Herstory - Aldona Szukalska - ebook + książka

Herstory ebook

Aldona Szukalska

0,0

Opis

Herstory” prezentuje rok z życia trzech sióstr, dla których choroba i śmierć ukochanej babci stają się pretekstem do odkrywania mrocznych rodzinnych tajemnic. Jest to także czas różnorodnych inicjacji; najstarsza z sióstr – Małgosia, tkwiąca w nieudanym małżeństwie i poniżana przez męża kura domowa, poznaje smak niezależności. Młodsza Ewa, reprezentująca pokolenie pampersów, wyzwolona dziennikarka, niespodziewanie odkrywa swoją samotność oraz istnienie ciemnych stron uprawianego przez nią zawodu. Z kolei najmłodsza Alma to niezwykle wrażliwa i naznaczona melancholią studentka filologii wikłająca się w romans z młodym Serbem, który okazuje się zbrodniarzem wojennym.

Herstory” to nie tylko opowieść o zacięciu feministycznym, ukazująca problem walki o niezależność i płaconą za nią cenę, ale również powieść psychologiczno-obyczajowa ukazująca wewnętrzną przemianę bohaterek i ich zbliżanie się do siebie. Porusza problematykę odkrywania własnej tożsamości, antysemityzmu oraz przemilczanych zbrodni narodowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Alma pociągnie ku sobie mosiężną klamkę chłodzącą jej dłoń wygładzonym liściem akantu. Przez chwilę studnia klatki schodowej wypełni się ciemnym hukiem zatrzaskiwanych przez nią drzwi, a potem dzwonieniem klucza spływającym w dół dźwięczną kaskadą. Właśnie tak powinien rozpocząć się dzień i ta opowieść – od drobnej, niemal przezroczystej dłoni na klamce, od gwałtownego szarpnięcia drzwi i nagłego wybuchu ulicznego hałasu dochodzącego gdzieś z zewnątrz, od podrywających się do lotu siwych gołębi widocznych na podwórku z okna na klatce i jeszcze od wtargnięcia bohaterki na świeżo umytą marmurową posadzkę. Po chwili surowe schody zakląskają pod podeszwą czerwonych pantofli z zamszu, które na samym dnie studni zbiegną tuż obok przygarbionych pleców sąsiadki myjącej właśnie schody.

– Dzień dobry – odpowie na jej pozdrowienie pochylona kobieta, unosząc się z trudem z kolan i przecierając czoło pulchnym nadgarstkiem.

– Dzień dobry, pani Stawska! – Alma krzyknie zdecydowanie za głośno do staruszki poruszającej się niczym postać na zwolnionym filmie, która na chwilę jakby przystanie, bo starsza pani wyda się zaskoczona tym nagłym pojawieniem się tuż obok młodej dziewczyny.

– A dzień dobry, dzień dobry, Almo! – Starsza pani odpowie smukłym plecom odzianym w czarny płaszcz, znikającym właśnie w bramie. – Czy przyjdzie kiedy? – zapyta drżącym jak jej podbródek głosem.

– Przyjdzie! Przyjdzie!! Przyjdzie!!! – Dobiegnie ją echo wypowiedzianych już na ulicy słów.

I wszystko będzie właśnie takie, jak powinno być. Każdy przedmiot znajdzie się na swoim miejscu, zaparkowane na chodniku przy ulicy Paderewskiego samochody, oszronione szyby, słońce, które na chwilę rozbłyśnie w nich drobnymi igiełkami światła, kostki bruku, które wzejdą w promieniach styczniowego poranka, odbijający się w oknie wystawowym jasnożółty klasztor franciszkanów, a nawet widniejący na zastawie stołowej Andy Warhol umieszczony wraz z nią w szklanej witrynie sklepu z porcelaną. Alma na chwilę przymknie oczy i obejmie się mocno rękoma, bo ten zdradliwy styczniowy poranek wypełniony jasnym światłem z pozoru tylko będzie zachęcał do spacerów. Z jej ust wydobędą się białe obłoki pary. Przyspieszy kroku. Na zakręcie zderzy się prawie z biegnącym w przeciwnym kierunku mężczyzną. Minie Bazar i skręci w Aleje Marcinkowskiego, którymi przejedzie zmarznięty tramwaj, a potem pozdrowi starego Maćkowiaka, grzebiącego właśnie w zielonym koszu tuż koło Księgarni Świętego Wojciecha.

