Heidi - Johanna Spyri - ebook + audiobook

Heidi ebook i audiobook

Johanna Spyri

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Heidi to powieść szwajcarskiej pisarki Johanny Spyri. Powieść należy do najlepiej znanych szwajcarskich dzieł literackich. Była wielokrotnie adaptowana dla potrzeb kina, telewizji (w postaci filmów i seriali, również animowanych) i teatru. Powstała również wersja musicalowa oraz gra komputerowa. Jest to historia kilkuletniej dziewczynki, którą ciotka podrzuca do domu nieznanego dziadka. Dziewczynka zamieszkuje z nim w chacie na alpejskiej hali. [http://pl.wikipedia.org/wiki/Heidi_(powieść)]. A co było dalej, dowiesz się miły czytelniku po przeczytaniu tej pięknej i uroczej książeczki do końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 6 min

Lektor: Magda Karel

Oceny
4,4 (30 ocen)
17
8
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lacerta_

Z braku laku…

"Heidi" to klasyka literatury dziecięcej i jak to u mnie często z tym gatunkiem bywa nie jestem zachwycona. Chociaż początkowo miałam skojarzenie z "Anią z Zielonego Wzgórza" to szybko okazało się, że w tej książce się nie zakocham. Bohaterowie byli dla mnie jedną masą postaci, bez wyraźnego zarysu charakterów i różnic w zachowaniu, ciężko było mi ich wyróżnić. Przygody Heidi niespecjalnie mnie zainteresowały, a tłumaczenie wszystkiego Bogiem w pewnym momencie zaczęło być irytujące i sprawiło, że postacie jeszcze bardziej wydawały mi się papierowe i marionetkowe. Zupełnie jakby same nie podejmowały decyzji, nie odczuwały konsekwencji swoich wyborów, a ich zachowanie nie przynosiło żadnej refleksji nas tym do dobre i złe. "Heidi" to dla mnie czytelniczy niewypał i nie jest to pozycja, którą komuś chciałabym polecić.
00

Popularność




Johanna Spyri

Heidi

na język polski przełożył Franciszek Mirandola

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Jessie Willcox Smith (1863–1935), Heidi and a goat (1922),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Heidi.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights).

Tekst na podstawie edycji: Johanna SpyriHeidi przekład autoryzowany F. Mirandoli Nakładem Wydawnictwa Polskiego, Poznań 1934 Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Heidi

Rozdział 1. W drodze do Halnego Dziadka.

Poza starem, pięknie położonem miasteczkiem, Mayenfeld, zaczyna się ścieżka, wiodąca przez zielone, pełne drzew łąki aż do podnóża gór wysokich, spozierających poważnie w dolinę. Zaraz od miejsca, gdzie ścieżka piąć się zaczyna wzwyż, widać wrzosowiska, krótką trawę, czuje się mocny zapach ziół górskich. Ścieżka wspina się stromo, wprost ku Alpom.

Pewnego pięknego, czerwcowego dnia, szła tędy wąską ścieżyną, o porannej godzinie, rosła, silnie zbudowana dziewczyna, góralka tych okolic, wiodąc za rękę dziecko, którego policzki pałały tak silnemi rumieńcami, że płomienisto błyszczały poprzez opaloną na brunatno od słońca skórę. Nic dziwnego. Mimo upalnego dnia, dziecko było tak opakowane, jakby miało uchronić się przed najsilniejszym mrozem. Mała dziewczynka mogła mieć około pięciu lat, trudno było jednak poznać, jaką jest jej postać naturalna, gdyż kilka sukienek, jedna na drugą wdzianych, oraz ogromna, czerwona chustka czyniły z niej bezkształtną bryłę. Nogi tkwiły w ciężkich, okutych trzewikach górskich, a dziecko pięło się z trudem w górę. Po jakiejś godzinie takiej wędrówki, od doliny ku górom, dotarły do wioszczyny góralskiej, na pół drogi do hali położonej, zwanej „osiedle.“ Teraz, z każdego niemal domu, to z okien, to z progów, to z drogi wołano na idące, bowiem znalazły się między swojakami.

Dziewczyna nie zatrzymywała się nigdzie, odpowiadając jeno mimochodem na pozdrowienia i pytania, i tak doszły obie do krańca osiedla, gdzie zrzadka tylko stały domy. Nagle doleciało z jednych drzwi wołanie:

— Zaczekaj no, Deto! Pójdę z tobą, bo też idę ku hali!

Deta przystanęła, a dziecko puściło jej rękę zaraz i siadło na ziemi.

— Czyś zmęczona, Heidi? — spytała towarzyszka.

— Nie! Gorąco mi tylko! — odparło dziecko.

— Zaraz dojdziemy na halę. Musisz się jeszcze trochę tylko namozolić, stawiaj duże kroki, a za godzinę będziemy w domu! — dodawała jej odwagi Deta.

Z drzwi domu wyszła zamaszysta, dobrotliwie wyglądająca kobieta i podeszła do nich. Mała dziewczynka wstała i poszła za dwoma znajomemi, które zaczęły zaraz rozmawiać z ożywieniem o mieszkańcach osiedla, oraz domostw rozsianych po okolicy.

— Gdzież to idziesz z tą małą, Deto? — spytała nagle kobieta. — To pewnie dziecko twej nieboszczki siostry?

— Tak! — odparła Deta. — Prowadzę ją na halę do Halnego Dziadka i tam zostać musi.

— Co? Ma zostać u Halnego Dziadka? Czy ci się pomieszało w głowie, Deto? Jakże możesz robić coś takiego! No, no, stary wyperswaduje ci to dokładnie, ręczę!

