Hector Servadac. Część 2 - Juliusz Verne - ebook

Hector Servadac. Część 2 ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

W Algierii, w pobliżu Mostaganem, kapitan Servadac przeprowadza badania topograficzne ze swoim ordynansem Ben Zoufem. To spokojne zadanie zostaje nagle przerwane przez straszliwy wstrząs, po którym następują niewytłumaczalne zjawiska meteorologiczne. Obaj mężczyźni zauważają, że region został właśnie głęboko zmieniony i że z Algierii pozostała jedynie wyspa.

Bogaty próżniak, hrabia Timaszew, bierze ich na pokład swojego szkunera i wyruszają na eksplorację znacznie mniejszego Morza Śródziemnego. Znajdują jedynie kawałek Skały Gibraltarskiej i kilka stromych wysepek, pozostałości po Hiszpanii i Włoszech. Dołączają do nich rozbitkowie różnych narodowości. Co się stało?

Odpowiedzi udzieli astronom Palmyrin Rosette, który został uratowany przed zamarznięciem w warunkach ekstremalnych, gdyż Morze Śródziemne zamieniło się w pole lodowe. Naukowiec ujawnia, że odkrył nową kometę, Gallię, i że kiedy uderzyła ona w Ziemię, właśnie wyniosła jej fragment w przestrzeń kosmiczną. Gdy Gallia oddala się coraz bardziej od Słońca, nagłe zaostrzenie klimatu staje się jasne.

Energiczny Servadac przejmuje rządy w małej kolonii; dzięki niemu ocaleni organizują się i znajdują schronienie w głębi aktywnego wulkanu, który zapewnia im ciepło. Na swojej wędrującej planecie odbywają długą, dwuletnią podróż przez Układ Słoneczny, mijając Jowisza i Saturna.

Jednak Gallia nieubłaganie wraca na Ziemię z zawrotną prędkością. Aby uniknąć śmiertelnego szoku, wszyscy zajmują miejsce w ogromnym balonie na gorące powietrze, który natychmiast zostaje wessany przez atmosferę planety. Punktem zejścia jest właśnie ten region Algierii, w którym na początku był Servadac. Oficer ze zdumieniem stwierdza, że nic się nie zmieniło: nie ma śladu po pierwotnej katastrofie. Uczestnicy tej fantastycznej podróży, wszyscy oszołomieni, rozstaną się, nie zrozumiawszy, czy był to sen, czy prawdziwa przygoda. Servadac wolał milczeć, ale Rosette zawsze utrzymywał, że jego kometa istnieje.

2023 Hector Servadac

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn; redakcja Marzena Kwietniewska-Talarczyk; ilustracje Paul Dominique Philippoteaux (zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego; [wstęp Krzysztof Czubaszek]; skład Andrzej Zydorczak

Wydanie I [w tej serii]

Ruda Śląska: Wydawca: JAMAKASZ Andrzej Zydorczak

Inowrocław: druk i oprawa TOTEM.com.pl Sp. z o.o.

2 t.: tom 1 278,[2] s.; [47] ilustracji cz.-b., 8 kart tablicowych kolorowych, 1 mapka; tom 2 253,[11] s.; [42] ilustracji cz.-b., 8 kart tablicowych kolorowych; 21,5×15,5 cm

([seria:] „Biblioteka Andrzeja”, Tom 104 i Tom 105; Patron serii „Biblioteka Andrzeja”: Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a

Nakład: 200 egz. numerowanych

 

ISBN 978-83-66980-97-6 (całość), 978-83-66980-86-0 (część pierwsza), 978-83-66980-98-3 (część druga),  oprawa tekturowa lakierowana

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Juliusz Verne

 

 

Hector Servadac

Podróże z przygodami poprzez Układ Słoneczny

Część 2

 

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn

Sto dwudziesta czwarta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: Hector Servadac

Voyages et aventures à travers le monde solaire

 

© Copyright for the Polish translation by Janusz Pultyn, 2023

 

105 ilustracji, w tym 16 kart tablicowych kolorowych: Paul Dominique Philippoteaux (zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2023

 

ISBN 978-83-66980-88-4 (całość)

ISBN 978-83-66980-90-7 (część 2)

Rozdział I

W którym trzydziesty szósty mieszkaniec sferoidy gallijskiej zostaje przedstawiony bez zastosowania etykiety

 

Trzydziesty szósty mieszkaniec Gallii znalazł się wreszcie na Gorącej Ziemi. Jedyne słowa, ledwo zrozumiałe, jakie zdołał wypowiedzieć, brzmiały:

– Moją kometą, tak, moją kometą!

Co miała znaczyć owa odpowiedź? Czy uczony chciał przekazać, że niewytłumaczalny do tej pory fakt wystrzelenia w przestrzeń oderwanego od Ziemi ogromnego odłamka był wynikiem zderzenia z kometą? Czy do tego zderzenia doszło na orbicie ziemskiej? Której z dwóch asteroid samotny mieszkaniec Formentery nadał nazwę Gallia, ciału niebieskiemu z warkoczem czy odłamkowi wyrzuconemu w Układ Słoneczny? Na te pytania mógł odpowiedzieć tylko naukowiec, który dopiero co tak stanowczo domagał się „swojej komety”!

W każdym razie to ten umierający człowiek był niepodważalnie autorem notatek podnoszonych z wody podczas rejsu badawczego „Dobryny”, astronomem, który sporządził dokument przyniesiony na Gorącą Ziemię przez gołębia pocztowego. Tylko on mógł wrzucać do morza futerały i antałki oraz zwrócić wolność ptakowi, którego instynkt pokierował ku jedynemu nadającemu się do zamieszkania i zamieszkanemu obszarowi nowego ciała niebieskiego. Ten naukowiec – bez wątpienia był nim bowiem – poznał zatem niektóre dane dotyczące Gallii. Umiał zmierzyć jej narastającą odległość od Słońca, obliczyć spadek prędkości ruchu po orbicie. Czy jednak – a to pytanie było najważniejsze – obliczył kształt jej orbity i rozpoznał, czy asteroida porusza się po hiperboli, paraboli czy po elipsie? Czy wyznaczył tę krzywą, obserwując trzy kolejne położenia Gallii? Czy wreszcie wiedział, czy nowe ciało kosmiczne jest w pożądanym stanie pozwalającym mu wrócić na Ziemię i po jakim czasie to nastąpi?

