmę ci miskę?

– To dawaj tę reklamówkę, załóż jej na uszy.

– Udusi się od tego smrodu.

– Nie gadaj, to samochód mojego starego, nie będę świecił za nią oczami.

– Co to za laska?

– Nie wiem, pierwszy raz ją widzę.

Amanda słyszała już tylko szmery. Pulsująca głowa nie dawała jej spać. Czuła zapach benzyny. Gdy oddychała, reklamówka przyklejała się jej do nozdrzy.

– Idę spać, obudźcie mnie później.

Jak się okazało, „później” nastąpiło dwanaście godzin po ekspresowym zaśnięciu, a obok niej na perfekcyjnie zaścielonym łóżku leżał chłopak. Brak bokserek i frywolna pozycja świadczyły o tym, że zrobiła coś okropnego…

 

Wizyta w tym miejscu była dla niej męczarnią. Oglądanie go w tym stanie było jeszcze gorsze. Myślała, że czuła się pewnie dokładnie tak jak on. Ubezwłasnowolniona. Zależna od innych. Odcięta od świata. Podniosła słuchawkę.

– Cześć.

Jak wiele cierpienia kryło się w tym prostym przywitaniu. Przełknęła głośno ślinę. Trochę na pokaz, trochę z braku chęci, by odpowiedzieć. Znów się odezwał:

– Amanda…

Boże, jak