— Nie może tego uczynić, jest wszakże jej dziadkiem i musi coś uczynić. Dotąd miałam dziecko u siebie, teraz jednak powiadam ci, Barbaro, trafia mi się dobre miejsce i nie stracę go przez tę małą. Niechże dziadek zajmie się nią teraz.

— Ano tak! — przyznała Barbara żywo. — Gdyby był jak inni ludzie, naturalnie, ale znasz go przecież. Cóż jednak pocznie i to z tak małą dziewczyniną, w dodatku. Nie uchowa się ona u niego. Gdzież to jedziesz, powiedzże, Deto?

— Do Frankfurtu! Dostaję doskonałe miejsce. Moi państwo byli już zeszłego roku tutaj w kąpielach. Mieli pokoje na moim kurytarzu, a ja obsługiwałam ich. Chcieli, bym odrazu pojechała, ale nie mogłam się uwolnić. Tego roku są znowu, chcą mnie zabrać, a ja, oczywiście, pojadę, zaręczam ci, moja Barbaro.

— Nie chciałabym być w skórze tej dziewczyny! — wykrzyknęła Barbara, czyniąc gest wymowny. — Nikt nie wie na pewno, jak żyje tam ten stary dziwak. Nie wdaje się z nikim, nie chodzi do kościoła od długich lat, a kiedy, raz na rok, zejdzie do osiedla, oparty na kiju, wszyscy go unikają ze strachem. Krzaczaste brwi i ogromna broda, czynią go podobnym do starego poganina, czy leśnego człowieka, a każdy rad jest, że go nie spotyka sam na sam.

— To i cóż z tego? — odparła Deta z uporem. — Jest dziadkiem i musi dbać o dziecko. Nic złego przeto tej małej nie zrobi, bo on sam by za to odpowiadał, nie ja.

— Radabym wiedzieć, — powiedziała Barbara — co ten stary ma na sumieniu, że spoziera tak ponuro i przebywa sam na hali, i nie pokazuje się nigdy niemal wśród ludzi. Różności o nim opowiadają, a ty, Deto, musiałaś się także czegoś zapewne dowiedzieć od twej siostry?

— No tak! — przyznała. — Ale nie chcę mówić o tem, bo miałabym się zpyszna, gdyby to doń doszło.

Barbara zdawiendawna ciekawą była dowiedzieć się czegoś o starym Halnym Dziadku, żyjącym w niezgodzie widocznej z bliźnimi, o którym mówiono półgębkiem, nie stając ani po jego stronie, ani też, jakby ze strachu, przeciw niemu. Nie wiedziała także, dlaczego go zowią wszyscy w osiedlu „Halnym Dziadkiem.“ Nie mógł być przecież dziadkiem wszystkich mieszkańców osiedla. Barbara zwała go mimo to wraz z innymi Halnym Dziadkiem, bo inaczej trudno było. Pochodziła z doliny, z pod Prättigau, wyszła tu, w góry, zamąż i nie znała jeszcze dobrze wszystkich wydarzeń dawnych, oraz osobistości z czasów minionych, w osiedlu i okolicy. Deta, dobra jej znajoma, urodziła się w samem osiedlu, mieszkała tu z matką i wyniosła się przed rokiem dopiero. Matka zmarła, a Deta przyjęła miejsce pokojówki w wielkim hotelu w Ragaz, gdzie zarabiała sporo. Tegoż dnia rankiem przybyła z Ragazu wraz z Heidi. Aż do Mayenfeldu jechały na furze siana, zaproszone przez znajomego. Barbara postanowiła wykorzystać nadarzającą się sposobność, wzięła tedy Detę poufale pod ramię i rzekła:

— Ty wiesz na pewno, co prawda, a co nieprawda w tej całej ludzkiej gadaninie. Opowiedz mi tedy potrosze, co wiesz, i czy ten stary był zawsze takim postrachem wszystkich ludzi?

— Czy zawsze był takim, oczywiście, dokładnie wiedzieć nie mogę! — odrzekła Deta. — Mam lat dwadzieścia sześć, on zaś pewnie ze siedemdziesiąt przeszło, nie znałam go tedy za młodu, nie spodziewaj się wiele. Gdybym miała nadzieję, że nie rozniesie się to po całem Prättigau, mogłabym ci powiedzieć niejedno. Matka moja pochodziła z Domleschgu, a on także.

— Ach, Deto! Co mówisz? — zadąsała się potrosze Barbara. — Nie każdy w Prättigau jest plotkarzem, a ja, jeśli trzeba, umiem trzymać język za zębami. Mów, a nie pożałujesz na pewno.

— Ano dobrze! Ale dotrzymaj słowa! — odrzekła Deta, potem zaś obejrzała się, czy dziewczynka nie jest zbyt blisko, by podsłuchiwać, co mówi. Ale dziewczynki nie było nigdzie. Oddawna już została daleko w tyle, a rozmawiające nie zauważyły tego wcale. Deta rozglądała się wokoło. Ścieżka szła zygzakiem, ale z tej wysokości widać ją było, aż do samego niemal osiedla. Heidi znikła.

— Widzę ją, widzę! — powiedziała po chwili Barbara i dodała, pokazując boczną ścieżynę skalną: — Wspina się w górę razem z Pietrkiem-koźlarzem i jego trzodą. Czemuż to on wybrał się dziś tak późno na halę? Ale to właśnie jest dobre, gdyż będzie dozorował dziecko, a ty tymczasem opowiesz mi wszystko spokojnie.