Takie właśnie pytania zadawał hrabia Timaszew najpierw sobie, a potem kapitanowi Servadacowi i porucznikowi Prokopowi. Ci nie mogli udzielić mu odpowiedzi. Podczas podróży powrotnej rozważali i omawiali różne hipotezy, ale nie zdołali ich rozstrzygnąć. I niestety należało się obawiać, że jedynego człowieka, który najpewniej byłby w stanie wskazać rozwiązanie tego problemu, przywieźli w stanie agonalnym! Gdyby umarł, należałoby się wyrzec wszelkiej nadziei na to, że kiedykolwiek poznają przyszłość gallijskiego świata!

Należało więc za wszelką cenę wyrwać śmierci ciało astronoma, które przestało już dawać oznaki życia. Dobrze zaopatrzonej w leki apteczki „Dobryny” nie dałoby się wykorzystać lepiej niż w celu uzyskania tego ważnego celu. Sięgnięto do niej natychmiast po zachęcającym spostrzeżeniu Ben-Zoufa:

– Do dzieła, panie kapitanie! Nawet pan sobie nie wyobraża, jak twardzi są ci uczeni!

Przystąpiono zatem do leczenia umierającego, nacierając go zewnętrznie masażami tak mocnymi, że pogorszyłyby stan żywego człowieka, a wewnętrznie napełniając kordiałami tak pobudzającymi, że ożywiłyby martwego.

To Ben-Zouf na zmianę z Negretem zajmowali się masażami zewnętrznymi i można być pewnym, że ci dwaj silni masażyści wykonywali swoje zadanie sumiennie.

W tym czasie Hector Servadac zastanawiał się daremnie, kim jest ów Francuz, którego właśnie uratował na Formenterze, i w jakich okolicznościach musiał się z nim zetknąć.

A przecież powinien był go rozpoznać. Widywał go wszakże, gdy był w wieku nie bez powodu nazywanym niewdzięcznym, gdyż właśnie taki jest zarówno w sferze psychicznej, jak i fizycznej.

Owym uczonym, który leżał teraz w wielkiej sali Ula Niny, był bowiem nikt inny jak dawny nauczyciel fizyki Hectora Servadaca w Lycée Charlemagne.

Nauczyciel ten nazywał się Palmyrin Rosette. Był prawdziwym uczonym, bardzo dobrym we wszystkich naukach ścisłych. Po pierwszym roku nauki Hector Servadac opuścił Lycée Charlemagne i wstąpił do Saint-Cyr. Potem zaś on i jego były nauczyciel nie spotkali się więcej i zapomnieli o sobie, a raczej mogło się tak wydawać.

 

Uczeń Servadac, jak wiadomo, w potrawę wiedzy szkolnej wgryzał się zawsze bez śladu apetytu. Z jakim wszakże upodobaniem dokuczał figlami nieszczęsnemu Palmyrinowi Rosette’owi, wspomagany przez kilku innych, równie jak on niesfornych kolegów!

Któż bowiem w laboratorium dosypywał do wody destylowanej kilka ziarenek soli, co powodowało rozmaite niespodziewane reakcje chemiczne? Któż ze zbiornika barometru wylał kroplę rtęci, aby wskazania przyrząd były w całkowitej sprzeczności ze stanem pogody? Któż podgrzał termometr na kilka chwil przed tym, jak profesor miał go sprawdzić? Któż umieszczał żywe owady między okularem a soczewką mikroskopu? Któż zrywał izolację maszyny elektrycznej, tak iż nie można było już uzyskać choćby jednej iskry? Któż wreszcie wywiercił niewidoczną dziurkę w płycie podtrzymującej klosz maszyny pneumatycznej, przez co Palmyrin Rosette tracił siły w próbach wypompowania wciąż napływającego powietrza?

Takich właśnie wybryków dopuszczał się zwykle uczeń Servadac i jego przesadnie żartujący wspólnicy.

A owe złośliwe psoty tym bardziej korciły uczniów, że ich nauczyciel był wielkim cholerykiem. Dlatego rozpalał się do czerwoności i wybuchał gniewem, co rządzące w Charlemagne urwisy przyjmowały z ogromną radością.

Dwa lata po odejściu Hectora Servadaca z liceum Palmyrin Rosette, który uważał się raczej za kosmografa niż fizyka, porzucił nauczanie, chcąc się poświęcić głównie badaniom astronomicznym. Próbował znaleźć pracę w obserwatorium, ale przez zrzędliwy charakter, doskonale znany w świecie uczonych, wszędzie uparcie zamykano przed nim drzwi. Ponieważ posiadał mały majątek, zaczął zajmować się astronomią na własną rękę, bez żadnego oficjalnego stanowiska, i z ogromną przyjemność krytykował dokonania innych astronomów. To jemu jednak nauka zawdzięczała trzy ostatnie odkrycia planet teleskopowych oraz obliczenia elementów orbity trzysta dwudziestej piątej komety wymienionej w ich katalogu. Jak już powiedziano, profesor Rosette i uczeń Servadac przed przypadkowym spotkaniem na wysepce Formentera nigdy więcej nie natknęli się na siebie. Nic więc dziwnego, że teraz, po dwunastu latach, kapitan Servadac nie rozpoznał swojego dawnego nauczyciela Palmyrina Rosette’a, zważywszy zwłaszcza na jego obecny stan.

Kiedy Ben-Zouf i Negrete wyplątali uczonego z futer, które otulały go od stóp do głów, ujrzeli przed sobą mężczyznę o niskim wzroście pięciu stóp i dwóch cali1, na pewno wychudzonego, ale szczupłego i wcześniej, całkowicie łysego, mającego jedną z tych pięknych, gładkich czaszek przypominających grubszy czubek strusiego jaja, bez brody, z wyjątkiem od tygodnia niegolonego zarostu, o długim, haczykowatym nosie, służącym do podtrzymywania pary owych bardzo mocnych okularów, które u wielu krótkowidzów sprawiają wrażenie nieodłącznej części ich osobowości.

Ten człowieczek musiał być niezmiernie nerwowy. Można by go porównać do jednej z cewek Ruhmkorffa2, w której zamiast drutu nawinięto nerw o długości wielu hektometrów, po nim zaś z równą intensywnością co prąd elektryczny płynął prąd nerwowy. Krótko mówiąc, „cewka Rosette’a” zawierała „nerwowość” – użyjmy tu tego barbarzyńskiego terminu – przechowywaną pod bardzo wysokim napięciem, jak prąd elektryczny w cewce Ruhmkorffa.

