Hellware - Marcin Mortka - ebook + audiobook + książka

Hellware ebook i audiobook

Marcin Mortka

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja "Miasteczka Nonstead". Wydawać by się mogło, że ci, którzy do Nonstead trafią, nigdy stamtąd naprawdę nie wyjadą. Nathaniel McCarnish odzyskuje świadomość i uzmysławia sobie, że jest barmanem w pubie. Nie pamięta, co sprawiło, że podjął tę pracę, a co więcej – nie przypomina sobie minionych dwóch lat. Wkrótce dochodzi do wniosku, że klucz do zagadki znajduje się w Nonstead. Tam przyjdzie mu stanąć nad zapomnianym grobem. Tam też odnajdzie jedynego prawdziwego przyjaciela i tam, w samym środku mroźnej zimy, zaczyna rozgryzać mroczną intrygę, której stał się ofiarą. Wnet uświadamia sobie, że Nonstead, które zawsze miał za miejsce ponure i niedostępne, naraz stało się czyimś przedpolem piekła. Pojawia się bowiem ktoś, kto pociąga za sznurki – Maggor, człowiek bez oczu, który syci się ludzkim cierpieniem. Nathan oraz Skinner naraz znajdą się w samym środku morderczej obławy. Nie wolno im ani na moment zaniechać ostrożności, bo ktoś śledzi każdy ich krok, a ktoś inny zawsze jest gotów, by stanąć im na drodze. Nie wolno im zwalniać. Nie wolno im się wahać. Przede wszystkim zaś nie wolno im odbierać żadnych telefonów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 51 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,3 (171 ocen)
94
43
27
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Andchetk

Nie oderwiesz się od lektury

Rzadki przykład, kiedy to druga część trzyma poziom pierwszej. Brawo!
20
adebski

Nie oderwiesz się od lektury

Niezla kontynuacja. w sam raz na kilka wieczorow
10
Ilona18-

Nie oderwiesz się od lektury

Druga seria rownie mocna jak pierwsza...polecam!
10
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastiko, polecam
00
slawko1740

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam bardzo. Uwaga wciąga
00

Popularność




Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Projekt okładki

Dawid Boldys

Redakcja, redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2020

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

tekst © Marcin Mortka

ISBN 978-83-7835-802-2

Beacie Sokołowskiej,

która przypomniała mi o tym, jak Nonstead działa na czytelnika

Początek każdej podróży zawsze przepełniał mnie lękiem, ale teraz czuję tylko spokój. Może dlatego, że jakieś osobliwe przeczucie podpowiada mi, że to moja ostatnia podróż. Ostatnia, a zarazem najważniejsza. Nie, nie najważniejsza.

Jedyna, która ma sens.

Rozdział pierwszy

Nathaniel McCarnish zamrugał.

Przełknął ślinę i podniósł głowę znad mytego właśnie kufla. Wciągnął w płuca zapach detergentów, piwa i gorących kiełbasek, a także powietrza, nieco wilgotnego i wciąż przesyconego dymem tytoniowym, mimo wielu lat zakazów palenia. Potem znów zamrugał i rozejrzał się powoli, bardzo powoli.

Tłum ludzi, głównie mężczyzn. Stoliki zastawione kuflami, butelkami i miskami po chipsach. Niewyraźne postacie z kijami, pochylające się nad zielonym suknem stołów bilardowych. Zapomniany przez wszystkich telewizor w rogu, wyciszony, pokazujący mecz baseballu. Szalejąca dziesiątkami kolorów elektroniczna tarcza do rzutków, ledwie widoczna spoza szerokich barów celującego do niej motocyklisty.

Nathan zacisnął powieki, a potem je otworzył.

Nic się nie zmieniło.

Przez moment miał wrażenie, że nie jest w stanie nabrać tchu. Że na gardle zaciska mu się jakaś żelazna dłoń. Wszystko go dusiło – nawał dźwięków, obcość miejsca, nieznajome zapachy. Półprzytomnie spojrzał na trzymany w ręku kufel.

Odstawił go odruchowo.

„Ja tu pracuję?” – przemknęło mu przez głowę, gdy patrzył na mydliny, powoli spływające po wypukłym szkle na wysłużony blat.

W końcu nabrał tchu, zatoczył się lekko, oparł. Otaczające go dźwięki na moment rozbiły się na pojedyncze odgłosy, a potem znów scaliły się w ścianę niezrozumiałego szumu.

– Hej! – ryknął ktoś, całkiem blisko. – Nalejesz mi piwa, synku, czy sam mam się obsłużyć?

Powoli odwrócił głowę. Wołającym był łysiejący mężczyzna o wydętych policzkach starzejącego się trębacza i rybich, nieco przekrwionych oczach. Fałda skóry na szyi zadrżała, gdy odwrócił głowę ku kolegom, wołającym coś ze swego stolika.

– I orzeszki jeszcze podaj – dodał. – Pośpiesz się, jeśli łaska, bo Jimmy właśnie opowiada o swojej teściowej. Wierz mi, chłopcze, nie chciałbyś tego przegapić.

Nathan uśmiechnął się lekko, niepewnie, posłuszny odruchowi, z istnienia którego nie zdawał sobie sprawy, i zręcznie wyłuskał czysty kufel. Polegając na pamięci mięśniowej, nalał klientowi piwa i podał mu orzeszki. Skasował płatność telefonem.

Skądś znał wszystkie ceny, nie miał pojęcia skąd.

„Ja tu pracuję, ale… ale od kiedy? Dlaczego?”.

Świat się rozmywał, ku jego uldze na moment stawał się nierealny, by znów nabrać wyrazistości. Nic nie znikało. Dalej stał za barem, ludzie krzyczeli, śpiewali, śmiali się. Na zapomnianym telewizorze jakiś gracz zaliczał home run.

– Kurna, co za noc – westchnęła skośnooka dziewczyna w czarnym fartuszku.

Spojrzała na garść monet w dłoni i wrzuciła wszystkie do słoja z napiwkami na blacie.Nathanskądś wiedział, że ma na imięMileyi jest bardzo miła, za to cyniczna jak diabli i złośliwa. W weekendy spędza godziny na strzelnicy i trenuje aikido, choć niewiele jej to daje, bo łatwo traci panowanie nad sobą. Pamiętał, jak o mało nie rozszarpała pijanego klienta, który próbował im podwędzić ów słój.

Im? Jakim „im”?

Miley przechyliła lekko głowę.

– Nate, nic ci nie jest?

Tylko ona mówiła do niego Nate. Pozostali zwracali się do niego per Nathan, z wyjątkiem Grega, który nigdy nie odezwał się inaczej niż „Brytolu”, ale trzeba było nauczyć się z tym żyć. Greg po prostu miał paskudną naturę i właśnie dlatego szorował podłogi, i taszczył beczki z piwem, a nie obsługiwał klientów, gdzie same napiwki…

– Ja pierdolę! – Nathan naparł pięściami na skronie. Miał ochotę tłuc się kułakami po czaszce, dopóki wszystko nie zniknie, ale coś mu mówiło, że tak się nie stanie. Spojrzał na Miley, która złapała go za rękę z poważną miną.

– Blady jesteś – powiedziała, znów przechylając lekko głowę. – Może chcesz wyjść na świeże powietrze?