— To dozorowanie nie sprawi Pietrkowi wiele trudu! — zauważyła Deta. — Dziewczyna jest, na swoje pięć lat, niezwykle mądra. Umie patrzeć na wszystko i radzić sobie, a wyjdzie jej to na dobre, bo stary ma za cały majątek tylko dwie kozy i lichy szałas halny.

— Czy nie miał nigdy nic więcej? — spytała Barbara ciekawie.

— On? Oczywiście, miał coś więcej nadto! — zapaliła się Deta do opowiadania. — Dawniej posiadał jedno z najpiękniejszych gospodarstw włościańskich w Domleschgu. Był starszym od brata swego, człowieka spokojnego i porządnego. Nic atoli nie robił, bawił się w pana, podróżował po całym kraju i przestawał z nieznanymi ludźmi. To też niedługo przegrał w karty i przepił gospodarstwo. Po opuszczeniu domu zmarli ze zgryzoty rodzice jego, jedno po drugiem, a brat doprowadzony do kija żebraczego, ruszył gdzieś w świat. Dziadek, pozbywszy się wszystkiego, prócz złej opinji, znikł także. Nie wiedziano zrazu, co się z nim stało, potem doszły wieści, że służy wojskowo w Neapolu, następnie zaś minęło kilkanaście lat bez żadnej wiadomości o nim. Po tym czasie, zjawił się nagle z powrotem w Domleschgu z podrosłym chłopcem i chciał go umieścić w domu któregoś z krewnych. Ale wszyscy pozamykali przed nim drzwi, nie chcąc go znać. Wówczas poprzysiągł rozgoryczony, że nie przybędzie już nigdy do Domleschgu, zamieszkał w osiedlu i żył tu z chłopakiem. Żonę swą poznał podobno w Bünden, skąd pochodziła, ale utracił ją rychło. Musiał mieć jeszcze trochę pieniędzy, gdyż syna Tobjasza wykształcił na cieślę. Był to chłopiec porządny i lubiano go w całem osiedlu. Staremu natomiast nie ufano, powiadając, że uciekł z wojska przed karą, z powodu zabójstwa popełnionego, oczywiście, nie na wojnie, ale rozumiesz, tak, w bójce. Myśmy jednak przyznali się do pokrewieństwa z nim, bo babka mojej matki i jego babka były siostrami rodzonemi. Nazwaliśmy go Dziadkiem ponieważ zaś przez ojca jesteśmy spokrewnieni z całem osiedlem, przeto wszyscy zwali go Dziadkiem, a odkąd osiadł na hali, zwie się „Halny Dziadek.“

— Cóż się stało z Tobjaszem? — wtrąciła rozciekawiona Barbara.

— Czekajże! Nie mogę opowiedzieć wszystkiego naraz! — oświadczyła Deta. — Tobjasz uczył się rzemiosła w Mels, potem zaś wrócił do osiedla, poślubił siostrę moją, Adelajdę, i żyli z sobą dobrze, gdyż kochali się oddawna. Jednego dnia spadła belka budującego się domu na głowę Tobjasza, tak że zginął na miejscu. Zaniesiono go do domu, a żona dostała, skutkiem przerażenia i żalu, silnej gorączki, z której się nie wyleczyła. Jako dziewczyna już nie miała sił i zapadała czasem w jakiś stan dziwny, graniczący ze snem, a jawą. Po kilku tygodniach po Tobjaszu, pogrzebano także i Adelajdę. Ludzie gadali szeroko o smutnym losie tej pary, a zdaniem ogółu była to kara, na jaką zasłużył sobie Dziadek, bezbożnem życiem swojem. Powiedziano to jemu samemu, proboszcz roztrząsał mu sumienie, nakłaniając do pokuty. On jednak uparł się, zamknął w sobie, a odtąd każdy mu uchodził z drogi. Naraz rozeszła się wieść, że Dziadek wywędrował na halę, nie schodzi stamtąd wcale niemal i żyje w niezgodzie z Bogiem i ludźmi. Małą, roczną dopiero córeczkę Adelajdy wzięłyśmy, wraz z matką, do siebie. Po śmierci matki dostałam miejsce w zakładzie kąpielowym, zaś dziewczynkę umieściłam u starej Urszuli w Pfäffersdorfie. Nawet po sezonie, zimą przebywałam w zakładzie. Było zawsze sporo roboty, a ponieważ umiem szyć i łatać, tedy nie zaznałam nigdy biedy. Wcześnie z wiosną przyjechali państwo z Frankfurtu, których obsługiwałam zeszłego roku, i oto zabierają mnie na dobre. Odjeżdżamy pojutrze, a służba ta dobrą jest, zaręczam ci.

— Chcesz dziecko zostawić tam, u starego dziwaka? Dziwi mnie to bardzo! — powiedziała Barbara z wyrzutem.

— No i cóż? — odrzekła Deta. — Zrobiłam wszystko, com zrobić powinna była! Wszakże trudno zabierać pięcioletnie dopiero dziecko do Frankfurtu? Ale dokądże to właściwie idziesz, Barbaro? Jesteśmy już na samej niemal hali.

— Mam tu właśnie w pobliżu interes do matki Piotrowej-koźlarki. Przędzie dla mnie len porą zimową. Bądź tedy zdrowa, Deto, życzę ci szczęścia!

Deta podała rękę towarzyszce i przystanęła, patrząc, jak zmierza ku małej, ciemnobrunatnej chatce, stojącej opodal w małej kotlince, dość dobrze osłoniętej od wiatru. Było to na pół drogi do osiedla, a zagłębienie skalne chroniło jako-tako nikłą budowlę. Mieszkać w tej napoły rozwalonej chałupinie i tak niebardzo musiało być bezpiecznie, gdyby zaś stała wyżej, wiejący potężnie wiatr halny, pod którego naporem trzeszczały ściany i brzęczały szyby, zmiótłby ją na pewno w dolinę.

