Helena w stroju niedbałem - Wiechecki, Stefan - ebook

Helena w stroju niedbałem ebook

Stefán, Wiechecki

4,3

Opis

Helena w stroju niedbałym zawiera komplet opowieści pana Piecyka na tle historii Polski. Sam pan Piecyk jest postacią znaną już wcześniej z wielu utworów Wiecha, głównie z felietonów powojennych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (16 ocen)
10
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Stefan Wiechecki

Helena w stroju niedbałem czyli królewskie opowieści pana Piecyka

Opowiadania powojenne Tom II

Opracował Robert Stiller

Strona redakcyjna

Copyright © by Maria Białogońska, Agnieszka Piątek, Maciej Piątek, Maria Stradomska i Krzysztof Stradomski, Warsaw 2011

Copyright © for this edition by vis-à-vis/Etiuda, Cracow

Wydanie drugie

Projekt okładki: Janusz Stanny Redakcja techniczna i łamanie: Anna Atanaziewicz

Wydawnictwo vis-à-vis/Etiuda 30-549 Kraków, ul. Traugutta 16b/9 tel. 12 423 52 74, kom. 600 442 702 e-mail: [email protected], [email protected]

ISBN: 978-83-7858-011-9

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Niektóre zwroty i okoliczności objaśniono w Przypisach

Od stenografa

Zaczęło się to na trasie W-Z. Spotkałem na Krakowskim Przedmieściu pana Piecyka. Był zmęczony, miał zabłocone buty, ale na twarzy malowało się zadowolenie i jakby duma.

– Co pan tu robi, panie Teosiu? – zagadnąłem dawno nie widzianego miłego znajomego.

– Na dole byłem, na Mariensztacie, zobaczyć, jak robota przy tem nowem Kierbedziu leci.

– No i jakież pan wyniósł wrażenie?

– Starają się chłopaki, owszem, nie można powiedzieć. I tak, Bogiem a prawdą, zaczyna mnie się ta cała kompinacja podobać. Z początku myślałem, że to wszystko do cholery będzie podobne… Tranwaje i samochody, zaczem pod góre na Krakowskie, żeby do dziury w ziemi wjeżdżali i dopiero na Miodowej żeby ni z tego ni z owego wyskakiwali… zdawało mnie się to niepoważne… A teraz widze, że owszem, że to może być nawet niezłe. Na przykład Józia kamienice będzie ze wszystkich stron widać, a do tej pory była schowana.

– Jakiego Józia? – zapytałem zaintrygowany.

– To pan nie wiesz, że ten dom pod Zamkiem do Poniatoszczaka Józia należał? Król mu go postawić kazał, żeby miał na wydatki.

– Nie rozumiem.

– Starożytnej historii pan w taki sposób nie znasz, ale za dużo by o tem było trzeba gadać. Gorzej, że inszy król, niejaki Goździk, w robocie tej Trasy W-Z przeszkadza.

– W jaki sposób?

– Posłuchaj pan, to się pan dowiesz. Jednego razu przyleciało na te budowe paru starszych facetów z bródkamy i w okularach i zaznaczają, żeby przestać kopać dziure dla tranwai maszynamy, tylko ręcznie za pomocą łopat. Bo podobno pare tysięcy lat temu nazad, za króla Goździka, było w tem miejscu jakieś miasto i meble się po niem zostali. Faktycznie, jakby taka parowa kopaczka wjechała królowi Goździkowi do stołowego pokoju, mogłaby całe urządzenie w drebiezgi rozbebeszyć. Totyż roboty zostali wstrzymane, a uczone faceci szukają rzeczy po nieboszczyku Goździku.

Raz krzyk zrobili, że znaleźli cmentarz z tamtych czasów. A trzeba panu wiedzieć, że te staroświeckie warszawiacy nie chowali nieboszczyków w trumnach, tylko podobnież w garnkach, czyli tak zwanych urynach.

Totyż jak te prefesorowie znaleźli w gruzach garnek z kośćmi, mało ze skóry z radości nie powyskakiwali. Porozkładali te kości na słońcu i dawaj się jem przyglądać, mierzyć calówkamy i fotografie z nich zdejmać.

