Harnaś - Bronisław Sroka - ebook

Harnaś ebook

Bronisław Sroka

4,8

Opis

Powieść "Harnaś" osnuta jest na tle autentycznych wydarzeń, które miały miejsce w drugiej połowie XVII wieku w Gilowicach. Tragiczne dzieje wiejskiego parobka i jego matki, którego pogmatwane losy rzuciły do bandy zbójników, co w konsekwencji doprowadziło do jego śmierci.

Powieść składa się z ośmiu tematycznych rozdziałów, w których chronologicznie opisane są niezwykłe wydarzenia poparte charakterystyką poszczególnych osób. Dramatyczne warunki bytowe ówczesnych mieszkańców góralskiej wsi, ciemiężonych przez dzierżawców dworów i ich sługusów. Krótkie, beztroskie życie w zbójnickim towarzystwie i gwałtowna śmierć z ręki kata.

Bronisław Sroka jest współautorem „Monografii Gilowic", opracował „Słownik gwary gilowickiej”, którego fragmenty zamieszczone są na końcu powieści. Jest Autorem licznych publikacji prasowych zamieszczanych w regionalnym dwutygodniku „Nad Sołą i Koszarawą", a także broszurowego opracowania szkód wojennych jakie poniosły Gilowice w czasie wojny w latach 1939 – 1945. Od 16 lat pełni funkcję prezesa "Towarzystwa Miłośników Gilowic”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 658

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (17 ocen)
13
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bronisław Sroka "Harnaś"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Bronisław Sroka, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok >Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © emiliodesign - Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-041-8

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Bronisław Sroka

H A R N A Ś

Powieść z drugiej połowy XVII wieku, osnuta na tle autentycznych wydarzeń, zanotowanych w dawnych kronikach, między innymi w „Dziejopisie Żywieckim” Andrzeja Komanieckiego.

Wydawnictwo Psychoskok 2013 Konin

Rozdział I

HANKA

Blady świt jesiennego poranka ledwo sączył się przez szpary pomiędzy belkami sąsieka, kiedy Hanka usłyszała dolatujący z ciemności gumna przytłumiony głos matki:

- Hanuś! A wstójze, bo nóm trzeja śniodani warzić. Pójdymy na pajski lyn targać, jyno rosa łobesknie. Jyndruś niek se ta jesce lezy. Wyganiać wcas.

- Zaro wstowom! – odpowiedziała z cicha zaspanym głosem.

Po chwili usłyszała zgrzyt zardzewiałych zawias przy drzwiczkach do stodoły, widno matka wracała do chałupy. Leżała jeszcze przez chwilę na słomianym barłogu w rogu sąsieka, ale przykra myśl, że przez cały dzień trzeba będzie, ciągle schylonej, wyrywać z ziemi pęczki lnianych łodyg, wiązać w maleńkie snopeczki, rozstawiać za sobą na polu do wyschnięcia, odpędzała od niej resztki snu, choć słomiane legowisko okryte starą zgrzebną płachtą nęciło ciepłem w chłodnym powietrzu wczesnego jesiennego poranka. Odwróciła się na drugi bok, przytulając do siebie śpiącego przy niej dziewięcioletniego braciszka. Nie było jednak rady, trzeba wstać mimo wszystko. Po omacku, w ciemności okryła szczelniej śpiącego chłopca wyłysiałym kożuchem i z ociąganiem podniosła się z pościeli. Ściągnęła przykrótką nieco, pacześną koszulinę na gołe kolana, wstała i gramoląc się z wysokiego sąsieka, z wahaniem dotknęła stopą zimnego klepiska w stodole. Macając rękami wokół siebie, na pamięć trafiła do małych drzwiczek we wrotach gumna i wyszła na dwór.

Na wschodzie jaśniejszy poblask zwiastował rychły wschód słońca.

- Bydzie pogoda! – mruknęła sama do siebie z niechęcią – lepsi, coby loło. Wziyni by grzysi obrzydłe robocisko przi lnie.

Postąpiwszy ku chałupie, z kamiennej pogródki przed wejściem przekroczyła wysoki próg w drzwiach prowadzących do sieni. Ciemniej tu było niż na dworze, bo jeno odrobina światła przenikała do wewnątrz przez wąskie, nie omszone szpary pomiędzy belkami ściany. Omackiem dotknęła żelaznego skobla przy drzwiach i weszła do piekarni. Już od progu usłyszała głośny płacz małego Jasia leżącego w kołysce.

W chałupie ciemniej było jeszcze niż w sieni. Jedno maleńkie okienko, zasłonięte błoną zwierzęcego pęcherza, przepuszczało tylko nikłe blaski rannej poświaty. Hanka stanęła tuż za progiem, by rozpatrzyć się nieco. Maleńki, migotliwy płomyk świerkowej szajsy, zatkniętej w szparze stojącego w rogu izby pieca, niewiele rozpraszał ciemności, reszta pomieszczenia tonęła w głębokim mroku. Dopiero po chwili dziewczyna rozróżniła pochyloną postać ojca Michała siedzącego na krawędzi barłogu do spania. Ubrany jeno w zgrzebną koszulę, rozchełstaną na piersiach, z podwiniętymi za łokcie rękawami, w szarych, wałaskich portkach, obiema rękami wspierał się o naczółki drewnianej kołyski, bujając nią zamaszyście. W kolebce leżał mały berbeć i wrzeszczał, aż uszy bolały. Kolebka podskakiwała przy każdym ruchu na nierównościach glinianej podłogi, skrzypiąc przy każdym ruchu. Rozluźnione i zeschłe ze starości deszczułki, wstawione w wyżłobienia obramowań kołyski, tworzącej niegdyś mocną całość, teraz chybotały się to w jedną, to znów w drugą stronę, grożąc wypadnięciem w każdej chwili. Jedynie mocne, bukowe kołki, wbite niegdyś przez stolarza w narożne czopy, trzymały jeszcze jako tako kołyskę w całości, że się nie rozpadała.

Wykołysało się w niej kilka pokoleń, nie dziw więc, że była w tak mizernym stanie. Ongiś, pomalowana prawdopodobnie na kolor czerwony, dziś już nie można było rozeznać jej pierwotnej barwy, bo deseczki świeciły łysinami, startymi do żywego drewna. Reszta zaś była brudna, jak sama gliniana podłoga.

- Uśśśś… uśśśś! – chybocząc kołyską Michał starał się jak mógł uśmierzyć rozwrzeszczanego malca, ale ten ani myślał zaprzestać, wrzeszcząc coraz głośniej.

Matka krzątająca się koło pieca, przez ramię, niewiele odwracając głowę, zwróciła się do przybyłej dziewczyny:

- Zajrzyj ze Hanka do kolybki, może Jasiu mo mokro co tak skrzecy, abo go ktoro poscka uzarła – doleciał do dziewczęcia stłumiony głos.

Przysunęła kołyskę bliżej zapalonej szajsy, nieco rozpraszającej mrok izby. Odwiązała trok przytrzymujący zagłówek na pościeli malca, odkrywając go ostrożnie. Dzieciak uspokoił się nieco i grzebiąc okutanymi w powojnik chudymi nożynami kwilił drżąco, bezsilnie starając się uwolnić z krępujących go powijaków. Hanka ostrożnie rozplątywała malca z krępujących go jeszcze pieluch, pociętych byle jak ze starych koszul i płacht, w jakie go ustawicznie zawijano, krępując dodatkowo od stóp po samą szyję długim, cienkim powojnikiem, „coby się dzieciakowi nogi nie pokrzywiły”. Uwolniony od krępujących go więzów mały pędrak przytulił się drobnym ciałkiem do Hanki, skoro jeno ta podniosła go z kołyski, biorąc na ręce.