Mieszkał tu Pietrek-koźlarz, jedenastoletni chłopak, który szedł każdego ranka do osiedla po kozy, potem zaś wiódł je na halę, gdzie przez dzień cały skubały krótką, pożywną trawę. O zachodzie, zbiegał zręczny Pietrek wraz z lekkonogą trzódką swoją do osiedla, wydawał ostry gwizd, kładąc palec w usta, a właściciele kóz schodzili się, by je odebrać. Najczęściej rodzice posyłali po nie małych chłopców i dziewczęta, gdyż łagodne kózki nie były niebezpieczne. Przez ten jeno krótki czas wieczorem obcował Pietrek z podobnemi sobie stworzeniami, zaś w ciągu całego lata miał jeno kozy za towarzyszy. W domu była matka i ślepa babka, ale Pietrek wyruszał wczas rano, a wracał z osiedla późno, rad jak najdłużej bawić się z dziećmi, to też przebywał w domu tyle tylko, by rano wypić mleka i przekąsić cbleba, wieczór zrobić to samo, a potem położyć się i spać, jak zabity. Ojciec jego, zwany także Piotrem-koźlarzem, gdyż uprawiał ten sam zawód, zginął parę lat temu, przywalony ścinanem drzewem. Matka jego miała imię Brygida, ale dla porządku, zwano ją Piotrową-koźlarką, zaś ślepa babka słynęła w całej okolicy pod nazwą „babka,“ poprostu.

Deta czekała dobre dziesięć minut, obzierając się wokoło za dziećmi i kozami, nie zobaczywszy ich jednak wyszła nieco wyżej, skąd mogła objąć spojrzeniem całą halę i zbocze, aż do osiedla. Rozglądała się długo, a niecierpliwość jej widniała wyraźnie w ruchach i wyrazie twarzy. Dzieci zbliżały się drogą okrężną, gdyż Pietrek znał różne miejsca, gdzie było coś dobrego do jedzenia dla kóz. Prowadził tedy trzodę drogą wielce krętą. Dziewczynka wspinała się zrazu z wysiłkiem za swym towarzyszem. Objuczona odzieżą, sapała głośno. Nie mówiąc słowa, spozierała to na Pietrka, który bosy, w lekkie spodenki ubrany, skakał tu i tam, to znów na lekkonogie kozy, kroczące bez trudu po skalnych głazach i przesadzające rozpadliny. Nagle Heidi usiadła, zezuła prędko trzewiki, zdjęła pończochy, zrzuciła czerwoną chustkę, oraz sukienkę, potem drugą, gdyż ciotka Deta włożyła na codzienną jeszcze odświętną, aby nie dźwigać tobołka, i została w lekkiej, białej sukienczynie o krótkich rękawkach. To ją rozweseliło wielce. Poskładała rzeczy na kupkę i doścignęła w podskokach Pietrka. Teraz było jej lekko, tak że skakała i wspinała się wzwyż najzręczniej z całego towarzystwa. Pietrek nie zauważył, że Heidi została w tyle. Ujrzawszy ją w nowym stroju, uśmiechnął się wesoło, obejrzał, a na widok kupki odzieży, usta rozwarł jeszcze bardziej, od ucha do ucha. Ale nie rzekł słowa. Czując się swobodną, wszczęła Heidi z Pietrkiem rozmowę. Musiał odpowiadać na liczne pytania, bo dziewczynka chciała wiedzieć, ile ma kóz, dokąd je wiedzie i co robi, podczas kiedy się pasą. Nakoniec dotarli oboje wraz z kozami do chaty, gdzie czekała Deta. Ledwo ich dostrzegła, wykrzyknęła głośno:

— Heidi, cóż to znaczy? Gdzież obie sukienki i chustka? Kupiłam ci przecież nowe trzewiki górskie i nowe pończochy! Gdzież się to wszystko podziało?

Dziewczynka wskazała spokojnie palcem na zbocze góry i rzekła:

— Tam!

Istotnie, leżała tam jakaś kupka, czerwony punkt na wierzchu musiał być właśnie chustką.

— Głuptasie nieznośny! — wykrzyknęła Deta. — Czemużeś się rozebrała? Cóż to znaczy?

— Nie potrzebuję tego wszystkiego! — odparła Heidi, zgoła bez skruchy.

— Głupia, nieznośna dziewczyno! — narzekała Deta. — Któż po to teraz pójdzie? Wszakże rzeczy leżą o pół godziny drogi! Pietrek, pobiegnij prędko i przynieś, cóż stoisz zagapiony i jakby w ziemię wrosły?

— Spóźniłem się dziś! — odrzekł Pietrek powoli, nie ruszając się z miejsca i słuchając, z rękami w kieszeniach, wybuchu Dety.

— Stojąc na miejscu i wytrzeszczając ślepia, spóźnisz się bardziej jeszcze. Chodźno tu! Dostaniesz coś ładnego! Patrz!

Pokazała mu nowego piątaka, który go olśnił poprostu. Bez słowa skoczył na dół, biegnąc najkrótszą drogą w kierunku leżącej odzieży i dopadł do niej ogromnemi susami. Spakowawszy wszystko, wziął zawiniątko pod pachę i wrócił tak szybko, że Deta go pochwaliła i dostał zaraz swoje pięć groszy. Pietrek schował pieniądz głęboko w kieszeń, a usta jego rozwarły się szerokim uśmiechem, nader bowiem rzadko miewał takie skarby.