– Tak – wybełkotał. Nie patrzył na nią, nie wierzył w nią. Tak, świeże powietrze. Dobry pomysł. Wyjść, uciec, urwać się z stąd, wyrwać się z tego obcego świata, do którego nie należał, który…

Miley nadal coś mówiła, ale nie słuchał. Pochylając głowę, przeszedł obok niej, zerwał swoją kurtkę i zaczął przedzierać się w przez tłum do wyjścia. Drzwi rozchyliły się, wpuściły do środka falę chłodnego, deszczowego powietrza oraz grupkę roześmianych ludzi, owianych dymem papierosowym. Nathan przemknął między nimi, niepozorny i niezauważony.

Nadal lekko padało. Światło latarni odbijało się w milionach kropelek wody na szybach i maskach samochodów, a w kałużach na środku parkingu tańczyło rozmazane odbicie neonu nad pubem. Odruchowo narzucił kurtkę – ciężką, czarną ramoneskę – a potem równie odruchowo wyłuskał papierosa z pomiętej paczki.

Palce, którymi go ujął, drżały. Zapalniczka nie była w stanie skrzesać ognia w wilgotnym powietrzu i minęła dłuższa chwila, nim zdołał się wreszcie zaciągnąć.

Niewiele to dało.

W głowie bynajmniej nie chciało się rozjaśnić. Miał upiorne wrażenie, że jednocześnie wie, gdzie stoi, jak i nie ma o tym pojęcia. Że jest tym, kim jest, a jednak nim nie jest.

– Przecież – wyszeptał – przecież ja nigdy nie pracowałem w pubie… Ja nigdy…

„Pracowałeś – podpowiedziała mu zimna, obojętna myśl. – I pracujesz. Od dwóch i pół roku, średnio cztery do pięciu nocy w tygodniu. Od chwili, gdy po prostu tu wszedłeś, a Steve toczył tę wściekłą awanturę z Miley, która nie wyrabiała, bo…”.

Zacisnął zęby i powieki. Świat się zakołysał. Miał wrażenie, że ktoś narzucił na niego zimny, mokry koc.

Miał ochotę cisnąć papierosa na ziemię i uciec do domu, a tam skulić się na łóżku i leżeć na nim w absolutnych ciemnościach do chwili, gdy to wszystko dobiegnie końca, gdy koszmar odejdzie…

Z tym że…

„Dom? – spytała ta sama obojętna myśl. – Masz na myśli tę kawalerkę z jednym oknem, którą wynajmujesz za jakąś absurdalną kwotę na miesiąc? Tę norę, gdzie ledwie udało się wepchnąć materac z Ikei?”.

– Nie! – wysyczał. – Dom! Moje mieszkanie w Nowym Jorku, tam…

Naraz pochwycił go zimny lęk. Papieros wypadł na mokry chodnik, gdy Nathan drżącymi rękami wyrwał telefon z kieszeni kurtki. Zamarł na moment, przeświadczony, że trzyma nie swój aparat tylko kogoś obcego.

„Nie, to twój – prychnęła obojętna myśl. – Nie pamiętasz? Kupiłeś go tydzień temu, gdy jakiś pajac zalał ci poprzedni piwem. Greg mało ze śmiechu nie pękł, skurwiel jeden…”.

Choć telefon wydawał się zupełnie obcy, odblokował go odruchowym muśnięciem kciuka po ekranie, ledwie spojrzał na pusty ekran bez żadnej tapety i pospiesznie wszedł w kontakty. Dwadzieścia siedem numerów.Miley, Greg, Steve, kilka innych nieistotnych imion, dwie pizzerie, jakaś chińska knajpa, kutas od kablówki, pralnia chemiczna.

Nic. Żadnej Fiony. W katalogu nie było tam nawet żadnego imienia na „f”.

Nathan oparł się o ścianę i pochylił głowę, gdy jego serce przeszył nieprzyjemny, ostry ból. Trwał w tej pozie przez dłuższą chwilę, a gdy znów podniósł wzrok, chlusnął deszcz. Idealne odbicie neonu w kałuży na środku parkingu rozmyło się.

Podobnie jak jego wiara w to, co widzi.

Raz jeszcze spojrzał na ekran telefonu, ale nie pomylił się za pierwszym razem. Fiony nadal tam nie było. Nie było tej najważniejszej, tej cudem odnalezionej, tej, której obiecywał nigdy już nie porzucać. Znikła z jego świata, jakby wymazana gumką, jakby wyrzucona zimną komendą programisty.

Jakby nigdy nie istniała.

Tknięty nową myślą, wyszedł pospiesznie z kontaktów i…

Telefon zawibrował mu w dłoni, a na ekranie pojawiło się imię „Steve”. Nathan odruchowo odebrał i przyłożył smartfon do ucha.

– No, co tam? – spytał, znów wbrew sobie, w myśl jakiegoś rytuału, który wypracowało sobie to drugie, obce mu „ja”.

– Co tam? – warknął głos po drugiej stronie, przytłumiony przez gwar w knajpie, ale na tyle wyraźnie, by Nathan wyobraził sobie, jak ów Steve, człowiek nigdy przez niego niepoznany, a mimo to obecny w jego życiu od dwóch i pół roku, przygryza wargę i czerwienieje. – To chyba ja powinienem o to zapytać! Gdzie ty się, kurwa, szwendasz! Miley powiedziała, że gdzieś poszedłeś! Człowieku, to piątek, piątkowa noc! Wszyscy zapieprzają jak szerszenie, a więc wracaj tu w tej chwili, bo…

Urwał, by zaczerpnąć oddechu. Jakiś nieznany Nathanowi odruch kazał mu natychmiast przytaknąć i skręcić w stronę wejścia do knajpy, ale wyprostował się i wzdrygnął.

– Posłuchaj, eee… Steve – wymówił to imię z niechęcią. – Chyba będziesz musiał sobie znaleźć innego pracownika, bo ja…

– Nathan, w chuja lecisz czy co? Wracaj w tej chwili, świrze jeden, bo ci, kurwa, z czystej złośliwości potrącę z tygodniówki! Tak, Greg, widzę, a ty widzisz, że rozmawiam? – Ostatnie dwa zdania były ewidentnie skierowane do kogoś innego. – McCarnish, masz minutę, by się wysikać, wyrzygać czy co tam robisz i wracaj do roboty, bo…

Nathan pokręcił głową i przerwał połączenie, a potem uruchomił kalendarz. Wiedział, co tam zobaczy, ale i tak musiał ujrzeć to na własne oczy.

12 stycznia 2020 roku.

Zjechał po ścianie i kucnął, obojętny na to, że deszcz staje się coraz intensywniejszy i wygonił już nawet najtwardszych amatorów dymu tytoniowego z powrotem do pubu. Odrzucił kolejne połączenie do Steve’a i wygasił ekran, a potem znów mocno, bardzo mocno zacisnął powieki.

Wędrował w przeszłość. Przebijał się przez labirynt nijakich, wyblakłych, obojętnych mu wspomnień i brnął w stronę tych jeszcze odleglejszych, mętniejszych, ale za to kolorowych. Tych, w których jaśniała Fiona.

Odnalazł coś. Wspomnienie, w którym Fiona wściekła się, gdy odpadła sprzączka od jej nowych koturnów. I takie, w którym siedzieli obok siebie na stacji metra i czytali książki, i inne, w którym wybierali się na Ciche miejsce do kina, ale pokłócili o jakąś duperelę i nigdy tam nie dotarli. Jeszcze inne, w którym Fiona upiekła jakiś fantastyczny placek, do którego wypili butelkę wina.