– Dzień dobry, panie Maćkowiak! – Kiwnie do niego głową, jak co dzień przebiegając ulicę na czerwonym świetle.

– Dzień dobry! – parsknie niezadowolony Maćkowiak, bo tak jak i poprzedniego dnia, plon nie będzie obfity. Starszy mężczyzna postęka przez chwilę i zaklnie siarczyście pod nosem, marząc choćby o kilku puszkach po piwie. I kiedy Alma zacznie biec, by zdążyć na poranne zajęcia, niespodziewanie umilknie dla niej cała ulica i ogarnie ją cisza, która zabrzmi jak cień, gdy zmęczeni lejącym się na ich głowy żarem mieszkańcy znikają czym prędzej w chłodnych czeluściach bram. Cisza, która wypełni ją w ten jasny poranek, w tajemniczy sposób pozbędzie się na chwilę biegnących w pośpiechu przechodniów i obejmie ją lekkim niepokojem, który już jej nie opuści, i który sprawi, że przypominający prześwietloną fotografię widok opustoszałego chodnika, ślepych okien i ten wibrujący dźwięk niewidzialnego przez chwilę ulicznego ruchu dobiegający gdzieś zza nagiej ściany, niemal białych w tym ujęciu kamienic, będzie już jej zawsze towarzyszyć. Kosmyki ciemnych włosów pomkną w dół za jej spojrzeniem, gdy pochyli głowę ku pokrytej zastygłym śniegiem chodnikowej płycie, na której coś się zażółci. W jasnej aureoli piór ujrzy odrzuconą do tyłu ptasią głowę, drobny tułów ukrzyżowany w czarnych ramionach skrzydeł. Nie wiemy, co zrobi Alma. Czy pochyli się nad zabłąkaną sikorką? Czy też zerwie się gwałtownie do lotu, jakby chciała przepłoszyć tego martwego ptaka, a on i tak zagnieździ się w jej źrenicy? Nie potrwa to długo. Za chwilę ulicę znów wypełni zwyczajny gwar, a ona pobiegnie dalej i na jakiś czas zapomni o tym, co się tu właśnie wydarzyło.

 

 

Ewa szybko wsiadła do pociągu. Nagle zachciało jej się wrzeszczeć. W dole brzucha odczuwała coraz silniejsze napięcie. Organiczną potrzebę, by w końcu otworzyć gębę i wydobyć z siebie niemożliwy wrzask. Z trudem powstrzymała ryk kiełkujący gdzieś w trzewiach. Wstała dziś w bardzo złym humorze. Była zła i ten krzyk byłby czarny jak podniebienie wściekłego psa. Miała ochotę wydrzeć się bez powodu. Na kogokolwiek i o cokolwiek. Tak dla zasady, bo zepsuł się samochód, bo było minus sześć na zewnątrz, bo w pociągu popsuło się ogrzewanie i było paskudnie brzydko, bo siedzenia były zapaskudzone, bo nie domykały się okna, bo jakiś palant jarał w wejściu i śmierdziało w całym wagonie. Od pewnego czasu grzęzła. Mistrzostwa świata w pływaniu w gównie. Była w tym coraz lepsza. Pierdolony wyścig szczurów! – Pomyślała. Nie przypuszczała, że to nią tak ostro telepnie. Była silna. Mocna. Cholera, nawet postawiła się naczelnemu, gdy szło o redukcję etatów. Maciej został tylko dzięki niej, bo mieli złotą zasadę, że stali za sobą murem. Nie wchodzili sobie w drogę, ale gdy trzeba było, po prostu stali murem. Bez żadnych wyjątków. I tak za plecami ją wydymał. Porobiło ją to na kilka godzin. Skurwiel, poszedł do naczelnego i zaproponował siebie na jej stanowisko. Siebie! Dupiasta fajtłapa zawsze trzy kroki za nią! Nigdy nie pracowałby w redakcji, gdyby nie ona. Była od niego lepsza, obrotniejsza, trochę bardziej bezczelna i wyszczekana. Jakby mu źle było. Mógł chociaż pójść do konkurencji, głąb jeden. Wypisuję się. Czuła, że powoli tonie w gównie, właściwie to siedziała w nim już po uszy. Przesrane, gówniane życie. Nie, nie chciało jej się wrzeszczeć, jej chciało się wyć. Tylko że każdy wrzask był taki… kulturowo nieakceptowalny. Zostać skośnym i wygrać konkurs na najgłośniejszy krzyk. Nikt inny nie mógł tego wymyślić. Życie, przejść całe życie z usłużnym uśmiechem na twarzy. Gość nasrał ci na łeb, a ty dalej uśmiechaj się, no dalej, śmiało, no, gimnastykuj kąciki swoich ust. Wyszczerz ząbki. Brawo, brawo! Jeszcze szerzej! Po czymś takim to dopiero chciało jej się nawrzeszczeć komu popadnie.

