Hej, dziewczyno! - Patrycja Mnich - ebook

Hej, dziewczyno! ebook

Mnich Patrycja

3,4

Opis

Powieść Patrycji Mnich jest historią wspaniałych kobiet nie poddających się jakimkolwiek schematom myślenia i działania, realizujących cele w zgodzie z sobą, nie z jakimkolwiek dyktatem zachowań. To opowieść o sile, którą chwilami stać nawet na słabość. Autorka opowiada o kobietach jak nikt inny. „Hej, dziewczyno!” to świetnie skonstruowana, wciągająca opowieść o kobietach samodzielnych, błyskotliwych i odważnych. Feminizm, ale bez demagogii; teza – jednak bez publicystycznego koturnu, okraszona za to dowcipem, fantazją i komizmem sytuacyjnym. Zaborskie, te – jak pisze autorka – „wrzody na dupie” Krakowa, są wieczne. I właśnie to jest wspaniałe. Łukasz Maciejewski – krytyk filmowy i teatralny, wykładowca Szkoły Filmowej w Łodzi, członek Europejskiej Akademii Filmowej

Pisarstwo Patrycji Mnich przyciąga uwagę tworzeniem ludzkich portretów pisanych z czułością, ale bez idealizowania, ze zrozumieniem tego co w człowieku małe i duże. Umiejętność zauważenia i rozpoznania szczegółu, pojedynczego zdarzenia, zwrócenie uwagi na sprawy nieistotne, ukryte, poczucie humoru, dystans – to kolejne cechy wyróżniające tę prozę. Najnowsza książka w sposób nierozpoznany w polskiej literaturze jest próbą opisu pierwiastka żeńskiego z pełnym zrozumieniem dla jego wzlotu i upadku, dla jego niezwykłości i pospolitości, umiejętności przekraczania i banału. Ten ton jest nowy, odkrywczy i zasługuje na najwyższą uwagę. Tomasz Cyz – reżyser, eseista, były redaktor naczelny “Ruchu Muzycznego”, współtwórca i były naczelny “Dwutygodnika”

Patrycja Mnich (dawniej Nowak) – jako autorka scenariuszy od kilkunastu lat stale współpracuje z telewizją TVN. Finalistka Konkursu Scenariuszowego Script Pro 2018 (dawniej Hartley-Merrill). Współautorka scenariusza do filmu fabularnego „Nad życie“, o historii siatkarki Agaty Mróz-Olszewskiej. Właśnie trwają prace nad filmem fabularnym o Kalinie Jędrusik, do którego – wspólnie z reżyserką Katarzyną Klimkiewicz – napisała scenariusz pod tytułem „Jesienna dziewczyna”. Autorka esejów, opowiadań, tekstów dla dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (24 oceny)
6
4
8
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. ŁUCJA ZABORSKA

„Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus“. Łucja mijała kościół w Starym Podgórzu energicznym krokiem, jakby chciała mieć to już za sobą; zapach kadzidła, rozmodlone zawodzenie starych kobiet i wilgotny chłód kamienia. Na nogach miała martensy, na ramionach skórzaną ramoneskę, a pod nią czerwoną sukienkę na ramiączkach. Na twarzy – minę nieustraszonej wojowniczki, dzierżącej łuk na trochę pulchnym dziewiętnastoletnim ramieniu.

Nagle zatrzymała się i cofnęła o trzy kroki. Drzwi do kościoła były otwarte. Widziała szeroki zadek jednej z modlących się kobiet odziany w spódnicę w drobne kwiatki i tułów opakowany w bluzkę w duże kwiaty. Na głowie trwała ondulacja i lekki prześwit. Kobieta uklękła karnie i widać było podeszwy jej sandałów, a także chropowate, pękające pięty. Łucja gapiła się bezmyślnie na wejście, które wyglądało jak tajemnicze wrota do złowrogiej czeluści. To było kuszące. Nogi ruszyły same, mózg zanotował tylko: oho, wchodzimy do kościoła. I weszła, mijając klęczącą kobietę.

W środku było chłodno. Zaskakująco przyjemnie po wiosennym przedwczesnym upale na zewnątrz. Kilka osób klęczało tu i tam, wyglądali jak niepoukładani wierni. W jednym z konfesjonałów siedział ksiądz. Był duży jak Buka i miał dobrotliwą, zaspaną twarz. Kiwał monotonnie głową, a jakiś zwiędły grzesznik spowiadał mu się do ucha. Wreszcie zapukał w konfesjonał, coś pomamrotał i wierny poszedł odprawiać pokutę. I wtedy ksiądz został sam. Nikt już do niego nie podchodził. Łucji zrobiło się go żal. Podeszła do konfesjonału, uklękła, poprawiła się jeszcze, bo kolanem przycisnęła sukienkę. Przez gęstą kratkę ledwo było widać dobrotliwą Bukę. Łucja zastanowiła się, jak to było, ale w głowie miała pustkę. Postanowiła improwizować.

– Dzień dobry. Dawno nie byłam, ale chciałabym komuś wyznać grzechy. Mogę?

Przez chwilę Buka milczała, wreszcie odezwała się – tak jak Łucja podejrzewała – ciepłym, cierpliwym głosem:

– Przeciwko którym przykazaniom zgrzeszyłaś, córko?

– No, chyba przeciwko wszystkim.