Michał uwolniony z opieki nad malcem schylił się sięgając pod wyrko po rzucone tam kierpce. Wsunął w nie potem bose nogi, szurnął raz i drugi stopami o glinianą podłogę, by go nie gniotła mokra, rozdeptana w kierpcach słoma. Wstał z barłogu, przyczesując stwardniałymi paluchami gęste, szczeciniaste włosy na głowie.

Michał Talik, niezbyt wysoki, ale krępy, przysadzisty, kościstej budowy, na pierwszy rzut oka znamionował niepoślednią siłę. Spod niskiego czoła lekko pomarszczonego, nieco przysłonięte powiekami patrzyły na świat czarne, głęboko osadzone połyskliwe oczy, w których czaiło się coś złośliwego i groźnego zarazem. Nos prosty, dość wydatny, górną wargę okrywał mu pokaźny wąs, przystrzyżony tylko nieco po bokach. Wąskie, szczelinowate usta o cienkich wargach i wysunięta nieco do przodu broda znamionowały człowieka stanowczego, ale i upartego. Mimo pewnych niedoskonałości w obliczu był dość przystojnym, a w młodości miał u dziewcząt powodzenie. Zadzierzysty, zwinny, gibki, nieustępliwy i skory do bitki, jak to zwykle na wsi bywało, przeżył niejedną bijatykę w karczmie, czy na weselach. Sam nie obrywał prawie nigdy, chyba że się zebrała większa banda przeciw niemu. Wtedy jednak brał nogi za pas, bo nie było innej rady. Doznanego upokorzenia nie darował nigdy nikomu i w stosownym czasie odpłacał z nawiązką. Bali się go wówczas wszyscy i nikt nawet nie próbował z nim zadzierać. Ożeniony przed kilkunastoma laty z Krzusiową Jagneską ostudził nieco swój młodzieńczy zapał, ustatkował się znacznie, nie brał udziału w żadnych burdach, ale jego trudny charakter nic się nie zmienił.

Teraz podniósł się z barłogu, podciągnął nieco opadłe portki, wsuwając w nie opadającą z tyłu koszulę i wyszedł na dwór za swoją potrzebą.

Matka Jagneska, odwróciwszy się od pieca odsunęła nieco zgrzebną płachtę z barłogu, wyciągnęła zeń garść słomy. Podeszła do pieca odsuwając kamienną płytę z otworu paleniska, dmuchnęła w kupkę popiołu, szukając jarzących się jeszcze resztek wczorajszego ogniska. Kilka nikłych, jak robaczki świętojańskie iskierek błysnęło żywszym blaskiem i zgasło natychmiast od przytkniętego do nich spłachetka słomy. Dmuchnęła w inne miejsce, to samo. Wreszcie za którymś razem udało jej się rozniecić maleńki, kopcący płomyczek, chciwie pożerający drobne włókienka suchej słomy. Przygarnęła ręką kilka gałązek chrustu leżącego na obrzeżach paleniska po wczorajszym ognisku i wreszcie większy płomień ogarnął przestrzeń paleniska. Dym z górnego otworu pieca rozszedł się leniwie najpierw po oczadziałych ścianach piekarni, jakby szukając drogi ujścia i wreszcie pociągnął w górę otworem nad piecem wyrżniętym w suficie, wprost pod gonciany dach chałupy. Jagneska zaś wsypała szczyptę mąki do glinianego garnka i przystawiła do ogniska, by się mąka uprażyła, po czym zawinęła wokół głowy warkocz zwisający jej z tyłu na plecy, wepchnęła weń dwie druciane iglice i okryła głowę chustką, zawiązując ją pod brodą. Jej drobna twarz z lekko zarysowującymi się delikatnymi zmarszczkami, żywymi, młodzieńczymi jeszcze błękitnymi oczami promieniowała dobrocią i życzliwością. Mimo to, jej ładna twarz aż nadto zdradzała, że ta kobieta miała w swoim życiu więcej zgryzot, zmartwień i trosk, niż radości i uśmiechów. Lekko zapadłe policzki były oznaką zbyt wcześnie poczynającej się starości.

Życie z Michałem do łatwych nie należało. W jego na pozór ujmującej postaci siedziała natura przekorna, uparta i złośliwa, jaka w momentach wzburzenia ujawniała się pod postacią najokropniejszych wyczynów, do jakich tylko człowiek może być zdolny. Już w młodości porywczy i zadziorny, po ożenku stał się jeszcze złośliwym, upartym mrukiem, skorym do gniewu, któremu nie było końca. Brał się także do bicia swojej połowicy. Bała się go Jagneska jak ognia i wszyscy domownicy, bo popędliwym był i nieumiarkowanym. Teraz też, na dworze wrzeszczał z czegoś niezadowolony.

Hanka, po uspokojeniu dzieciny, wzięła z sobą drewnianą miarkę z żytem, by przygotować mąkę na jutrzejsze śniadanie, wyszła do sieni i przy mdłym jeszcze świetle wstającego dnia przenikającego szparami, ujęła drewnianą laskę kamiennego młynka. Oburącz z wysiłkiem zakręciła ciężkim kamieniem, wprawiając go w ruch. Jedną ręką ciągle pokręcając, drugą nabierała z drewnianego naczynia garstkę zboża i szybkim, wprawnym ruchem wrzucała je do środkowego otworu kręcącego się kamienia. Dłuższą chwilę trwała ta mozolna praca, aż na dnie miarki nie pozostało ani jedno ziarenko zboża.

Tymczasem Jagneska, do garnka z uprażoną mąką wlała gotującą się wodę z żelaznego garnka, trzymając go za ucho przez róg podkasanej zapaski. Chwilę jeszcze mieszała w naczyniu drewnianą kopyścią, aż wszystko zgęstniało i otwierając drzwi do sieni zawołała na kręcącego się po obejściu męża:

- Pódze stary! Zjys co kany, bo jyno patrzeć, jak cie Maciej zawoło!

Chwilę później Michał siedział już na małym zydlu, przysuwając do siebie drugi, na którym Jagneska postawiła miskę pełną dymiących prażuchów.

- Haw kapka mlyka, a tutok mos wcorajse placki na podłobiadek. – Podsunęła mężowi gliniany garnek z mlekiem i kilka zimnych, ziemniaczanych placków zawiniętych w płócienny gałganek.

- Słowałak placki do krubki, co by ganc nie skwardły i przed mysami, bo beserdyje do syćkigo wlezom.

Michał uwinął się z jedzeniem, otarł gębę upaćkaną zsiadłym mlekiem, wziął do ręki zawiniątko, wsadzając je pod pachę i ruszył ku wyjściu, bo na dworze ozwało się już wołanie szwagra, Macieja Kastelika, z którym wspólnie zwozili drzewo z lasu spod Łysiny do przerznięcia w dworskiej pile w Gilowicach, a stamtąd już przerżnięte, ładowali ponownie na wóz i wieźli na budowę do Ślemienia.

- Z Bogiem łostońcie – mruknął ojciec na odchodnym.