Przepchnęła się między ludźmi tłoczącymi się w korytarzu. Znalazła wolne miejsce. Ciśnienie wypełniające wnętrze jej ciała narastało. Czuła gromadzące się powietrze, które nie miało ujścia. W końcu złość musiała przerodzić się we wrzask. Może sport? Najlepiej jakiś ekstremalny. Walenie łepetyną w ziemię. Lepsze, niż walenie głową w mur. Znieczulić się raz a dobrze. Walić sofciarskie drinkowanie, smętne bary o poranku, skacowane lachony i przepitą gębę w lustrze. Nudzili ją faceci pozbawieni inwencji twórczej i piejący nad ranem peany, jakąż to piękną kobietą jest i takie tam srutututu, kiedy jej właśnie najbardziej chciało się rzygać. Rzyg, rzyg, rozmazywała się w pomazanym barowym lustrze. A może lepiej sublimować, jak doradzał Kuba. Będę zajefajnie sublimować – powtarzała sobie w duchu, wieszając płaszcz na wieszaku, którego nie było. Znowu jakiś zajefisty złomiarz zapierdolił. Wieszak, którego nie było, a może go nigdy nie było, jak także nigdy nie było złomiarza, który go zapierdolił lub nie. Ta, będę sublimować. Wrzuciła płaszcz na półkę, której nikt jeszcze nie zdążył zapierdolić. Zajefajnie. Nieakceptowalny kolo gapił się na nią natrętnie, a właściwie to na jej tyłek. A ona właśnie sublimuje. Powoli, systematycznie, spokojnie próbuje sublimować. O mało co nie wyparuje…