– Lato – wyszeptał ledwie słyszalnym głosem. – Lipiec, może sierpień, dwa lata temu. Pisałem wtedy…

Potarł wściekle twarz i załzawione, mętne oczy.

– Książkę dla dzieci pisałem: Przybysze z Niby-gdzieś. Znaczy, gówno tam pisałem. Konspekt ledwie skleciłem i opisałem postacie, by Dartsworth wreszcie dał mi spokój. Nie napisałem ani rozdziału, a potem…

Uderzył potylicą o ścianę z taką siłą, że gwiazdki rozbłysły mu przed oczami.

– Co było potem? Co ja tu robię, co mi zabrało dwa i pół roku życia? – wyszeptał ku natarczywym kroplom deszczu. – I co się, do cholery, stało z Fioną?

Telefon znów zawibrował. Nathan z wściekłością odrzucił kolejne połączenie od Steve’a, wepchnął telefon do kieszeni i ruszył tam, gdzie parkował samochód. To, że znał kierunek, irytowało go w tym samym stopniu, co przyniosło mu ulgę.

***

Wspomnienia z obu jego żywotów – zarówno tego sprzed lata 2018, jak i późniejszego, tego obcego – pozostawały zgodne w kwestii samochodu i Nathan wiedział, że ujrzy starego dobrego jeepa wranglera z wgnieceniem na tylnym zderzaku i pierwszymi śladami rdzy na skraju drzwi kierowcy. Mimo to na widok auta przyspieszył, jakby ktoś go gonił i niemalże wskoczył na siedzenie. Zatrzasnął drzwi, oparł czoło o kierownicę i przez chwilę trwał w tej pozie, wdychając dobrze sobie znany zapach skórzanej tapicerki, dymu tytoniowego i zapomnianej choinki zapachowej kołyszącej się pod lusterkiem.

Każdy oddech przybliżał te kolorowe wspomnienia, a jednocześnie rozbudzał w nim niepokój i oszołomienie, bo doskonale wiedział, że znajduje się w miejscowościMercy, zamieszkanej przez siedemnaście tysięcy dusz, pracujących w halach magazynowych firmy WeeRun, jakiejś kanadyjskiej papierni bądź w usługach. Dobrze wiedział, że pub, w którym pracował, nosił pretensjonalną nazwę Classic, a Steve Grunt, który zadzwonił do niego jeszcze dwukrotnie i wysłał kilka wiadomości, wyprowadził go z ogromnych długów. Wiedział, że w jedynej chińskiej knajpie nie ma ani jednego Chińczyka, że miejscowe kino zamknięto po pożarze, a w college’u działał całkiem dobry teatr, ale…

Nie wiedział, co było wcześniej.

Wytężał pamięć, aż zakręciło mu się w głowie, ale w swoich wspomnieniach natrafił na mglistą dziurę, rozległą i zaborczą, która pochłonęła wszystko, co się wydarzyło między latem 2018 a przypadkowo usłyszaną kłótnią Steve’a z Miley, w którą się wmieszał. O ile dobrze pamiętał, chciał ich pogodzić i chyba poszło mu dobrze, bo ułagodzony Steve przeprosił Miley za wybuch, a potem postawił Nathanowi piwo i wyżalił się, że nie może znaleźć dobrych pracowników. Pół godziny później już pokazywał Nathanowi, jak się obsługuje kasę fiskalną.

Mężczyzna odetchnął ciężko i spojrzał w nieco zaparowane lusterko, z którego zerknęły na niego zmęczone, podkrążone oczy.

– Rozumiesz coś z tego? – spytał cicho sam siebie.

Wyglądał tak jak kiedyś. Był nieco bladym człowiekiem o jasnych, niebieskich oczach i ciemnych, trochę przydługich, źle ostrzyżonych włosach. Przez lekko zapadłe policzki twarz wydawała się nazbyt długa, co podkreślała jeszcze kozia bródka. Wrażenie znajomości psuła jedynie brzydka szrama na szyi, wystająca znad kołnierza. Nie miał pojęcia, skąd się wzięła.

Wodził po niej przez moment palcem, powoli, ostrożnie, w nadziei, że być może przyciągnie to jakieś wspomnienia. Nic.

– No proszę – mruknął do swego odbicia. – A ja, jak ostatni dureń, żyłem w przekonaniu, że coś dziwnego może się wydarzyć tylko w Nonstead.

Naraz naszła go myśl, by poszukać Fiony na jakimś portalu społecznościowym. Nigdy nie była szczególnie aktywna na Facebooku, ale może…

Coś rąbnęło w szybę od strony kierowcy. Nathan podskoczył i upuścił telefon, który potoczył się gdzieś pod siedzenie.

– Tu się chowasz, co? – wycharczał stłumiony głos kogoś, kto przypadł do drzwi samochodu i walił w nie pięściami. – Zaraz ci przypierdolę, ty jebany pedale…

Ostatnie trzy słowa, już głośne i wyraźne, wpadły do środka wraz z podmuchem zimna, gdyż napastnik zdołał otworzyć drzwi. Zaskoczony Nathan ujrzał twarz Steve’a, czerwoną, paskudną i wykrzywioną furią. Taką jak wtedy, gdy rozpoczął się jego sen w Classicu.

Jedyną różnicą było to, że tym razem nie miał ochoty ani siły łagodzić niczyich wybuchów.

Palce Steve’a wpiły się w materiał jego kurtki. Szef pubu szarpnął raz i drugi, chcąc wywlec go na mokry asfalt parkingu. Przyzwyczajony do tego, że jego wściekłość na ogół budzi uległość u pracowników, nie był gotów na pięść, która wystrzeliła z wnętrza samochodu i rozgniotła mu usta.

Nathan, zaciskając zęby, wyskoczył w ślad za cofającym się Gruntem. Nie lubił tego – w żadnym ze swoich żywotów nie pielęgnował agresji w jakiejkolwiek formie – ale nigdy też nie przeżył takiego wzburzenia jak tego wieczoru. Kotłujące się w nim emocje zastąpiły zdrowy rozsądek.

– Odbiło ci, McCarnish? – wybełkotał Steve i splunął krwią. – Kurwa, facet, mamy pełen pub, a ty…

– W dupie mam ten twój pub! – wycedził Nathan i przyłożył mu raz jeszcze, tym razem sierpowym, a potem w brzuch. Włożył w ten cios całą siłę swego ciała i posłał zataczającego się Grunta na burtę zaparkowanego nieopodal pick-upa. – I ciebie! I to życie!

Czwarty cios trafił w próżnię. Grunt jakoś zdołał się wywinąć i rzucił się do ucieczki, wciąż skulony i trzymający się za brzuch. Kilkanaście chwiejnych kroków dalej zatrzymał się i wycelował w Nathana palec:

– Jeszcze mnie popamiętasz, złamasie jeden! O tygodniówce możesz, kurwa, zapomnieć, a jeśli jeszcze raz przejdziesz przez próg…

Resztę pogróżek urwało trzaśnięcie drzwiami. Nathan, zdyszany i rozemocjonowany, usiadł już na fotelu kierowcy, przekręcił kluczyk w stacyjce i wrzucił wsteczny. Nadmuch jeepa plunął w niego strumieniami zimnego powietrza, a z głośników jak zwykle popłynął płaczliwy głos Roberta Smitha, punktowany suchą perkusją.