Ale przyszła jakaś baba, garnek jem odebrała i zaznacza:

„To moje naczynie – mówi. – W tem miejscu na Mariensztacie budkie z warzywem miałam i jak raz w pierwszy dzień powstania krupnik na żeberkach sobie gotowałam. Jak zaczęli strzelać, ma się rozumieć, uciekłam i krupnik ze wszystkiem musiał się wygotować, a potem ziemia garnek przysypała, ale w piekle bym go poznała…”

I poszła z garnkiem, zostawiła jem tylko żeberka. Oni to właśnie w charakterze rzadkich zbiorów do muzeum podobnież zostaną zabrane.

Powyższa opowieść pana Teosia o żeberkach króla Goździka sprawiła, że zacząłem nalegać, by mi skreślił pokrótce historię pałacu „Pod Blachą”. Zgodził się, acz niechętnie.

To co mówił, było tak oryginalne, że niezwłocznie wyjąłem notatnik, ołówek i począłem z zapałem stenografować nie znane dotychczas nikomu komentarze do dziejów panowania ostatniego naszego króla.

Z pogawędki, jaka się przy tym między nami wywiązała, pan Piecyk doszedł do wniosku, że jeśli chodzi o historię, stanowię niezwykły wprost okaz ciemnej masy, którą podjąłby się w szeregu wykładów z grubsza chociaż w tej dziedzinie oświecić.

Rzecz prosta, przystałem entuzjastycznie. Prelekcje rozpoczęły się zaraz nazajutrz, a wkrótce ze stenograficznych notatek moich powstał pokaźny zeszyt, który następnie przerodził się w tę oto książkę.

Piastuszkiewicze

Uważasz pan, nie będziem mówić o Wandzie, co nie chciała foksdojcza, o królu Kraku, któren miasto Kraków założył, bo to podobnież tak zwana legenda, czyli niemożliwa lipa. W krótkości tylko zaznaczam, że ten ów pierwszy krakowiak tak samo był oszczędnem facetem jak dzisiejsze krakowiaki i ponieważ że w dziurze pod Wawelem smok drań się okazał, któren co dzień barana wtrajał, widzi ten ów król Krak, że nie interes smokowi baranine w potrawce dostarczać, że lepiej ją samodzielnie spożyć.

Smok z każdym dniem coraz więcej robi się mordziasty, brzuch mu także samo rośnie, a krakowiaki skarżą się, że chudną.

Skoczył król po rozum do głowy. Kaliflorku w aptecznem składzie na kredyt wziął, barana wypatroszył, barszczu na dudkach kazał żonie nagotować z tego, a w barana kaliflorku napchał.

Smok frajerzyna o niczem nie wiedział, barana z wybuchowem artykułem w środku w dobrej wierze opchnął i poszedł do jamy pod Wawel kimać. Budzi się w nocy i czuje, że go niemożebne pragnienie męczy, wyskoczył do Wisły, wody się nachlał, pękł podobnież i zakitował.

Król Krak i insze krakowiacy niemożebnie się z tego cieszyli, bo jem wydatek na baranine odpadł, a oprócz tego jama się jem na wieczne czasy została, którą teraz ładne pare lat publice pokazują i opłate za wejście, ma się rozumieć, pobierają, aby sobie z powrotem odebrać te gotówkie, jaką wydali na żywienie smoka.

Teraz co się dotyczy Wandy, która miała nie chcieć giestapowca i wskutek wobec tego musiała w czasie wianków z kajaka do wody wskoczyć, lepiej o tem nie mówić, bo jakiemże szubrawcem trzeba być, żeby rodzone dziecko do ślubu ze szkopem namawiać.

Albo cafnijmy się pare lat jeszcze w tył. W Kruszwicy, przed Makowskiem, jabłecznego szampana wytwarzał polski król, niejaki Popiołek, któren znowuż z foksdojczką Rykszą się ożenił. Baba była zakapior i taka sama w sobie, że na te pamiątkie rowerowe derożki na dwie osoby rykszamy się nazywają.