Pociąg nadal stoi, choć powinien jechać. Stoi, choć już dawno go nie ma. Znaczy się na tablicy nie ma, a nie ma, bo zdjęli. A zdjęli, bo już odjechał, choć stoi. Teraz tam wisi. Krzyż wisi. Wisi, bo do Piły zdjęli. Do Piły 12.45 stoi, choć nie powinien. A teraz niby, że do Krzyża o 13.00. Piła z Krzyża zdjęta. Każdy w dupie ma, czy ktoś się pomyli i wsiądzie. Ona przynajmniej sublimuje… po-wo-li. Znaczy się według woli, jak sobie kto życzy. Świetnie. Pociąg rusza. Dwadzieścia minut spóźnienia, ale wcale go nie było, bo nawet nie wypisali. Na tablicy nie wypisali, bo po co. Pociąg donikąd, Donikąd, bo nie wisi, a jak nie wisi, to znaczy, że już dawno odjechał z peronu 7 i ¾. Z peronu, który właściwie nie istnieje, bo źle opisany, a właściwie prawie nieopisany i prawie nikt nie może znaleźć. W końcu jedzie. Krajobraz za oknem popyla. Z minuty na minutę coraz szybciej. Ble ble ble, przegadany krajobrazik. Badylek, krzaczek, pole, pole, pole, pole, pole, pole, pole, pole, na polu zafajdana sarenka, pole, pole, pole, pole, druga zafajdana sarenka. Zastanawiała się, jak to niektórym wychodzą te detale, pisarskie szczegóły, które jej akurat za każdym razem umykają, że sarenka mu rudobrązową sierść, załzawione od mrozu oczka, białą plamkę pod ogonkiem. A ona nawet jak dobrze się pogapi na zafajdanego gościa naprzeciwko, to jak coś napisze, to na pewno zmyśli. Murowane. A co dopiero białą plamkę pod ogonkiem sarenki. Nie była w stanie zapamiętać i spisać wszystkich tych szczegółów. I nawet nie chciała, bo to ją męczyło. Dobiło. Osinowym kołkiem. Taki mocno niewerbalny dzień. Skacowany bełkocik. Znowu miała ochotę wydobyć z siebie wrzask. Ulżyć sobie, tak jak człowiek ulżyć sobie może w toalecie. Ale za cholerę nie mogła się przełamać. Żeby chociaż wyglądała pszenno-buraczanie, a tu psikus, milutki fizys kulturalnej dziennikarki od kultury. Bo jakby miała gębę jak ta baba z korytarza, to by se mogła, a tak se nie może, bo nie wygląda. Jakby miała taką gębę, to by jej chyba nie zamykała, bo po takiej to się każdy spodziewa. Każdy tylko czeka, aż się rozewrze i nie zewrze, bo taka to prawie wcale nie zamyka. Usiłowała czytać. Jakiś tam „Twój Sryl” o paniach, co się baziają. A nieźle się baziają. Spędzają takie trzy do hotelu i każą się baziać, jakąś kosmiczną produkcją, srukremem, co to niby super, bo, ja pierdolę, półtorej patola boli, półtorej patola!? Zajefiście, dwa tygodnie popylania na dziennikarskim wikcie, dobry artykulik na pierwszą stronę, no i może w tydzień. Półtorej patola? Zajefiście. Ja po prostu nie kupuję, ja tego po prostu nie kupuję… Koniec baziania.

Zamknęła styl gazetę. Konwencjonalny pejzażyk nadal odjeżdża. Tym razem z prędkością spacerową, bo na tej trasie nie mogą torów wyremontować, zremontować, przemontować czy cokolwiek, już od dawna. No i pociąg powoli, powoli jedzie, nawet jeśli pośpieszny, bo się nikomu nie spieszy, bo i po co, co się tu wydłuży, to się dalej przytnie, jak się przyspieszy, a krajobraz sru. Ziemia w lewo sru, a horyzont w prawo sru, rzygu, rzygu, do porzygu. Baba w korytarzyku czyta Dana Browna na stojaka. „Kod Leonarda da Vinci”. Stoi i czyta, a tak czyta, że aż wnerwia, że tak sobie czyta. Dan Brown ma dobrze nawet z taką babą, że aż strach, bo zołza czyta, czyta, że aż strach. Sru, pejzaż znowu się rozjeżdża. Jedna część w lewo, druga w prawo, badylek, krzaczek, drzewo, szuwary, szuwary, szuwary, szuwary, że nic nie widać, a ona sublimuje, sublimuje, aż wrzask. Palant z naprzeciwka obmacuje wzrokiem biust blondyny obok. Smyra mocno w górę, w dół, w górę, w dół aż, smyr, smyr, aż robi się nieprzyzwoicie i dziewczyna w końcu zakrywa się kurtką. Speszony fiut smyk zapałki z kieszeni i ciach papierosa w usta, że niby się nie gapił. A gapił, gapił, że aż mu miło było. Nawet nie zapytał, czy wolno. Pali. Zaciąga się. Generalnie nie wolno, ale jemu to tito. Będzie wrzeszczeć. W środku tylko wrzask. Na tego kretyna, co pali, a nie wolno. Każdy się odwraca. Tylko otworzyć paszczę, a będzie solidny wrzask. Wrzask. Ale co tam. Lepiej zlać gnoja i zmienić przedział i siedzące w nim buraki. I nagle konduktor. Baba, co na stojaka, wrzeszczy. Można się było spodziewać. Konduktor kuli się, no bo co on właściwie może, że tabor dawno nieremontowany i że zimno. Trzeba by klimat zmienić. Rozkłada bezradnie ręce i ucieka bez sprawdzania biletów. Ale to już było…