Najwyższa nawet drażliwość profesora nie uzasadniała wszakże, aby pozwolić mu przekroczyć granicę dzielącą życie od zgonu. W świecie mającym zaledwie trzydziestu pięciu mieszkańców należało strzec życia trzydziestego szóstego. Po zdjęciu części ubrania konającego można było stwierdzić, że jego serce wciąż biło – słabo, ale jednak biło. Istniała więc możliwość, że dzięki bardzo wielkim staraniom, jakich mu nie szczędzono, odzyska przytomność. Ben-Zouf nie przestawał rozcierać tego wysuszonego jak stara winorośl ciała, aż można się było obawiać, że się zapali, i jak przy polerowaniu szabli na paradę, nucił dobrze znaną piosenkę:

 

Na Trypolis, synu chwały,

blask zawdzięczasz swojej stali.3

 

W końcu, po dwudziestu minutach nieprzerwanego masażu, usta umierającego wydały pierwsze westchnienie, następnie drugie, po nim trzecie. Mocno zaciśnięte dotychczas wargi rozchyliły się lekko. Oczy profesora raz po raz otwierały się trochę, zamykały i otwierały szeroko, ale wciąż pozostawał on nieświadomy miejsca i otoczenia, które widział. Wypowiedział kilka słów, których nie dało się zrozumieć. Palmyrin Rosette wyciągnął prawą rękę, podniósł ją i przyłożył do czoła, jakby szukał tam czegoś, czego już nie było. Potem twarz mu się ściągnęła, na lica wystąpił rumieniec, życie wróciło wraz z przypływem gniewu, i zawołał:

– Moje okulary! Gdzie są moje okulary?

Ben-Zouf poszukał zażądanego przyrządu. Odnaleziono te monumentalne okulary, mające zamiast szkieł istnie teleskopowe soczewki. Podczas masażu zsunęły się ze skroni, do których zdawały się przyśrubowane, jakby łączył je jakiś pręt, od ucha do ucha przeszywający głowę profesora. Nałożono je ponownie na przypominający orli dziób nos, zwykłe ich miejsce, i wtedy usłyszano nowe westchnienie, zakończone dobrze wróżącym chrząknięciem: „brum! brum!”.

Kapitan Servadac nachylił się nad obliczem Palmyrina Rosette’a, wpatrując się w nie z najwyższą uwagą. W tejże chwili leżący otworzył oczy, tym razem szeroko. Żywe spojrzenie przeniknęło grube szkła okularów, i profesor zawołał głosem zdradzającym złość:

– Uczeń Servadac, pięćset wierszy na jutro!

 

Takimi właśnie słowami Palmyrin Rosette powitał kapitana Servadaca.

Owo dziwaczne rozpoczęcie rozmowy, niewątpliwie wywołane nagłym pojawieniem się w pamięci dawnych urazów, pozwoliło jednak kapitanowi, choć odnosił wrażenie, że śni, także rozpoznać jego dawnego nauczyciela fizyki z Liceum Charlemagne.

– Pan Palmyrin Rosette! – zawołał. – Mój dawny nauczyciel jest tutaj…! Z ciała i kości!

– Tylko z kości – powiedział Ben-Zouf.

– Do diaska! Co za niezwykłe spotkanie…! – dodał oszołomiony kapitan Servadac.

Wtedy jednak Palmyrin Rosette pogrążył się w rodzaju snu, który należało uszanować.

– Może być pan spokojny, pani kapitanie – powiedział Ben-Zouf. – Będzie żył, biorę za to odpowiedzialność. Tacy mali ludzie są zbudowani wyłącznie z nerwów. Widywałem jeszcze chudszych od niego, którzy przybywali nawet z większych oddali!

– A skąd to przybywali, Ben-Zoufie?

– Z Egiptu, panie kapitanie, w pięknie malowanej skrzyni!

– To były mumie, durniu!

– Właśnie tak, panie kapitanie!

Profesor w każdym razie spał żywy, został więc przeniesiony do ciepłego łóżka i pilne pytania dotyczące jego komety musiały zostać odłożone do czasu, aż się obudzi.

Kapitan Servadac, hrabia Timaszew i porucznik Prokop, tworzący akademię nauk małej kolonii, zamiast poczekać z tym cierpliwie do następnego dnia, przez cały bieżący dzień nie byli się w stanie powstrzymywać od przedstawiania najbardziej nieprawdopodobnych hipotez. Czym właściwie była kometa, której Palmyrin Rosette nadał nazwę Gallia? A może nazwał tak odłamek oderwany od globu ziemskiego? Czy podawane w liścikach wyliczone przez niego odległości i prędkości dotyczyły komety Gallia, czy też nowej sferoidy, która niosła w przestworach kapitana Servadaca i jego trzydziestu pięciu towarzyszy? Czy zatem przestali być Gallianami, jedynymi ocalałymi z całej ziemskiej ludzkości?

Było się nad czym zastanawiać. Gdyby się teraz okazało, że tak było, oznaczałoby to zawalenie się całego gmachu pracowicie snutych domysłów, sprowadzających się do wyrzucenia sferoidy oderwanej z podwalin Ziemi i zgodnych z nowymi zjawiskami kosmicznymi.

– No cóż – zawołał Hector Servadac – profesor Rosette jest tutaj, może nam o tym powiedzieć i powie!

Wypytywany przez towarzyszy o Palmyrina Rosette’a, kapitan Servadac odpowiedział, że jest on człowiekiem trudnym we współżyciu, znajomość z którym wiązała się z dużymi napięciami. Opisał go jako niepoprawnego wielkiego dziwaka, bardzo upartego, bardzo łatwo wpadającego w gniew, ale człowieka w zasadzie dobrego. Jego złe humory najlepiej było cierpliwie znosić poprzez chronienie się gdzieś przed nimi tak jak przed burzą.

Gdy kapitan Servadac zakończył swą krótką dygresję biograficzną, głos zabrał hrabia Timaszew.

– Może pan być spokojny, panie kapitanie, że będziemy robili wszystko, aby z profesorem Palmyrinem Rosette’em żyć w jak największej zgodzie – oświadczył. – Uważam też, że wyświadczy nam ogromną przysługę, kiedy przekaże nam wyniki swoich obserwacji. Będzie to jednak możliwe wyłącznie po spełnieniu jednego warunku.

– Jakiego warunku? – zapytał Hector Servadac.

– Że to on jest autorem dokumentów, które do nas dotarły – odpowiedział hrabia Timaszew.

– Wątpi pan w to?

– Nie, panie kapitanie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tak właśnie jest, a zgłaszam to zastrzeżenie wyłącznie w celu uwzględnienia każdej niekorzystnej hipotezy.

– Aha! A któż inny mógłby sporządzić te różne liściki, jeśli nie mój były profesor? – zapytał kapitan Servadac.