— Zanieś mi to jeszcze do chaty Halnego Dziadka. Wszakże idziesz tamtędy! — powiedziała Deta, wspinając się po stromej uboczy, tuż za chatą koźlarzy.

Uczynił to chętnie i kroczył z tyłu, mając pod pachą tobołek, a w drugiej ręce bat pasterski. Heidi i kozy skakały wesoło wokoło niego. Po trzech kwadransach dotarli na halę, gdzie była chata starego Dziadka, na skalnej krawędzi zbudowana, wystawiona wprawdzie na wszystkie wiatry, ale dostępna również każdemu promieniowi słońca. Słał się stąd przepyszny widok w dolinę. Poza chatą rosły trzy stare, grube jodły, o gęstych, nieprzecinanych gałęziach. Powyż chaty wiodła jeszcze droga wzwyż, aż ku prostopadłym niemal, szarym skałom. Zpoczątku snuła się przez piękne, trawiaste wyże, potem kamieniska porosłe zrzadka krzakami, i przepadała wkońcu pośród nagich zwałów i bloków kamiennych.

Od strony doliny stała ławka, przymocowana do ściany. Tutaj siedział stary Dziadek z fajką w ustach, rękami na kolanach i patrzył spokojnie na nadchodzącą czeredę z kóz i dzieci złożoną. Deta została w tyle. Heidi nadbiegła pierwsza i podszedłszy do starego, powiedziała, podając rękę:

— Dzieńdobry, dziadku!

— Hm, hm?... Cóż to znaczy? — odrzekł starzec szorstko, podał dziewczynce rękę ruchem niecierpliwym i jął patrzeć długo, przenikliwie z pod gęstych brwi. Heidi wytrzymała to spojrzenie, nie mrugnąwszy ni razu oczyma. Dziadek stary, kudłaty, z długą brodą i brwiami podobnemi do rozczochranych krzaków, był dla niej bardzo zajmującym przedmiotem obserwacji. Po chwili nadeszła ciotka i Pietrek, który stanął opodal, ciekawy dalszego ciągu.

— Dzieńdobry, Dziadku! — powiedziała Deta, podchodząc. — Przyprowadzam do was córkę Tobjasza i Adelajdy. Nie poznacie jej zapewne, gdyż miała zaledwie rok, gdyście ją widzieli po raz ostatni.

— Cóż ma do roboty to dziecko u mnie? — spytał szorstko. — A ty, urwiszu, — krzyknął na Pietrka — znowu się spóźniłeś, idź mi przeto natychmiast z kozami, a zabierz i moje!

Pietrek usłuchał niezwłocznie i znikł, gdyż Dziadek spojrzał nań wcale nie dwuznacznie.

— Ta mała musi zostać u was, Dziadku — odparła Deta. — Sądzę, żem uczyniła, com była uczynić powinna dla Heidi przez te cztery lata, teraz na was kolej zaopiekować się nią.

— Tak? — powiedział starzec, spoglądając bystro na Detę. — A jeśli będzie tęskniła za tobą, płakała i jęczała, jak to czynią zwykle takie głuptaski, to cóż pocznę wówczas?

— Wasza w tem głowa, Dziadku! — odrzuciła. — I mnie nikt nie powiedział, co mam począć, gdym roczne dziecko trzymała w ramionach, mając i tak dość troski o utrzymanie własne i matki. Teraz muszę jechać w służbę, wy zaś jesteście najbliższym krewnym Heidi. Jeśli nie chcecie, by tu została, zróbcie, co wam się podoba, biorąc oczywiście na swą odpowiedzialność, jeśli zmarnieje. Sądzę jednak, że nie macie potrzeby bardziej jeszcze obciążać sumienia.

Deta czuła, że nie postępuje jak należy, przeto w podnieceniu, stąd pochodzącem, powiedziała więcej, niż to było jej zamiarem. Na ostatnie słowa, wstał Halny Dziadek z ławki i spojrzał na nią tak, że się cofnęła parę kroków. Potem starzec wyciągnął rękę i rzekł rozkazująco:

— Wracaj tam, skądeś przyszła i nie pokazuj mi się rychło na oczy!

Deta nie czekała powtórnego wezwania.

— Bądźcie tedy zdrów i ty, Heidi! — rzekła śpiesznie i jęła biec z góry co prędzej, nie ustając, aż do samego osiedla, gdyż wnętrzne podniecenie pędziło ją jak para lokomotywę. W osiedlu nawoływano ją bardziej jeszcze, niż przedtem, gdyż dziwiła wszystkich nieobecność Heidi. Znali dobrze Detę, wiedzieli, czyjem dzieckiem jest Heidi i jakie były jej dzieje. To też ze wszystkich drzwi i okien rozbrzmiewały pytania:

— Deto, gdzieś podziała dziecko?

— Zostało na hali u starego Dziadka! Wszakże słyszycie, co mówię!

Bolało ją bardzo, gdy słyszała, jak kobiety mówiły z wyrzutem:

— Jakżeś mogła tak postąpić? Biedna Heidi!

Albo znów:

— Jakżeś mogła takie bezbronne, głupiutkie dziecko zostawić tam, wśród pustkowia?

Potem na nowo żałowały kobiety:

— Biedna, biedna Heidi!

Deta biegła co sił i odetchnęła dopiero, gdy głosy zostały daleko, poza nią. Nie była z sobą w porządku, gdyż matka zleciła jej, umierając, opiekę nad dzieckiem. Uspakajała się tylko, mówiąc sobie, że łatwiej jej będzie przyjść z pomocą siostrzenicy, gdy zarobi w służbie dużo pieniędzy. Cieszyła ją jednocześnie myśl, że zejdzie z oczu ludzi męczących ją uwagami i osiągnie dobry zarobek.