Nathan wdepnął pedał gazu i wyjechał z parkingu, mijając Steve’a Grunta o włos.

***

Uciekając od Classica, wzdrygał się z obrzydzenia, jak człowiek z dobrego domu, który wreszcie mógł zrzucić cuchnące łachy ulicznego włóczęgi. Mimo to jakiś praktyczny odruch kazał mu się zatrzymać obok odrapanego, dwupiętrowego bloku, w którym wynajmował kawalerkę.

Od dwóch i pół roku swojego-nieswojego życia.

Deszcz był nieugięty, a do tego zimny jak nigdy wcześniej. Nathan dopiął ramoneskę, skulił się i podzwaniając klamrą przypadł do klatki schodowej, wprowadził kod do domofonu i wbiegł po schodach na samą górę. Tam już wolniej otworzył drzwi i przekroczył próg. Powoli je przymknął, ale nie zamykał.

Na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu chciał uciekać.

Nie chciał włączać światła. Wystarczał mu blask ulicznej latarni wpadający przez jedyne w mieszkanku zalane deszczem okno. Widział dzięki niemu materac z kilkoma skotłowanymi kocami i krzesło z licznymi ciuchami przewieszonymi przez oparcie. Otwarta walizka na podłodze, która dawała złudne wrażenie, że dopiero co powrócił z podróży i nie zdążył się jeszcze rozpakować, laptop sennie mrugający pojedynczą diodą i ciemna sterta książek w kącie.

Pustka. Tym nieszczęsnym pomieszczeniem władała emocjonalna pustka tak silna, że stojący na progu Nathan się wzdrygnął.

Wiedział, że walizka leży otwarta od dwóch i pół roku, że ze ścianą łączy ją most pajęczyn, że książki w kącie, nigdy przez ten czas nietknięte, pokryła warstwa kurzu, a laptop, służący tylko do oglądania filmów, ma fabryczną, nudną tapetę z jakimś pejzażem. Tych kilka metrów kwadratowych, którym przyglądał się z niedowierzaniem i narastającą niechęcią, nie zostało w żaden sposób naznaczonych jego osobowością.

Bo ta nie istniała.

Nagle zrozumiał, że przez tak długi czas kierował się wyłącznie tym, co zapewniało przetrwanie. Pracował w pubie, bo musiał mieć pieniądze, wynajmował kawalerkę, bo należało gdzieś mieszkać, jadł i pił, by nie być głodnym i ubierał się, by nie marznąć. W wolnych chwilach oglądał filmy, bo była to najłatwiejsza możliwa rozrywka.

Patrzył nie tyle na pokój, co na przechowalnię – nie tyle dla człowieka, co dla ludzkiego ciała.

Przez dwa i pół roku istniał bowiem tylko jako ciało. Był zombie.

Minęła dłuższa chwila, nim drgnął i zrobił krok naprzód. Nie zapalał światła, by bezduszność pomieszczenia nie dopiekła mu jeszcze bardziej. Przyświecając sobie trupim światłem latarki w telefonie, zaczął przebierać wśród rzeczy, pospiesznie i nerwowo. Gwałtownym ruchem wyrzucił zawartość walizki, a potem zaczął pakować do niej to, co dlań miało jakieś znaczenie. Wszystko, co potrafił przypiąć do kolorowych czasów sprzed lata 2018.

Wrzucił tam ulubioną piżamę, sprany T-shirt z nadrukiem okładki albumu Type O Negative, sztruksową marynarkę, dżinsy z łatą na kolanie, szarozielone bojówki, dwie pary kraciastych koszul i szalik, który kiedyś dostał od Fiony. Czarny golf jeszcze z Londynu, książki (dobrze pamiętał, że to Kraina Chichów, Edda poetycka, antologia wierszy Blake’a, Szekspirowska Burza orazAmerykańscy bogowie). Scyzoryk od Skinnera, stara zapalniczka zippo, laptop z zasilaczem, trochę bielizny, odrapany telefon, kosmetyczkę oraz porządny, angielski parasol.

Zamknął bagaż i odetchnął. Telefon zsunął się gdzieś i pokojem zawładnął blask lampy ulicznej.

– Proszę – mruknął do siebie, podnosząc walizkę. Potrząsnął nią, aż zagrzechotało. – Proszę, oto cały ja. Tyle ze mnie zostało.

Schylił się po komórkę i wyszedł czym prędzej, nie zamykając za sobą drzwi.

***

Droga, którą wytyczył mu GPS, przypominała rozciągnięty wykres EKG, a niewielki trójkącik symbolizujący samochód pełzł wzdłuż niej zatrważająco powoli. Licznik na dole ekranu zapewniał optymistycznie, że dotrze na miejsce za trzy godziny i dwadzieścia dwie minuty, ale Nathan wnet przestał w to wierzyć.

GPS najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy z deszczu, który z monotonną zaciekłością siekł nawierzchnię dwupasmówki i odbierał nadzieję na szybszą jazdę. Latarnie uliczne w równych odstępach czasu wydobywały z wilgotnego mroku sylwetki innych samochodów, które po chwili znów stawały się ciemnymi konturami rozświetlonymi czerwienią tylnych świateł. Auta jadące z naprzeciwka równie regularnie ciskały w niego chmarami wodnego pyłu, z którymi nawet pracujące w najszybszym tempie wycieraczki dawały sobie radę dopiero po chwili.

Ale Nathan nie irytował się. Monotonia jazdy uspokajała go i wyciszała. Wsłuchiwał się w szum opon i szmer pracujących wycieraczek, próbował też słuchać radia, ale szybko zmieniał stację, zniechęcony tematyką audycji czy jakością muzyki. Palił, pogwizdywał, nucił pod nosem, potem znów milkł, a jego myśli kołowały niczym przerażone ptaki. Żadna nie przynosiła odpowiedzi.

Nie wiedział, dlaczego opuścił Nowy Jork, nie wiedział, co się stało z Fioną, nie miał pojęcia, dlaczego się nagle „przebudził” i nie wiedział niczego.

Parokrotnie próbował zadzwonić do Fiony, ale nie był w stanie odtworzyć z pamięci jej numeru i łączył się z jakimiś ludźmi, którzy w najlepszym przypadku zbywali go opryskliwie. Ktoś w niewybrednych słowach zelżył go za zawracanie dupy, ktoś inny zarzucił go strumieniem pospiesznych zdań, przypuszczalnie po koreańsku. Próbował też odnaleźć jej ślad na wszystkich znanych mu komunikatorach, ale odkrył tylko tyle, że Fiona Walsh to bardzo popularna osoba.

Sekundę po tym odkryciu o mało nie uderzył w tylny zderzak hamującego przed nim samochodu. Uspokajając szalejące serce, postanowił odłożyć poszukiwania na lepszą chwilę.

Dochodziła północ. Nathan ziewnął i przetarł suche, zmęczone oczy. W tej samej chwili wśród deszczu zamajaczył neon przydrożnej knajpy. Bez wahania włączył migacz, opuścił swe miejsce w przebijającym się przez niepogodę konwoju i zatrzymał się wśród kałuż przed szerokimi oknami klasycznego dinera.