- Dej wom ta panie Boze scęści! – głośno odpowiedziała Jagneska.

Maciej Kastelik, ożeniony z siostrą Jagneski Talicki, był w Gilowicach gazdą całą gębą. Zasobnym, jak mało kto we wsi, bo trzydzieści morgów z okładem było jego własnością. Półrolek jego, poczynając od brzegu płynącej ze Ślemienia Łękawki, szerokim pasem ciągnął się południowym zboczem Komaniej Góry, w poprzek lasu i hen, aż po pewelskie granice. Rola Maciejowa, w znacznej części położona na pochyłych stokach, pomiędzy potokami, miejscami trudno dostępna, podmokła przy potokach, poprzecinana była szerokimi miedzami, na których rosły rozłożyste dęby. Tuż u podnóża, na równinie, jeszcze z dala nieco od drogi, stały zabudowania gospodarskie przyzwoitej zagrody i okazała chałupa, zbudowana z potężnych świerkowych bali, więcej niż na pół łokcia szerokich. Wewnątrz chałupy, jeno w sieni nie było drewnianej podłogi, co w owym czasie było niezwykłością. Z sieni, szerokie drzwi z grubych desek, zawieszone na żelaznych zawiasach prowadziły do pierwszego pomieszczenia, zwanego powszechnie piekarnią, bo tutaj stał piec, zbudowany z drobnych rzecznych kamyków. U Kastelików piec ten stał w jednym rogu piekarni i na nim wprost zbudowany był komin, którym dym z paleniska uchodził ponad dach. Taki komin był jeno w ślemieńskim pałacu i w folwarcznym budynku pod Starym Dworem. Dym nie snuł się po izbie, a ściany były czysto wybielone wapnem. Złośliwi twierdzili, że Kastelik poniechał kmiecy stan, upodabniając się do pańskich włości. Ale to nie była prawda. Budując chałupę Maciej rozumiał potrzebę poprawy swojego żywobycia, a nie kurczowe trzymanie się nawyków przechodzących z pokolenia na pokolenie.

W piekarni drewniana podłoga z szerokich bali, rżniętych w dworskiej pile, ułożona była równiutko na legarach. Okno większe, niż w innych chałupach, zaopatrzone w prawdziwe szyby, przez które zobaczyć można było, co się na dworze dzieje. W piekarni było niemal tak jasno, jak na dworze. U góry sufit, ułożony z heblowanych desek, wsparty na poprzecznych tragarzach, szczelnie stykał się z kominem nad piecem, nie przepuszczając do wnętrza ani dymu z pieca, który w innych chałupach gryzł w oczy, ani też ciepło z izby nie uciekało. Czysto też tu było, miło i przytulnie. Ściany także pobielone wapnem, pod oknem szeroka ława z oparciem, a na przypiecku szklany kaganek do oświetlania izby, zamiast świerkowej szajsy zatykanej w szparze pieca. Drzwi do obory z pola tylko prowadziły, a nie z piekarni, jak wszędzie, to też w chałupie nie czuć było gnojem. Do piekarni przylegała mała izdebka, zaś w poprzek piekarni i izdebki, za ścianą była obszerna, paradna izba z szerokim łóżkiem i pierzynami i poduszkami, grubymi jak kowalski miech, ułożonymi w stos niemal pod sufit. Jak sama jej nazwa wskazywała, nie była to izba do użytku na co dzień, a otwierało się ją jedynie przy większych uroczystościach i w czasie świąt.

Po wszystkich ścianach pozawieszane były obrazy świętych, przywożone jeszcze przez rodziców Macieja, a także i jego samego, z przeróżnych odpustów i pielgrzymek, na jakich bywali. Wszystkie te obrazy przymocowane były dolną krawędzią do długiej drewnianej listwy przybitej do ściany, zaś górna krawędź dotykała sufitu. Obrazy nieco pochylone były na izbę, by wygodniej było patrzeć, co na każdym z nich zostało przedstawione. Istotnie, było co oglądać, bo mnóstwo wyobrażeń zostało na nich uwiecznione: Tu gromada ludzi zmierza do widocznego w dali, otwartego kościółka, nad którym w glorii unosi się Matka Boska w otoczeniu aniołków, na innym znów jakiś brodaty starzec na klęczkach, z kosturem w ręce i zadartą w górę głową patrzy w natchnieniu na wyłaniający się z obłoczka wizerunek jakiegoś świętego z głową w aureoli. Tam znowu zbrukane kształty umęczonego Jezusa Chrystusa przybitego do krzyża. Krople krwi spływające z Jego ran, zdają się ściekać aż na podłogę izby. Twarz Ukrzyżowanego tchnie takim cierpieniem, że patrzącemu nań serce omdlewa, tak wyraziście przedstawił je jakiś nieznany malarz. Każdy z obrazów inną scenę przedstawia, coraz inne osoby są na nich wyobrażone. Jedne tchną radością, nadzieją, inne zmuszają do zastanowienia się nad własnym życiem, jeszcze inne budzą grozę męki i cierpienia. Na niektórych figlarne aniołki baraszkują beztrosko, jak wiejskie dzieciaki.

Naprzeciw chałupy, po drugiej stronie podwórka stała stodoła, tuż obok sąsiek, z którego przez szpary między deskami wystawały źdźbła słomy, a przy chałupie obora. Przy stodole, a także i oborze stały jeszcze rozmaite szopy, służące do przechowywania wozów, sań i innego sprzętu gospodarskiego. Po za stodołą rozciągało się już pole, puste o tej porze, po sprzątniętym zbożu.

Niektórzy sąsiedzi widząc te wspaniałości, nie mogli się nadziwić, skąd u Macieja taki pomyślunek. Znali go przecież. Tu się urodził, wyrósł między nimi, a jednak się odrodził. Zazdrościli mu jedni, inni wręcz potępiali, że musi przyjść kara boska na takie dziwactwa i wyłamywanie się z powszechnie przyjętych obyczajów, uświęconych od wieków. „Pon jes zawdy panym, a kmieć jyno kmieciym. Tak to jus Pónbócek uryktowoł kiesi i inacy być nie śmie. Kieś sie pod ławom ulągł, na ławe nie wylezies.” – powiadano.

Dworska chałupina, w której mieszkali Talikowie, ani się umywała do zabudowań Kastelików. Maleńka, gdzie prócz sieni i obszernej piekarni, w której bytowała cała rodzina, jeno z boku miała małą komórkę, przeznaczoną nie na zamieszkanie, a raczej na składowisko skromnych zapasów i odzieży, pozawieszanej na wbitych w ścianę kołkach. Chałupa ta, jedna z kilkudziesięciu podobnych, była własnością dworu, użyczoną jeno na mieszkanie komornikom pracującym we dworze. Talikowie byli jedną z takich komorniczych rodzin pracujących w pańskim folwarku na Starym Dworze.

Maciej Kastelik, mimo że już mu się piąty krzyżyk rozpoczął, trzymał się krzepko i zdrowo, a w dźwiganiu ciężarów mógł iść o lepsze z niejednym młodszym od siebie. Osiłek był z niego nie lada. Słusznego wzrostu, żylasty, samą postawą znamionował niepoślednią siłę. Głowa nieco przyprószona siwizną, pogłębiające się zmarszczki na czole i policzkach, ale postawny, nie przygarbiony, jak już niejeden w jego wieku. Prosty, kształtny nos i krótko przystrzyżone wąsy dodawały mu powagi, a zawsze uśmiechnięty, jasny wzrok zjednywał mu przyjaciół, choć o nich nie zabiegał i nie przysparzały wrogów. Usposobienie miał Maciej łagodne, życzliwe i pojednawcze. Każdego traktował bez uprzedzeń, choć w razie potrzeby, też umiał postawić na swoim.