Rozdział 2. U Dziadka.

Po odejściu Dety siadł stary dziadek z powrotem na ławce i jął puszczać z fajki wielkie kłęby dymu. Patrzył przytem w ziemię i milczał. Heidi rozglądała się tymczasem radośnie wokoło, zobaczyła przybudowaną do chaty stajenkę na kozy i zajrzała do wnętrza. Była pusta. W ciągu dalszych poszukiwań, doszła do trzech starych jodeł. Wiatr dął poprzez gałęzie, a szczyty drzew szumiały rozgłośnie. Heidi przystanęła, nadsłuchując. Gdy wiatr przycichł nieco, obeszła chatę i wróciła drugą stroną do dziadka. Zastawszy go w tej samej co przedtem pozycji, stanęła przed nim, założyła ręce na plecy i zaczęła mu się przypatrywać. Po chwili podniósł głowę i zapytał, patrząc na stojącą nieruchomo:

— Cóż myślisz teraz robić?

— Chcę zobaczyć, co jest tam w środku, w chacie! — odparła.

— Chodźże więc! — zadecydował, wstał i skierował się ku drzwiom. — Zabierz z sobą tobołek z odzieżą! — rozkazał, stojąc w progu.

— Niepotrzebne mi to już! — oświadczyła Heidi.

Starzec obrócił się i spojrzał przenikliwie na dziecko, którego czarne oczy gorzały od ciekawości, co też może się znajdować w chacie.

— Mądre, zda się, dziecko! — mruknął pod wąsem i dodał: — Dlaczegóż jest ci to już niepotrzebne?

— Chcę zobaczyć, co jest tam w środku, w chacie! 

— Wolę chodzić jak kózki, lekko, na cienkich nóżkach.

— Zgoda, chodź sobie, ale zabierz te rzeczy, — rozkazał dziadek — schowamy je do szafy.

Usłuchała natychmiast. Dziadek otwarł drzwi i wszedł, a Heidi za nim. Znaleźli się w obszernej izbie, stanowiącej jedyną ubikację chaty. Był tu stół ze stołkiem, w jednym kącie znajdowało się legowisko dziadka, w drugim ognisko, z wielkim kotłem, a po drugiej stronie widniały w ścianie wielkie drzwi. Dziadek otwarł je. Była to właśnie szafa. Wisiała tu jego odzież, na półce leżało kilka koszul, pończochy, ręczniki, na drugiej ujrzała Heidi kilka talerzy, kubków i szklanek, zaś na najwyższej leżał duży, okrągły chleb, wędzone mięso i ser. Szafa ta mieściła w sobie wszystko, co posiadał dziadek i czego potrzebował do życia. Gdy tylko szafa została otwarta, zbliżyła się prędko Heidi i wepchała swój tobołek głęboko, za odzież dziadka, tak by było jak najtrudniej znaleźć to wszystko. Potem spojrzeniem objęła izbę i spytała:

— Gdzież będę spała, dziadku?

— Gdzie zechcesz! — odparł.

Spodobało się to bardzo Heidi. Jęła szukać po wszystkich kątach, gdzieby sobie urządzić posłanie. Nad legowiskiem dziadka był w powale otwór, do którego wiodła drabina. Heidi weszła po niej na strych. Znalazła tam całe kupy wonnego siana, a przez okrągłą lukę widać było dolinę, aż po krańce widnokręgu.

— Tutaj będę spała! — krzyknęła dziadkowi z góry. — Ślicznie tu! Chodź, dziadku, i zobacz sam!

— Znam to, znam! — odpowiedział z dołu.

— Urządzę sobie legowisko! — powiedziała, krzątając się ochoczo. — Musisz jednak przyjść i przynieść mi prześcieradło, bo na łóżku musi być prześcieradło, zanim się ktoś położy.

— Tak, tak! — mruknął, po chwili podszedł do szafy, zaczął w niej grzebać, wyciągnął z pod koszul wielkie, grube płótno, od biedy udawać mogące prześcieradło, i wszedł po drabinie. Zastał na strychu porządne posłanie. Siano nastroszone było w miejscu, gdzie miała spocząć głowa, zwrócona wprost ku krągłemu otworowi.

— Dobrześ to zrobiła! — pochwalił. — Ale zaczekaj jeszcze! — wziął sporą naręcz siana i pogrubił dwukrotnie posłanie, by leżąca nie odczuwała twardego podłoża i powiedział: — Tak! Teraz nakryjemy to prześcieradłem!

Heidi objęła oburącz płótno, ale zaledwo je unieść zdołała, tak było ciężkie. Wyszło jej to zresztą na korzyść, gdyż spoistej materji nie przebijały ostre źdźbła siana. Rozpostarli je oboje na sianie, a ponieważ było za długie i za szerokie, Heidi podwinęła brzegi pod siano. Łóżko wyglądało teraz porządnie i czysto. Heidi patrzyła na nie zamyślona, potem zaś rzekła:

— Zapomnieliśmy o czemś jeszcze, dziadku!

— O czemże to? — spytał.

— O kołdrze. Kładąc się do łóżka, trzeba wejść pomiędzy prześcieradło a kołdrę.

— Tak myślisz? A jeśli ja nie mam kołdry?

— To nic! — uspokoiła go. — Zamiast kołdry wziąć można siana!

To powiedziawszy, ruszyła Heidi do sterty, ale ją powstrzymał.