– Czy Pan czasem czegoś nie pomylił? O ile pamiętam, Ryksa nie była żoną Popiela?

– Nic nie pomyliłem, dziadek nieboszczyk mnie o tem opowiadał, a przyznasz pan chyba, ze starszy był troszkie od pana i lepiej mógł te rzeczy pamiętać.

– No, istotnie.

– Otóż więc dziadek mówił, że ta owa Ryksza flądra była, że rzadko poszukać, sprzątać się cholerze nie chciało, brudy niemożebne w całem domu zapuściła, od czego myszy się wkradli. Narzekał nieraz Popiołek, kamaszamy za myszamy ciskał i sztorcował żone, że pułapek nie zastawia, ale nie mógł nic zrobić, bo sam stale i wciąż przy butelkowaniu „Złotej Renety” był zajęty.

I tak sobie te myszy go pozbadli, że na koronie mu siadali, w chowankie mu się po kieszeniach bawili i w komórki do wynajęcia. I wiesz pan, jak się skończyło?

– Wiem. Myszy Popiela zjadły.

– Właśnie. Tylko korona, berło i podkówki od butów po niem się zostali. Na te pamiątkie urządza się teraz w Warszawie raz na rok uroczystość odszczurzania. Tylko o to się rozchodzi, żeby się młodzież historii nauczyła, bo szczurom to podobnież nic nie szkodzi.

Otóż więc jak myszy Popiela nam wtroili, nie posiadaliśmy chwilowo żadnego króla i bardzo się nasze przodki z tego powodu truli, ale nikt na takie niebezpieczne posade nie lefrektował. Długo się to ciągło, aż koniec końców Piast niechcący w ten interes wleciał jak śliwka w komput. A stało się to w następujący deseń.

Ten ów Piast był podobnież z fachu kołodziej i nieduży warsztat niedaleko Poznania prowadził. A miał, uważasz pan, syna, któren fatalnie fryzjera się bał i za żadne pieniądze do rezury nie dał się zaprowadzić, chociaż siedem lat już skończył i włosy szczeniakowi takie urośli, że same warkoczyki mu się zaplatali. Zgniewał się ten Piast jednego dnia i zaznacza:

„Dosyć mam tego, do wielkiej niespodziewanej grypy, musze Zyzia ostrzyc.” Bo jemu Ziemowit było na imie, ale w domu wołali go Zyziek.

Pożyczył gdzieś chłopina maszynkie, chłopaka za łeb, ręcznikiem szyje mu obwiązał i strzyże, a tu się drzwi otwierają i wchodzi dwóch młodych facetów. Patrzy Piast i myśli, co za cholera. Coś tak jak skrzydła pod jesionkami mają. Anioły nie anioły, podróżne nie podróżne, ale oni, uważasz pan, mowe zawalają, że ten ów strzyżony w tem trakcie dzieciak za króla się zostanie.

Słuchał Piast tego bajeru jakiś czas, aż koniec końców się pyta:

„A panowie szanowne właściwie kto takie?”

„Jak to kto, to pan nie znasz Cyryla i Metodego?”

Spietrał się ten Piast na razie, przybladł troszkie i mówi:

„To panowie z Cyryla i Metodego?”

„Nie, my same jesteśmy Cyryl i Metody, w charakterze świętych się zatrudniamy i raz jeszcze zaznaczamy, że ten nie dostrzyżony małoletni chłopak w szkolnem wieku za króla się zostanie, i nie tylko on, ale i jego potomki.”

„Przepraszam, jaka godność?” pyta się jeden kołodzieja.

„Piast się nazywam.”

„Dobrze, otóż ten pierwszy król i wszyscy, co po niem nastąpią, przejdą do historii starożytnej jako Piastuszkiewicze.”

Po tych słowach znikli jak kamfora.

Mimo nalegań pan Piecyk w tym miejscu przerwał wykład, obiecując mi ciąg dalszy w niedalekiej przyszłości, gdyż musi sobie przypomnieć dalsze dzieje panowania w Polsce rodu Piastuszkiewiczów.