2. ZOYA ZABORSKA

Babka Łucji, Zoya Zaborska, siedziała w swojej pracowni na Zabłociu przy ogromnym rzeźbiarskim stole. Paliła papierosa i chudymi palcami strzepywała popiół do słoika pełnego niedopałków. Naprzeciwko niej na niewygodnym obrotowym taborecie wiercił się to w lewo, to w prawo młody dziennikarz z lokalnej gazety – Łukasz Kornat.

– Opowie mi pani jakąś anegdotę o pani przyjaźni z Aliną Szapocznikow i Zofią Stryjeńską? – zapytał nieco drżącym głosem. – To ukochane artystki mojej mamy – dodał ciszej. Denerwował się jak uczniak, co irytowało Zoyę. Zaciągnęła się dymem, zrobiła teatralną pauzę i wygłosiła jedną ze swoich ulubionych anegdotek:

– Raz piłyśmy ostro. Siedziałyśmy w Jaszczurach i zabrakło nam forsy. Zocha zdjęła z palca pierścionek i chciała go sprzedać, jakiś po mężu, ale żeśmy wybuchły z Aliną śmiechem, że takiego paskudztwa nikt nie kupi. I wtedy do lokalu wszedł Picasso. Naprawdę. Odwiedzał wtedy Polskę na zaproszenie komunistów. To było tak nierealne, że aż nas ośmieliło. To Alina wpadła na ten pomysł, zerwała się z krzesła i mówi, że idziemy pożyczyć forsę od Picassa! No, w końcu jesteśmy artystki, on artysta, my tu, w kraju komunistycznym, musimy sobie pomagać. I zanim któraś zdążyła zaprotestować, Alina doskoczyła do niego i mówi mu bonżur, on bonżur, ona że my jesteśmy rzeźbiarki, a Zocha malarka i że jesteśmy pijane, ale dalej chcemy pić, tyle że nam zabrakło pieniędzy. Picasso na to, że on doskonale rozumie ten problem i że już nam daje. Ale się okazało, że on przy sobie żadnych złotówek nie miał. A że był w obstawie jakichś polskich aparatczyków z ministerstwa kultury, nawet ich nie znałyśmy, to kazał im kupić nam wódki i piwa. I sobie też. Usiadł z nami, a oni siedzieli przy stoliku obok, smutni, i nic się nie odzywali, tylko patrzyli. A myśmy sobie z nim gawędziły i piły. Na koniec dał nam po autografie na serwetkach, żebyśmy sobie sprzedały. I dorzucił kilka franków, bo tylko tyle miał w kieszeniach. Ale jak już był w drzwiach, zatrzymał się, pogadał z tą swoją obstawą i jeden z tych Polaków, wściekły jak nie wiem, podszedł do nas, wyjął z portfela kupę forsy i rzucił nam na stolik, że to od pana Picassa. Zamachałyśmy do niego radośnie, a Picasso nam odmachał, wyszedł i tyleśmy go widziały. Zocha walnęła wtedy setkę i stwierdziła stanowczo: „Psiakrew, co to za morowy malarz!”.

Babka Zoya miała siedemdziesiąt sześć lat i była rzeźbiarką. Chuda i wysoka jak lampokobieta jej przyjaciółki rzeźbiarki, Aliny Szapocznikow. Długa, bezbiodrowa i bezpiersiowa, z łabędzią szyją, włosy do ucha, kiedyś gęste i grube, teraz cienkie i siwe. Wąskie usta, ale o dziwo – seksowne. Panieneczka-chłopczyca po siedemdziesiątce, cyklistka w pumpach, dama w sari, paryżanka w spodniach i żakiecie, każde wcielenie do niej pasowało, stawało się jej osobiste i wyjątkowe. Zarzucała na wszystko wkoło swój przezroczysty szal i wszystko było jej. Miała denerwujący skrzekliwy głos, jakby ciągle kogoś strofowała albo czegoś się domagała. Demonstrowała negatywny stosunek do posłuszeństwa. Nie znosiła takich instytucji jak wojsko i szkoła. Uważała, że wszystko co złe znalazło się na świecie, ponieważ jeden człowiek zmusił innego do posłuszeństwa. Miało to fatalny wpływ przede wszystkim na posłusznego, rodziło resentymenty, nienawiść, chęć odwetu, ale i głupotę, bezmyślność i wyuczoną bezradność. Wszelkie „nie mogę”, „nie da się”, „co mnie to obchodzi”, „inni mają lepiej” brały się z niewolnictwa i jego pochodnych. Dlatego Zoya Zaborska nie znosiła ludzi uległych.

– Niechże pan przestanie się kręcić na tym taborecie, bo mi go pan w końcu zepsuje – parsknęła w kierunku młodego dziennikarza, gdy ten notował historyjkę o Picassie.

3. KAMILA ZABORSKA

– Chcę być radną – córka Zoi Zaborskiej siedziała rozparta w wygodnym fotelu prezesa w swoim gabinecie w biurze przy ulicy Królewskiej. Była dumna z tego, że sama założyła i rozkręciła firmę reklamową. Teraz chciała zrobić coś dla społeczeństwa.

Jej asystent, rzutki chłopak, dobry organizator, prawa ręka i w pewnym zakresie nawet przyjaciel, wziął do ręki ulotkę, którą mu podała. Jedną z wielkiej paki, którą Kamila odebrała tamtego dnia z drukarni. Przyglądał się ulotce wyborczej i milczał. Kamila wiedziała, że kiedy milczał, to mu się nie podobało.