– Dobry wieczór – zwrócił się do sennej dziewczyny za ladą, przerzucającej Instagram palcami z zabójczo długimi paznokciami. – Poproszę kawę, dużo kawy.

Uniosła głowę i przyjrzała mu się, zaintrygowana jego akcentem. Kiedyś takie reakcje sprawiały mu przyjemność, ale dziś… Miał inne sprawy na głowie, z których na pierwszy plan wysuwała się konieczność odbudowania własnego życia. Musiał odnaleźć jakąś linę, po której wydostanie się z tego przeklętego, oślizgłego półmroku, który, pomimo przejechania kilkudziesięciu mil, wcale nie wypuszczał go ze swoich objęć.

Musiał, do cholery, odzyskać własne życie, wyszarpnąć jego resztki z dwuipółrocznej otchłani.

Opadł na kanapę, pochylony nad trzymanym oburącz telefonem. Zaklął, gdy na ekranie zajaśniał Messenger z dziesiątkami Fion Walsh w całej Ameryce i poza nią.

Nie tędy droga. Istniał prostszy sposób. Wszak istnieli wspólni znajomi na Facebooku, więc wystarczyło się zalogować, a natychmiast znalazłby tę właściwą…

Chwilę później siedział z zamarłą twarzą i wpatrywał się w krople deszczu wijące się na szybie.

Jego konto na Facebooku… Podobnie było z Twitterem i każdym kontem pocztowym. Przypominał sobie jedynie hasła do Netflixa, paru gier online oraz konta bankowego, które, jak się okazało, założył w innym banku dwa i pół roku temu. Jego stan sugerował, że Steve Grunt był nie tylko furiatem, ale i obrzydliwym skąpcem.

Nathan zacisnął pięści, ale nie zdołał stłumić zimnego dreszczu. Nie dość, że przestał być sobą na tak długo, to jeszcze stracił kontakt z tym, kim był. Stracił? A może się odciął? Ale dlaczego? Czy sam o to zadbał? Jeśli tak, to czemu wcale tego nie pamiętał? A może uczestniczył w tym ktoś jeszcze?

Tylko kto i po co?

– Kiepski dzień? – spytała dziewczyna z obsługi, stawiając przed nim dzbanek z kawą oraz kubek.

Kiedyś w dobrych beztroskich czasach Nathan był przekonany, że każda grupa zawodowa ma swój własny rozpoznawczy sposób na zagajenie rozmowy. Dla ludzi pracujących w całodobowych knajpach był to na ogół właśnie ów zwrot: „Kiepski dzień, co?”. Udowadniał to Fionie na każdym kroku, co doprowadzało ją do pasji, bo wcale nie życzyła sobie, by testował cokolwiek na kelnerkach…

Wspomnienie obudziło ból w sercu. Z trudem odwrócił głowę ku właścicielce zabójczo długich paznokci.

– Nie – wymamrotał. – Chyba nie. Z jakiegoś powodu przestałem dziś być zombie, co w sumie jest powodem do satysfakcji, ale chyba jeszcze nie zdaję sobie z tego sprawy.

– Aha, fajno – burknęła dziewczyna. – Gratulacje czy coś tam.

I odeszła, ewidentnie zła na siebie, że okazała choć strzęp zainteresowania człowiekowi, który najprawdopodobniej był zwykłym świrem. Nathan nalał sobie kawy do kubka, dorzucił cukru i zamieszał, wpatrując się obojętnym spojrzeniem w czerwone światła przejeżdżających nieopodal samochodów.

Potem, tknięty nagłą myślą, spojrzał na zegarek, wziął smartfon, wybrał jeden z numerów i przyłożył telefon do ucha.

– Nathan – odezwała się bez entuzjazmu Miley. Miała zmęczony, niechętny głos, ale w tle nie słyszał wrzawy knajpy, co oznaczało, że dobrze wyliczył czas i była już po swojej zmianie. – Cóż za miła niespodzianka.

– Wybacz, Miley, ja…

– To ty przypieprzyłeś Steve’owi?

W pytaniu, pomimo jej zmęczenia, pojawiła się iskierka ciekawości, co oznaczało, że Steve się nie przyznał do niczego. Nathan przez moment zastanawiał się, jakiej odpowiedzi Miley oczekuje, ale zdecydował się powiedzieć prawdę:

– Tak, to ja – wykrztusił, a potem dodał: – Na parkingu.

– No, tego to się domyśliliśmy. – Miley prychnęła ironicznym śmiechem. – Wypadł za tobą, a potem wrócił mokry od deszczu, zakrwawiony i z dość nieszczególną miną.

– Bardzo się wściekał? – W Nathanie obudziło się poczucie przyzwoitości. Miał szczerą nadzieję, że szef knajpy nie wyładował swej frustracji na pracownikach.

– Nie, był raczej przygaszony. Z klientami żartował, że pogonił złodzieja, ale widać było, że sili się na wesołość. Szybko go to zresztą zmęczyło, bo wyszedł przed zamknięciem i nawet nie zadzwonił. Wygląda na to, że facet pierwszy raz w życiu w gębę zarobił i naprawdę nie wie, co z tym zrobić.

W tle rozległ się brzęk kluczy, jakby Miley właśnie otwierała drzwi do mieszkania.

– Wiesz, jeśli właśnie poukładałeś sobie wszystko we łbie i dzwonisz po to, by wybadać grunt przed rozmową ze Steve’em, to sobie podaruj. Precyzyjnie i w szczegółach wymienił to, co ci zrobi, jeśli jeszcze raz wejdziesz do Classica.

– Nie mam zamiaru go przepraszać. – Nathan upił łyk kawy. – Nie sądzę, bym kiedykolwiek wrócił do Classica, czy w ogóle do Mercy.

– Aha. – Niechęć w głosie Miley się pogłębiła. – Czyli po co dzwonisz, żeby pożegnać się jak na filmach, dobre słowo usłyszeć? Wiesz, Nathan, jakoś przyjaciółmi nigdy nie zostaliśmy i nie widzę powodu, byś teraz miał w jakiś melodramatyczny ton uderzać.

– No właśnie. – Zacisnął zęby. – Przyjaciółmi nie byliśmy, więc kim?

– Słuchaj, McCarnish. Jeśli się właśnie upaliłeś i szukasz kogoś, kto wysłucha twoich bzdur, lepiej…

– Ja pytam serio. Pracowaliśmy razem przez długi czas, Miley, jaki ci się wydałem? Kim byłem, co o mnie myślałaś?

W tle trzasnęły drzwi, a Miley prychnęła, jakby chciała zbyć jego pytanie kolejną sarkastyczną uwagą, ale powstrzymała się. Milczała przez moment.

– Naprawdę chcesz to wiedzieć? – spytała w końcu.

– Naprawdę. – Dłoń Nathana zacisnęła się na kubku z kawą.

Miley jeszcze przez moment milczała, po czym powiedziała:

– Kiedyś się założyliśmy o to, kim jesteś. Greg uznał, że jesteś pieprzonym pedałem, co spodobało się chyba wszystkim, ale inne pomysły były lepsze. Stacy stwierdziła, że jesteś brytolskim żołnierzem z PTSD, Steve powiedział, że urwałeś się z kliniki, gdzie eksperymentują na ludziach, a zdaniem Marianne, masz za sobą lobotomię.