Kastelik był całkowitym przeciwieństwem swego szwagra Talika i wszyscy się dziwili jak to jest, że się zgadzają ze sobą. Jeden dziki, porywczy raptus, a przy tym mruk zatwardziały, drugi spokojny, opanowany, którego trudno wyprowadzić z równowagi, a od lat układa się między nimi bez swarów i kłótni. Widno różnice ich charakterów wzajemnie się uzupełniały.

Nieszczęściem było, że Kastelikowie zasobni, bogaci nawet, nie mieli swoich dzieci. Maciej ożeniony ze starszą siostrą Jagneski – Weronką, kobietą stateczną i mądrą, gospodarną i zaradną, dzięki niej w znacznej mierze wiodło im się jak należy. Choć byli zobowiązani odrabiać pańszczyznę sprzężajną aż siedemdziesiąt osiem dni w roku, a oprócz tego dostarczać do dworu w Ślemieniu daninę w postaci płótna, gęsi, kur, jaj i coś tam jeszcze. Korzystali więc z pomocy Michała, który jako komornik, miał znacznie mniejsze zobowiązania i mógł pomagać szwagrowi, za co ten sowicie go wynagradzał. Praca ich od dłuższego już czasu, to zwózka tramów z lasu na piłę i po przerżnięciu znowu ładowali deski na wóz i wieźli je, a także rozmaite kanciaki i gotowe już bale do Ślemienia, gdzie tuż przy kościele, na sposobnym placu uwijali się murarze i cieśle, budując jakowyś szpital dla biedoty, który umyśliła postawić ślemieńska dziedziczka, pani Katarzyna Grudzińska.

Dworska piła stała w Gilowicach niedaleko kościoła, tuż za karczmą. Nieopodal, nad stromym brzegiem Skotniczyka płynącego spod Łysiny, jeszcze sto lat temu stał dworski młyn. Woda z tego potoka, ujęta w drewniane koryto płynęła na młyńskie koło napędzające z kolei kamienie żaren. Pewnego roku latem, już nie wiadomo kiedy bo i najstarsi ludzie tego nie pamiętali, nad Łysiną chmura się oberwała. Skotniczyk przybrał tak gwałtownie, że podmył i zabrał kawał brzegu wraz młynem, pozostawiając w tym miejscu głęboki jar. Odbudować młyna nie było już sposobu, za to nieco dalej od brzegu wybudowano piłę. Potok jednak w tym miejscu płynął już tak głęboko, że nie można było wykorzystać wody w nim płynącej. Wykopano więc nową przykopę między domami i o wiorstę powyżej ujęto wodę z Łękawki. Rzekę przegrodzono jazem i woda popłynęła nowym korytem, wijącym się zakolami pomiędzy zabudowaniami do stawu wykopanego przy drodze obok kościoła, a stąd na koło wodne w tartaku.

Piłę nadzorował i uruchamiał stary Sebastian Foks, bo z poręki ślemieńskich włodarzy już trzecie pokolenie rodziny Foksów miało pieczę nad tym urządzeniem. Ponoć wcześniej ich pradziadowie byli młynarzami w zniesionym przez wodę młynie, mając w posiadaniu półrolek do dziś zwany młynarskim. Była to pozostałość dawnej oprawy sołtysa, ale magnacka rodzina Komorowskich, z których wywodziła się sama pani Katarzyna Grudzińska, znieśli sołtystwo w Gilowicach, nadając półrolek młynarzowi.

Sebastian, z pomocą przygodnych gapiów i jednego parobka, wtaczał ciężkie drewniane kłody na ruchomą ramę, mocował do niej kłodę żelaznymi klamrami. Właściwym stawidłem zamocowanym w korycie puszczał wodę na koło i uruchamiał trak, zaopatrzony tylko w jedną piłę.

Wszystkie urządzenia, jakie się tam znajdowały, wykonane były z drewna. Ciężkie drewniane koło z trudem uruchamiało ten skomplikowany zestaw kół palczastych zazębiających się wzajemnie i dźwigni służących do popychania kloca umieszczonego i zamocowanego na ramie. Co pewien czas Sebastian smarował drewniane tryby łojem, co zaraz można było zauważyć, bo trak ruszał żwawiej. Drewniany kloc wraz z ramą posuwał się wolniuśko po dębowych płozach, za pośrednictwem zmyślnego zestawu przeróżnych kółek i popychaczy. Po każdorazowym przecięciu kloca, trzeba go było ponownie przesunąć z powrotem. Do tego służyło mniejsze koło wodne, uruchamiane innym stawidłem, umieszczonym w tym samym korycie. Im więcej wody puszczało się na koło, tym szybciej rama wraz z klocem przesuwała się na powrót, hałasując przy tym okropnie. Ludzie nie obyci z tymi machinami uciekali co sił w nogach, byle jak najdalej od tych piekielnych gratów obawiając się, by im coś na łeb nie runęło, bo cała ta wielgachna buda, okryta gontowym dachem trzęsła się i trzeszczała. Zgrzytały drewniane koła skrzypiała rama pod ciężarem kloca przybitego do niej. Dwa potężne, dwudziestocalowe drewniane słupy ustawione na środku budy, po których na żelaznych ślizgach poruszał się trak wraz z piłą, dygotały teraz, jakby już miały runąć na ziemię, choć trak w tej chwili nie pracował. Nic takiego jednak nie następowało. Po zatrzymaniu małego koła wszystko się uspokajało. Pilarz otwierał teraz drugie stawidło na dużym kole, trak pchnięty drągiem dla nadania rozmachu, ruszał powoli i piła grzęzła ospale w miąższ drzewa.

Sebastian lubił sobie pociągnąć okowity z glinianego gąsiorka, który zawsze miał pod ręką w budce z narzędziami. Im więcej pociągnął z gąsiorka, tym szerzej otwierał stawidło. Tym groźniej trzęsło całą budą i głośniej zgrzytały drewniane koła. Ludzie uciekali, oglądając się za siebie, czy to „pilisko” jeszcze stoi. Sebastian zaś rechotał ochryple i prał rękami po kolanach z uciechy.

Niezbyt wprawnym rzemieślnikiem był stary Foks. Deski przez niego porżnięte, nie były jednakowej grubości. W jednym miejscu ledwo na palec, w innym znowu i dwa cale przekraczały, bo niezbyt ostra piła omijała twardy sęk, jaki po drodze napotkała. Cieśle w Ślemieniu, budujący więźbę na szpitaliku, w żywy kamień klęli Sebastiana i jego robotę, równając toporami krzywizny przez niego poczynione.

Okoliczni kmiecie także korzystający z dworskiej piły, nieraz mieli żal do Foksa:

- Sobku! – powiadali – jakoście mi ty deski zerzli. Jenna jak włos, drugo kiejby kłos.

Sebastian niezmiennie odparowywał zarzuty:

- Jo ci przeca nie wzion. Nimos w jennej, to sie w drugi nońdzie!

