Heloiza i jej warszawski Abelard - Janusz Niżyński - ebook

Heloiza i jej warszawski Abelard ebook

Janusz Niżyński

5,0

Opis

Ona — miszkanka małego podwarszawskiego Wojcieszyna, jest młodą, inteligentną lingwistką urodzoną we Francji, gdzie spędziła swoje dzieciństwo. Pewna stara Korsykanka powiedziała jej, że każda dziewczyna o imieniu Heloiza, powinna odszukać mężczyznę o „pięknym umyśle Abelarda” i sprawić, aby ten bez reszty ją pokocha. On — jest prezesem dużej warszawskiej firmy i jednocześnie poczytnym pisarzem-celebrytą. Heloiza zostaje jego osobistą asystentką. Czy ziści się przepowiednia starej Korsykanki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz Niżyński

Heloiza i jej warszawski Abelard

© Janusz Niżyński, 2018

Ona — miszkanka małego podwarszawskiego Wojcieszyna, jest młodą, inteligentną lingwistką urodzoną we Francji, gdzie spędziła swoje dzieciństwo. Pewna stara Korsykanka powiedziała jej, że każda dziewczyna o imieniu Heloiza, powinna odszukać mężczyznę o „pięknym umyśle Abelarda” i sprawić, aby ten bez reszty ją pokocha.

On — jest prezesem dużej warszawskiej firmy i jednocześnie poczytnym pisarzem-celebrytą. Heloiza zostaje jego osobistą asystentką. Czy ziści się przepowiednia starej Korsykanki?

ISBN 978-83-8126-404-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Od autora

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku,

nie jest wcale pewne, czy rozsławieni dziełem Szekspira, najsłynniejsi kochankowie wszechczasów: Romeo i Julia to postacie autentyczne i czy przedstawiona w dramacie angielskiego klasyka historia ich romansu do końca była prawdziwą. Ten spór zostawmy znawcom literatury i dziejopisarzom. Pewne jest za to, że średniowieczni oblubieńcy: Heloiza i Abelard byli postaciami prawdziwymi, zaś opowieści o ich miłości do dziś są żywo komentowane, dokumentowane i traktowane przez niezliczonych pasjonatów średniowiecznych kochanków niemal z religijnym kultem. (O czym za każdym razem przekonywałem się, odwiedzając ich grobowiec na paryskim cmentarzu Père-Lachaise, widząc tysiące świeżych kwiatów wokół ogrodzonej kwatery.)

Bohaterowie mojej powieści nieprzypadkowo nawiązują cechami charakteru do swych średniowiecznych imienników. Obaj Abelardzi: i ten historyczny, i nasz — współczesny, warszawski, gdy poznawali swoje Heloizy, osiągnęli w życiu już całkiem wiele. Tamten — dawny myśliciel ­– zdążył być znanym i powszechnie wielbionym nauczycielem, teologiem i poetą, którego sława rozciągała się poza rodzimy kraj. Ten — z mojej powieści — jest poczytnym pisarzem, menedżerem i celebrytą, którego popularność także sięga daleko poza rodzinne pielesze. Pod jeszcze jednym względem obaj panowie nie różnili się wiele: jeden i drugi był chutliwym kobieciarzem, co oznacza, że zapewne jeden jak i drugi doprowadził do łez niejedną kochanicę. Jednak obaj poznawszy swe Heloizy, ustatkowali się, stając się mentorami, partnerami i wreszcie wiernymi mężczyznami pokochanych przez siebie kobiet… Podobnie rzecz ma się z Heloizami. Tytułowa bohaterka mojej powieści, niosąc imię po swej średniowiecznej poprzedniczce, odziedziczyła wiele jej nieposzlakowanych cnót, że wymieńmy choćby: inteligencję, zamiłowanie do wiedzy, wielką pracowitość czy wreszcie dar wiernego ukochania mężczyzny, tego jednego, jedynego w życiu.

Drodzy Państwo, nie odsłaniając więcej detali związanych z niniejszą książką, pozwolę sobie uprzedzić pewien fakt: otóż być może ktoś z Państwa odniesie wrażenie, że jej fabuła stanowi kontynuację wcześniej napisanych przeze mnie „Kochanków ze Starych Babic”. W istocie! Pojawią się przecież te same postaci, zachowana będzie przeze mnie pewna zbieżność miejsc i zdarzeń, a nawet bezpośrednie nawiązywanie do niektórych wątków z „Kochanków…” Jednak zapewniam Was, że obie powieści są całkowicie od siebie niezależne. Wybór czy i jak dalece tę powieść, którą mają teraz Państwo przed sobą, można uznać za sequel „Kochanków ze Starych Babic”, należy do Was. Ja tylko ze swej strony nadmienię, że wszyscy moi bohaterowie, tak jak i wcześniej, tak i teraz są postaciami fikcyjnymi, że ich losy są przeze mnie całkowicie zmyślone i że jakiekolwiek podobieństwa do realnych osób i wydarzeń mogą być co najwyżej dziełem przypadku.

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku! Ufam, że lektura „Heloizy i jej warszawskiego Abelarda” usatysfakcjonuje Cię i sprawi Ci wiele przyjemności. Gdybyś więc po przeczytaniu książki zechciał(a) ze mną podzielić się swymi refleksjami — to nic prostszego: możesz to uczynić na mej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl albo jeszcze lepiej — na moim facebookowym fanpage’u. Miło byłoby mi, gdybyś i Ty dołączył(a) na nim do rzeszy moich sympatyków.

A teraz, gdy już w kilku zdaniach opowiedziałem Ci, czego możesz spodziewać się po tej książce, nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ciekawej i inspirującej lektury!

Janusz Niżyński

Zamiast wstępu

W niedużym secesyjnym dworku w podwarszawskim Konstancinie pomimo późnonocnej godziny światło w pokoju na piętrze wciąż nie gasło. Pochylony nad klawiaturą komputera mężczyzna, już od wielu godzin mozolnie wstukiwał do laptopa zdanie po zdaniu, co jakiś czas regularnie wspomagając się łykiem czarnej kawy. Ale prawie za każdym razem odczytawszy świeżo wpisane linijki tekstu, zaznaczał je na szaro, po czym z grymasem niezadowolenia na twarzy nerwowo klikał w przycisk „Delete”. Następnie wstawał od biurka, zaczynał niespokojnie krążyć po pokoju, podchodził do okna, zapuszczał wzrok w księżycowej poświacie nocnego nieba i gdy po kilku minutach naładował się kolejnymi megabitami natchnień, gdy twarz mężczyzny delikatniała, wracał do laptopa. Znów siadał w fotelu, znów zaciskał usta, by po sekundzie z szybkością karabinu maszynowego wbijać w klawiaturę świeżutkie połacie nowego tekstu. Jednak chwilę później zwykle i one także dzieliły losy poprzedniczek.

Prace Janusza Babickiego nad książką „Pocztówki z niedokończonych nocy” przeciągały się. Od czasu objęcia przez pisarza funkcji prezesa zarządu spółki „Wyspy Medialne SA”, jego doba skurczyła się do rozmiaru godzin. Bo przecież nie cały dzień a kilka godzin musiały mu odtąd wystarczyć nie tylko na zarządzanie firmą, ale i na własną twórczość, na kontakt z czytelnikami, czy wreszcie na najzwyklejszy odpoczynek. Z tego ostatniego, gdy wena nieustannie zaganiała do pisania (jak tej nocy), dobrowolnie i z chęcią rezygnował.