Kamila, czterdziestojednoletnia córka Zoi, miała krótkie włosy przypominające zdejmowane plastikowe włosy ludka z lego. Była znacznie niższa od matki, toporniej zbudowana i powściągliwa. Zdawała się kanciasta jak odlany z ołowiu stojący na baczność ludzik. Wyciosanie takiego żołnierzyka nie wymaga specjalnej finezji, to po prostu kwadratowa śliska bryłka z ledwo zaznaczoną głową, rękami i nogami. Można też było porównać Kamilę do Japonki z czasów rewolucji kulturalnej. Nosiła się zresztą niezwykle japońsko, zwykle zakładała mundurki z dobrych szarych płócien i lnów. Jako jedna z nielicznych osób w XXI wieku szyła sobie ubrania u krawcowej.

– Masz szansę – odezwał się wreszcie asystent.

– Myślisz? – ucieszyła się.

– Jasne. Jesteś córką znanej artystki, zawsze to atut.

Kamila zagryzła zęby, przemilczała. Po chwili westchnęła tylko, jak zwykle:

– Nie chce mi się wracać do domu. Będę musiała dać im obiad.

4. MATYLDA I MALINA ZABORSKIE

Gdy Łucja spowiadała się w kościele, jej o rok starsza siostra Matylda jechała tramwajem. Wyprostowana jak struna, przypadłość każdej baletnicy. Tylko jeden przystanek. Stała za plecami młodego mężczyzny. W normalnej odległości, jak w kolejce. Patrzyła, jak wciska guziki, wybiera bilet, szuka pieniędzy, wrzuca monety, czeka. Widziała fragment jego profilu, nos i ciemne, gęste rzęsy. Przydawały mu chłopięcego uroku. Miał ładne dłonie i szerokie plecy, choć był szczupły. Nie garbił się. Ciemne grube włosy były niedbale zaczesane do góry i lekko falowały. Matylda zorientowała się, że on ją widzi, chociaż na nią nie patrzy. Niczego nie robiła, po prostu stała i na niego patrzyła. Wydawało jej się, że go dobrze zna. Automat wypluł bilet. On wziął go do ręki, odwrócił się i spojrzał Matyldzie w twarz, tak samo otwarcie, jak ona cały czas patrzyła na niego.

– Mamusiu!

– Już, zaraz wysiadamy.

Córka Matyldy, Malina, ściskała mocno jej rękę. Pięciolatka miała lepką dłoń. Niecierpliwiła się, bo przecież czekał na nie głodny kot. Matylda, druga wnuczka Zoi, była moistką. Podobnie jej córeczka, znawczyni kociej psychiki, zaklinaczka zwierzęcych dusz, bardzo dziwne dziecko.

Kot wstawał zwykle kilka razy w ciągu nocy. Krzaki, w których sypiał, były gęste, i wiedział, że nikt go tu nie zauważy, lecz mimo wszystko nie potrafił opanować lęku. Noc była niespokojna. Pobliską ulicą niemal bez przerwy jeździły samochody, nawet nad ranem. Chodzili ludzie i śpiewali albo krzyczeli. Wszystko wskazywało na weekend. Pewnie piątek albo sobota. Co weekend kot pluł sobie w brodę, że nie przeniósł się dalej od tej parszywej ulicy. Nieopodal był dobry kanał i piwniczka, której drzwi zwykle można było zastać uchylone. Wcześniej spały tam paskudne kocury, ale pozdychały, miejsce było wolne. Jednak z krzaków miał blisko do przystanku. W okolicach południa – instynkt podpowiadał mu, że to właśnie ta pora – wstawał, przeciągał się, ziewał i zaraz kurczył, żeby czujnie się rozejrzeć. Jeśli w pobliżu był pies, wychodził dumnie, nie bał się kundli. Jeśli były dzieci, czekał. Jeśli dorośli, wszystko zależało od butów i od tego, jaki wydzielali zapach. Jeśli dobry, wychodził, jeśli śmierdzący, omijał potencjalnego wroga szerokim łukiem. Ustępował silniejszym, nie był głupcem.

Tak czy inaczej, musiał dostać się na przystanek. Punktualnie w południe. Wtedy nadjeżdżał autobus, z którego wychodziła duża kobieta i mała kobieta. Witały go słodkimi słowami, a on prowadził je w krzaki z podniesionym ogonem, bo wtedy był najbardziej zadowolony. Ani przed południem, ani po nim nie towarzyszyła mu już taka ekscytacja. W krzakach blisko legowiska duża i mała na świeżej gazecie podawały mu ugotowane mięso zmieszane z ryżem. Czasem żarcie z puszki, ale dużej. Jadł szybko i mlaskał. Nie przejmował się tym, jak to wygląda. Połykał, ledwo gryząc. Mała i duża cieszyły się i dogadywały. Mała czasem go dotykała, ale duża nie była wtedy zadowolona. Kiedy się oblizywał i usiłował zjeść gazetę, parskały śmiechem i mówiły „głuptasku“. Zabierały gazetę i kładły świeżą, a na niej rozsypywały suche kulki karmy. Dosyć paskudne w smaku, jednak pod wieczór, kiedy znowu był sakramencko głodny, zjadał je do ostatka. Zabawne, ale nikt nigdy nie usiłował mu ich zjeść. Musiały to więc być wyjątkowo ohydne kulki. Potem kobiety wstawały z kucek i odchodziły. Odprowadzał je na chodnik i zawsze jeszcze chwilę za nimi szedł. Nie wiedział sam, na co liczy. A one odwracały się raz po raz i były zadowolone, a czasem zasmucone, zawsze jednak rozkoszne. Może po prostu szedł, żeby sprawić im przyjemność. Potem wracał w krzaki, by wyczekiwać następnego dnia, południa, i wyjść po nie do autobusu. Nie wiedział, że mieszkały niedaleko i mogły przyjść na piechotę, ale nigdy tego nie robiły, żeby nie psuć rytuału. Zresztą podobało im się, kiedy odbierał je z przystanku.