Deska zawsze u chałupy potrzebna. To corek jakiś zagrodzić, szopę obić, gdy stare deski pogniły, dach poprawić przed zimą, skoro gontów chybia, a nade wszystko kilka suchych desek było koniecznością trzymać na trumnę. A nuż ktoś z domu nogi wyciągnie, nie wiadomo przecież kiedy komu koniec pisany. Stolarzowi podejmującemu się sporządzenia trumny, trzeba było dostarczyć deski. Tak już był ten świat urządzony.

***

Maciej z Michałem codziennie więc jechali do lasu po drzewo, wieźli na piłę, zwalali, ładowali znów gotowe deski i bale, przewożąc wszystko do Ślemienia. Wieczorem zmęczeni wracali każdy do swojej chałupy.

Po odjeździe chłopów Jagneska odezwała się do córki, kiedy ta wróciła z sieni z miarką zmielonego zboża:

- Hanuś! Prziniyś ze ta jesce wody.

Wzięła dziewczyna drewnianą putnię do ręki i wymachując nią przeskoczyła żwawo jak trzpiotka wysoki próg w sieni. Nucąc po drodze melodię pasterskiej piosenki, zdążała ku studni. Matka zaś wzięła skopek do ręki, przeżegnała się nabożnie i zmierzając ku drzwiom do obory zawtórowała dyszkantem pierwszą strofkę Godzinek: „Zacnijcie wargi nase kwolić Panną Świyntą, zacnijcie łopowiadać ceś Ji niepojyntom…”

Hanka zaś przy studni ujęła w rękę drewnianą klukę, wsunęła wystający nosek w otwór ucha putni i wpuściła je ostrożnie w głąb studni. Wprawnym ruchem zaczerpnęła wody i z uwagą, by nie zahaczyć naczyniem o kamienną cembrowinę, z wysiłkiem ciągnęła w górę pełne naczynie, wychlapując po drodze wodę z przechylonego kubła.

Przez przytłumiony śpiew matki dolatujący z otwartych drzwi obory, usłyszała Hanka wesołe pogwizdywanie chłopaka, idącego drogą po drugiej stronie rzeki, w stronę niedalekiej kładki. Postawiła powoli putnię przed sobą, wyjęła klukę z otworu i rzucając ją na gonciany, nieco już pogniły daszek nad studnią i spojrzała w stronę, skąd gwizdanie było słychać. Przysłoniwszy ręką oczy przed jaskrawymi promieniami wschodzącego słońca z nad Bąkowego Gronia, dostrzegła z dala idącego ku kładce przerzuconej z brzegu na brzeg nad Łękawką. Poznała w nim Kajderowego Jaśka, który wstąpił na koniec chybotliwej kładki i chwiejnymi kroczkami, stawianymi w rytm uginania się tejże, machając rękami dla utrzymania równowagi, by nie wpaść do wody, starał się przejść na drugą stronę rzeki. Kładka była wąska, zbita jeno z dwóch niezbyt grubych żerdzi, bez poręczy, wsparta końcami na przeciwległych brzegach, nie była najłatwiejszym przejściem do pokonania. Żerdzie jeno z jednej strony były nieco wyrównane toporem, by się nogi na nich nie ślizgały przechodzącym zimą, lub w czasie deszczu. Poręczy zaś nie było z tej prostej przyczyny, że w czasie częstych tutaj powodzi, gdy rzeczka wzbierała gwałtownie, zawsze zmiatała dość nisko nad wodą położoną kładkę. By ją woda nie zabrała, trzeba ją było jakoś zabezpieczyć. W tym celu, na jednym jej końcu, pomiędzy zbitymi żerdziami wycięto otwór, na brzegu wbito solidny pal i z góry nawleczono nań kładkę. W ten sposób umocowana, gdy woda wezbrała, obracała ją jedynie wzdłuż brzegu, nie znosząc. Po opadnięciu wody, kilku chłopów w dwa pacierze obracało kładkę na swoje miejsce.

Tak umocowane przejście miało jedynie tę niedogodność, że wystający z pomiędzy żerdzi palik przeszkadzał, szczególnie przechodzącym po ciemku. Niejeden przechodzień, jeśli nie uważał, potykał się o palik i orał nosem ziemię na brzegu, lub wpadał do wody, nim jeszcze zdążył postawić stopę na kładce zależnie, w którą stronę szedł. Klęli ludziska tę przeszkodę, ale nikt by się nie odważył jej usunąć, bo kładka byłaby zagrożona.

Jasiek przebył bez przygód chwiejącą się kładkę, omijając palik. Obie ręce wsunął w kieszenie zgrzebnych portek i gwiżdżąc dalej przerwaną melodię, zbliżał się ku Hance. Czekała na niego. Serce żywiej załomotało dziewczynie pod bluzką kiedy się do niej zbliżył. Nie był jej obojętny. Szczupły, wysoki, z kruczoczarną czupryną nad czołem, zmierzwioną w chwili przechodzenia przez kładkę, próbował ją teraz przyczesać palcami obu rąk. Podszedł do niej z figlarnym uśmiechem, zawadiacko ujmując za łokieć. Przez moment poczuła gorąco na całym ciele od jego dotyku. Spostrzegła jego iskrzący wzrok… I jakieś nagłe uczucie owładnęło nią, że cofnęła się o krok. Postąpił za nią zdziwiony jej odruchem, utkwił pytający wzrok w jej twarzy. Wlepione w nią ciemne oczy Jaśka i przymilający się ruch, otrzeźwiły Hankę nieco.

- Jakoz sie mi ta mos! Hanuś! – usłyszała namiętny głos.

Stała nieruchomo, nie odwzajemniając jego lekkiego uścisku. Chciała mu coś powiedzieć i głos uwiązł jej w gardle. Umknęła tylko głową, gdy przygarniając ją do siebie, próbował cmoknąć w policzek. Przez moment stali tak obok siebie. Jasiek stropiony nieco jej obojętnym zachowaniem i niezrozumiałym, przeczącym ruchem głowy, zesztywniał, oczekując z niepokojem odpowiedzi. Hanka też zwlekając, milczała przez chwilę, wreszcie wyprostowała się, patrząc mu w twarz.

- Kciałak cie łobarwić, ze… Małe bydó mieć! S tobom! – wyrzuciła z siebie gwałtownie.

Jasiek spojrzał na dziewczynę, jakby ją pierwszy raz zobaczył.

- Jako powiados? – krzyknął osłupiały jej wyznaniem.

- Dyć godóm! Bachora bydymy mieć! Najducha!!!

Stojąc jak słup soli patrzył na nią przerażonymi oczyma. Iskierki pożądania zgasły mu momentalnie. Objął wzrokiem jej zgrabną, wiotką kibić, przez moment patrzył na jej wzgórki piętrzące się pod bluzką na piersi, przeniósł wzrok na ładną, zarumienioną teraz twarz, gładkie ponętne policzki i różowe wargi… W oczach mu nagle pociemniało. Dreszcz rozkoszy poczuł na plecach pod zgrzebną koszulą jak kot na wiosnę. Nagłym odruchem chciał ją objąć teraz…, ale dziewczyna uprzedzając pożądliwy gest cofnęła się znowu. Chciałby ją teraz przytulić do siebie i ściskać, ściskać, bez końca, bez opamiętania. Zmroziła go nagle jej obojętność. Nie potrafił zrobić żadnego ruchu.