Spojrzał w ekran. Po długich zmaganiach widniał na nim kolejny ukończony rozdział. Wypełnienie treścią przyszło wprawdzie z trudem, ale gdy sczytał świeżo utrwalony zapis, na twarzy pisarza pojawił się wyraz satysfakcji. Mężczyzna był zadowolony. Nieczęsto przecież zdarzało się, aby to co napisał, nie było jedynie tuzinkową fikcją. Bo tym razem nie było. Tym razem cały jego tekst jest wierną relacją z dworcowej restauracji, w której dane mu było spotkać pewną tajemniczą pannę. Ma nadzieję, że owa panna nie zagościła tam tylko w jego fantazji? A ma dlatego, bo czyż o tak późnonocnej porze wszelakie wspomnienia, ale i myśli, równie dobrze nie bywają prawdą, jak i fikcją?…

Poprawił na kolanach laptop, rozłożył się wygodniej w fotelu, przygasił światło. Wspomnienia ponownie wracały jak żywe. Cichym głosem zaczął czytać:

Port lotniczy imienia Fryderyka Chopina. Restauracja w hali odlotów… On — zanurzywszy się w miękkim obitym jasną skórą fotelu, popija kawę i dyskretnie rozgląda po sali, ona — młoda kobieta okupująca małą sofę dwa stoliki dalej, podpierając prawą ręką brodę, z ciekawością przygląda się jego poczynaniom. Gdy wzrok mężczyzny trafia na wpatrujące się w niego jej oczy, speszony szybko przenosi spojrzenie na swą porcelanową filiżankę. Po krótkiej chwili ciekawość wygrywa: znów zerka w kierunku dziewczyny, chcąc się przekonać, czy cały czas na niego patrzy? A jakże! I chyba czyni to teraz jeszcze bardziej intrygująco, prowokacyjnie, zagadkowo… On znów więc ucieka ze spojrzeniem na swą kawę. A potem jeszcze raz, jakby przypadkowo, od niechcenia zerka w jej stronę. Tym razem wzrok dziewczyny skupił się na leżącym obok niej srebrzystym iPhonie. Chyba czyta SMS-a. A może zamierza coś pisać? Nieważne. Ważne, że zajęta sama sobą umożliwia mu bezkarne podglądactwo. A ma co podglądać. Już sama kompozycja roztaczającego się widoku młodej, eleganckiej kobiety w czarnym kostiumie z olbrzymim dekoltem, o pociągłych policzkach, o jasnych, czystych oczach, długich czarnych włosach opadających w artystycznym nieładzie na biust i stojącego przed nią kryształowego pucharku z sokiem pomidorowym, jego zdaniem zasługuje, aby stać się obiektem natchnieniem dla niejednego arcymistrza sztalug. Czyż nie podobne kadry utrwalał na swych płótnach jego ulubiony malarz krakowskiej bohemy Bartosz Frączek? Podobne!

Wysoka smukła szklanka do połowy wypełniona krwisto-czerwonym sokiem… — kontynuował obserwację. — Dziewczyna bierze ją w dłonie i zmysłowymi ustami pociąga drink słomką… „Mój Boże! Co za erotyczny spektakl!… Gdyby tak przy mnie w łóżku upijała ten sok, z pewnością nie dopiłaby…” — gorączkowały się myśli w głowie mężczyzny. Ciemnobordowy kostium dziewczyny (teraz dopiero zauważył — nie był czarny), przy podmalowanych oczach ciemnogranatową kredką, tworzył jakąś dziwną feerię kształtów i barw. W centralnej części scenerii — idylliczna postać zagadkowej kobiety, po jej obu bokach — mały srebrzysty iPhone, czarne przeciwsłoneczne okulary i czerwień soku pomidorowego w kryształowym pucharku. Czyż nie klasyka to rodem z Williama Bouguereau? I jeszcze te jej oczy, ten wzrok… jakby w tym samym czasie patrzyła i na niego, i na samą siebie. Ciekawe świata, mistyczne, zagadkowe, piękne oczy zjawiskowej kobiety… Kobiety, która być może zaznała w życiu prawie wszystkiego, która wie o życiu prawie wszystko, a na pewno, która wie bardzo wiele, która prawie wszystko rozumie i z nikim, i z niczym nie musi się liczyć. Bo ona nie z takich, które cokolwiek muszą… Skądś dobrze znał tę wyniosłość. „Caterino! — Ona nawet wykradła twoje czarne rzęsy i brwi, i ciekawskie ogniki w źrenicach! Całą ciebie zjadła, kumpelo. No, może poza obrączką na palcu. Tej u niej nie było…”

Westchnąwszy z rozrzewnieniem tuzinkowego „samca” na delegacji, którego prozaiczne obowiązki przypominając o sobie, brutalnie przywracają go szarej rzeczywistości, upił jeszcze trochę kawy, tak profilaktycznie — na drogę, i gdy w końcu spojrzał na ścienny zegar wybijający czwartą po południu — ociężale wstał i z lekka przygarbiony, zrezygnowanym krokiem udał się w kierunku hali odlotów. Czas marzeń dobiegł końca. Pora wracać w real… Ale idąc czuł podświadomie, że tamta wciąż na niego patrzy, patrzy tak samo zagadkowo, może nawet jeszcze bardziej prowokująco, niż wcześniej? Odwrócił się, tak tylko na chwilę, na tyci momencik, na sekundę; zerknął dyskretnie i… Oczywiście, nie mylił się: patrzyła.

Dziwne spotkanie — pomyślał — rodem z tych, w których nic się nie zadziało, nic nie zapoczątkowało, nie padło ani jedno słowo, a mimo to pozostaje poczucie, że jednak coś?…

Janusz Babicki z trudem uniósł się z wygodnego fotela w swojej pracowni na piętrze secesyjnego dworku. Zegar w salonie na dole też wybijał godzinę czwartą. Godzinę czwartą rano. „Wkrótce pora do pracy — westchnął — lecz na szczęście mam jeszcze cztery godziny — dodał w myślach. — Zdążę się wyspać”.

* * *

— Przykro mi, proszę pani, ale posada tłumaczki jest już zajęta. — Odpowiedział menedżer personalny, patrząc prosto w twarz siedzącej przed nim kobiety.

Miał na co patrzeć. Blade oblicze dziewczyny, bez najmniejszych zmarszczek, z wyraźnie podczernionymi brwiami przypominało mu woskową maskę. Pod grubą warstwą makijażu i pod łukami czarnych rzęs widniały duże ciemne, z przenikliwą uwagą patrzące przed siebie oczy… I tylko w prawym narożu zaciśniętych warg, jakby z jakąś manierą i na przekór czemuś, subtelnie rysował się zalążek nonszalanckiego uśmiechu, z lekka łagodzącego bladość oblicza. Jędrne, pokryte ciemnowiśniową pomadką usta, jeszcze bardziej podkreślały grozę „bladości”… Mężczyzna przeniósł wzrok na włosy dziewczyny. Faliste, równie czarne, jak oczy, ściągnięte na czubku głowy kilkoma ciasnymi gumkami, uformowane były w duży kok. Menedżer cicho chrząknął, biorąc na postronek swe emocje, i po krótkiej chwili kontynuował:

— Cóż… Szanowna pani Heloizo Rogoźnicka, ma pani, rzeczywiście, świetne CV i przykro mi, ale… — i znów powtarzając tę samą kwestię, nieśmiało spojrzał dziewczynie w oczy — ale to miejsce jest już zajęte. Niestety! Jedyne, co mogę dziś pani zaoferować, i jedynie na okres próbny, to ewentualną posadę asystentko-sekretarki prezesa zarządu naszej spółki. — Mężczyzna zmrużył oczy i znów w narożu ust kobiety dostrzegł lekki zawoalowany nonszalancją uśmiech. ­– Na podstawie dokumentów oceniam, że ma pani wszelkie wymagane kwalifikacje i spełnia wszystkie formalne warunki. Ostatnim jednak kryterium i oczywiście decydującym, byłaby zgoda pani na uczestnictwo w mitingu wraz z kilkoma innymi kandydatkami, podczas którego pan prezes Babicki osobiście dokona wyboru swojej przyszłej sekretarki… Jest pani zainteresowana?