*

Wtedy jeszcze wszystko było ciepłe, jasne i spokojne. Kraków był w tym czasie miastem niemal wspaniałym. Porównywalnym z Berlinem, a nawet z Amsterdamem lub Tribecą. Chodziło o ducha wolności i tolerancji, co niebezpiecznie obijało się już o marazm. Miasto spokojnie dryfowało w stronę rozkosznego nihilizmu, ale przecież wcale nie musiało tam dopłynąć. Może za rogiem czekał raj rozumnej wolności i różnorodności? W każdym razie wtedy, tamtej wiosny dwa tysiące szesnastego roku, żyło się tam dobrze i z poczuciem, że miasto wybaczy, cokolwiek zrobisz. Wyzwoleni młodzi uśmiechali się, a skostniali tradycjonaliści wyrozumiale odwracali głowy. Mimo pozornej sielanki co wnikliwszy mieszkaniec czuł jednak, że to nie będzie trwało wiecznie.

Przy uliczce w centrum krakowskiego Kazimierza kwitły drzewa i krzaki, śpiewały ptaki. Turyści kręcili się niespiesznie wokół własnej osi w poszukiwaniu drinków i Sukiennic, mieszkańcy wyprowadzali ospale psy na spacer i niespecjalnie dokądkolwiek się spieszyli, nawet jeśli byli już spóźnieni. Ktoś szedł, prowadząc rower, ktoś rozmawiał głośno przez telefon, nad miastem wisiał wielki balon. Słońce przestawiło się na pozycję popołudniową. Sprzedawczyni z malusieńkiego wege bistro, właścicielka grubych dredów, stała przed lokalem i paliła papierosa. Zamachała do Łucji przechodzącej obok. Dziewczyna odmachała.

– Bombowy dzień, nie? – uśmiechnęła się do dredziary po drugiej strony wąskiej uliczki. – Byłam w kościele! Niezła jazda! – oznajmiła jak dziecko, które dostało prezent i nie może się powstrzymać, żeby się nie chwalić.

Dredziara nie miała pojęcia, o co chodziło z tym kościołem. Patrzyła, jak Łucja znika w klatce schodowej ciemnoburej kamienicy naprzeciwko bistra.

– Kogo to obchodzi, gdzie ty byłaś? – wymamrotała, rzucając peta na chodnik i gasząc go espadrylem.

Łucja wiedziała, że ludzie reagują na nią z niechęcią. Nie umiała tego zrozumieć ani się z tym pogodzić. Chociaż się do tego nie przyznawała, chciała być jak wszyscy, ale nie potrafiła, czuła, że jest dziwadłem w składzie „nie-dziwadeł”. Na ścianie nad łóżkiem miała powieszony transparent, który babka przywiozła jej z Himalajów, z napisem: We are in training to be nobody special.

Ktoś niewtajemniczony myślałby, że to jakaś melina. Kamienica pachniała wilgocią i mchem. Łucja, podobnie jak inne Zaborskie, lubiła ten zapach. W klatce schodowej panował zawsze półmrok i chłód, szczególnie na parterze. Na piętra niosły drewniane wyślizgane schody, a pomagała im równie wypolerowana poręcz. Metalowe barierki ozdobiono kwiatowymi ornamentami. Na każdym piętrze i półpiętrze podłoga była wyłożona biało-czarno-niebieską mozaiką. Na każdym piętrze znajdowało się tylko jedno mieszkanie, wysokie na trzy metry. Wchodziło się do niego przez strzeliste dwuskrzydłowe drzwi rzeźbione w koła. Mieszkanie kobiet Zaborskich składało się z długiego korytarza, czterech pokoi i kuchni, tak przestronnej, że używały jej także jako jadalni i salonu. Z kuchni wychodził na studzienne podwórko wąski, długi balkon. Na podwórku rosły stare drzewa, które wyglądały jak szeptuchy. U Zaborskich mieszkały babka, matka, dwie córki i wnuczka. Dwa koty i pies. Nie było tam żadnego mężczyzny. Kiedyś bywali, od czasu do czasu, ale żaden nie został zatrzymany na zawsze.

Łucja weszła do domu, rzuciła plecak na podłogę w przedpokoju, tuż obok śpiącego na butach kota, weszła w martensach do kuchni i oznajmiła:

– Wyspowiadałam się!

Babka Zoya podniosła głowę znad książki. Zdążyła wrócić do domu z pracowni. Piła parzuchę, zwykle wypijała ich trzy albo więcej dziennie. W kubku albo szklance. Z dwiema łyżeczkami białego cukru. Oplatała naczynie swoimi smukłymi palcami. Skórę miała cieniutką i pomarszczoną.

– Dostałaś rozgrzeszenie? – zapytała.

– Na zachętę.

Łucja lubiła takie zgrywy, mówiła te rzeczy i patrzyła intensywnie na rozmówcę, czekając na reakcję. Tyle że na babce Zoi trudno było zrobić wrażenie.