 

 

Maria z rosnącym zniecierpliwieniem obserwowała siedzącą przy stole matkę. Drobna staruszka o roześmianych oczach chichotała cicho, chłepcąc kawę niczym kotek. Co jakiś czas unosiła filiżankę wysoko ponad głowę i trzymając ją za szpiczaste uszko ozdobione delikatnym złoceniem, w dystyngowany sposób odginała mały palec, by w końcu opuścić ją z brzękiem na trzymaną w drugiej dłoni podstawkę, i głośno siorbnąć. Maria zacisnęła usta w białą linię. Choć wstydziła się do tego przyznać, dziecinniejąca z dnia na dzień matka drażniła ją coraz bardziej. Jedyne uczucie, jakie w tej chwili wzbudzała w niej ta malutka zasuszona kobietka o wyblakłym spojrzeniu, to chęć wymierzenia jej solidnego klapsa.

– Mamo – wydała w jej stronę pomruk dezaprobaty, ale na to upomnienie mały psotnik uśmiechnął się jeszcze szerzej i głośno chichocząc, kolejny raz siorbnął z filiżanki. Dziwaczne zabawy kurczącej się z dnia na dzień niczym rodzynka staruszki napinały Marię jak strunę. Nigdy nie wiedziała, co w końcu sprawi, że nie wytrzyma i pęknie.

– Dość! – warknęła ostro. Filiżanka z brzękiem opadła na podstawkę. Uśmiech zniknął z pomarszczonej twarzy, jakby wcale go tam nie było. Maria zawstydziła się własnej gwałtowności. – Przepraszam. – Pogłaskała matkę czule po ramieniu i jakby chcąc ją udobruchać, pocałowała w pergaminowy policzek.

Ostatnio coraz częściej nie panowała nad sobą. Miała już serdecznie dość dziwacznych zachowań, psujących powietrze resztek jedzenia upchniętych w najmniej spodziewanych miejscach, brudnych majtek za kaloryferem, sztućców w pralce. Każdy dzień spędzony z tą nieznośnie zdziecinniałą osóbką wymagającą nieustannej uwagi i kontroli odbierał jej energię. Nie mogła jednak jej zostawić. W swojej późnej starości matka z delikatną, na wpół przezroczystą skórą, spod której prześwitywały drobne fioletowe żyłki, przypominała kruchą porcelanową figurkę, którą mógłby zniszczyć jeden nieostrożny ruch. Wiedziała, że bez właściwej opieki zapewne szybko by zgasła. Wyrzuty sumienia nie dałyby jej spokoju do końca życia. Posmutniała. Jej najpiękniejsza na świecie mama była teraz cieniem dawnej siebie, zasuszonym kwiatem uwięzionym między stronami życia. Niegdyś pełna uroku i inteligencji dama, dziś nosiła pieluchy…

Właściwie, musiała sama przed sobą to przyznać, nie chciała jej w swoim domu. Czasem nawet wstydziła się tych swoich myśli. Upychała je głęboko na poddaszu głowy z innymi pomysłami, o których wolała nie pamiętać. Była emerytowaną nauczycielką i to właśnie zdaniem rodzeństwa wystarczająco predestynowało ją do roli wychowawczyni zdziecinniałej staruszki. Jednak jej samej o zdanie nikt nie zapytał. Pewnego dnia siostra przepchnęła matkę przez próg, stawiając w kącie niedomykającą się walizkę, a Marię przed faktem dokonanym. Pojawienie się w uporządkowanym świecie wymagającej nieustannej opieki istoty wywróciło jej życie do góry nogami.