– Być może jakiś inny astronom, który znalazł się osamotniony w inny miejscu dawnej Ziemi.

– Niemożliwe – stwierdził porucznik Prokop – ponieważ tylko z liścików poznaliśmy nazwę „Gallia”, a takie właśnie było pierwsze słowo wymówione przez profesora Rosette’a.

To bardzo słuszne spostrzeżenie wykluczało wszelkie zastrzeżenia i wątpliwości, czy samotnik z Formentery był autorem liścików. Natomiast na pytanie, co robił na tej wyspie, miał odpowiedzieć on sam.

Ponadto wraz z profesorem przywieziono nie tylko drzwi, ale także notatki, a przejrzenie ich, kiedy spał, nie było ani trochę niedyskretne.

Tak więc właśnie uczyniono.

Teksty i obliczenia sporządziła rzeczywiście ta sama ręka, która pisała powiadomienia. Drzwi nadal pokrywały nakreślone kredą znaki algebraiczne, które z wielką starannością zachowano. Natomiast papiery były głównie luźnymi kartkami, na których narysowano figury geometryczne. Nakładały się tam na siebie hiperbole, owe krzywe otwarte, których oba końce biegną w nieskończoność i coraz bardziej oddalają się od siebie; parabole, krzywe charakteryzujące się formą wygiętą, ale których ramiona również oddalają się w nieskończoność; wreszcie elipsy, zawsze zamknięte, bez względu na ich długość.

Porucznik Prokop zwrócił wtedy uwagę, że owe rozmaite krzywe odpowiadają dokładnie orbitom kometarnym, które mogą być paraboliczne, hiperboliczne lub eliptyczne, co w dwóch pierwszych przypadkach oznaczało, że takie komety, obserwowane z Ziemi, nie zdołają nigdy powrócić nad ziemski horyzont; w trzecim zaś, że będą pojawiały się tam okresowo w mniejszych lub większych odstępach czasu. Samo przyjrzenie się papierom i drzwiom profesora wskazywało na to, że zajmował się on obliczeniami elementów ruchu komet, ale z kolejności badanych przez niego kolejno różnych krzywych nie można było wyciągać żadnych wniosków, ponieważ przystępując do rachunków, astronomowie zawsze zaczynają od założenia, że komety mają orbitę paraboliczną.

W sumie z tego wszystkiego wynikało, że podczas swojego pobytu na Formenterze Palmyrin Rosette w całości lub w części obliczył elementy ruchy nowej komety, której nazwa nie widniała jeszcze w katalogu.

Na pytanie, czy rachunki te przeprowadzał przed kataklizmem z pierwszego stycznia, czy po nim, mógł odpowiedzieć tylko on sam.

– Poczekajmy – powiedział hrabia Timaszew.

– Poczekam, ale gotuje się we mnie! – odparł kapitan Servadac, nie będąc w stanie zachować spokoju. – Za każdą godzinę snu profesora Rosette’a oddałbym miesiąc swojego życia!

– Być może pan kapitan źle by na tym wyszedł – zauważył porucznik Prokop.

– Cóż znowu?! Dla dowiedzenia się, jaka przyszłość pisana jest naszej asteroidzie…

– Nie chcę pana pozbawiać złudzeń – powiedział porucznik – ale jeśli nawet profesor wiele wie o komecie Gallia, nie oznacza to, że zdoła przekazać nam cokolwiek na temat unoszącego nas odłamka! Czy w ogóle pojawienie się komety na ziemskim horyzoncie należy wiązać z wyrzuceniem w przestrzeń kawałka globu ziemskiego…?

– Tak! Do diaska! – zawołał kapitan Servadac. – Oczywiście należy wiązać! Jest jasne jak słońce, że…

– Że…? – wtrącił hrabia Timaszew, jakby nie mógł się doczekać odpowiedzi jego rozmówcy.

– Że Ziemia została zahaczona przez kometę i że właśnie owo zahaczenie doprowadziło do oderwania unoszącej nas bryły!

Kiedy kapitan Servadac wygłosił z przekonaniem tę hipotezę, hrabia Timaszew i porucznik Prokop kilka chwil patrzyli na siebie. Chociaż zetknięcie się Ziemi z kometą było bardzo mało prawdopodobne, to jednak możliwe. Tego rodzaju zderzenie stanowiło nareszcie jakieś wyjaśnienie niewytłumaczalnego zjawiska, podanie nieznanej dotychczas przyczyny, która przyniosła jakże niezwykłe skutki.

– Pan kapitan może mieć rację – stwierdził porucznik Prokop, rozważywszy zagadnienie w przedstawionym nowym świetle. – Nie jest wykluczone, że doszło do takiego zdarzenia, które mogło oderwać znaczny fragment Ziemi. Jeżeli rzeczywiście tak się stało, to ogromna tarcza, którą widzieliśmy w nocy po dniu katastrofy, byłaby właśnie kometą, która niewątpliwie zboczyła ze swojej normalnej orbity, ale zachowała taką prędkość, że Ziemia nie była w stanie zatrzymać jej w swojej strefie przyciągania.

– Tylko w ten sposób możemy wytłumaczyć obecność tej nieznanej gwiazdy – stwierdził kapitan Servadac.

– Rzeczywiście – powiedział hrabia Timaszew – ta nowa hipoteza wydaje mi się bardzo prawdopodobna. Jest zgodna nie tylko z naszymi własnymi obserwacjami, ale i z obserwacjami profesora Rosette’a. Wynikałoby stąd, że nazwę Gallia nadał on właśnie temu ciału niebieskiemu, które zboczyło i uderzyło w nas.

– Na pewno, panie hrabio.

– Bardzo słusznie, panie kapitanie, ale jednej rzeczy nie potrafię wyjaśnić.

– Jakiej to?

– Że tego uczonego bardziej interesuje kometa niż bryła, na której on sam krąży po kosmosie!

– Och, panie hrabio – odpowiedział kapitan Servadac – wie pan, jakimi dziwakami bywają czasami ci fanatycy nauki, a ten mój wyróżnia się nawet pośród nich!

– Poza tym – zauważył porucznik Prokop – jest bardzo możliwe, że obliczeń elementów ruchu Gallii dokonano jeszcze przed wstrząsem. Profesor mógł dostrzec nadciągającą kometę i obserwować ją przed katastrofą.

Uwaga porucznika Prokopa była trafna. W każdym razie hipoteza kapitana została zasadniczo przyjęta. Zakładała ona, że przecinająca ekliptykę kometa w nocy z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszy stycznia uderzyła w Ziemię, co spowodowało oderwanie ogromnego kawałka ziemskiego globu, który od tego czasu przemierzał przestrzenie międzyplanetarne.