– Chcesz zupę, to sobie podgrzej.

– Nie chcę.

– A pomodliłaś się za nas?

– Nie.

– To brzydko. Zocha Stryjeńska to za nas msze wykupywała w Mariackim. No i za Mickiewicza, Rembrandta, Skłodowską, Chopina, Moniuszkę. I za wróżki. I za swoich wierzycieli – wymieniała Zoya, czując jednak, że o kimś zapomniała.

– Następnym razem dam za wróżki. A ty co robiłaś?

– Udzielałam wywiadu.

– Spowiedź lepsza. Wyspowiadać cię?

Zoya spojrzała z zaciekawieniem. Ostatnio spowiadała się w kościele w Zakopanem przed ślubem z Jędrkiem. A własnej wnuczce nie spowiadała się nigdy. Ciekawy koncept artystyczny.

– Musisz paść na kolana.

Łucja usiadła bokiem na krześle, obok policzka miała ażurowe oparcie. Konfesjonał z krzesła to nic nowego, jak były małe, z Matyldą co niedzielę się nawzajem spowiadały.

– Wyznaj swoje grzechy, córko – zażądała Łucja od babki, która klęczała przed nią ze złożonymi dłońmi. Bolały ją stawy, szczególnie kolana, ale przecież się nie przyzna.

Nagle usłyszały dźwięk otwieranych drzwi wejściowych i po chwili do kuchni weszła Kamila. Omiotła wzrokiem sytuację. Jej matka klęczała przed jej córką i chyba się do niej modliła.

– Łucja była u spowiedzi – oznajmiła Zoya, wstając z kolan.

– Będę radną. – Kamila włączyła czajnik bezprzewodowy, ale zaraz wyłączyła i dolała wody. Czekała na entuzjazm rodziny.

– A ja będę świętą, mamo!

Kiedy Matylda z Maliną nakarmiły kocura, w którego myślach mała Malina zdawała się umieć grzebać, wróciły do domu. Wszyscy już tam byli, jej matka, babka, siostra i zwierzęta. Kamila stała przy kuchence, podczas gdy Zoya i Łucja zajęte były wyczekiwaniem na obiad.

– Jesteś jeszcze chudsza niż rano – powiedziała Zoya zaczepnym tonem, spoglądając krytycznie na wchodzącą do kuchni dwudziestoletnią wnuczkę.

Matylda schyliła się i podniosła stojącą obok niej Malinę. Przytuliła córkę, a ta poddawała się czułości, nie zwracając na nią szczególnej uwagi. Rozglądała się wkoło, zadowolona z nowej perspektywy, bo zwykle widywała świat z dołu.

– Jesteś szkieletorem – orzekła Zoya, ale Matylda nadal milczała.

Była taka pokorna, tak bezczelnie pokorna. Dużo milczała, nie siliła się na ciekawe riposty, co doprowadzało Zoyę do szału. Szturchała starszą wnuczkę przy każdej okazji, a ta nic. Czasem tylko wpadała w gniew, ale wtedy biła albo rzucała przedmiotami. Zdarzało się to jednak rzadko, dlatego nikt nie miał Matyldzie tej sporadycznej agresji za złe. Zoi się to nawet podobało. Przy wszystkich pozorach królowej liberałek Zoya była bezwzględna dla ludzi, których nie uważała za ciekawych. Każdy musiał być hałaśliwy, wyrazisty, nietuzinkowy i najlepiej artystą. Matylda tylko na tym polu jako tako spełniała oczekiwania babki. Owszem, była. Ale nie dostawała głównych ról.

– Głodowaniem niczego sobie nie wywalczysz. Ewentualnie śmierć głodową. Ale kto by o to walczył?

Matylda nie miała ochoty na potyczki z babką. Odstawiła Malinę na podłogę i bez słowa poszła do swojego pokoju. Dzieliła go z córką, niektóre rzeczy musiała przed nią chować. Na przykład prezerwatywy. Nie chciała trudnych pytań od pięciolatki. Albo czekoladki. Nie dlatego że Malina nie mogła jeść słodyczy, mogła, wszystkie dzieci powinny móc czasem napchać się czekoladą. Matylda chowała czekoladki przed sobą samą. I przed opinią domowniczek. Bo miała ich ogromne ilości. Chomikowała je wszędzie, gdzie tylko mogła je ukryć przed ciekawskimi rękami dziecka. Czyli głównie gdzieś wysoko. Prawdziwą skarbnicą była górna półka w szafie, dużej, dębowej, skrzypiącej szafie z przedwojennymi ornamentami. Półka była umocowana na wysokości dwóch metrów i była głęboka. Trzeba się było wspiąć na krzesło, żeby się tam dostać. Za ręcznikami mieściło się składowisko bombonierek, czekoladek na wagę, czekolad, pralinek odświętnych i zwykłych. A także ogrom śmieci, pustych opakowań, papierków i sreberek, z których można by zrobić łańcuch na choinkę i opasać nim planetę.