Mężczyzna czekał na odpowiedź, nie podnosząc głowy, gryzmoląc coś w swoim notatniku. Minęła blisko minuta zanim usłyszał łagodny i, co dziwne, ciepły w brzmieniu, choć jednocześnie zdecydowany głos:

— Jestem… Dobrze… Kiedy organizujecie państwo ten miting?

Rozdział 1

Przeszło trzygodzinny lot do Madrytu klasą business przebiegł planowo, bez specjalnych komplikacji i wrażeń. Jak zwykle tak i tym razem Janusz Babicki wykorzystał go bardzo pożytecznie: był czas na korektę własnych tekstów przeznaczonych do publikacji, ale także na korespondencję ze swoją nieformalną asystentką i przyjaciółką Cateriną Fille. Pokładowe wi-fi i tradycyjnie wysoki komfort podróżowania liniami „Iberia” znakomicie takim działaniom sprzyjały. Z satysfakcją stwierdził, że wieloletnia zażyła przyjaźń z tą kobietą to niewątpliwie jest jeden z najszczęśliwszych darów, które zgotował mu los. Oto nawet podczas lotu otrzymuje od Cateriny informacje o najnowszych planach i potwierdzonych przez nią przedsięwzięciach. Z satysfakcją czyta, że w najbliższym czasie czekają go rozmowy biznesowe z przedstawicielami „Domu Polskiego w Wilnie”, ale także z delegacją katalońskiej agencji wydawniczej „Colloquia Communia” w sprawie zakupu sprzętu do obsługi widowisk medialnych. Kilka dni później zaplanowała mu spotkanie z pewnym „mega-ważnym” francuskim biznesmenem (ale powód wizyty i nazwisko rozmówcy na razie pozostawia tylko dla siebie) i całą serię spotkań z czytelnikami. „Cóż… Nie pozostaje mi nic innego, jak po raz kolejny pokornie zaufać jej poczynaniom” — pomyślał i z satysfakcją przytaknął głową.

Caterinę, tak po prawdzie, prywatnie nazywał Kasią. Czasami nawet bardziej pieszczotliwie: „moją Kasieńką” (głównie w osobistej korespondencji). Poza bowiem relacjami biznesowymi łączyła ich wieloletnia przyjaźń, a ongiś nawet płomienna pasja. Romans umarł śmiercią naturalną, gdy po licznych namowach Cateriny, aby sformalizowali związek, nieskory do ożenku Babicki podstępnie podsunął jej swego przyjaciela Thomasa, który miał nadzieję uwolni go od nabrzmiewającego problemu. Zamysł okazał się strzałem w dziesiątkę. I tak, gdy pewnego dnia wybrali się we trojkę do filharmonii na koncert, w przerwie „towarzyskiej” imprezy Babicki gdzieś się zapodział. Chcąc nie chcąc Caterina ze swym nowopoznanym znajomym (a jedocześnie, jak sama od pierwszej chwili stwierdziła: „atrakcyjnym obiektem zainteresowania”) po koncercie zmuszeni byli wrócić do hotelu tylko we dwójkę. I w przeciwieństwie do Babickiego, który jeszcze tego samego wieczoru udał się na lotnisko, tych dwoje nie wymeldowało się z hotelu przez kolejne dwa dni. Podobno żadne z nich nawet na minutę nie wyściubiło nosa poza apartament Cateriny. Posiłki przynoszono im do łóżka.

Thomas, jak szybko utwierdziła się w przekonaniu Caterina, okazał się solidnym materiałem na męża. I najważniejsze, to że nie ona — to on zaproponował małżeństwo. Kilka miesięcy po ślubie urodziła mu ślicznego synka. Stali się przykładnym, zgodnym małżeństwem i szczęśliwą rodziną. Dlatego dziś — Caterina Fille i Janusz Babicki — są już tylko przyjaciółmi. W każdym razie ich relacje nie wykraczają poza ramy rutynowych towarzyskich konwenansów, o których on — admirator pięknych kobiet — może chwilami wolałby nie pamiętać (szczególnie wspominając ich wcześniejsze amory), ale wówczas ona — nie tylko piękna, ale przede wszystkim bardzo inteligentna kobieta — demonstrując lśniącą na swym czwartym paluszku małżeńską obrączkę, bezpiecznie sprowadza Don Juana z chmur na ziemię. Czy tak będzie również teraz, w Madrycie? Wkrótce się przekona.

Lotnisko Barajas przywitało rejsowy samolot z Warszawy całą feerią promieni zachodzącego słońca. W ich jaskrawym blasku piaszczyste pola od Puerta del Sol aż po najbardziej odległe punkty widnokręgu jeszcze bardziej odbijały kolory burej, spalonej słońcem ziemi. Względnie wysokie położenie Madrytu nad poziomem morza (mniej więcej jak stolica polskich Tatr — Zakopane) sprzyja suchym aurom latem i ostrym promieniom słonecznym przez cały rok. Przybywając do Madrytu, wskazanym więc jest posiadanie dobrych przeciwsłonecznych okularów. Na szczęście — Babicki nie jest tu nowicjuszem, tak więc jak zawsze ma przy sobie ulubioną parę.

„Teraz tylko dwa kwadranse limuzyną i będę w hotelu” — pomyślał, odbierając bagaż. Z ciekawością zastanawiał się, w co będzie ubrana czekająca na niego w hali przylotów Caterina. Ma nadzieję, że ona dobrze wie, jak bardzo lubi jej ciemnogranatowy kostium (nawiasem mówiąc: podobny do tego, który miała na sobie dziewczyna ze szklanką soku pomidorowego). Czy specjalnie ubierze się tak jak lubi? A może zaepatuje czymś zupełnie nowym? Jego dociekliwość, jak tylko komórka zalogowała się do sieci, szybko rozwiał dźwięk SMS-a. „Januszu, spotkanie w kolegium redakcyjnym „El Pais” przedłuża się. Nie zdążę po Ciebie na lotnisko. Weź, proszę, taksówkę. Kasia.”

„No tak… — mruknął nieco podirytowany — Płacę za menedżement $1500, a gdy trzeba to bujaj się Babicki sam”. Z drugiej strony, pomyślał, w końcu dziewczyna dwoi się i troi, aby podopinać jutrzejszy wywiad na ostatni guzik, trudno więc mieć pretensje, że nie przedkłada kurtuazyjnego towarzyszenie mu w podróży nad biznesowy rozgardiasz. „No importa! Poradzę sobie” — zreflektowany odpisał. W końcu, co za problem? Jak na każdym lotnisku świata tak i tu, długa na sto kilkadziesiąt metrów kolejka taksówek cierpliwie wyczekuje klientów. — „Zamów dla mnie do hotelu pomidorowy sok” — Po kilku sekundach wysłał kolejnego SMS-a. — „Będzie cała zgrzewka” — Prawie natychmiast odpisała.

Nie zdążył dojść do postoju taksi, gdy na wyświetlaczu jego poczciwego LG ponownie Caterina.

— Tak, Kasiu? Witaj…

— Dzień dobry Januszu! Rozumiem, że właśnie doleciałeś… Jeszcze raz sorry, za…

— Dobrze! W porządku. Już właśnie dochodzę do postju taxi. Jak rozmowy w „El Pais”?