Choć członkowie Akademii Nauk Gallii nie poznali jeszcze całej prawdy, to musieli być jej bardzo bliscy.

Do samego końca wyjaśnić mógł ten problem jedynie Palmyrin Rosette!

 

 

 

 

1 Pięć stóp, dwa cale – około 158 cm.

2 Cewka Ruhmkorffa – u J. Verne’a: Rhumkorffa; urządzenie wynalezione w roku 1850 przez niemieckiego mechanika Heinricha Daniela Ruhmkorffa (1803-1877), służące do uzyskiwania wysokiego napięcia zmiennego z niskiego stałego, transformator o dwóch uzwojeniach nawiniętych na żelazny rdzeń.

3 Fragment trzeciej zwrotki francuskiej piosenki Le Fourniment, popularnej w końcowych latach III Cesarstwa; autor słów anonimowy.

Rozdział II

Którego ostatnie słowo powiadomi czytelnika o tym, czego bez wątpienia już się domyślił

 

Tak dobiegł końca ów dzień dziewiętnastego kwietnia. Kiedy ich przywódcy toczyli dyskusję, osadnicy zajmowali się swoimi codziennymi sprawami. Niespodziewanym pojawieniem się profesora na gallijskiej scenie nie przejęli się zbytnio. Zarówno z natury beztroskich Hiszpanów, jak i Rosjan, mających pełne zaufanie do swojego pana, mało obchodziły i skutki, i przyczyny. Nie zależało im wcale na dowiedzeniu się, czy Gallia wróci kiedyś na Ziemię, czy też przyjdzie im żyć tutaj, a zatem i tu umrzeć! Dlatego podczas następnej nocy nie zmarnowali ani jednej godziny snu i odpoczywali jak filozofowie, których nic nie mogło poruszyć.

Przeobrażony w pielęgniarza Ben-Zouf nie odchodził od łóżka profesora Rosette’a. Zajmował się tylko nim. Zobowiązał się przecież, że postawi go na nogi. Chodziło zatem o jego honor. Dlatego pieścił się z umierającym! Ileż kropli wzmacniającego kordiału podawał mu przy każdej okazji! Jakże liczył jego westchnienia! Jakże czyhał na słowa, które wymykały się z jego ust! Wierność prawdzie wymaga powiedzenia, że nazwa „Gallia” powtarzała się często w niespokojnym śnie Palmyrina Rosette’a, a skala intonacji, w jakich padała, sięgała od obaw do gniewu. Czyżby profesorowi śniło się, że ktoś próbuje ukraść jego kometę, podważa dokonanie przezeń odkrycia Gallii, spiera się z nim o pierwszeństwo prowadzenia jej obserwacji i obliczeń? Było to prawdopodobne. Palmyrin Rosette należał do ludzi wpadających w złość nawet we śnie.

Pomimo wszakże wielkiej czujności pilnujący chorego nie zdołał w jego niezbornych słowach znaleźć nic, co mogłoby pomóc w rozwiązaniu wielkiej zagadki. Profesor przynajmniej przespał całą noc, a jego oddechy, słabe na początku, wkrótce przeszły w dźwięczne chrapanie, co było najlepszą oznaką!

Gdy słońce wzeszło nad zachodnim horyzontem Gallii, Palmyrin Rosette nadal odpoczywał, a Ben-Zouf uznał, że nie powinien go budzić. Zresztą właśnie wtedy uwagę ordynansa przyciągnęło pewne wydarzenie.

Rozległo się powtarzane kilkakrotnie stukanie do wielkich wrót, które zamykały wylot głównego korytarza Ula Niny. Owe wrota miały bronić nie tyle przed przedostawaniem się nieproszonych gości, ile raczej przed panującymi na zewnątrz mrozami.

Ben-Zouf tuż przed opuszczeniem na chwilę swojego pacjenta uznał po namyśle, że na pewno się przesłyszał. Nie był przecież odźwiernym, a poza tym byli inni, mniej zajęci niż on, którzy mogliby zająć się wrotami. Dlatego nie ruszył się z miejsca.

W Ulu Niny wszyscy jeszcze głęboko spali. Stukanie się powtarzało. Bez wątpienia powodowała go żywa istota posługująca się tępym narzędziem.

„W imię Kabyla, to już przesada! – powiedział sobie w duchu Ben-Zouf. – O rany! Co to może być?”.

I ruszył głównym korytarzem.

Dotarłszy do wrót zapytał podniesionym głosem, w którym nie było nic miłego:

– Kto tam?

– Ja – padła łagodna odpowiedź.

– Jaki ja?

– Isac Hakhabut.

– A czego chcesz, Astarothu4?

– Żeby otworzył mi pan drzwi, panie Ben-Zoufie.

 

– Co chcesz tu robić? Sprzedawać swoje towary?

– Dobrze pan wie, że nikt nie chce mi za nie płacić!

– No dobrze, idź sobie do diabła!

– Panie Ben-Zoufie – mówił dalej Isac błagalnym i pokornym tonem – chciałbym porozmawiać z Jego Ekscelencją gubernatorem generalnym.

– Śpi.

– Zaczekam, aż się obudzi!

– No to czekaj tam, gdzie jesteś, Abimeleku5!

Ben-Zouf uznał, że skończył, i zbierał się do odejścia, kiedy przybył obudzony hałasem kapitan Servadac.

– Co jest, Ben-Zoufie?

– Nic lub prawie nic. Jest tu ten pies Hakhabut i prosi o rozmowę z panem, panie kapitanie.

– Dobrze, otwórz – powiedział Hector Servadac. – Trzeba się dowiedzieć, co go tu dzisiaj sprowadziło.

– Jego interesy, do licha!

– Otwórz, mówię ci!

Ben-Zouf wykonał polecenie. Otulony w swój stary płaszcz podbity futrem Isac Hakhabut pośpiesznie wpadł na korytarz. Kapitan Servadac wrócił do głównej sali, a Isac poszedł za nim, obdarzając go najbardziej zaszczytnymi tytułami godności.

– Czego chcesz? – zapytał kapitan Servadac, patrząc prosto w oczy Hakhabuta.

– Och! Panie gubernatorze – zawołał ten w odpowiedzi – czyżby przez ostatnie kilka godzin nie dowiedział się pan niczego nowego?

– Czy przyszedłeś tutaj w poszukiwaniu nowych wieści?