Matylda weszła na krzesło i wygrzebała kwadratowe pudełko z kokosowymi pralinkami. Jadła, nie schodząc na dół, jedną po drugiej, a papierki upychała z powrotem do pudełka. Potem, spłoszona nagłym ruchem za drzwiami, upchnęła puste opakowanie z powrotem za ręczniki. Zeszła szybko z drabiny i zamknęła szafę. Stała bez ruchu, nasłuchując. Za drzwiami jednak panowała cisza. Zajęła się więc przeżuwaniem tego, co miała w ustach. Za dużo napakowała na raz. Stała przy oknie, patrzyła na podwórko i powoli wchłaniała czekoladę. Miała lepkie usta, a gęsta maź ją zatykała. Trudno się oddychało, ale było to przyjemne. Nagle znowu miała energię. Cukier był jej potrzebny. Po całym dniu tańca bez niego nie dałaby rady wrócić do domu, nie miałaby siły ani ochoty. Zoya myliła się, gderając, że jej wnuczka nic nie jadła. Owszem, jadła. Nie sałatę, tylko czekoladę. Paliwo potrzebne do tańca. Wstydziła się przyznać, wiedziała, że nie zrozumieją, że można się bezkarnie żywić słodyczami.

Matylda często bała się, że zachoruje. Ten lęk wynikał z wpojonej przez Polskę, przez podwórko i filmy nieprawdziwej prawdy, że za wszystko, co lepsze, przyjdzie nam zapłacić. Miała piękne, szczupłe, zdrowe ciało, które tańczyło, które lubiło rozkosze. Przecież musiała za to jakoś zapłacić. Przecież to ciało kiedyś na pewno ją oszuka. Na pewno będzie mandat.

Rozejrzała się po pokoju. Wyglądał jak pokój sióstr, młodszej i starszej. Po lewej stało łóżko Matyldy, jej szafa, biurko, laptop, na ścianie zdjęcia tancerzy na korkowej tablicy. Prawą stronę, pokrytą zabawkami i wiecznym bałaganem, zajmowała Malina. Nie wiadomo, jak im się to udawało, ale pokój był podzielony dokładnie na pół, niewidzialną linią demarkacyjną. Rzeczy każdej z nich zajmowały miejsce jedynie do granicy pośrodku pokoju. Ale kiedy Maliny nie było, Matylda lubiła przekraczać swoje terytorium i kłaść się na łóżku córki. Gapiła się wtedy w sufit, otoczona armią zabawek.

Nikt nie wierzył Matyldzie, że nie chce mieć męża ani nawet chłopaka. Samotna matka z dzieckiem tego chce. Szczególnie gdy ma dwadzieścia lat, a urodziła jako piętnastolatka. Nie rozumieli, że dla Matyldy swobodne sypianie z tancerzami, a do tego mieszkanie z mamą, babcią i siostrą, które wraz z nią wychowywały Malinę, było jak prezent dający prawo do niemierzenia się ze światem. Dobry, słodki azyl. To nieprawda, że stajesz się zawsze kobietą, gdy jesteś matką. Matylda była dziewczyną, tańczącym dzieciakiem, i chciała, aby to trwało zawsze.

– Matylda! Matylda, obiad! Masz zjeść, bez dyskusji! – matka wołała ją najbardziej kategorycznym tonem, na jaki było ją stać. Matylda przełknęła do końca czekoladową maź i wyjęła z szuflady nieduże lusterko. Wyszczerzyła się do niego. Zęby były w porządku, ani śladu czekolady. Wyszła z pokoju, bo wiedziała, że na nią czekają.

Wszystkie pięć zasiadły w kuchni do obiadu. Jak na dźwięk dzwonka pojawiły się zaraz zwierzęta: dwa koty i pies. Zawsze siadały na podłodze i patrzyły jak zahipnotyzowane na jedzące kobiety. Pierwsza zwykle rzucała im coś Matylda i zaraz naśladowała ją Malina.

– Jaki ty dajesz przykład dziecku? – Kamila od zwierząt zawsze wolała rośliny.

Jadły w ciszy, której się nie wstydziły. W domu kobiet Zaborskich od kilku lat nie było telewizora, a Łucja i Matylda oglądały namiętnie Netfliksa. Babka Zoya wyganiała pięcioletnią Malinę na podwórko, żeby bawiła się z „innymi dziećmi“, podczas gdy inne dzieci nie wychodziły na podwórko, bo oglądały bajki na Netfliksie. Malina wałęsała się więc sama, grzebała patykiem w ziemi, łapała dżdżownice, zbierała ranne ptaki, goniła dzikie koty i brudziła się ziemią, za co niektóre postępowe sąsiadki potępiały nie tylko Matyldę, ale w ogóle wszystkie dorosłe Zaborskie. „Samo takie małe dziecko chodzi i jeszcze brudne”. Matylda obrywała najbardziej, ponieważ to ona urodziła Malinę, a do tego spłodziła ją na imprezie z chłopakiem, którego nie zapamiętała, bo była zbyt pijana. Miała wtedy piętnaście lat. Shit happens, mawiała o tym zdarzeniu jej młodsza siostra, Łucja.

Córka Matyldy, Malina, okazała się uroczym, tajemniczym darem od losu. Stare sąsiadki nie potępiały Matyldy tak bardzo jak te młode, postępowe, dla nich wszystko, co tylko mogło wydarzyć się na świecie, to była normalka. Mieszkały w tej kamienicy w centrum Krakowa od tak wielu lat, że chyba wszystko w życiu już widziały.