Hanka była zgrabną dziewczyną. Kiedy w niedzielę szła do kościoła, chłopaki oglądali się za nią. Nigdy strojnie nie była ubrana, bo w chałupie bieda doskwierała, ale jak każde powabne dziewczę, cenić się potrafiła.

- Taki lacy co, a tak se wiedzie. Widzioł świat taki rzecy? – mawiali zazdrośnicy, których lekceważyła. Jeden Jasiek Kajder nie był jej obojętny. Teraz stał zasępiony naprzeciw niej, nie mówiąc słowa. Po dłuższej chwili przełamał się wreszcie, chcąc odwrócić myśli.

- Piyknie ci w tej jakli! – próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. Wyciągnął do niej rękę, ale ją odepchnęła.

- Se mnom godoj, co s nami bydzie! Nie ło jakli!

Jasiek schylił się, urwał źdźbło trawy rosnącej przy studni i począł je żuć zawzięcie, nie patrząc na dziewczynę.

- Cós ci móm pedzieć? Tak my sie ta jyno kapkó pokytkali. Cyk sie nazdoł…Do resty tes eś przi tym była…

Popatrzyła na niego szeroko otwartymi, jasnymi oczami.

- Zynić sie nóm wypodo, kie my nabrewerzili!

Nic nie odpowiadał przez dłuższą chwilę i Hanka w napięciu czekała, co też powie. Jego nieco lekceważące odezwanie się wzbudziło w niej pewne obawy.

- Cós nic nie godos?

Zwrócił ku niej głowę z zamglonym wzrokiem i patrzał ponad jej głową na wrony kraczące na wierzchołkach topoli rosnących nad rzeką. Dziewczyna mu się podobała, ale strach przed ojcem był silniejszy. A ten, skoro się dowiedział, gdzie syn smali cholewki, powiedział mu na wyrozum: „Gazdowski chłopok, jyno z gazdowskigo gniozda dziywke mo brać. Nie inacy”. Więcej mowy o tym nie było i Jasiek wiedział, że ojciec nie ustąpi na krok. Młody Kajder niby to ojca posłuchał, a w skrytości nadal Hankę nagabywał, gdzie tylko mógł. Teraz z ociąganiem zaczął:

- Jo by Hanuś… łoćby dzisiok… Nale tatuś… zakozali! Zynić sie, to nie jyno s kieckom. Grunt musi być, jako i u nas…

Hankę rozbawiło to Jaśkowe gadanie.

- Grunt powiados? Na kielas wos ta w chałpie do tego gruntu? – rozczapierzyła palce lewej ręki, prawą zaś przyciskając je kolejno do dłoni, poczęła wyliczać:

- Józof, Jagneska, Heźbiyta, Walek, Cóncelijo… - przeniosła odliczanie na drugą rękę: - Jantek, Jagatka i Franuś jesce w kolybce. Łośmik, łokrom ciebie. Po wielas tego gruntu kozdymu sie dostanie?

- Jantek, Jagatka, nó i Franuś, to jesce śkuty. Pomre ktory, abo co…

Popatrzyła na niego niemal z przerażeniem. W głowie jej się nie mieściło, że można pragnąć czyjejś śmierci, tym bardziej brata, lub siostry, żeby zagarnąć po nim grunt. Jasiek wydał jej się nagle kimś obcym, kogo dotychczas nie znała. Nie tym czułym, łagodnym, ciepłym, który ją pieścił onegdaj na miedzy pomiędzy łanami żyta. Był jakiś odmieniony, zimny, obcy. Czuła, jak ucieka od niej ta ledwo uchwytna mgiełka serdecznego, ciepłego uczucia, jakim go dotąd darzyła.

Wspomnienie przywiodło jej na myśl wydarzenie sprzed lat, kiedy była zaledwie małą dziewczynką. Wówczas to, pewnego zimowego ranka umierał w kołysce jej młodszy braciszek, Staś. Obraz tego konającego malca wrył się w jej pamięć tak głęboko, że oto teraz widziała go tak wyraźnie, jakby to było wczoraj.

Leżał w kołysce z rozognioną twarzyczką jasnowłosy, niespełna trzylatek. Niemrawymi ruchami starał się uwolnić spod ciężaru okrywającej go poduszki. Spomiędzy spieczonych gorączką drobnych warg wydobywał się już nie płacz, ale chrypiący jęk bólu, przerywany haustami z wysiłkiem chwytanego oddechu.

Matka klęczała przy kołysce z łokciami wpartymi w Stasiową pościel i obiema rękami wspierała strapioną w bezsilnej rozpaczy głowę. Płakała. Malutki Staś dogorywał. Oddychał jeszcze z bezmiernym wysiłkiem, coraz rzadziej podnosiły się jego drobniuchne piersi, aż wreszcie zamarło to dziecięce serduszko, ledwo co na świat przybyłe. Wówczas matka podniosła się z wysiłkiem na nogi, tak jakoś dziwnie popatrzyła na leżące w kołysce już znieruchomiałe, blednące ciałko chłopczyka i łapiąc się za głowę, wybuchnęła gwałtownym płaczem. Hanka zdziwiona rozpaczaniem matki, z ciekawością zerknęła do kołyski. Zobaczyła wyprężone sztywno, chudziutkie ciałko Stasia, z rączkami rozrzuconymi na boki. Zamknięte oczka i lekko rozchylone, drobne usteczka nie zdradzały już najmniejszego ruchu. Pierwszy raz w życiu ujrzała zmarłego dzieciaka, którego serdecznie kochała i jakiego zapamiętała na zawsze. Z twarzyczki malca znikały resztki rumieńców spotęgowanych gorączką, powlekając się z wolna zimną bladością. Leżał teraz Staś już całkiem spokojny, jeno w bielejącej twarzyczce zastygł grymas przedśmiertnego bólu.

Nie pomogły ciężko choremu chłopcu ani zamawiania starej Hudzickuli, ani chodzenie wkoło kołyski z miską pełną żarzących się węgielków zgarniętych z paleniska, na które stara co chwilę wlewała odrobinę święconej wody, mrucząc coś przy tym półgłosem. Nie pomogło także okładanie dzieciaka ziemią, zebraną o północy z siódmego grobu na cmentarzu, co doradzała matce inna kobieta.

Przyszedł potem uproszony stolarz, stary Wojtek Mikusek. Kroczkami rozczapierzonych palców zmierzył chłopca od czubka głowy do samych stóp i poszedł sobie, przypominając na odchodnym, by mu Michał przyniósł deski, potrzebne do zrobienia trumienki. Zaraz też ojciec ubrał stary, wyłysiały kożuch na ramiona, na głowę zarzucił baranicę i poszedł do szopki wybrać kilka sposobnych desek. Zarzucił je na plecy i poszedł za Mikuskiem.

Na drugi dzień stolarz przytaszczył prostą skrzynkę, zbitą z trzech desek z naczółkami i czwartą na wierzch, przyozdobioną od zewnątrz niezdarnym, drewnianym krzyżykiem.

Musiał jednak coś pomylić stolarz-samouk, bo trumienka okazała się za krótka. Trzeba było przyginać stwardniałe już, chude nóżki chłopca, bo nie mógł się zmieścić w tej ciasnawej skrzynce. Płakała przy tym Hanka, żeby tego nie robili, bo Stasia będzie bolało, ale Mikusek popatrzył tyko na nią groźnie i dalej robił swoje.