– Oczywiście, panie gubernatorze, i liczę na to, że zgodzi się pan zapoznać mnie z nimi…

– Z niczym cię nie zapoznam, mistrzu Isacu, bo żadnych nie znam.

– Przecież wczoraj do Gorącej Ziemi przybyła nowa postać…?

– Aha, już wiesz?

– Tak, panie gubernatorze! Z mojej nędznej tartany widziałem szalupkę wyruszającą na wielką wyprawę, a potem z niej wracającą! I odniosłem wrażenie, że z ogromną troskliwością wyniesiono z niej kogoś…

– I co z tego?

– To, panie gubernatorze, że naprawdę sprowadził pan tutaj jakiegoś nieznajomego…

– Który jest wam znany?

– Och! Tego nie mówię, panie gubernatorze, ale mimo to chciałbym… pragnąłbym…

– Czego byś chciał…?

– Porozmawiać z tym nieznajomym, gdyż być może przybył z…

– Skąd?

– Z północnych wybrzeży Morza Śródziemnego i można przyjąć, że dostarczy…

– Co dostarczy?

– Nowiny z Europy! – odpowiedział Isac, rzucając na kapitana Servadaca zachłanne spojrzenie.

 

A zatem po trzech i pół miesiącach pobytu na Gallii nadal upierał się przy swoim! Jego charakter sprawiał, że na pewno dużo trudniej niż komukolwiek innemu przychodziło mu wznoszenie się duchowo ponad sprawy ziemskie, choć fizycznie dawno już to uczynił! Zauważył oczywiście, ku swemu wielkiemu żalowi, że nastąpiło sporo nienormalnych zjawisk, jak skrócenie się dni i nocy, zamiana dwóch punktów kardynalnych, w których wschodziło i zachodziło słońce, ale według niego wszystko to działo się na Ziemi! Jego morzem było niezmiennie Morze Śródziemne! Choć z pewnością wskutek jakiegoś kataklizmu zniknęła część Afryki, to Europa pozostała w całości i znajdowała się o kilkaset lig na północ stąd! Jej mieszkańcy wiedli dawne życie i będzie mógł nadal prowadzić z nimi interesy, kupować, sprzedawać, jednym słowem: handlować! „Hanza” będzie odbywać żeglugę kabotażową wzdłuż wybrzeży europejskich, skoro zabrakło afrykańskich, i być może na tej zamianie nic nie straci! To dlatego Isac Hakhabut nie zwlekał z przyjściem, aby w Ulu Niny zasięgnąć wieści o Europie.

Próby wyprowadzenia go z błędu, przełamania jego uporu byłyby daremne. Kapitan Servadac nie zamierzał ich podejmować. Wolał zresztą nie odnawiać stosunków z tym odszczepieńcem, do którego czuł wstręt, i w odpowiedzi na jego wypytywanie wzruszył jedynie ramionami.

Jeszcze wyżej przy wzruszaniu podniósł ramiona Ben-Zouf. Ordynans słyszał, czego domagał się Żyd, i to on odpowiedział na nalegania Hakhabuta, od którego kapitan Servadac odwrócił się właśnie plecami.

– Czyli się nie pomyliłem? – zapytał handlarz, któremu zabłysły oczy. – Wczoraj przybył tu nieznajomy?

– Tak – potwierdził Ben-Zouf.

– Żywy?

– Należy na to liczyć.

– A czy mogę zapytać, panie Ben-Zoufie, z jakiego miejsca Europy przybył ten podróżnik?

– Z Balearów – odpowiedział Ben-Zouf, który chciał się dowiedzieć, skąd przybył Isac Hakhabut.

– Z Balearów! – zawołał jego rozmówca. – Cóż to za dogodne miejsce Morza Śródziemnego do zajmowania się handlem! Ileż korzystnych interesów ubiłem tam kiedyś! Na tym archipelagu „Hanza” była dobrze znana!

– Aż za dobrze!

– Owe wyspy leżą przecież niecałe dwadzieścia pięć lig od wybrzeży Hiszpanii i jest niemożliwe, aby ten szanowny podróżnik nie otrzymywał wiadomości z Europy i ich nie przywiózł.

– Tak, Manassesie6, i przywiózł takie, które sprawią ci radość!

– Naprawdę, panie Ben-Zoufie?

– Naprawdę.

– Nie pożałowałbym… – powiedział wtedy Isac z wahaniem – na pewno… nie… choć jestem biedakiem… nie pożałowałbym kilku reali, za możliwość pomówienia z nim…

– Ależ tak, pożałowałbyś!

– Tak…! Ale mimo wszystkie bym je dał… pod warunkiem, że porozmawiałbym z nim od razu!

– No właśnie! – odparł Ben-Zouf. – Niestety, nasz podróżnik jest bardzo zmęczony i śpi.

– Ale gdyby go obudzić…

– Hakhabut! – włączył się kapitan Servadac. – Jeśli ośmielisz się obudzić kogoś z przebywających tutaj, każę cię wyrzucić za drzwi.

– Panie gubernatorze… – Isac przybrał ton bardziej pokorny i błagalny. – Chciałbym się jednak dowiedzieć…

– I się dowiesz – powiedział kapitan Servadac. – Co więcej, chcę, abyś był obecny, gdy nasz nowy towarzysz będzie przekazywał nam wieści z Europy!

– Ja również, Ezechielu7 – dodał Ben-Zouf – bo chcę zobaczyć, jaką będziesz miał wtedy radosną minę!

Isac Hakhabut nie musiał długo czekać. W tej chwili Palmyrin Rosette zakrzyknął coś władczym głosem.

Na to wołanie do łóżka profesora pobiegli wszyscy: kapitan Servadac, hrabia Timaszew, porucznik Prokop i Ben-Zouf, którego silna ręka miała spore trudności z powstrzymywaniem Hakhabuta.

Profesor pozostawał w stanie półsnu i zapewne coś mu się śniło, gdyż krzyczał:

– Hej! Joseph! Niech diabli porwą to bydlę! Przyjdziesz wreszcie, Josephie?

Wszystko wskazywało na to, że Joseph był służącym Palmyrina Rosette’a, ale nie mógł przyjść, niewątpliwie z tego powodu, że nadal przebywał w dawnym świecie. Uderzenie Gallii przyniosło nagłe i na pewno trwałe oddzielenie pana od służącego.

Profesor tymczasem powoli wychodził ze snu, wołając:

– Josephie! Diabelny Josephie! Gdzie są moje drzwi?

– Oto jestem! – powiedział wtedy Ben-Zouf. – A pańskie drzwi są bezpieczne!