— Znakomicie. Właściwie mamy już wypracowany konsensus w sprawie promocyjnej kampanii na kolejny rok. Podpisałam także list intencyjny dotyczący wznowienia publikacji netowisk i poszerzenia współpracy medialnej naszego PDM-u z grupą kapitałową PRISO.

— Pogratulować!

— Muchas gracias!… Januszu, ale dzwonię do Ciebie w pewnej… osobistej sprawie…

— Zamieniam się w słuch.

— Czy mógłbyś mnie zwolnić z obowiązku uczestniczenia w jubileuszu „El Pais” i zaraz po twoim wywiadzie pozwolić mi wracać do Wawy? Mam nóż na gardle…

— Ojej! A co się stało? Szpital w domu?

Po drugiej stronie linii na chwilę zapadło milczenie. Wydawało się, że Katarzyna pospiesznie kleci na podorędziu jakąś wiarygodną wymówkę…

— No, w sumie tak… Thomas dzwonił… — zaczęła bez przekonania. — Tak. W domu szpital. I on, i synek chyba chwycili wirusa… Przyjechała do nich siostra Thomasa, aby ich kurować, ale okazało się, że sama jest w niewiele lepszym stanie…

— Kasiu! Nie fantazjuj… (zna Kaśkę, jak łysego konia). — O co tu tak naprawdę chodzi? Co się dzieje?

— No dobrze… Widzę, że nic przed tobą nie da się ukryć…

— Śmiało, co jest?

— No, muszę natychmiast wracać do domu… Grunt się pode mną wali…

— O rany! Coś ty Kaśka narozrabiała?!

— Januszu… Przed kwadransem zadzwonił do mnie adwokat Thomasa. Thomas występuje o rozwód…

— Ło matko!… A co to się stało?

­– Ja to mam zawsze pecha! Przedwczoraj w madryckiej cukierni & herbaciarni ¡Que viva el amor, tej nieopodal Plaza Mayor, dosłownie na kwadrans spotkałam się z moją dawną miłością — Santiago Armando Lopez Rodriguez’em, wiesz… tym hiszpańskim muzykiem rockowym. Ledwie rzuciliśmy się sobie w ramiona, a już rozbłysły flesze paparazzich! W popołudniowym wydaniu „El Mundo” nasze igraszki, uważasz, na rozkładówce… A tam, zbliżenia: jak Santiago próbuje przegryźć mój biustonosz… a ja, jak wkładam obie ręce pod jego pasek od spodni i nogę zarzucam mu za kolana… Ale to był tylko żart, Januszu, uwierz mi…

— Mnie nie musisz zapewniać… Gorzej z Thomasem. Choliwcia!… Ale skąd dowiedział się o rozkładówce?

— Podobno zadbała o to jakaś „życzliwa” osoba… z tutejszego światka celebrytów…

— Kuźwa!

— No sam widzisz, Januszu…

— Oj, widzę, widzę… Mam się ja z tobą… Czekaj zastanowię się… Jutrzejszy wywiad, mówisz, dopięty? Lista pytań, jak ustalaliśmy? Materiały i scenariusze poopisywane? Zlecenia i faktury wystawione? Bilety pobukowane? Rekomendacje, listy uwierzytelniające, poświadczenia…

— Oczywiście… Wszystko według procedur i ustaleń.

— Dobra! Pakuj walizki i wracaj natychmiast! — Zadecydował bez zbędnej zwłoki.

— Ale…

— Nie ma żadnego „ale”. Są sprawy ważne i ważniejsze. Ratuj małżeństwo… Uważaj tylko na siebie, żebyś i ty natychmiast nie dołączyła do listy swych „domowych pacjentów”… bo rozumiem, taką wersję mam zapodać naszym medialnym partnerom?

— Oczywiście Januszu. Taką zapodaj.

— Okay! No to zbieraj się dziewczyno i bez względu na powód wracaj do swego Thomasa.

— Januszu… Nie wiem jak ci dziękować… Chcesz? Zaraz zadzwonię po Clavię. Przyleci jutrzejszym porannym samolotem. Jest wprowadzona we wszystkie sprawy.

— Nie ma potrzeby. Gdybyś tylko mogła nająć dla mnie tutejszą hostessę z językiem francuskim, najlepiej jakąś przewodniczkę z biura turystycznego, koniecznie z samochodem… to już z całą resztą poradzę sobie sam.

— Oczywiście, zaraz się tym zajmę.

— No to bywaj, Kasieńko… Wracaj do synka. Niechybnie potrzebuje teraz mamusi…

— Januszu, jesteś kochany!

— Już dobrze, dobrze… Cześć Kati. Do zobaczenia w kraju.

Po zakończeniu rozmowy zrezygnowany Babicki znamiennie trzepnął okładką smartfonu. Kolejna podróż służbowa i znowu zamiast urokliwego towarzystwa jego ulubionej przyjaciółki — po raz kolejny ledwie proza zawodowego życia. Skandal obyczajowy? Kasi? Tu, w Madrycie? Aż wierzyć się nie chce… „A bo to wiadomo, co z tego jeszcze wyniknie?… Dobrze, że kazałem jej wracać. Lepiej niech dziewczyna dmucha na zimne”. — „Así es la vida! Mi amigo poeta…” — melancholijnie dopowiedział sobie pod nosem.

Taksówkarz, który wiózł Babickiego z lotniska do hotelu Hesperia (alei Paseo Castellana 57), jak na hiszpańskiego taryfiarza zachowywał się nad wyraz powściągliwie. Być może działo się tak za sprawą transmisji radiowej z meczu piłki nożnej tutejszego Realu w ramach europejskich pucharów. Transmisji, która sprawiła, że pan taksówkarz bez reszty zamienił się w słuch. Za poprzednich jego wizyt taryfiarze całą drogę terkotali, od czasu do czasu dorzucając do potoku słów nawet polskie wrzutki, takie jak: „wodka”, „dobranoc”, „Walesa”. Od tego wszystkiego zwykle bolała go głowa, dlatego błogosławił, że po zimnym prysznicu Cateriny, którego doświadczył zaraz po przylocie, tym razem przynajmniej odpocznie. Jeszcze przed wejściem do taksówki wyłączył swój telefon. „Odrobina spokoju się należy! A jak znam życie — co rusz i bezustannie byłbym nękany przez różnych szarlatanów i petentów.” — uznał. Zgodnie z przewidywaniami po 35-u minutach niczym niezakłócanej jazdy taksówka podjechała pod hotel.

Bezszelestna winda błyskawicznie uniosła go na ósme piętro. Ledwie wszedł do pokoju, nawet nie zdejmując marynarki, dosłownie padł na łóżko nieżywy. „Jutro, wszytko jutro, dziś nie mam głowy do niczego! — Usprawiedliwiał się. Materiały Cateriny, które odebrał z recepcji, rzucił bez przeglądania na podłogę. — „Jutro będę miał przed południem jeszcze dużo czasu, aby im się przyjrzeć i ewentualnie dokonać autokorekt. Och!… Teraz tylko spać, spać!”. Chcąc nie chcąc trzeba było jednak rozebrać się, pójść do łazienki, ogarnąć… Ale i tego nie za bardzo chciało mu się robić. Rozsądek zwyciężył. Wstał. A gdy podniósł się już do pionu, spojrzał mimochodem na stolik. Leżał na nim jakiś nietypowy, zafoliowany pakunek. Jakby przesyłka kurierska, tyle tylko, że bez nazwiska adresata, za to z numerem pokoju. Z ciekawością rozpieczętował paczuszkę. „Ha! Pamiętała moja Kasieńka” — z rozrzewnieniem stwierdził. W środku był sześciopak kartonów z sokiem pomidorowym. „O rany! Co ja teraz z nim zrobię? Gdybym jeszcze nie mieszkał w tym apartamencie sam?”