Nathan uśmiechnął się lekko.

– A twoim?

– A moim? – zadumała się Miley. – Myślę że masz depresję, i to zaawansowaną. Trochę o tym czytałam i wiem. Uśmiechałeś się tylko wtedy, gdy było to konieczne, a odzywałeś dlatego, że ktoś zadał ci pytanie. Nigdy nic o sobie nie mówiłeś. Ba, ty nigdy nic nie mówiłeś. Ale… my szczerze rozmawiamy, tak?

Mówiła coraz szybciej, jakby właśnie pokonała tamę, pod którą od dawna wzbierały fale wątpliwości i lęków.

– Bardzo szczerze. – Nathan zmusił się do żartobliwego tonu. – Mów, potrzebuję tego.

– Wszystkie się ciebie bałyśmy i Steve chyba też. Pewnie dlatego ci odpuścił.

– Bałyście się? – Dłoń Nathana drgnęła. Kropla kawy wylądowała na blacie stołu.

– Tak, a wiesz, dlaczego? Dlatego, że ty nigdy się nie nudziłeś. Bywały przecież momenty, kiedy w pubie nic się nie działo. Każdy coś tam wtedy robił: Steve śmigał po wiadomościach, Marianne czytała te durne science fiction, ja pisałam ze znajomymi, a ty… ty godzinami gapiłeś się w okno, jak jakiś…

– Psychol – dokończył za niąNathan. – I jak rozumiem z tego właśnie powodu nie zagadnęłaś mnie w sprawie tej depresji?

– Posłuchaj, ja…

– Nieważne. Nie mam depresji, Miley. Nie wiem, co mi dolega – a właściwie dolegało – ale z depresją nie ma to nic wspólnego i przykro mi, że… no, że czułaś się przy mnie niekomfortowo. To już się nie powtórzy.

W słuchawce rozległ się jej śmiech – zmęczony, ale też pełen ulgi, jakby się cieszyła, że mogła wreszcie powiedzieć mu wszystko.

– Jeśli chcesz koniecznie wiedzieć, to wyczułam to od razu. Od chwili, gdy weszliście do Classica. Powiedziałam nawet Steve’owi, by nie zatrudniał świrów i pokłóciliśmy się tego dnia po raz drugi, bo…

Nathan nagle miał wrażenie, że przeszyło go zimno tak wielkie, że kawa w kubku zaczęła stygnąć.

– Poczekaj? – spytał dziwnym głosem. – Masz na myśli ów dzień, kiedy wszedłem do Classica, przerwałem wam kłótnię, a Steve mnie zatrudnił, tak?

– No, tak.

– To dlaczego powiedziałaś: weszliście?

– No, bo nie byłeś sam. Przecież towarzyszył ci taki gość. Wysoki, lekko siwawy, ale nie stary.

Nathanowi zaschło w gardle.

– I to wszystko? – wychrypiał. – Zapamiętałaś coś jeszcze?

– Tyle że klepnął cię lekko w ramię, jakby cię do czegoś zachęcał, a potem wyszedł. Aha, i jeszcze jedno…

– Co?

– To był dość pochmurny dzień, a w knajpie było ciemno, ale… ale facet miał okulary przeciwsłoneczne.

***

Kilkaset metrów dalej stał motel, w którym na szczęście były wolne pokoje. Nathan zamknął za sobą drzwi, wyjrzał dyskretnie na parking i zasunął zasłony. Nie włączał światła. Wyciszył głos w telefonie, odwrócił elektroniczny budzik do ściany, usiadł na łóżku i naciągnął na siebie kołdrę. Tkwił w tej pozycji jak nastroszony nocny ptak.

Emocje i wypita kawa skutecznie odpędzały wszelki sen, a myśli wirowały, jak sępy nad umierającym pielgrzymem. Żadna, absolutnie żadna nie przynosiła wyjaśnienia.

W końcu zasnął, udręczony i zmęczony. I choć był emocjonalnie rozbity, nie przebrał się w piżamę, a zarówno łóżko, jak i pościel nie należały do niego, był to najlepszy sen od dwóch i pół roku.

Wszystko zaczęło się w Nonstead kilka lat temu i coś mi mówi, że tam właśnie znajdzie swój koniec. Dla nas albo dla mnie. W obu przypadkach przestanie to być moje zmartwienie, a więc i tak warto podjąć próbę.

Źle mi idzie pisanie, bo ciasno tu i niewygodnie. Nie wiem też właściwie, po co to robię. Przecież nikt tego nie przeczyta, cholera jasna. Mam jednak wrażenie, że muszę to zrobić. Muszę raz na jakiś czas unieść głowę znad komputera i odetchnąć głęboko, a wtedy dobrze jest spisać kilka myśli, zanim znów dam nura w ten bezduszny świat.

Mam tylko nadzieję, że starczy mi transferu.

Rozdział drugi

Zetknięcie z Nowym Jorkiem odbierało ochotę do życia.

Nathanzawsze uważał, że nie pasuje do dużych miast, a te doskonale o tym wiedzą. Odkąd pamiętał, źle wybierał zjazdy, gubił się na skrzyżowaniach i przegapiał ulice, w które należało skręcić, zaś GPS, miast mu pomagać, pogłębiał tylko chaos w jego głowie i potęgował nerwowość. Ileż to razy Fiona wrzeszczała na niego, gdy zawahał się lub zareagował za późno, a potem skręcał w niewłaściwą uliczkę.

Tego dnia bolała go głowa po niemal nieprzespanej nocy, a deszcz przeobraził się w dokuczliwą mżawkę, która rozmywała kontury i rozpędzała wszelkie sensowne myśli. Jechał przez miasto, ale go nie widział. Bez emocji zatrzymywał się na światłach, również bez emocji ruszał naprzód, poganiany energicznymi klaksonami kierowców na pograniczu road rage. Nie rejestrował kształtów mijanych pojazdów, nie spoglądał na szarą toń wód Newark Bay, nie zerkał ku lasom drapaczy chmur, piętrzącym się gdzieś w oddali.

Po prostu brnął naprzód w rzece pojazdów. Płynął wraz z jej nurtem przez szary, niekończący się krajobraz z betonu, stali i asfaltu, wciąż obojętny, pogrążony w złych, zimnych myślach. Nie dołączył do kierowców trąbiących w korku, wywołanym przez gigantyczne roboty drogowe na East Newark, nie awanturował się jak inni, gdy wstrzymano ruch niedaleko Journal Square. Nawet nie spojrzał, gdy o mały włos nie wjechał w bok jakiejś taksówki, co zaowocowało wiązanką przekleństw po angielsku i chyba w urdu.

Przebudził się dopiero, gdy już był prawie u celu i przeoczył jedyne wolne miejsce parkingowe, co oznaczało objazd po dziesiątkach jednokierunkowych uliczek.

– Jasna cholera! – warknął i odruchowo rąbnął pięścią w deskę rozdzielczą.

Coś cicho chrupnęło i niespodziewanie uruchomił się odtwarzacz CD. Z głośników popłynęły pierwsze takty Pornography The Cure – zimne i ostre. Nathan aż zgrzytnął zębami, a potem, gdy zatrzymał samochód na kolejnych światłach, wyszarpnął ją z odtwarzacza i z dzikim grymasem złamał na pół.