— Czekajże, zaraz wrócę!

Zeszedł na dół i podszedł do swego legowiska. Po chwili przyniósł gruby, płócienny wór, położył go na podłodze i spytał:

— To lepsze od siana, nieprawdaż?

Heidi chwyciła wór oburącz, chcąc go rozłożyć, ale małe rączki nie mogły podołać ciężkiej tkaninie. Dziadek pospieszył z pomocą i wnet łóżko zostało przykryte. Heidi patrzyła na nie z podziwem, potem zaś oświadczyła:

— Śliczne mam łóżko i kołdrę! Chciałam, by już noc nadeszła i bym się mogła położyć.

— Sądzę, że możnaby przedtem zjeść coś, jak myślisz?

Pod wrażeniem przysposobienia łóżka, zapomniała Heidi o wszystkiem innem. Teraz atoli, na wzmiankę o jedzeniu, uczuła silny głód. Wczesnym rankiem dostała kawałek chleba i filiżankę cienkiej kawy, potem zaś odbyła daleką drogę. To też przystała zaraz, mówiąc:

— I ja tak myślę.

— Skoro jesteśmy jednej myśli, zejdź tedy! — powiedział i zeszli oboje do izby. Dziadek podszedł do ogniska, odsunął wielki kocioł, nastawił mniejszy, wiszący na łańcuchu, potem zaś usiadłszy na drewnianym zydlu, rozdmuchał węgle i dołożył drzewa. Niedługo w kociołku zaczęło syczeć, a dziadek obracał tymczasem nad ogniem wielki kawał sera, zatknięty na długi żelazny widelec! Ser nabrał ze wszystkich stron pięknego, złotego koloru. Heidi przypatrywała się temu z wielkiem zaciekawieniem. Nagle jednak coś jej widocznie wpadło do głowy, gdyż pobiegła do szafy i zaczęła się żywo krzątać. Po chwili wrócił dziadek do stołu z garnkiem i upieczonym serem w rękach. Zastał już krągły chleb, dwa talerze i dwa noże pięknie ułożone. Heidi dostrzegła wszystko w szafie i domyśliła się, czego będzie trzeba do jedzenia.

— Dobrze, że sama potrafisz coś zrobić, — pochwalił ją, kładąc ser na chlebie — ale brak czegoś jeszcze na stole.

Heidi spojrzała na garnek, z którego buchała obiecująco para, i pobiegła do szafy. Znalazła jedną tylko miseczkę. Ale nie długo trwało jej zakłopotanie. Chwyciła jedną z dwu stojących na półce szklanek i wróciła do stołu.

— Umiesz sobie, jak widzę, poradzić! — powiedział. — Gdzież będziesz teraz siedziała?

Na jedynym stołku siedział sam dziadek. Heidi skoczyła do ogniska, przyniosła zydel i usiadła.

— Siedzisz, coprawda, — zauważył — tylko trochę za nisko. Z mego stołka także byś nie dosięgła stołu. Ale poradzimy i na to.

Wstał, napełnił miseczkę gorącem mlekiem, postawił ją na stołku i przysunął do zydla, tak że Heidi miała swój własny stół. Dziadek położył przed nią duży kawałek chleba i złocistego sera, potem zaś powiedział: — Jedz, Heidi! — Sam usiadł na krawędzi stołu i zaczął się posilać. Heidi chwyciła oburącz miseczkę i zaczęła pić, piła, piła bez przestanku. Pragnienie, wywołane długą podróżą, wystąpiło teraz dopiero właśnie. Po chwili odetchnęła głęboko, gdyż pijąc łapczywie, zapomniała oddychać, i postawiła na stołku pustą miseczkę.

— Smakuje ci mleko? — spytał dziadek.

— Nigdy nie piłam tak dobrego mleka! — oświadczyła Heidi.

— Dostaniesz jeszcze — rzekł na to, napełnił miseczkę powtórnie i postawił przed dziewczynką, która teraz zajadała chleb, posmarowany złocistym, miękkim jak masło serem. Smakowało jej bardzo, popijała mlekiem i miała bardzo zadowoloną minę. Po jedzeniu poszedł dziadek do stajni, by ją uporządkować. Heidi przyglądała się z zaciekawieniem, jak zamiatał, a potem rozrzucał świeżą mierzwę, by kozom było wygodnie spać. Następnie ruszył dziadek ku zaroślom. Wyciął tam kilka długich kijków, zaczął majstrować koło sporej deski, wiercił dziury, klepał, kuł, wbijał gwoździe i oto nagle zrobił się z tego wszystkiego stołek taki sam jak dziadka, tylko dużo wyższy.

— Cóż to jest, Heidi? — spytał wkońcu dziadek.

— To jest mój stołek, bo taki wysoki. Jakżeś prędko go zrobił, dziadku! — powiedziała, zdjęta wielkim podziwem.

— Zdaje sobie sprawę z wszystkiego, na co patrzy! — mruknął pod wąsem. Potem jął krążyć wokoło chaty. Gdzieniegdzie wbił gwóźdź, poprawił coś u drzwi, chodził długo z młotkiem i gwoźdźmi w rękach, łatając to i owo, lub usuwając co niepotrzebne. Heidi chodziła za nim krok w krok, patrzyła nań nieustannie, a wszystko co robił, wydawało jej się wielce zabawnem.