I nie wie, dlaczego, ale nagle wszystkie jego myśli zaczęły wracać do Warszawy, do dziewczyny ze szklanką pomidorowego soku z lotniska Chopina. „Najprawdopodobniej wypiła już cały swój krwisty drink z wysokiego pucharku.” — Pomyślał uśmiechając się na sympatyczne wspomnienie. — „A może zamówiła następny? Czemu nie podszedłem wtedy do niej, nie przedstawiłem się? Może teraz leżąc samotnie w naszych łóżkach, odsuniętych od siebie do różnych zakątków tego bezdusznego świata, opowiadalibyśmy sobie przez skajpa bajki na dobranoc?” — I aż do zaśnięcia rozmyślał już tylko o niej, o pięknej, intrygującej nieznajomej z lotniska Chopina. Nawet nie wie, w którym momencie zasnął. Pamięta za to, że z dziecięcym rozmarzeniem na twarzy…

Co z tego, że słodko zasypiał? — Skoro w nocy śnił mu się jakiś absolutny koszmarek. Oto, nie wiedzieć czemu, musiał pilnie nauczyć się języka mandaryńskiego. Był to warunek uzyskania przez niego dyplomu Politechniki Warszawskiej. „Kurczę blade… Przecież ja ten dyplom zrobiłem wiele, wiele temu. O co tu chodzi? I jak mam w ciągu kilku dni zrozumieć język Chińczyków? Beznadzieja… Wiem! Poproszę Caterinę o korepetycje. Ona jest dydaktycznym geniuszem… Nauczy mnie w trymiga! Zaraz, zaraz… A czy Kati na pewno zna mandaryński? Bartus chyba kiedyś twierdził, że Kasia zna wszystkie języki. No, ale jakoś nigdy nie słyszałem, aby z kimkolwiek prowadziła konwersację w azjatyckich dialektach…” A najdziwniejsze w tym jego śnie było to, że rozmawiając z rodowitymi Chińczykami, w zasadzie wszystko rozumiał, co do niego mówili! Coś tam nawet próbował im odpowiadać. I także go rozumieli. A potem wspólnie się śmiali z jego opowieści, przekrzykując nawzajem. Pamięta też, jak kruczoczarna, piękna chińska dziewczyna popijając pomidorowy sok z wysokiego szklanego pucharku, zachwalała jego walory i zaprosiła go do swego stolika na degustację… Potem tajemniczym głosem zapytała po mandaryńsku: „a weźmiesz mnie ze sobą na wycieczkę do kraju słońca i korridy?” Tylko… dlaczego w jej rysach twarzy nic, dosłownie, nic nie było azjatyckiego?! Czyżby Caterina miała bliźniaczkę? Przecież ta Chinka ze szklanką pomidorowego soku kropka w kropkę podobna była do… Cateriny. Jakby ją zjadła! No, może tylko złotej obrączki na czwartym paluszku brakło…

Rano, jeszcze przed budzikiem, który ustawił na 7:15, wybudził go z koszmarku i postawił na nogi telefon hotelowy.

— Monsieur Babicki?

— Tak… słucham panią?

— Nazywam się Josephine Pommier. Jestem pana przewodniczką z biura turystycznego „Madrid en el bolsillo”. Proszę mi wybaczyć, że tak wcześnie pana niepokoję, ale przez cały wczorajszy wieczór nie mogłam się dodzwonić na pana komórkę. Pani Caterina z PDM poradziła mi, aby dzwonić na hotel.

— No tak, rzeczywiście. Zapomniałem włączyć… Przepraszam panią…

— Nic nie szkodzi, monsieur Babicki. Czy ma pan jakieś szczególne życzenia na dzisiejsze przedpołudnie?

— Przedpołudnie? Zaraz… A… przedpołudnie? Czy lubi pani sok pomidorowy?

— Przepraszam, nie zrozumiałam…

— A nie, nic! To ja przepraszam… Chyba jeszcze się nie dobudziłem. Przedpołudnie? Tak. Oczywiście! Proszę przyjechać po mnie do hotelu Hesperia punkt 11:00. Będę czekał na panią w restauracji hotelowej La Manzana. Pojedziemy do domu medialnego PRISO a potem na nagrania do RNE Radio 5 Todo Noticias.

— Oczywiście. Czy ma pan jakieś życzenia odnośnie limuzyny, którą będziemy się przemieszczać?

— Nie. Wszystko mi jedno. Proszę tylko zadbać o chłodną mineralną wodę w aucie, lekko gazowaną, obowiązkowo z tonikiem. Aha! I może być także sok pomidorowy…

— Sok pomidorowy?

— Tak, gdyby miała pani ochotę…

— A nie, dziękuję. Jeśli idzie o mnie — nie przepadam za takim.

Rozdział 2

Pobyt w PRISO ograniczył się do złożenia krótkiej kurtuazyjnej wizyty w gabinecie owalnym dyrektora generalnego pana Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo. Podczas spotkania gospodarz z gościem wymienili się życzeniami, aby tak dobrze zawiązana współpraca między domami medialnymi zgodnie służyła dalszemu zacieśnianiu kreatywnych relacji między środowiskami twórczymi i Pen Clubami Madrytu i Warszawy. Na zakończenie wizyty pan Hermenegildo Teódulo obdarował Babickiego pokaźnych rozmiarów statuetką niedźwiedzia wykonaną w brązie, której dwumetrowy oryginał uplasowany jest w samym centrum Madrytu, gdzie jako postument pełni także rolę heraldycznego symbolu stolicy Hiszpanii. Babicki, z kolei, obdarował gospodarza oryginałami spisanych ręcznie kilku swych najnowszych bajek.

Po oficjalnej części spotkania pan Dyrektor Hermenegildo Teódulo podszedł do Babickiego i nienaganną francuszczyzną zapytał:

— A co u pani Cateriny? Słyszałem, że nie będzie obecna na święcie naszej gazety.

— Niestety, to prawda. Musiała pilnie wrócić do Warszawy z bardzo ważnych powodów rodzinnych. Prosiła pana dyrektora pozdrowić.

— Bardzo żałujemy, mistrzu. Proszę pozdrowić ode mnie panią Caterinę. To przecież dzięki jej wielkiemu osobistemu zaangażowaniu nasze bilateralne relacje nabrały prawdziwego blasku. Pana obecność tutaj, panie Babicki, jest znakomitym i najlepszym mojej oceny potwierdzeniem.

Z dyrektorem Hermenegildo Teódulo rozstali się jak starzy dobrzy przyjaciele, obiecując sobie częstsze wizyty i, obowiązkowo w towarzystwie Cateriny, wspólną obecność na widowni podczas koncertu inaugurującego XVIII edycję Konkursu imienia Fryderyka Chopina. Pan Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo, jako zagorzały miłośnik Chopina, specjalnie w tym celu zamierza przyjechać do Warszawy.

— Jak wizyta? — Zapytała czekająca na Babickiego w pobliskim pubie Josephine. — Wszystko było w porządku?

— Nie mogło być inaczej! — Z satysfakcją położył przed nią na stoliku wielki pakunek ze statuetką. — Pan dyrektor Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo jest nie tylko wspaniałym menedżerem, ale także wielkim miłośnikiem ukochanego przez każdego Polaka Chopina. A w tym pakunku — przekazał mi symboliczny wizerunek swej stolicy.

Zerknęła do pudełka. Skrzywiła twarz w ironicznym uśmiechu.