Kiedyś uwielbiał tę płytę, ale dziś jej nienawidził. Głównie dlatego, że grała w jego samochodzie przez ostatnie dwa i pół roku. Człowiek, którym wówczas był, uznawał te dźwięki za równie nieistotne, co szum silnika czy tykanie kierunkowskazów.

Miejsce, które sobie upatrzył, oczywiście było zajęte, ale ku jego wielkiemu zaskoczeniu znalazł inne, tuż pod domem.

Ich domem.

Wyłączył silnik i patrzył przez moment na wejście do kamienicy, znajdujące się zaledwie kilkanaście kroków od maski wranglera. Miejsce wydawało się niemalże takie samo jak kiedyś, zupełnie jakby porzucił je wczoraj. Te same niewysokie schody, na których czasami w letnie wieczory palili papierosy, szerokie okna, na parterze wzmocnione kratami, rzędy balkonów na wyższych. Ta sama bordowa elewacja, teraz ciemniejsza od deszczu, i te same kasztany – wyrastające z chodnika, otoczone żelaznymi płotkami – teraz smutne i bezlistne.

Uniósł głowę i wydawało mu się, że dostrzega światło w sklepie spożywczym Augusta Ngai na rogu ulic. Odruchowo zerknął na zegarek.

– Już po dziewiątej – szepnął do siebie. – Na pewno ma otwarte.

Prychnął zirytowany. Podobne odkrycia do niczego nie prowadziły. Nie mieszkał tu już i nie mógł udawać, że wciąż należy do tego miejsca. Co więcej, nie powinien skupiać się na bzdurach.

Spojrzał na najwyższe piętro, na balkon, który kiedyś należał do nich dwojga.

O balustradę opierał się jakiś mężczyzna, który, ignorując deszcz, palił papierosa i przeglądał coś w telefonie.

Nathan oparł czoło o kierownicę, walcząc z ogromną, przytłaczającą go rezygnacją. Cóż, należało się tego spodziewać. Oczywiście, że tak, przecież to on wynajmował tu mieszkanie, to on namówił Fionę, by z nim zamieszkała. Stąd rozpoczął poszukiwania po tym, jak zaginęła. Tu przyglądał się jej, jak przez kilka miesięcy po powrocie z Nonstead próbuje ułożyć sobie życie na nowo.

Nie sądził, by chciała tu zostać po tym, jak zaginął. Przeżyli tu wspólnie wiele miłych chwil, ale… nie sądził, by czterdzieści pięć metrów kwadratowych pod numerem czternastym na czwartym piętrze mogło jej się dobrze kojarzyć. Zwłaszcza że musiałaby mieszkać tu sama.

Wyprowadziła się, znikła. Resztki ich wspólnego życia rozpłynęły się w ciężkim, cuchnącym nowojorskim powietrzu.

Zacisnął pięści i westchnął z rezygnacją. Po co tu przyjechał? Na co miał nadzieję? Że ujrzy Fionę, która zbiegnie po schodach, rozłoży parasolkę i pobiegnie do sklepu, wymachując płócienną torbą? Że wszystko wróci magicznym sposobem do normy?

„Przyjechałem tu, bo muszę odbudować swoją przeszłość – pomyślał z zawziętością, jakby usiłował przekonać sam siebie. – A to jedyne miejsce, od którego mogę rozpocząć”.

Wycieraczki samochodu raz jeszcze uniosły się i opadły, lecz szybę znów zrosił milion kropelek.

Spojrzał z niechęcią na palacza. Mógł wysiąść z samochodu, zadzwonić pod numer czternasty, przedstawić się jako dawny najemca i spróbować czegoś się dowiedzieć. Może ktoś z nich wiedział coś o Fionie.

Warto było spróbować, ale nie potrafił się przemóc. Nie przepadał za nawiązywaniem kontaktów z innymi ludźmi, a sama myśl o tym, by nawiedzać kogoś w sobotni poranek i wypytywać o jakieś zaszłości… Nie, nie umiał tak. Nie lubił. Nie wierzył, że miało to sens.

„Musisz to zrobić, musisz zrobić cokolwiek – warknął na siebie w myślach. – Nie możesz po prostu stąd odjechać”.

Nie mógł. Postanowił więc zrobić to, co robił zawsze, gdy nie mógł podjąć decyzji.

Wyszedł z samochodu, oparł się o drzwi i zapalił papierosa.

Właśnie wtedy, po raz pierwszy po przyjeździe do Wielkiego Jabłka, uśmiechnęło się do niego szczęście.

Drzwi na górze schodów nagle drgnęły, z powstałej szczeliny wysunęła się parasolka, która otworzyła się z łopotem, a w ślad za nią wyłonił się starszy mężczyzna w długim płaszczu. Z niesmakiem rozejrzał się po ulicy i przygładził siwiuteńkie włosy rozrzucone porywem wilgotnego wiatru. Mamrocząc coś pod nosem, zatrzasnął za sobą drzwi i ruszył w dół, prosty jak tyka.

Zatrzymał się, gdy ujrzał Nathana. Zdjął okulary i przyjrzał mu się uważnie, przechylając głowę niczym ptak, a potem znów wsunął okulary.

– No, no – burknął pod nosem i ruszył dalej, choć nieco wolniej, jakby ostrożnie. – Niech mnie kule biją… Czy to naprawdę pan, panie McCarnish?

– Tak, to ja – odparł Nathan z uśmiechem. Chciał strzepnąć niedopałek na ulicę, ale dostrzegł w porę, jak brwi starszego mężczyzny schodzą się minimalnie, ostrzegawczo. Znów uśmiechnął się jakby przepraszająco, otworzył drzwi samochodu i zdusił niedopałek w niemal przepełnionej popielniczce. – Dzień dobry, panie Ballard, miło mi pana ujrzeć.

Wyciągnął rękę.

Dłoń starszego mężczyzny była ciepła i bardzo, bardzo mocna. Nathan uścisnął ją z nieskrywanym entuzjazmem.

Francis Ballard był właścicielem wszystkich mieszkań na najwyższym piętrze kamienicy i wynajmował je za dość przystępną cenę. Sam mieszkał w wielkim studio na parterze, gdzie budował ogromne wprost dioramy, przedstawiające sceny z bitew wojny secesyjnej.Nathanujrzał raz jedną z nich, gdy wyjątkowo zdarzyło mu się płacić za czynsz gotówką. Zagadnął o nią i został u pana Ballarda na resztę popołudnia, słuchając opowieści o przewagach generała Granta nad konfederatami. Wywiązało się między nimi coś na kształt zażyłej znajomości, do tego stopnia, żeNathanczasami pozwalał sobie na lekkie naigrawanie się z ubóstwa amerykańskiej historii, a Ballard złośliwie przypominał muLend-Lease Act, lądowanie we Włoszech i w Normandii oraz wszelkie inne sytuacje, w których Wielka Brytania nie poradziłaby sobie bez pomocy młodszego kuzyna.

Teraz jednakże w oczach starszego pana dostrzegł dystans. Zmiażdżywszy dłoń Anglika, chętnie cofnął swoją.

– Pana też miło ujrzeć – oznajmił.

– Naprawdę? – Nathan uniósł brew.

– Nie, ale konwenans nakazuje, bym coś takiego stwierdził – oznajmił sucho Ballard. – Można wiedzieć, czego pan tu szuka?