Miała teraz Hanka przed oczyma tę bladą twarzyczkę braciszka leżącego w prostej trumience, z nieco powykrzywianymi nóżkami i obsypanego drobnymi gałązkami mirtu.

Po południu przyszedł z kolei kościelny, Matus Gabryś. Chuderlawy starowina, skoro jeno przekroczył próg domu, czym prędzej podszedł do rozgrzanego pieca, przyciskając do niego zgrabiałe z zimna ręce.

- Parcie ludzie! Ziąb taki, ze skoda psa na pole wygnać. Ziym tes tak skołcywiała, ze biyda grobu wykopać.

Michał wszedł zaraz do komórki przylegającej do piekarni i wrócił, trzymając w rece flaszkę okowity. Staremu blade oczy poweselały. Ujął palcami przemarznięty nos, zatrąbił na nim, jakby zagrzmiało, strzepnął ręką i wytarł palce o portki. Sięgnął potem po nalany kusztyczek, który mu gospodarz podawał. Jedną ręką przytrzymywał baranicę na głowie, drugą przytknął do ust pełne naczyńko ostrożnie, by nie uronić kropelki i przechylając głowę daleko do tyłu wlał do gardła palący płyn. Pomlaskał językiem z zadowoleniem smakując zimną gorycz i podał Michałowi kusztyczek do ponownego nalania. Wypił znowu, chrząknął, przełykając ślinę i z żalem spojrzał, jak Michał odstawia flaszkę, co oznaczało, że więcej nie będzie. Zawiedziony podszedł do otwartej trumienki, patrząc przez chwilę na martwe dziecię.

- Piykny chłopiecek. Skoda takigo, bo łodplekany. Nale… Wólo Bosko!

Przykrył potem wieczkiem trumienkę, przybił gwoździami próbując, czy dobrze umocowane. Wraz z ojcem wynieśli trumienkę przed chałupę i umieścili na saneczkach, które Gabryś przywlókł z sobą. Matka wysupłała z węzełka schowanego w skrzyni jakiś drobny grosik i wręczyła go kościelnemu „za fatygę”.

Długo jeszcze patrzyła Hanka za oddalającym się Gabrysiem, borykającym się z sankami po śliskiej, wyboistej drodze. Żal ściskał boleśnie jej serce za tym zawsze wesołym, uśmiechniętym chłopcem, który w ciągu tego króciutkiego życia zdążył zaskarbić sobie serca wszystkich swoich bliskich, nie wyłączając surowego ojca. Wspomnienie tych chwil wycisnęło teraz Hance łzy z oczu.

Stojący przy niej Jasiek, opacznie zrozumiał jej rozżalenie.

- Nie krzic! Jakosi bydzie. Ktorysi cie weźnie, boś zdatno dzieucha. – usłyszała Hanka obojętny głos.

Jego odezwanie otrzeźwiło ją. Otarła wierzchem dłoni spływające łzy, uświadamiając sobie Jaśkowe przekonanie, że to z jego powodu płacze. Wstrząsnęło nią jednak powiedzenie: „Ktosi cie weźnie”. Jasiek ani myśli się z nią żenić. Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo przyszło mu to, by się jej pozbyć i uniknąć kłopotliwej sprawy. Uświadamiała sobie teraz coraz jaśniej grozę swojego położenia Ojciec, gdy się dowie, Bóg jeden wie, jak postąpi. Znała go aż nadto dobrze, że kara będzie bolesna. Nie ustępowała jednak.

- Jo uwazowała, ze sie se mnom łozynis. Dobrze by nóm było, łoćby i bez gruntu. We dworze roboty doś. Łozyj sie se mnom…

Jasiek zniecierpliwiony przestępował z nogi na nogę, próbując jakoś się uwolnić od natarczywości dziewczyny i nie wiedział jak. Zerkał za rzekę, skąd przybył, jakby stamtąd spodziewał się pomocy.

- Tatuś mie zabijom, kie sie dowiedzom, zek tako…

Groźba surowej kary od ojca coraz większy niepokój w niej wzbudzała. Za wszelką cenę chciała skłonić chłopaka do zgody.

- Co by cie ta mieli zabijać! Cyś ty zwiyrz? – mruknął obojętnie.

Popatrzyła mu w oczy, w których już dawno zgasły pożądliwe iskierki, dostrzegła jego wzrok chmurny, gniewny niemal, umykający przed jej spojrzeniem. Twarz jego aż nadto wyraźnie zdradzała, co się w nim działo. Ogarniała go coraz większa złość. Hanka postanowiła zniżyć się do prośby:

- Jasicku! Nie łostawioj ze mie tera. Powiadołeś przeca, ze mie mos rod. Jako ze to? Zbrzidłak ci sie? – próbowała ująć go za rękę, którą on teraz umknął.

- Tatuś sie mi s tobom zynić zakazujom. Pedzieli mi to na wyrozum. Niy i fertyk!!!

- To cóześ ku mnie łaził, kie ci zakazowali? Jesceś powiadoł, jako ci to se mnom dobrze. Łośkliwcu!

Jasiek rozgniewany już nie na żarty, że się nie może od Hanki uwolnić, odparł ze złością:

- Tak sie ta jyno pedziało. Co inksego to… A co inkse zeniacka. Tutok nic nie poradzi.

Stanowcza odpowiedź chłopaka wzburzyła Hankę do głębi. Wstrząsnął nią i strach przed ojcem, żal i rozpacz. Próbowała jeszcze zapanować nad sobą, choć złość na przewrotność młodego Kajdera i całą jego rodzinę, brała górę coraz bardziej. Uświadomiła sobie jasno, że o żeniaczce ani myśleć nie może. Jasiek jeno teraz próbuje wymotać się z kłopotu, jakiego przecież był przyczyną, gotów ją posądzić Bóg wie o co.

Jeden jedyny raz latem, pewnej pogodnej niedzieli, pasąc wspólnie krowy zwarli się zapamiętale w miłosnym uścisku swoimi jędrnymi ciałami na miedzy za Dziołem pomiędzy żytami. Jeden jedyny raz przylgnęła do niego w zapamiętaniu i rozkoszy i ani w głowie jej nie postało, by z tego coś złego nastąpiło. Teraz ta chwila wydała się Hance obrzydliwa. Jasiek zaś stał przy dziewczynie stropiony, ale co spojrzał na jej ponętną postać, odruch pożądania, który bezskutecznie chciał w sobie stłumić, powracał znowu. Gniew go ponosił na ojca, na Hankę i na samego siebie, że nie może postąpić tak, jakby chciał, a jednocześnie coś nie pozwalało mu odejść, trzymając go jak na uwięzi. Był moment, że chciał wyciągnąć do niej ręce, objąć i przytulić jak dawniej, ale zmroziło go odezwanie się dziewczęcia. Otrzeźwiał natychmiast.

- Łostawios mie ze syćkim. Zbrzidłak ci sie tera!

- Cós mom poconć. Jakosi se poradzis. Jo…jo…cie móm rod. Nieros sie jesce mogymy…

W Hance zawrzało gwałtownie.

- Ty dziuleju!!! Fajnie ci se mnom było haj za Dziołym, a tera mie nie kces!!! – wrzasnęła, nie panując już nad sobą.