Podczas obiadu Kamila pokazała ulotki. Była grafikiem i sama je sobie zaprojektowała. Miały się nijak do tych paskudnych świstków papieru z tępymi twarzami jak na zdjęciu paszportowym. Zoi oczywiście się nie spodobały. Parsknęła, ale trzeba przyznać, ulotka nie była najgorsza. Wysmakowana estetycznie, jakby wykuta z piaskowca, subtelna tak, że gdyby się ją wrzuciło do piaskownicy, można by ją przeoczyć. Oczywiście pod „Kamila Zaborska” widniała informacja, że osobniczka ta jest artystą grafikiem (Kamila nie znosiła kobiecych form zawodów, uważała je za idiotycznie egzaltowane, chciała być grafikiem, a nie graficzką), a potem była wzmianka, że trzeba przywrócić kulturze i sztuce należne jej miejsce, bo od tego zależy rozwój naszego społeczeństwa i przyszłość naszych dzieci.

– Nie masz szans w tych wyborach, mamo – skwitowała Łucja, pakując sobie do ust łyżkę zupy z ciecierzycą i jednocześnie gmerając palcem wskazującym drugiej ręki w telefonie.

– A ty to niby skąd wiesz? – chciała wiedzieć Kamila.

– Jakbyś kandydowała na kierowniczkę biblioteki w Radomiu, to byś wygrała.

– Ona niestety ma rację. – Zoya wydmuchała dym z płuc. Miała zwyczaj przerywanie jedzenia, żeby zapalić papierosa. Czasem jadła i paliła na raz, co było zdaniem Kamili obrzydliwe.

– Mamo, nie pal tyle, dbaj o siebie, jedz zdrowo.

– Jak ty się do matki odzywasz? – Zoya spojrzała na Kamilę oburzona, nie oczekując jednak odpowiedzi. – Ja to bym zjadła rury z kremem, a nie ciecierzycę.

Matylda spojrzała na babkę podejrzliwie. Jednak wiedziała, że wnuczka ma w pokoju arsenał czekolad?

– Mamusiu, a dlaczego nie można tańczyć leciutko tak jak piórko? Dlaczego? – Mała Malina ciągnęła Matyldę za rękaw, wyraźnie poruszona.

– Kto ci powiedział, że nie można, dziecino? – Zoya wyglądała, jakby chciała przypieprzyć temu, kto naopowiadał dziecku bzdur.

– Nikt, ja sama tak pomyślałam i się zmartwiłam.

– Nie martw się, można tańczyć leciutko jak piórko. Przecież twoja mama tak tańczy.

– Bo mamusia tańczy zawodowo. – Najśmieszniej było, kiedy pięciolatka używała zwrotów zasłyszanych u dorosłych.

– A my będziemy tańczyły amatorsko! Hopla!

Zoya porwała rozbawioną dziewczynkę, włączyła Erykah Badu, My eyes ar green, because i eat a lot of vegetableeeeeessssss, i tańczyły wkoło, wkoło, dookoła stołu. Leciutko jak piórka.

– Zwierząt nie wolno karmić jedzeniem ze stołu – powiedziała nagle Kamila, nie wiadomo po co i do kogo. Łucja parsknęła śmiechem. Im bardziej jej matka była poważna, tym bardziej ją bawiła.

Życie odbywało się u Zaborskich jak zwykle, ktoś tańczył, ktoś milczał, ktoś się spowiadał, ktoś żarł ukradkiem czekoladę, inny rozmawiał z kotami, ktoś miotał sarkazmem, a inny w tym czasie ćwiczył niezmąconą cierpliwość. Kobiety Zaborskie mieszkały w kamienicy w sercu krakowskiego Kazimierza i chociaż nigdy się nad tym nie zastanawiały, wiodły nieoczywiste, ale chyba szczęśliwe życie. Babka, córka, dwie wnuczki, prawnuczka, dwa koty i pies.

*

Wszystko, co namąciło w życiu kobiet Zaborskich, wydarzyło się w dwa tysiące szesnastym roku. Latem. A zaczęło się od słów „Ale pan pierdoli”, które Łucja wygłosiła do ojca swojego nowego chłopaka. Lecz póki co była wiosna, ranek. Zaborskie budziły się ze snu. Łucja dopiero miała poznać Jaśka.

Wtedy jeszcze świat wkoło był łaskawy, jak krakowska, niewychodząca poza przyjęte i szeroko zakrojone ramy nonszalancja. Lekkość bytu czasem wręcz doskwierała, ludzie żyli sobotnimi zabawami i pijaństwem, palili marihuanę i wciągali kokainę, tańczyli całymi nocami i włóczyli się od lokalu do lokalu, a głowy zaprzątało im tylko to, gdzie za tydzień się pobawią. Jeździli na narty w Alpy, urządzali wspólne gotowania po domach, biesiadowali w restauracjach, organizowali pikniki dla dzieci. Wszyscy z wszystkimi się lubili i uszczypliwie obmawiali. Nie było prawdziwych wielkich złości, nie było prawdziwych wrogów, tylko dąsy, które nie trwały dłużej niż dwa tygodnie. W takich warunkach można było popaść w melancholię, a nawet smutek, nie było wyraźnego celu, wroga, sensu. Umysły i dusze rozleniwiły się i niektórym nie chciało się doszukiwać złożonego piękna sfer niebieskich. To były warunki, w których Zoya mogła spokojnie zamykać się w swojej pracowni i obmyślać Kobietę Rewolucję.