Po raz pierwszy została matką własnej rodzicielki kilkanaście miesięcy wcześniej, gdy znalazła ją w rodzinnym domu leżącą w łóżku we własnych odchodach. Dookoła wałęsały się porozbijane szklanki i talerze, które prawdopodobnie strąciła ze stołu. Z ledwie zaschniętą raną na dłoni przekonywała, że po prostu nie miała ochoty wstać i posprzątać. Ten widok wystarczył, by do końca życia ubezwłasnowolnić ją od przykrego obowiązku bycia dorosłym. Maria z oporami przejęła jej rolę. Dbała, gotowała, kąpała, zmieniała pieluchy jak należy, nieustannie jednak złoszcząc się na wszelkie oznaki nieposłuszeństwa u swej podopiecznej. Właściwie to nigdy nie miała najmniejszej ochoty kogokolwiek niańczyć. Odetchnęła z ulgą, gdy w końcu odchowała własne dzieci i na nowo odzyskała wolność. Dom co prawda zrobił się trochę za duży, ale jego pustkę dość szybko zapełniła sobą. Zbyt dobrze pamiętała, jak nad wielkim garem z gotującymi się tetrowymi pieluchami opadała jej ze zmęczenia głowa, i jak wyobrażała sobie wtedy, jaka to byłaby szczęśliwa bez dzieci i doprawdy nie mogła doczekać się momentu, kiedy będą na tyle samodzielne, by w końcu wyfrunąć z domu. Każdą z córek przepisowo według podręcznika odstawiła od piersi już po trzech miesiącach. Była bardzo szczęśliwa, gdy najmłodsza zaczęła samodzielnie dreptać i nie wisiała już jej ciągle u szyi. Gdy w końcu, jak powiadała, złapała oddech, choć nie miała na to najmniejszej ochoty, znów została matką. Wtedy na świecie pojawiła się Alma.

Nie czuła się gotowa na starość matki. W drżącym niczym papier na wietrze ciele cały czas powracał do niej utrwalony na fotografiach obraz niezwykle pięknej i błyskotliwej kobiety o wysoko wysklepionych kościach policzkowych. Nie mogła pojąć, jak to się stało, że nagle miała przed sobą nieporadną staruszkę.

– No już dość – powiedziała pojednawczo, wyjmując nóż z rozdygotanej ręki. – Czas pomyśleć o kupnie plastikowych sztućców – dodała już do siebie.

Matka potrąciła filiżankę i wylała ciemną zawartość na stół.

– Wszystko na mojej głowie… – złościła się Maria, nerwowo wycierając blat. Nikt z jej rodzeństwa nie pokwapił się, by odwiedzić schorowaną matkę, nikt nie zapytał, za co i jak żyją, nikt o niej nie pamiętał, jakby od dawna była martwa. Każdy żył swoim życiem na odległej planecie i wydawało mu się, że skoro matka ma opiekę, to nic więcej już jej nie potrzeba. – Jedz! – syknęła, podając do wykrzywionej w podkówkę buzi pokrojoną w kostki kanapkę z szynką. – No jedz wreszcie! – Niezdarne ruchy irytowały ją. Rozpłakała się. Nie powinna jej tak traktować. Łzy nie chciały przestać płynąć. Ciągle miała w oczach obraz matki pozostawionej na tydzień w domu opieki. Po powrocie z urlopu odebrała wymizerowaną istotę, która na jej widok załkała: – Marysiu, nie zostawiaj mnie tu! – Musiałaby nie mieć sumienia, by ją porzucić jak psa. Przytuliła się mocno do zdezorientowanej staruszki i wraz z nią zakołysała. – Nigdy cię nie oddam, nigdy… – wyszeptała jej do ucha niczym zaklęcie. Pergaminowa staruszka, jak niegdyś miała to w swym zwyczaju jej matka, pogłaskała ją czule po głowie.