— A propos Chopina… Jako rodowita Francuzka pozwolę sobie zwrócić pana uwagę na narodowość ojca Chopina… I na fakt, że gdy przebywał w Paryżu, kilkadziesiąt kilometrów od niego mieszkała i jego ciotka, i kuzynowie…

— To prawda. Było tak. Ale czemu pani o tym wspomina?

— Jako Polacy za bardzo afiszujecie się rdzenną polskością Chopina. To absolutna nieprawda!

— Hmm… A czy jako „rodowita Francuzka”, jak sama pani powiada, zna pani dobrze i stosuje się do francuskiej ortografii?

— Dziwna konkluzja… Oczywiście! No jak mogłabym inaczej?

— A widzi pani… A tak się jakoś składa, że Fryderyk Chopin, mimo iż spędził we Francji połowę życia nigdy nie potrafił bezbłędnie pisać po francusku. Francuskiej korespondencji Chopina, ze względów dydaktycznych, niepolecane jest nawet pokazywać uczniom. W przeciwieństwie do polskiej, nienagannej stylistycznie, ale także i bezbłędnej pod względem ortografii. Proszę przyjechać kiedy do Warszawy, do naszego muzeum Chopina, a naocznie przekona się pani, jak wielkim był w tej francuskiej materii profanem… I jakim estetą, jeśli idzie o język polski… A co do ciotki i kuzynów… Ja raczej zadałbym pytanie, skoro to była dla niego tak ważna rodzina, dlaczego jej nigdy nie odwiedził?

— Widzę, panie Januszu, że jak każdy Polak jest pan zaciekłym polonofilem…

— Ja raczej określiłbym — patriotą. Nikim więcej.

Pomiędzy dwojgiem zapanowała przez chwilę złowieszcza cisza. Zdawało się, że ta krótka, być może zupełnie niepotrzebna dyskusja na świetlne mile oddaliła i tak wątłe uczucia sympatii, które od samego początku żywił do swej przewodniczki. I z jej strony, jak sądził, vice versa. Aby nieco podreperować relacje powrócił z dyskusją na bardziej bezpieczne tory:

— Podoba się pani niedźwiadek? — I ponownie wskazał na leżący przed nimi pakunek.

— Tak się akurat składa, że na Puerta del Sol, gdzie oryginał tego zwierzęcia podskubuje palmowe liście, czyni to ledwie od półwiecza. Gdyby chciał pan poznać wielowiekowy symbol hiszpańskiej stolicy, radzę udać się na plac główny — Plaza Major. Mówi się o nim, że jest „prawdziwym teatrem pod niebem Madrytu”. Jest przestronny, wybrukowany i zamknięty dla ruchu kołowego. Wspaniałe miejsce dla nocnych eskapad i nastrojowych kolacji we dwoje! Polecam…

— O! Dziękuję… Z chęcią! Zatem zapraszam panią dziś na romantyczny wieczór! Mam nadzieję, nie odmówi mi pani, mademoiselle Pommier? (Na jej dłoni nie dostrzegł obrączki)

— Przepraszam, ale dzisiejszy wieczór obiecałam już spędzić z przyjaciółmi.

— Rozumiem. — Zakłopotany i z konsternacją podsumował. — Nic nie szkodzi. Może kiedy indziej…

„Co za zacięte babsko! — pomyślał. Już dawno żadna z kobiet nie czyniła mi tylu fochów. — A może ty się Januszu po prostu starzejesz? — Zaśmiało się z niego jego super ego. — Zamknij! — natychmiast przyciął zarozumialca. — Ględzisz tylko. Martw się o siebie.”

— To co, jedziemy już do RNE Radio? — Z lekkim zniecierpliwieniem w głosie spytała Josephine, przerywając mu wewnętrzne rozmyślania.

— Tak, oczywiście. — Krótko odrzekł. — Zaczekam tu na panią. Proszę przyprowadzić samochód i ruszamy.

Skinęła posłusznie głową i bez słowa wyszła.

Rozdział 4

Zbliżała się godzina szesnasta. Heloiza weszła do łazienki w swym niewielkim drewnianym domku przy ulicy Trakt Królewski w podwarszawskim Wojcieszynie, odkręciła kran z wodą do wanny i stanęła przed umywalką. Spojrzała na swe odbicie w lustrze i uśmiechnęła się. Zerwawszy z fryzury spinające gumki, pozwoliła włosom wymknąć się z niewoli i opaść na ramiona. Potem przybliżyła twarz do lustra i delikatnie usunęła z oczu czarne soczewki kontaktowe. Nie czekając, aż woda zaleje wannę do co najmniej połowy (tak lubiła najbardziej), ostrożnie wśliznęła się do niej. Bardzo lubi to miejsce relaksu i wypoczynku. Zdarza się, że potrafi wylegiwać się w nim przez bitą godzinę, zaczytując w książce, albo czasem ucinając nawet słodką drzemkę. Teraz jednak, siedząc w wanie i trzymając w prawej dłoni słuchawkę prysznica, podstawiała twarz pod ciepły strumień wody, czekając, aż ścieknie z niej cały makijaż. Nie lubiła nosić makijażu, ale miała świadomość, że jest niezbędny, by „odstraszać” niechciane spojrzenia, by ludzie niechętnie zatrzymywali swój wzrok na jej twarzy, a tym samym ona na ich sylwetkach. Rzecz w tym, że na podstawie mowy ciała patrzących na nią osób prawie zawsze potrafiła trafnie odgadywać ich intencje, a niekiedy nawet krótkie myśli. Heloiza wie jak cenna to umiejętność. Przeczytała kiedyś w naukowej prasie, że aż za 93 % przekazu społecznego odpowiada mowa ciała. Niestety, zdolność ta, jakkolwiek pragmatyczna i przydatna, bywa też dla niej udręką.

Dziewczyna przesunęła dłońmi po twarzy, namacalnie czując czystość policzków. W końcu zrelaksowana, lekko westchnąwszy, wyłączyła wodę. Po kilku minutach opuściła także wannę. Teraz z ramy wiszącego zwierciadła patrzyła na nią prawdziwa Heloiza: trzydziestolatka urodzona w niewielkiej miejscowości Évry pod Paryżem, w rodzinie polskiego dyplomaty i Mołdawianki, w domu wujostwa Leny i Louisa D’Atrigny. Jej rodzice prawdopodobnie z zamysłem postanowili, aby córka przyszła na świat w tym wielkim europejskim kraju, z przezornością przyjmując, że Francja, jako miejsce urodzenia, w dorosłym życiu może być dla córki atutem. Cóż, fakt ten potrafiła zaakceptować. Ale to, że rodzice dali jej na imię Heloiza, do dziś wywołuje w niej zakłopotanie. Przyczyniało się do tego nie tylko dzieciństwo — upływające wśród dzieci z polonijnych kręgów, stale jej dokuczających, czyniących z jej staroświeckiego imienia niekończące się żarty i przezwiska ­– ale także jej młodość. Do dwunastego roku życia, a dokładniej — do ukończenia podstawowego programu nauczania szkoły imienia Adama Mickiewicza przy polskiej ambasadzie w Paryżu — Heloiza wychowywana była przez rodziców, którzy pracowali jako dyplomaci: najpierw we Francji, potem w Rumunii, potem w Turcji i wreszcie znowu we Francji. Ale gdy miała trzynaście lat została przez nich odesłana na dalszą edukację do Polski, do „Gimnazjum Dwujęzycznego nr 59 im. Tadeusza Reytana” w Warszawie, pod kuratelę babci mieszkającej w domu przy pięknie brzmiącej ulicy „Trakt Królewski”, a tak naprawdę: w niewielkiej, pamiętającej jeszcze czasy namiestnikowskie wiejskiej chacie, w podwarszawskim Wojcieszynie. I to właśnie tu, w tej małej podstołecznej osadzie rozpoczęła się jej prawdziwa szkoła życia, trwająca do dziś.