Ogólne chrzciny

Po kilku dniach pan Piecyk sam mnie zaczepił na ulicy i rzekł: – Zeszłą razą zaznaczyłem pare słów na konto niejakich Piastuszkiewiczów, które mieli się zostać za pierwszych naszych królów. Dzisiaj słuchaj pan dalej:

Faktycznie, Cyryl i Metody nie nabili Piasta w karafkie i tak Zyziek, jak i jego dzieci szczęśliwie u nasz panowali, ale pierwszym legularnem królem się został prawnuczek Miecio, i w taki sposób możem go sobie zapamiętać jako Mieczysława numer jeden.

W tem miejscu zmuszony jestem zaznaczyć coś niecoś na konto wyznania religijnego naszych pradziadków, czyli przodków.

Nie ma co przy tem kołować i ogródkiem chodzić, śmiało i otwarcie musiem sobie powiedzieć, że te nasze przodki w ogólności chomonciaki, czyli żłoby niepiśmienne byli, kościołów także samo jeszcze nie posiadali i do bożków się modlili.

Bożki, czyli bałwani, to byli drewniane albo kamienne faceci, zarządzające słońcem, wiatrem, deszczem i inszym gradobiciem. Sam najważniejszy między niemi był uskuteczniony z dębowej szczapy i cztery oblicza posiadał. A nazywał się Światowid, dlatego że niby jednocześnie na cztery strony świata czterema parami wypalonych w drzewie oczów kapował.

Dzisiaj wiemy, że to wszystko był puc, ale ostatecznie wstydu nie ma, bo wtenczas nie tylko u nasz, ale i za granicą do bożków nabożeństwa się odprawiali. W takiem na przykład mieście Rzemie boginia się znajdowała, cielesna blondyna, nazwiskiem Wenus. Krugom goła chodziła i jak się z inszemi bożkami prowadziła, najlepszem dowodem to, że na te pamiątkie tak zwane niedyskretne choroby pod jej wezwaniem do dzisiej egzystują.

Nasz drewniak Światowid nie był może taki przystojniak, ale za to publicznej opinii nie miał.

Ale koniec końców poznali się nasze na bałwanach. Dowiedzieli się o tem szkopy i koniecznie chcieli naszych pradziadków chrzcić. Wtranżalali się do nasz na Ziemie Odzyskane i co i raz chrzciny urządzają.

Ale nasze przodki skapowali koniec końców, że ich przy tem w kant nabijają. Bo to było, uważasz pan, tak. Jak ochrzcili partie pradziadków, to jem bożków zabierali, żeby się więcej już nie modlili. Ale patrzą te nasze przodki, że szkopy oprócz bałwanów meble także samo jem z domu wynoszą, na platformy układają i do Berlina wysyłka idzie. Widzą pradziadki, że nieklawo, spomknęli się wtenczas z Czechami i mówią: „Chrzcijcie nas wy!” A trzeba szanownemu panu wiedzieć, że Mietek Piastuszkiewicz był już chłopak po wojsku i w kawalerskiem stanie, jako królowi, nie wypadało mu figurować. Przygruchał sobie jedną Czeszkie, niejaką Dąbrowszczankie, na zapowiedzie dał i w krótkiem czasie się z nią ochajtnął.

Jak się to stało. Dąbrowszczanka – osobistość nabożna, nie miała życzenia, żeby rodzina męża w charakterze ciemnej masy do bożków pacierze mówiła, napuściła Mietka i zaczęli się ogólne chrzciny.

A teraz możem sobie łatwo wyobrazić, co się wtenczas w całem kraju działo. Bo skoro jeżeli, jak mój koleżka córkie w Stalinogrodzie chrzcił, trzy dni goście pijane w dym chodzili, to jako ludzie po szkołach kształcone wszystko jawnie widziem, jakbyśmy same w tamtem czasie żyli i w charakterze kumów albo zwyczajnych gości na tych chrzcinach się znajdowali, rozróbka musiała być pierwsza klasa.