Palmyrin Rosette otworzył oczy i marszcząc brwi, wbił wzrok w ordynansa.

– Czy jesteś Josephem? – zapytał.

– Jestem do pańskich usług, panie Palmyrinie – odpowiedział niewzruszony Ben-Zouf.

– No dobrze, Josephie, moja kawa, i to na jednej nodze! – nakazał profesor.

– Zamówiona kawa! – odparł Ben-Zouf i pobiegł do kuchni.

Tymczasem kapitan Servadac pomógł Palmyrinowi Rosette’owi usiąść w łóżku.

– Drogi profesorze, czyli rozpoznał pan swojego dawnego ucznia z Charlemagne? – zapytał.

– Tak, Servadac, rozpoznałem! – potwierdził Palmyrin Rosette. – Mam nadzieję, że przez te dwanaście lat się poprawiłeś?

– Bardzo się poprawiłem! – odrzekł ze śmiechem kapitan.

– To dobrze! Dobrze! – powiedział Palmyrin Rosette. – Ale co z moją kawą?! Bez kawy nie potrafię jasno myśleć, a jasne myśli są mi dzisiaj potrzebne!

Na szczęście pojawił się Ben-Zouf, przynosząc wspomniany napój – ogromną filiżankę pełną gorącej, czarnej kawy.

 

Po opróżnieniu filiżanki Palmyrin Rosette wstał, opuścił łóżko, wszedł do wspólnej sali, rozejrzał się z roztargnieniem, a wreszcie zapadł się w fotelu, najlepszym, jaki przyniesiono z „Dobryny”.

Wówczas, choć nadal wyglądał bardzo mizernie, to niezwykle zadowolonym głosem, nasuwającym skojarzenia ze zwrotami all right, va bene, nil desperandum używanymi w liścikach, profesor tymi słowami przeszedł do rzeczy:

– No dobrze, panowie, co powiecie o Gallii?

Kapitan Servadac miał właśnie w odpowiedzi najpierw zadać pytanie, czym jest Gallia, gdy uprzedził go Isac Hakhabut.

Na widok Isaca profesor raz jeszcze zmarszczył brwi i odepchnął go ręką.

– Co to jest!? – zawołał tonem człowieka, którego traktuje się lekceważąco.

– Proszę nie zwracać na niego uwagi – odpowiedział Ben-Zouf.

Powstrzymanie Hakhabuta, jak też zamknięcie mu ust nie było jednak łatwe, gdyż uparcie rwał się do mówienia, nie zwracając uwagi na obecnych.

– Panie – powiedział – w imię Boga Abrahama, Izraela i Jakuba proszę o nowiny z Europy!

 

Palmyrin Rosette wyskoczył z fotela jakby wypchnięty sprężyną.

– Nowiny z Europy! – zawołał. – On chce nowin z Europy!

– No tak… tak… – potwierdzał Isac i złapał się fotela profesora, żeby Ben-Zouf nie zdołał go odepchnąć.

– A po co? – zapytał Palmyrin Rosette.

– Żeby do niej wrócić!

– Wrócić do niej! A jaką mamy dzisiaj datę? – Z tym pytaniem profesor zwrócił się do swojego byłego ucznia.

– Dwudziestego kwietnia – odpowiedział kapitan Servadac.

– No dobrze, czyli dzisiaj, dwudziestego kwietnia – mówił dalej Palmyrin Rosette, którego czoło zdawało się jaśnieć – dzisiaj Europa znajduje się sto dwadzieścia trzy miliony lig od nas!

Isac Hakhabut odsunął się jak człowiek, któremu właśnie wyrwano serce.

– Ach tak! Czyli tutaj nikt nic nie wie? – zapytał Palmyrin Rosette.

– Oto, co wiemy! – odrzekł kapitan Servadac.

Potem w kilku słowach przedstawił profesorowi znaną mu sytuację. Opowiedział o wszystkim, co zaszło, począwszy od nocy trzydziestego pierwszego grudnia, o rejsie badawczym odbytym na „Dobrynie”, o odnalezieniu tego, co pozostało z dawnego kontynentu, to znaczy kilku miejsc w Tunezji i na Sardynii, Gibraltaru, Formentery, o tym, jak trzykrotnie w ręce poszukiwaczy wpadły niepodpisane dokumenty, a wreszcie o zamienieniu wyspy Gurbi na Gorącą Ziemię, jak też starego posterunku na Ul Niny.

Słuchając tej opowieści, Palmyrin Rosette nie zdołał powstrzymać oznak zniecierpliwienia. Kiedy tylko kapitan Servadac skończył, zapytał:

– Panowie, jak sądzicie, gdzie w tej chwili przebywacie?

– Na nowej asteroidzie krążącej w Układzie Słonecznym – odpowiedział kapitan Servadac.

– A ta nowa asteroida czym według panów jest?

– Ogromnym odłamkiem oderwanym od kuli ziemskiej.

– Oderwanym! Och! Rzeczywiście oderwanym! I odłamkiem kuli ziemskiej! A oderwanym przez kogo, przez co…?

– Przez zderzenie z kometą, której pan, drogi profesorze, nadał nazwę Gallia.

– No cóż, nie jest tak, panowie – powiedział Palmyrin Rosette, wstając. – Jest znacznie lepiej!

– Znacznie lepiej? – zapytał żywo porucznik Prokop.

– A tak, z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszy stycznia, dwie godziny, czterdzieści siedem minut, trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych sekundy po północy, ale można powiedzieć, że ją tylko trąciła, zabierając owe kilka drobinek, które panowie odnaleźli podczas swego rejsu odkrywczego!

– W takim razie jesteśmy…?! – zawołał kapitan Servadac.

 

– Na ciele niebieskim, które nazwałem Gallią – odpowiedział triumfalnie Palmyrin Rosette. – Panowie są na mojej komecie!

 

 

 

 

4 Astaroth – władca Zachodniego Piekła, jego imię pochodzi ze wspominanej w Biblii hebrajskiej formy liczby mnogiej imienia babilońskiej bogini Asztarte (Ashtaroth).

5 Abimelek – imię (o znaczeniu „Syn króla”) trzech postaci występujących w Biblii: syna Gedeona, króla miasta Sychem, króla Geraru, który przyjął gościnnie Abrahama, sługi proroka Jeremiasza.

6 Manasses (707-641 p.n.e.) – król Judy w latach 695-641 p.n.e., wprowadzał kulty pogańskie, wyrzekł się ich w niewoli asyryjskiej, w której się znalazł.