Pracownia Zoi znajdowała się na Zabłociu, w jednej z pofabrycznych hal. Udało się tam wynająć sporą przestrzeń za nieduże pieniądze. Wtedy jeszcze nikt nie zaglądał do tej dzielnicy i postindustrialne przestrzenie nie miały pojęcia, że staną się modne. A stały się – i początkowo inspirująco opustoszałą dzielnicę zapełniła modna młodzież, kluby, galerie, restauracje i wszystko, co wypadało umieścić w postindustrialnej przestrzeni. Zoya kręciła nosem na towarzystwo, ale na razie nie miała zamiaru nigdzie się ruszać. Przeprowadzka pracowni rzeźbiarskiej jest gorsza od przeprowadzki dwupiętrowego domu. Dlatego nawet kiedy właściciel dwukrotnie podwyższył jej czynsz, nie zdecydowała się na ucieczkę z niespodziewanie modnej dzielnicy.

W pracowni czuła się jak w zbroi. Kiedy do niej wchodziła, to jakby ją na siebie wkładała. I naraz była oddzielona od irytująco głupich hałasów, alkoholowych koktajli i fatałaszków. Lokal był szeroki jak garaż dla autobusów i wysoki na dwadzieścia metrów. Połowa sufitu była przeszklona, a szyby płynnie spływały z dachu w dół, zatem także połowa ściany była ze szkła, a wodospad ten zatrzymywał się dwa metry nad podłogą. Dlatego nikt nie mógł do Zoi zaglądać, a kiedy ona sama chciała wyjrzeć na zewnątrz, musiała wspiąć się na drabinę. Zoya często popijała w ten sposób kawę, ubrana w roboczy kombinezon, taki sam, jaki noszą mężczyźni na budowach. Stała na drabinie dwa metry nad ziemią i przypatrywała się modnym ludziom siedzącym na leżakach, przy stoliczkach zrobionych z drewnianych skrzynek po napojach. Durna moda, wszyscy wszystko robią tak samo, jak zwykle. Jak zawsze. Nie złościła się, jedynie z rozczarowaniem zauważała tę niemożliwą do zarąbania prawidłowość.

Szyby były zawsze zakurzone. Od wewnątrz z powodu pyłu, który swoją pracą wzniecała Zoya, a od zewnątrz z powodu brudu tego świata i deszczowych zacieków. Zamglenie to w niczym nie przeszkadzało, przeciwnie, brudne szyby dodawały miejscu uroku, a latem chroniły przed nadmiernym słońcem. Zakurzone w pracowni było wszystko, także rośliny doniczkowe, które występowały tu w imponujących ilościach. Na środku stał ogromny stół, przy którym Zoya pracowała nad mniejszymi rzeźbami. Na nim leżały rozłożone, zawsze w nieładzie, narzędzia, dłuta, piły, imadła, szpachle, rękawice, a nawet siekiera. Stare ręczniki, brudne, aż sztywne. Kubki z resztkami herbaty i kawy, miednice, grube kije do mieszania materiału zamiast wielkich łych. Puszka pełna petów. Obok stołu stał podest, a na nim zwykle tkwiła jakaś niedokończona jeszcze ogromnych rozmiarów rzeźba. Pomniki Zoya porzuciła, po fatalnych próbach za komuny. Nienawidziła ich, potem już tylko raz wykonała pomnik psa, dla znajomej, do ogródka. A i tak nazywała go rzeźbą pośmiertną.

Obok solidnego podestu stały dwie drabiny. Jedna wysoka, druga niska. Ściany zastawione były półkami, ale nie zwykłymi, lecz gigantami, wielkimi, jakby nażarły się ciasteczek Alicji i rozrosły ku swojemu zdziwieniu do nienormalnych rozmiarów. Półki wysokości dwudziestu metrów. Póły. Na nich gipsowe nogi, głowy, torsy, niezidentyfikowane fragmenty jakichś całości, które być może nigdy nie będą miały szansy się ziścić. I rzeźby gotowe, te stały najniżej, czekały w blokach startowych na swoją kolej, na wyjście w świat. Pod gigantycznym oknem mieściła się półka ludzkich rozmiarów, wypełniona książkami, albumami i niezliczonymi przedmiocikami stanowiącymi dla Zoi inspirację. W najdalszym kącie pracowni przestrzeń została osłonięta parawanem, kiedyś chyba w stylu japońskim, teraz brudnym do tego stopnia, że stał się po prostu parawanem. Za nim stał pusty nieduży podest, na którym kiedyś miała stanąć Kobieta Rewolucja. Opus magnum Zoi Zaborskiej.

Rzeźbiarstwo Zoi stało pod znakiem wabi-sabi, to był jej symbol rozpoznawczy, marka i myśl przewodnia twórczości. Odszukać coś pięknego w niedoskonałym. Formować odlew z żywicy poliestrowej, skazując się na niepowodzenie. Żywica poliestrowa szybko zasychała, a Zoya powoli rzeźbiła. Ta walka między artystką a formą to był hazard Zoi. Co z tego wyszło, zależało nie tylko od niej, lecz także od czasu. Dlatego jej rzeźby wyglądały jak porzucone w połowie roboty, jak zaniechane. Mąż Zoi, góral, śmiał się gorzko, że także jego porzuciła jako niedoskonałego, a ich małżeństwo w stanie surowym. Nie chciała niczego usprawniać, uznała ten bajzel za dzieło skończone i sobie poszła. Zoya odpowiadała, że owszem, ale ona przecież darzy miłością ułomności, a męża kocha nadal. Nie mogła z nim tylko być, bo nie pozwalał jej żyć, jak chciała. Wszelkie inne ułomności między nimi były piękne i Zoya przechowywała je we wdzięcznej pamięci.

W młodości przyjaźniła się z dwiema wybitnymi