 

 

Najważniejsze lustro. Małgorzata nie chciała zaczynać kolejnego poranka od przenikliwego jak igła w mózgu wspomnienia o nim. Jej ledwie widoczna pod białawymi plamami twarz coraz szybszymi strużkami zaczęła spływać w dół. Jeszcze raz rozpyliła płyn do mycia szyb i energicznie potarła szklaną taflę papierowym ręcznikiem. Jej rysy zyskały wyraźniejszy kontur, najpierw pojawił się wąski nos, potem pełne usta z nieco już opadającymi kącikami, te zaś ustąpiły miejsca wyraźnemu podbródkowi i jasnym kosmykom wymykającym się spod czerwonej chustki. Na koniec z pienistego wiru wyłoniły się drobne, coraz bardziej jednak widoczne zmarszczki i mocne cienie pod zielonymi oczami.

W narożniku, tuż przy srebrnej ramie, bieliła się ledwie zauważalna i rozmazana plama. Odprysk pasty do zębów. – Pomyślała. Nigdy po sobie nie wycierał. Dokręciła mocniej nakrętkę na porzuconej w zlewie białej tubce, opłukała ją pod bieżącą wodą, wytarła do sucha i włożyła do wysterylizowanego wcześniej kubka. Sięgnęła po odkamieniacz i odrobiną niebieskiego płynu polała jego szczoteczkę. Przez chwilę z zaciekawieniem obserwowała kipiącą żółtawą pianę gwałtownie skapującą do zlewu. Opłukała ją szybko i perfekcyjnie ułożyła w kubeczku. Na przybrudzonym zlewie tuż pod krawędzią dostrzegła czarny ornament złożony z drobniutkich równo przystrzyżonych włosków. Poczuła napływającą falę gniewu. Pewnie golił się, stojąc przed lustrem, i pozwolił, by zlew całkowicie napełnił się ciepłą wodą lecącą z odkręconego kranu. Starannie. Golił się zawsze bardzo starannie. Już w okresie narzeczeństwa zaskakiwał ją tą niezwykłą dbałością o siebie. W czasach studenckich rzadko który z jej kolegów dbał o swoją garderobę i higienę tak, jak on. Nie przeszkadzało mu nawet to, że mieszkał w akademiku. Troszczył się o siebie sam, podczas gdy innych kolegów musiały wyręczać w tym narzeczone, a później żony. Koleżanki jej zazdrościły…

Słuchawką prysznica zaczęła spłukiwać sztywne włosy łonowe przylepione do ścian wanny. Wyciągnęła z odpływu ciemny kłębek. Zapewne wczoraj umył włosy. Nie domknął jednak szamponu, a glutowate ślady odżywki zaschły kaskadami na kafelkach przy wannie. Ze złością wrzuciła włosy do muszli. Potrząsnęła mocno ręką, ale czarne nitki nie chciały się odlepić od żółtej rękawicy. Wewnątrz muszli dojrzała brązowe ślady. Znowu zapomniał użyć szczotki. Mocno polała ścianki niebieskim środkiem do czyszczenia. Resztki kału i kamień zaczęły się gwałtownie pienić. Wyszorowała wannę, potem brodzik i do sucha wytarła podłogę. Mimo że ją wcześniej zamiotła, ciągle znajdowała pod szmatą resztki jego skórek i paznokci. Ten duży, postrzępiony ukośnymi cięciami z palucha, drobne i o niesymetrycznych kształtach z pozostałych palców stóp i te w kształcie półksiężyca z palców dłoni. Przypomniała sobie, jak bardzo dziwiło ją to, że miał tak wypielęgnowane paznokcie. W ich studenckich czasach maszynka z żyletką i tania woda po goleniu oznaczały higieniczny high life