Heloiza rozczesując włosy uważnie wpatrywała się w swe duże niebieskie oczy, które od dawna były powodem jej nieszczęścia i które tak starannie ukrywała pod czarnymi szkłami kontaktowymi, lub pod ciemnymi okularami. Tak! Wszystko się zaczęło właśnie tu, w Wojcieszynie, przy kapliczce na rogu Traktu Królewskiego i ulicy Wspólnej, gdy miała trzynaście lat. Pewnego razu zorientowała się, że patrząc na modlące się pod kapliczką starsze osoby, po ich ruchach, po sposobie klękania, po śladowych oznakach emocji, krótko mówiąc: po ich mowie ciał była w stanie odczytywać pierwsze myśli tych ludzi. Dalej treści rozważań i doznania zaczynały się mieszać, ale wystarczyło jej, by dowiedzieć się, z jakimi ma do czynienia osobami. No i zaczęły się problemy… z przyjaciółmi, bo gdy trafnie zarzucała im hipokryzję — co innego od nich słysząc, co innego odczytując z mowy ciała — jednego za drugim traciła. Będąc mądrą dziewczynką przestała więc wnikliwie przyglądać się ludziom i analizować ruchy, mrużyła powieki, przesłaniając je ciemnymi okularami. Uznała bowiem, że gdy inni omijać ją będą szerokim łukiem (czarne oczy, jej zdaniem, wywołują u ludzi poczucie strachu, a tym samym „wyhamowują” ich skłonność do nawiązywania kontaktów) — ona tylko na tym skorzysta.

Będąc dziewczyną o nieco wyższym niż średnim wzroście, wprawdzie z bardzo zgrabnymi nogami i długimi prostymi włosami, nigdy nie uważała się za jakąś piękność. I wcale jej na tym nie zależało. Nie znosiła kompromisów w życiu, a te, jak wiadomo, są niezbędne, szczególnie w budowaniu trwałych i mądrych relacji. Taka jej świadoma zatwardziałość skutecznie odstręczała niejednego mężczyznę, czyhającego na panieńską naiwność i brak jej doświadczenia w relacjach męsko-damskich. Po pierwszym spojrzeniu na „absztyfikanta”, który raczył był wyrazić zainteresowanie jej osobą, po jego mimice i ruchach od razu wiedziała, czy jest to mężczyzna o sile umysłu Abelarda, czy nie… I niestety. Żaden nim nigdy nie był.

Heloiza ponownie spojrzała w lustro, w głąb swych oczu i uśmiechnęła się. Tę historyjkę o „sile umysłu Abelarda”, opowiedziała jej kiedyś pewna mieszkająca w Burgundii stara Korsykanka, właścicielka niewielkiego hoteliku nad rozlewiskiem rzeki Doubs, nieopodal Besançon. Hoteliku, do którego po wielokroć robiła z rodzicami wypady na piknik. Heloiza miała wtedy wszystkiego dziesięć lat, ale zapamiętała jej przypowieść na całe życie. Stara Korsykanka powiedziała jej, że każda urodzona w tych okolicach dziewczyna o imieniu Heloiza, powinna odszukać w swym życiu mężczyznę z „pięknym umysłem Abelarda”, a takim może być tylko człowiek bezkompromisowy, silny, odważny i który, mimo że nie będzie stronił od przygodnych romansów, pewnego dnia zdecyduje się bez reszty pokochać tylko ją, jedyną odtąd dla niego kobietę na Ziemi. I taki właśnie mężczyzna także czeka gdzieś na nią. Tylko nie wiadomo, gdzie. Ale jeśli ona — Heloiza, ma być szczęśliwą — musi go odnaleźć i wtedy będą ze sobą na zawsze. A do tego czasu nie wolno jej interesować się żadnym innym mężczyzną…

Dziesięcioletnia dziewczynka nie wszystko jeszcze w życiu rozumiała, ale kilka lat później, zaczytując się w rozprawie naukowej Abelarda „Dialogus inter filosophum, Judemum et christianum” (Rozmowa pomiędzy filozofem, Żydem i chrześcijaninem), zafascynowała się jego przemyśleniami. Średniowieczny teolog dowodził, iż wartość moralna czynu wcale nie zależy od samego czynu, a od intencji, które do czynu doprowadziły. Jeśli intencja była zła, czyn zawsze jest grzechem, a więc wzgardą okazywaną Panu Bogu. A Pan Bóg ma wgląd w ludzkie intencje… „To ciekawe: nawet, jak postępek okaże się grzeszny nie zgrzeszę, jeśli tylko intencje były czyste? Jeśli więc z czystymi intencjami odrzucam względy mężczyzny, bo przecież widzę, że żaden z niego Abelard, to w niczym nie grzeszę?” — Logicznie rozumowała… I wtedy zdała sobie sprawę, jakże bardzo jest podobną mentalnie do swej średniowiecznej imienniczki — siostrzenicy kanonika Fulberta, uczennicy teologa. Tamta tak bardzo zafascynowała się naukami Abelarda, że zostając jego kochanką naraziła przyszłego męża na gniew swych opiekunów i w konsekwencji rodzinną wendettę. „Na szczęście ja nie musze się obawiać średniowiecznych przykazań — pomyślała — jeśli pokocham współczesnego Abelarda, nic mu z tego powodu nie będzie grozić” Jednak w umyśle dziewczyny zasiało się ziarno wątpliwości. Czyż stara Korsykanka nie przestrzegała: „...Ale gdy już tamten bez reszty ją pokocha, sam nie będąc bez reszty przez nią kochany, czy nie będzie musiał umrzeć?!”

Na szczęście dziewczyna uznała, że wszystkie te przesądy, przepowiednie i wróżby dziś nie mają dla niej żadnego znaczenia. Tu — w małym Wojcieszynie, gdzie spędza każdy dzień życia, wędrując po sielskich łąkach niedaleko swego domu, nie ma najmniejszych warunków na to, aby pojawił się choćby jeden mężczyzna o „pięknym umyśle Abelarda”. Jako pragmatyczna osoba postanowiła dłużej nie zaprzątać sobie nim głowy. Wolała całkowicie oddać się studiom lingwistycznym. Po ich ukończeniu, a następnie po zrobieniu studiów podyplomowych z zakresu marketingu i zarządzania — od razu poświęci się swojej zawodowej pasji — pracy tłumaczki.

Zrealizowała swój plan. Tyle tylko, że w życiu dziewczyny niedługo po zakończeniu studiów dokonała się duża zmiana. Umarła babcia, u której mieszkała przez ostatnie lata. Heloiza pochowała ją na starobabickim cmentarzu nieopodal kościółka (pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny) w mogile, którą babcia przezornie wykupiła dla siebie wiele lat wcześniej. Pogrzeb był skromny i cichy. Na uroczystość nie zdołali nawet przyjechać rodzice, których wiadomość o śmierci babci zastała na drugiej półkuli, podczas wykonywania ważnej dyplomatycznej misji. Poprosili jedynie o fotorelację z uroczystości i obiecali przyjechać na grób, jak tylko nadarzy się sposobność.