Na tem im upłynął czas do wieczora. Stare jodły zaszumiały rozgłośniej, gdyż silny wiatr rozkołysał ich gęste korony. Heidi słuchała tego szumu z zachwytem nieopisanym, skakała wesoło dookoła drzew, doznając ogromnej radości, a dziadek patrzył na nią, stojąc pod drzwiami stajni. Nagle zabrzmiał przenikliwy gwizd. Heidi przerwała skakanie, a dziadek wyjrzał w stronę gór. Trzoda kóz pędziła w szalonych skokach wąską ścieżyną, a pośrodku nich biegł Pietrek. Heidi wydała okrzyk radości i rzuciła się między kozy, witając zosobna każdą, starą znajomą z dzisiejszego ranka. Pod chatą zatrzymało się wszystko, a ze stada wyszły dwie, smukłe kózki, biała i brunatna. Zbliżywszy się do dziadka, zaczęły lizać jego palce, w których miał sól. Tak czynił każdego wieczora, witając zwierzęta swoje. Pietrek popędził dalej trzodę, a Heidi głaskała jedną i drugą kozę, potem zaś zabiegła wokoło, by je pogłaskać także z drugiej strony, i radowała się niemi bardzo.

— Czy one naprawdę nasze? Czy obie nasze, dziadku? — pytała. — Czy pójdą do stajni? Czy zostaną u nas na zawsze? — Pytała i pytała, tak, że dziadek z trudem jeno mógł wtrącić swoje „Tak, tak.“

Gdy kozy sól zlizały, powiedział:

— Przynieś teraz swą miseczkę i chleb.

Heidi przyniosła posłusznie jedno i drugie. Dziadek udoił z białej kozy pełną miseczkę mleka, ukroił chleba i rzekł:

— Jedz teraz, potem zaś idź spać! Ciotka Deta zostawiła dla ciebie zawiniątko, są tam koszule i inne drobiazgi. Znajdziesz je, w razie potrzeby, w szafie. Ja się zajmę kozami. Dobranoc!

— Dobranoc, dziadku! Dobranoc! A jakże się zowią nasze kózki? Jak się zowią, dziadku? — spytała, biegnąc za odchodzącemi.

— Biała zwie się Białuszka, a brunatna Buraska! — odpowiedział.

— Dobranoc, Białuszko! Dobranoc, Burasko! — wykrzyknęła z całej siły, bo kozy weszły już do stajni. Potem siadła na ławce, zaczęła jeść i pić, ale musiała się spieszyć, gdyż wiatr dął tak silnie, że jej omal nie zdmuchnął z siedzenia. Skończywszy, weszła po drabinie do swej sypialni, wsunęła się pod kołdrę i za chwilę spała, tak smacznie, jakby leżała w książęcem łożu. Niedługo potem, jeszcze przed zupełnem zapadnięciem nocy, położył się także dziadek. Wstawał zawsze razem ze słońcem, a wiadomo, że w górach słońce wschodzi, latem, bardzo wcześnie. Wiatr nabrał w nocy takiej siły, iż cały dom drgał, belki trzeszczały, w kominie wyło żałośliwie, a mniejsze gałęzie starych jodeł spadały, raz po raz, na ziemię. Dziadek wstał, mruknął pod wąsem: — Pewnie się boi ta mała! — wszedł na strych i zbliżył się do legowiska Heidi. Szybko przelatujące chmury zakrywały, to znów odsłaniały księżyc. Teraz właśnie padły na dziecko jasne promienie przez krągły otwór dachu. Leżała spokojnie, zarumieniona z powodu ciężaru kołdry, podłożywszy pod głowę krągłe ramię, i śniło się jej zapewne coś miłego, gdyż miała rozradowaną buzię. Dziadek patrzył na nią, póki było jasno, potem zaś wrócił na swoje legowisko.

Rozdział 3. Na pastwisku.

Przenikliwy gwizd zbudził Heidi wczesnym rankiem. Rozwarłszy oczy, ujrzała pęk złocistych promieni, które padając przez otwór przepajały jej posłanie, siano i wszystko wokoło przecudną poświatą. Rozglądała się przez chwilę, zdumiona wielce, gdyż nie wiedziała, gdzie jest. Dopiero gruby głos dziadka przypomniał jej, skąd przybyła i że jest u dziadka na hali, nie zaś u starej Urszuli, która była całkiem głucha, a siedziała ciągle przy ognisku, gdyż drżała zawsze z zimna. Nie pozwalała ona Heidi wychodzić z izby, dlatego że, nie słysząc, chciała ją mieć ciągle na oczach. Ciasno było nieraz Heidi w izbie i radaby była wybiec w pole. To też rozradowała się, wspomniawszy, gdzie jest, ile nowości poznała wczoraj, ile ich dziś ujrzy, a zwłaszcza Białuszkę i Buraskę. Wyskoczyła co prędzej z pościeli i w ciągu kilku minut wdziała to, co miała na sobie dnia ubiegłego, a było tego bardzo mało. Zeszła po drabinie i wyskoczyła za próg chaty. Stał tu Pietrek ze swoją trzodą, a dziadek wyprowadzał właśnie obie kozy ze stajni, celem przyłączenia do reszty towarzystwa. Heidi pobiegła przywitać je.

— Czy pójdziesz na pastwisko? — spytał dziadek, a Heidi podskoczyła wysoko z radości. — Ale przedtem trzeba się umyć. Inaczej słońce wyśmieje cię. Jest czyste i lśniące, więc nie lubi brudasów. Tam, oto, masz przygotowane, co trzeba!

Wskazał na wielki ceber pełny wody, stojący przed drzwiami w słońcu. Heidi pobiegła i dopóty się pluskała i myła, aż była czyściuteńka. Tymczasem dziadek wszedł do chaty, mówiąc do Pietrka:

— Chodźno tu, kozi generale, i weź ze sobą plecak!

Zdumiony