7 Ezechiel (ok. 622-ok. 570 p.n.e.) – prorok biblijny, któremu przypisywana jest Księga Ezechiela, w roku 597 p.n.e. zabrany do niewoli babilońskiej, urząd proroka sprawował od roku 597.

Rozdział III

Kilka dygresji na stary i dobrze znany temat komet występujących w Układzie Słonecznym i nie tylko

 

Na wykładach o kometografii, które profesor Palmyrin Rosette wygłaszał, podawał on taką oto definicję komety, opartą na poglądach najlepszych astronomów:

„Ciała niebieskie złożone z punktu centralnego, który nazywamy jądrem, komy8, nazywanej głową, i świecącej smugi, czyli warkocza, przy czym rzeczone ciała niebieskie dla mieszkańców Ziemi widoczne są tylko w części ich przelotu wskutek bardzo dużej ekscentryczności orbity, którą opisują wokół Słońca”.

Następnie Palmyrin Rosette nie omieszkał nigdy nadmienić, że jego definicja jest bardzo ścisła, z tym wszakże, że owe ciała niebieskie mogłyby nie mieć jądra, głowy czy warkocza, a i tak pozostawałyby kometami.

Dbał również o to, aby dodać, opierając się na pismach Arago, że aby zasłużyć na piękną nazwę komety, ciało niebieskie musi: 1) poruszać się samodzielnie; 2) zakreślać bardzo wydłużoną elipsę, wskutek czego oddalać się tak bardzo, że pozostaje niewidoczne ze Słońca i z Ziemi. Spełnienie pierwszego warunku wyklucza pomylenie tego ciała niebieskiego z gwiazdą, a drugi uniemożliwia uznanie go za planetę. Tak zatem ciało niebieskie, którego nie można zaliczyć do klasy meteorów, niebędące też ani planetą, ani gwiazdą, musi z konieczności być kometą.

Nauczając o tym ze swojego fotela wykładowcy, profesor Palmyrin Rosette nie miał pojęcia, że któregoś dnia będzie przemierzał na komecie Układ Słoneczny. Owe ciała niebieskie zawsze ogromnie go fascynowały, tak owłosione9, jak i łyse. Może przeczuwał, co szykowała mu przyszłość? Dlatego był niezwykle biegły w kometografii. Kiedy po zderzeniu przebywał na Formenterze, na pewno ogromnie żałował, że nie ma w pobliżu żadnych słuchaczy, gdyż natychmiast przystąpiłby do wygłaszania wykładu na temat komet, i temat ten przedstawiłby w następującym kolejności:

1. Jaka jest liczba komet istniejących w kosmosie?

2. Czym są komety okresowe, to znaczy takie, które powracają w określonym czasie, a czym nieokresowe?

3. Jakie jest prawdopodobieństwo zderzenia Ziemi z jedną z tych komet?

4. Jakie byłyby skutki takiego zderzenia w zależności od tego, czy kometa ma twarde jądro, czy też go nie ma?

Odpowiedzi udzielone przez Palmyrina Rosette’a na te cztery pytania z całą pewnością zadowoliłyby najbardziej wymagających jego słuchaczy.

W tym rozdziale zostaną podane zamiast niego.

Odpowiedź na pierwsze pytanie: Jaka jest liczba komet istniejących w kosmosie?

Kepler uznał, że komety na niebie są równie liczne jak ryby w wodzie.

Arago, opierając się na liczbie tych ciał niebieskich krążących między Merkurym a Słońcem, obliczył, że siedemnaście milionów z nich wędruję wyłącznie w granicach Układu Słonecznego.

Lambert10 stwierdził, że jest ich pięćset milionów jedynie do Saturna, czyli w promieniu trzystu sześćdziesięciu czterech milionów lig.

Według innych obliczeń liczba komet wynosi nawet siedemdziesiąt cztery miliony miliardów.

Tak naprawdę nie wiadomo, jaka jest liczba tych włochatych ciał niebieskich, nie zostały one policzone i nigdy nie zostaną, ale są niezwykle liczne. Przyjmując, a nawet rozszerzając porównanie wymyślone przez Keplera, umieszczony na powierzchni Słońca wędkarz przy każdym zarzuceniu wędki w przestrzeń musiałby złapać choć jedną kometę.

A to jeszcze nie wszystko. Wszechświat przemierza wiele innych, które nie dają się przyciągać przez Słońca. Są takimi włóczęgami, ciałami tak nieobliczalnymi, że zależnie od kaprysu porzucają jeden ośrodek przyciągania, aby dać się schwytać przez inny. Układy słoneczne zmieniają z godną potępienia niewiernością, jedne pojawiają się nad horyzontem ziemskim, gdzie wcześniej nigdy ich nie widziano, a drugie znikają, aby nigdy więcej nie powrócić.

Ograniczając się wszakże do komet, które rzeczywiście należą do Układu Słonecznego, to czy przynajmniej mają one stałe orbity, których nic nie może zmienić, a zatem wykluczające zderzanie się tym ciał zarówno z innymi kometami, jak i z Ziemią? Skądże! Ich orbity nie są ani trochę chronione przed obcymi wpływami. Z eliptycznych mogą przejść w paraboliczne lub hiperboliczne. Wystarczy wymienić tylko Jowisza, ciało niebieskie będące największym z istniejących „zakłócaczy” orbit. Jak zauważyli astronomowie, wydaje się on zawsze stawać na drodze komet i na te słabe asteroidy wywiera wpływ, który może okazać się zgubny, ale wynika z siły, z jaką przyciąga.

Taki zatem jest z grubsza świat kometarny, składający się, według obliczeń, z milionów ciał niebieskich.

Odpowiedź na drugie pytanie: Czym są komety okresowe i nieokresowe?

Przegląd kronik astronomicznych pozwoli znaleźć jakieś pięciuset do sześciuset komet, poddawanych w różnych okresach poważnym obserwacjom. Z tej jednak liczby znanych jest zaledwie około czterdziestu, dla których mamy dokładnie obliczone dane o ich krążeniu.

Owe czterdzieści ciał niebieskich dzieli się na komety okresowe i nieokresowe. Te pierwsze pojawiają się powtórnie nad horyzontem Ziemi po upływie czasu, który jest krótszy bądź dłuższy, ale niemal stały. Te drugie, których czasu powrotu nie można obliczyć, odlatują od Słońca na odległości naprawdę niezmierzone.

Wśród komet okresowych jest dziesięć, które określa się jako mające „krótkie okresy”, a których ruchy zostały obliczone z najwyższą precyzją. Są to komety Halleya11, Enckego12, Gambarta13, Faye’a14, Brorsena15, d’Arresta16