Śmierć babci, z całą swoją otoczką bólu i cierpienia, z którą przyszło samotnie się zmagać młodej, wchodzącej w dorosłość dziewczynie, miała przewrotnie i pewne pozytywne aspekty. Oto wreszcie Heloiza nie musi przesiadywać w starym wojcieszyńskim domu, by być stale obok chorej babci, a wreszcie będzie miała więcej czasu, aby wykonywać tłumaczenia specjalistycznych tekstów, za które nieźle płacono. Wykonywała prace na zlecenia różnych instytucji, głównie z branży mediów i show biznesu. Roboty było dużo, ale lubiła ją. By rzetelnie wywiązywać się z obowiązków, godzinami douczała się specjalistycznego słownictwa. Z czasem trud ten zaczął procentować. Z każdym kolejnym zleceniem zaczynała radzić sobie coraz lepiej.

Ale przecież już dużo wcześniej mogłaby być świetną tłumaczką, gdyby tylko nie te babcine oczy… W nich ciągle odczytywała chęć dokonania zmiany w życiu wnuczki. Babcia bardzo chciała, aby Heloiza wreszcie znalazła swego mężczyznę, by zdobyła stałą pracę i nie zamykała się dłużej razem z nią, starą kobietą, w czterech ścianach, w tej niedużej starej chatce i nie spacerowała ciągle samotnie po „sielskich łąkach i polanach”. Heloiza zgadzała się z babcią, ale robiła po swojemu.

Tak więc po pogrzebie babci nadszedł czas, by przemeblować życie. Jej rodzice aktualnie mieszkali i pracowali w Liechtensteinie, gdzie, nawiasem mówiąc, planują osiedlić się na stałe po przejściu na emeryturę. Oczywiście, od dawna zapraszali ją do siebie, ale Heloiza nie wiedząc co robić — najpierw zadecydowała, że spełni prośbę babci i postara się zdobyć w Warszawie pracę, wyrobić markę na rynku tłumaczy, a potem niech sobie będzie, co ma być. O swej decyzji poinformowała matkę, która niespodziewanie przyleciała z jednodniową służbową wizytą do Warszawy. Przez godzinę rozmawiały w dworcowej kawiarni lotniska. Matka nie do końca rozumiała córkę. Ale dała jej wolną rękę, i skoro córka upiera się przy niezależności, i chce być za wszelką cenę samodzielną, proszę bardzo: niech będzie, ale niech nie liczy na pomoc finansową rodziców. Chce być niezależną — będzie! Jej prawo i wola…

— Proszę, to dla ciebie! — Wręczyła córce na pożegnanie srebrnego iPhona. — Abyś nigdy nie traciła z nami kontaktu i zawsze pamiętała, że kochamy cię… I weź jeszcze te perfumy. Na pewno będą przydatne, gdy zechcesz w życiu być bardziej rezolutną dziewczyną… Może, gdy spotkasz kiedyś tego swego Abelarda, o którym zawsze marzyłaś, zmądrzejesz i roztropniej ułożysz sobie życie?

Gdy matka oddaliła się na stanowisko odpraw, dziewczyna długo jeszcze siedziała przy stoliku, rozmyślając nad jej słowami, popijając przez słomkę swój ulubiony pomidorowy sok. Ludzie wchodzili do restauracji i wychodzili a ona każdemu z osobna się przyglądała, jakby wyczekując na przybycie posłańca, który wręczy jej przepustkę do nowego „roztropniejszego” życia. W końcu, gdy wybiła godzina szesnasta, uznała, że najwyższa pora się zbierać. Posłaniec nie przybył… A może przybył, tylko nie miał ze sobą identyfikatora? Patrzyła jak pewien elegancki pan, także spojrzawszy na ścienny zegar, uniósł się znad stolika i po chwili zrezygnowanym, ociężałym krokiem skierował się w stronę wyjścia. Chwilę potem wstała i ona. I także śladem mężczyzny ruszyła do wyjścia. Do wyjścia, które jednocześnie było wejściem do jej nowego, nieprzewidywalnego w swych rozstrzygnięciach, samodzielnego życia…

Rozdział 5

— Jak udał się urlop? A jak wyprawa do Hiszpanii? — Zapytał Babickiego Bartus Wioliński, służbowo jego zastępca, a prywatnie przyjaciel — nie zawróciłeś zbyt mocno w głowie swoim madryckim fankom?

— Spoko, Bart.

— No nie powiesz mi, że cały pobyt spędziłeś w nudnych studiach nagraniowych i na spotkaniach z wścibskimi dziennikarzami? A potem przez dwa tygodnie nie wyściubiałeś nosa ze swego dworku poddając się pisarskim torturom?

— Nie, nie powiem… I nawet była w Madrycie taka jedna, co chciała się ze mną umówić na nocne rendez-vous, ale zbyłem panienkę…

— Nie może być, no coś ty? Nie poznaję cię, Januszku. Pewno musiał być z niej wyjątkowy pasztet, co?

Babicki strzepnął ze swej nienagannie skrojonej marynarki jakiś paproch, po czym przybierając nieco znudzony wyraz twarzy, jakby mimochodem zapytał:

To ty mi raczej powiedz, co tutaj się działo. Coś może słyszałeś o Caterinie?

— O Caterinie? — Zdziwił się Bartus –­ a kto tu niby miałby „coś” słyszeć? Od czasu jak przejęła fuchę przewodniczącej rady nadzorczej PDM-u nie przychodzi już tu na plotki. Zresztą, przez dwa tygodnie też była na urlopie. Podobno w międzyczasie miała gdzieś… Hmm… z kimś jechać na jakieś zagraniczne nagrania… — I Bartus uśmiechnął się dwuznacznie do Babickiego.

— No to wyobraź sobie, że w tym cholernym Madrycie nawet się nie spotkaliśmy… Musiała pilnie wracać do Warszawy.

— Co ty powiesz? A co ją tak pogoniło? Czyżby audiencja u pana ministra?

— Dłuższa historia. Kiedyś pogadamy… Pytałem, bo w międzyczasie Caterina pisała mi coś, o spotkaniu z przedstawicielami „Domu Polskiego” z Wilna, zresztą, ty też mi o tym wspomniałeś na skajpie…

— No właśnie. Otóż to. Szefostwo PDM chce zorganizować festiwal Moniuszkowski w Wilnie. Podobno to nam przydzielili koordynację działań i Caterina zabukowała nam już spotkanie.

— To sobie pogadamy, ponegocjujemy…

— Świetnie!

— Świetnie, nieświetnie. Ja jestem pesymistą. Litwini zawsze byli trudnymi partnerami do rozmów. I obawiam się, że i tym razem może być szkoda naszego czasu… — Zawyrokował Babicki.

— Raczej twojego czasu, amigo… Przecież widzę, jak gonisz w piętkę dzieląc czas na spółkę i swoich czytelników. Co do spółki możesz się nie martwić, bo we mnie — i Bartus dumnie wypiął pierś, jak do orderu — …we mnie masz solidnego zastępcę. Jakby co, i z Litwinami podołam. — Zaraz potem nie omieszkał dorzucić — W pisaniu jednak na mnie nie licz. I na pomoc w tresowaniu twych krwiopijców-wydawców, także. No, co innego z fankami… Tu mógłbym cię ździebko odciążać! — I zaśmiał się rubasznie.

Babicki też uśmiechnął się klepiąc przyjaciela po ramieniu:

— Dzięki Bart. Rzeczywiście, raczej w tych dziedzinach nadal będę zdany tylko na siebie. — Stojąc przed lustrem zaczął ulizywać dłonią swe wiecznie mające tendencje do wichrzenia się włosy — A tak a propos, gdy w restauracji czekałem na samolot do Madrytu, pod wpływem widoku pewnej panny, no mówię ci: super laski, przyszedł mi nawet do głowy pewien pomysł na nową książkę. I mam już tytuł…