– Można – powiedział z westchnieniem Nathan i przesunął wzrokiem po dachach kamienic. – A nawet trzeba. Wróciłem do Nowego Jorku, bo mam pewien problem, którego nie umiem rozwiązać i wstyd mi o tym mówić. Otóż…

– Jeśli chodzi o zaległe opłaty, to żaden wstyd, panie McCarnish. Dżentelmeni, co prawda, nie mają w zwyczaju rozmawiać o pieniądzach, co rozumiem i szanuję, ale tu wystarczy wykonać przelew. Nie ma o czym mówić.

Nathan poczuł się bardzo nieprzyjemnie.

– Chce pan powiedzieć, że jestem panu winien jakieś pieniądze?

– Cóż, tak, do licha! – Spojrzenie starszego pana stwardniało. – Przynajmniej za jeden miesiąc! Nie wnikam, panie McCarnish, o co poszło między panem a pańską lubą, ale mogliście, do cholery, dać mi znać, że wyjeżdżacie!

Nathan mimowolnie uśmiechnął się, słysząc słowo „luba” – uwielbiał zamiłowanie pana Ballarda do sięgania po archaiczne określenia – ale spoważniał, gdy usłyszał koniec zdania.

– Fiona nic panu… – zawahał się – …nic panu nie powiedziała?

– To byłby doprawdy zbytek łaski! – Ballard wydął wargi. – Nie miałem pojęcia, że oboje zniknęliście jak kamień w wodę. Dopiero gdy dosłownie potknąłem się o stertę poczty na waszej wycieraczce, uświadomiłem sobie, że przelewu za poprzedni czynsz również jakoś nie dostałem. Trochę mnie to zaniepokoiło, więc zacząłem do was wydzwaniać, ale wciąż zgłaszała się poczta. Odczekałem jeszcze kilka tygodni dla spokoju sumienia, a potem… Cóż, wybaczy pan, ale interes musi się kręcić. Wynająłem wasze lokum innej parze.

– Cholera. – Nathan potarł czoło. – Jasna cholera. Nie wie pan… – W ustach mu zaschło. – Nie wie pan może… nie pamięta pan, co się wydarzyło? Cokolwiek?

– Chce pan powiedzieć… – Ballard zmarszczył czoło. – Chce pan powiedzieć, że nie pamięta pan okoliczności, w jakich opuścił swoje mieszkanie?

– Tak – wyznałNathanszczerze. – Naprawdę nie pamiętam. Proszę… – Głos znów uwiązł mu w gardle i na moment odwrócił głowę. – Ja zaraz prześlę panu brakującą forsę za czynsz. Serio, nie jestem z tych, którzy by się przed płaceniem wzbraniali, to wszystko… To wszystko było jak czarna dziura i…

– Wydawało mi się, że już wszystko na tym świecie widziałem, ale to… – Oczy Ballarda patrzyły niewzruszenie. – No dobrze, panie McCarnish. Jak zapewne pan wie, nie wściubiam nosa w sprawy moich lokatorów i potrafię zignorować nawet wyraźny zapach marihuany na korytarzu, stąd też niewiele się pan ode mnie dowie. Właściwie pamiętam tylko dwie sprawy. Pewnego popołudnia słyszałem u was odgłosy wściekłej awantury, tak zaciekłej, że wyszedłem na klatkę schodową, by sprawdzić, czy ktoś kogoś ze skóry nie obdziera. Wtedy usłyszałem pańską lubą, jak krzyczy: „Przestań! Przestań, skasuj to! Ja wiem, czym to się skończy!”.

Nathan niczego takiego nie pamiętał. Kłócili się z Fioną bez przerwy, ale ich sprzeczki zawsze dotyczyły głupstw. Notorycznie zapominał o rozmaitych ważnych płatnościach, kupował niewłaściwe rzeczy w markecie Ngaia, nie przykładał się do sprzątania i fatalnie gotował, a to wystarczało, by Fiona eksplodowała złością bez przerwy.

Nigdy w życiu nie słyszał, by kazała mu cokolwiek skasować.

– A ja? – odezwał się, ignorując narastający ból głowy. – A co ja odpowiedziałem?

– Nic. Pana w tym w ogóle nie słyszałem.

– Aha, a… ta druga sprawa?

– Cóż… – Starannie ogolone policzki starszego pana pokrył ledwie zauważalny rumieniec. – Przypadkowo byłem świadkiem, jak pańska luba wsiada do taksówki. Miała mały plecak. Nie zwróciłem na to wówczas szczególnej uwagi i przypomniało mi się to dopiero, gdy zostałem zmuszony do usunięcia zawartości waszego mieszkania. Pańska luba wzięła tylko najpotrzebniejsze rzeczy i chyba zakładała, że wróci, bo nawet nie pozmywała. Wszystko stoi w kartonach w piwnicy. Zabierze pan? Kupiłem ostatnio nową dioramę i…

– Kiedy? – wychrypiał Nathan. – Kiedy to było?

„Pojechała taksówką – myślał z wysiłkiem. – Nie cierpiała taksówek. Wzięłaby samochód…”.

– Kiedy? – Ballard zmarszczył siwiuteńkie brwi. – W rocznicę drugiej bitwy nad Bull Run!

– Dwudziestego ósmego sierpnia – przypomniał sobie Nathan.

„Co oznacza, że ja zniknąłem wcześniej” – pomyślał.

***

Na szczęście rozpadało się i Ballard, który, jak większość starszych ludzi, nie przepadał za wilgocią, zaczął wykazywać oznaki pośpiechu. Nathan podziękował mu za wszystko, wziął klucz do piwnicy, by zabrać choć część rzeczy, i obiecał mu solennie, że skontaktuje się, by odebrać resztę. Przysiągł również, że zapłaci zaległy czynsz, na co Ballard zareagował ironicznym uniesieniem powieki i bez słowa uścisnął mu rękę na pożegnanie – może nieco serdeczniej niż za pierwszym razem.

Piwnica, do której nigdy wcześniej nie zaglądał, okazała się miejscem suchym i czystym. Ich rzeczy, spakowane w rząd kartonów, stały pod jedną ze ścian w karnym szyku niczym oddział piechoty.Nathanpochylił się nad nimi i przez moment zanurzył w świecie, który przeminął. Dotykał ich ubrań, muskał grzbiety książek, oglądał wentylatory, które ratowały im życie podczas wilgotnego, upalnego lata. Uśmiechał się na widok ich ulubionych płyt, przytulił ulubiony różowy koc Fiony, wąchał wnętrze swego starego kubka, przeświadczony, że wciąż wyczuwa zapach kawy.

W końcu wytaszczył na zewnątrz dwa kartony z ich ubraniami, a potem, po chwili namysłu, wrócił po płyty, książki i albumy ze zdjęciami. Wpakował wszystko do bagażnika wranglera, który nagle stał się ostatnią istniejącą oazą starego świata. Sam zaś rozsiadł się na fotelu kierowcy i zacisnął dłonie w pięści.

Pierwszy, drobny krok do rozgryzienia tajemnicy sprzed dwóch i pół roku napełnił go nadzieją.

– Znajdę cię – szepnął. – Znajdę cię.

Kolejnym skrawkiem jego dawnego życia, który mógł odzyskać bez większych trudności, było konto bankowe. Nathan