Dosyć na tem, że chrzciny przeszli planowo, a Niemcy nic o tem nie wiedzieli. Przyjeżdżają za pare tygodni do Jeleniej Góry, czyli tyż do Wałbrzycha, detalicznie panu nie powiem, i mowe zawalają do Mietuchny, że w dalszem ciągu zamierzają chrzciny nam wyprawiać. A Miecio z gośćmi w śmiech:

„Kogo będzieta chrzcili, kiedy to wszystko ochrzczone?”

„Na czysto?”

„Na sto procent, niech ja skonam!”

„No, dobrze – mówią Niemcy – a bożki dlaczego stoją?”

„Dla chaseny, czyli towarzyskiej draki żeśmy ich zostawili, żeby was na wode napuścić!”

I w charakterze dowodu rzeczowego jak nie gwizdnie Mietek Światowida w jedną morde, jak nie sztachnie w drugą morde, w trzecią, w czwartą… A Dąbrowszczanka z wierzchu bożka parasolką.

Widząc to reszta gości, z czem kto miał pod ręką, leci grzać bałwanów. W trymiga porozbijali ich w drobny mak. Byliby zniszczyli wszystkich co do sztuki, żeby nie to, że warszawiacy, co na tych chrzcinach tyż byli, wyszabrowali większe partie bożków i opychali do Kowna Litwinom, którzy jeszcze przez czas dłuższy za poganów chodzili.

Widzą Niemcy, że krewa, kropidła pod pachy i chodu za Odre i Nyse!

Za ciasna korona

Król nie król, kiedyś zakitować musi. Po śmierci Mietka Piastuszkiewicza jego syn, jedynak, za króla polskiego się został. Równy to był chłopak i kawał kozaka, totyż koleżki nazywali go Chrobry, co w staroświeckim języku znaczyło, że chojrak i nie da sobie byle pętaczynie podgrymaszać. Szkopy na razie o tem nie wiedzieli, myśleli: „Młodziak w terminie, jeszcze dobrze na króla nie wyzwolony, da się wykołować,” i co i raz bez rzekie Odre i Nyse na Ziemie Odzyskane nam się wtranżalali. Ale z chwilą, kiedy otrzymali pare razy przyzwoicie w kość, nabrali dla Bolka szaconku.

W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki Wiluś, przysłał telegrame, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: „No, dobra, przyjadź pan.” Ale troszkie się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i troche esesmanów i żandarmów się napchało.

„Czy nie za dużo tych pobożnych? – myśli sobie Chrobry. – Czy oni jakiej grandy nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają.” – Kazał ich tylko fest tajniakami obstawić.

Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć. Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem chodnikiem Bolek go za frak i mówi:

„A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama cholera go nie oczyści, jak sie w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do kopy diabłów, a ja się zostane i będe miał nieprzyjemność od żony.”

Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem chodniku do samego dolnego kościoła zapychali. Wiluś niósł wieniec blaszany z papierowemy szarfamy oraz napisem: „Od parafian z Berlina”.

Po pogrzebie, rzecz jasna, zmuszony był król syrek urządzić. Że ochlaj i spożycie było formalne, nie będe pana szanownego objaśniał. Z korytem w Berlinie nigdy za dobrze nie było, totyż nie masz pan pojęcia, jak te Niemcy rąbali. Co królowa półmisek z kuchni przyniesła, w trymiga pusty. Żarli wszystko pod mietłe, rzeżuche nawet, którą sztukamięs z kwiatkiem dla optyki była przybrana, pędzlowali, bobkowem listkom nie darowali. A najwięcej wtrajał cesarz. Królowa za kwiatki droższe dania odstawiała, ale to nic nie pomagało, wszędzie znalazł i młócił na czysto. A jak sobie już fest żołądek wyłożył, korone zdjął ze łba i naszemu Bolkowi włożył na głowe.

„Teraz dopiero za odpowiedzialnego króla jesteś. Masz te korone, odpalam ci ją na zawsze.”