Jasiek zmitygowany jej nagłym wybuchem cofał się w tył, ona zaś napierała na niego. Takiej Hanki jeszcze nie widział. Wymachiwała rękami nad jego głową, wrzeszcząc coraz głośniej.

- Ty chamieee!!! Zmierzłak ci sie? Dockos sie i ty swego!

- Hanka!!! Jooo… Jo! – jąkał się by ją powstrzymać, ale dziewczyna wpadła w furię. Pięściami poczęła grzmocić po jego piersiach.

- Poseł mi tu z tela, bo jak weznó haj tej kluki, to gnatów nie zbieres!!!

Już nie zwlekał. Odwrócił się gwałtownie i pędem pobiegł ku kładce, ale minąwszy ją, wprost przez płytką w tym miejscu rzekę przedostał się na drugą stronę, nie zważając, że utaplał się po kolana w wodzie, biegł nie oglądając się za siebie. Zniknął po chwili za zaroślami na zakręcie.

- Ty zbójuuuu!!! – leciało za nim jeszcze.

Trzęsąca się ze złości i upokorzenia jakiego doznała dziewczyna, ujęła ucho putni tak gwałtownie, że woda chlusnęła strumieniem na ziemię, oblewając jej bose nogi. Pędem niemal ruszyła ku chałupie. Rozjątrzona weszła do środka przez otwarte na oścież drzwi i postawiła naczynie przy piecu. Tknęło ją coś, że matka stoi nieruchomo przy piecu, nic nie robiąc, nawet godzinek nie dokończywszy. Odwróciła się po chwili i na pozór spokojnym głosem spytała:

- Cóześ tego Jaśka tak kónierowała?

Hanka dostrzegła chmurny wzrok matki i serce w niej zamarło. Uświadomiła sobie, że jej wrzaski matka dobrze musiała słyszeć. Wrzeszczała przecież, że umarłego by obudziła. Zimny pot poczuła na całym ciele, że tak nieopatrznie postąpiła. Przerażona nie odpowiedziała ani słowa.

- Cós nic nie godos! Guchoś? – natarczywie matka ponagliła pytaniem. Hanka z lękiem spojrzała na matkę. Strach jaki ją ogarnął, odebrał jej mowę i po prawdzie nie wiedziała, co odpowiedzieć.

- Spowoł s tobom?

Bardziej spodziewała się dziewczyna gradu wymówek i łajania, niż tego prostego pytania, które do reszty ją wprawiło w osłupienie. Zdobyła się jedynie na przeczące potrząśnięcie głową.

- Nó to…Jakoz to?

Dziewczęcy wstyd wobec matki trzymał ją w takim napięciu, że nie mogła słowa przemówić. Wolałaby zapaść się teraz pod ziemię, niż stać tutaj pod jej badawczym spojrzeniem.

- Powiadoj mi tu zaro, jako było. Coście łoba nabrewerzili?

Coś nagle pękło w Hance, bo wybuchnęła spazmatycznym płaczem.

- Nie ryc! Jyno powiadoj mi tu syćko, jako na spowiedzi!

- Jyno roooos! Haj za Dziołym. Malućkooo… - wyjąkała wreszcie, trzęsąc się jak osika.

- Malućko! Nale stykło!

Patrzyła przez chwilę na płaczącą, zbierając myśli. Żal jej się zrobiło płaczącego dziecka, ale złość nie ustępowała, że oto własna córka wymknęła się spod matczynej opieki i dozoru. Sprzeniewierzyła się. Od jakiegoś czasu baczniej przyglądała się Hance, uważając gdzie przebywa, z kim się zadaje, co robi. Mając niejakie doświadczenie, wiedziała jakie pokusy zagrażają dorastającej dziewczynie. A Hanka, już osiemnasty rok skończyła na wiosnę. O Jaśku Kajderze słyszała coś nieco, ale była dobrej myśli. „Chłopocysko doś zdatne, jakisi kąscek gruntu tes by mioł, łocia Hanka kómornica”. Brała przykład ze szwagra Macieja. „Bogoc, nie tako chudzina jak Kajder, a s kómornicom sie zynił”. Nie wiedziała jeno, że Kajderowie wysoko się cenią. Z większą też uwagą przyglądała się Hance i nic nie spostrzegła. Nie przeczuwała nawet, by coś takiego zajść mogło. „Upolowoł jom ta kasi. Hącwot.” – myślała zakłopotana. Zaczęła nawet powątpiewać, bo nic po Hance jeszcze widać nie było.

- Moze ci sie jyno tak zdowo?

Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy. Odwróciła się do ściany i oparła rękę na framudze okna. Pochylając głowę oparła rozpalone czoło na chłodniejszym przedramieniu i zastygła w bezruchu. Zachowanie się córki rozgniewało Jagneskę do reszty.

- Ty gizdulo jenna! Wywłoko grzysio! Jak sie tej Matusicki Boski nie bois? Taki rzecy…

Kątem oka dostrzegła ciurkiem płynące łzy z Hanczynych oczu i wezbrany w sercu gniew i żal przerodził się w litość dla nieszczęśliwego dziecka. Ciągnęła jednak dalej:

- Ścigałaś! – dudrała przez napływające do oczu łzy. – Ka ta tako zło krew sie weźnie. Pockoj! Jyno łociec ze Ślymiynia przijedzie, to ci zgadnie – zagroziła.

Usiadła na krawędzi rozgrzebanej pościeli, wciskając w podołek splecione palcami dłonie. Mrowie myśli cisnących się do głowy nie pozwalało na roztropne rozważenie niespodziewanej wieści. Gniew, wezbrany postępkiem Hanki, tkliwość matczynego serca i strach przed Michałem, co będzie gdy się dowie o sprawie, wywołały w jej skołatanej głowie takie kłębowisko myśli, że nie była w stanie uładzić się z tym wszystkim. Raz targał nią nieopanowany gniew, to znów rozpacz niewypowiedziana, wreszcie litość nad dolą i nieszczęściem kochanego dziecka, jaką w rzeczywistości była najstarsza latorośl w rodzinie. Nad tym wszystkim górował jednak strach przed chłopem. Znała go aż za dobrze i wiedziała do czego jest zdolny w gniewie. Nie daruje dziewczęciu hańby, jaką przyniosła w rodzinie, bo było już utartym obyczajem, że choć nieślubne dzieci rodziły się we wsi dziesiątkami, zawsze panna z dzieckiem była czarną owcą nie tylko w rodzinie i „przeskocką” nazywano, zaś nieślubne dziecko „znajduchem”. „Michoł gwołtowny, bez pomiarkowanio, moze nawet krziwdy dziecku narobić, a nawet zebroka… Łoćby mu pote załować przisło, bo i taki rzecy bywały – myślała w zatroskaniu. Te i inne myśli powodowały to chwilowy wybuch gniewu i łajania, to płaczu i narzekań bez końca.

- Cok sie nagodała. Naprzikazowała! Ani dudu! Chyboj grok ło ściany! Piyknieś się wyryktowała. Nima co pedzieć. I ktoz cie tera weźnie? Ty zorazo moigo zdrowio! Bydzies dyceć do usmarkanej śmierci i plekać tego… najducha, kie sie ulągnie.

Umilkła na chwilę, po czym spytała, nie spodziewając się od Hanki odpowiedzi:

- I cós tera pocnies? Bydzie sie zynił s tobom? Bo sie mi zdo nic potym!

Znów jeno głową potrząsnęła dziewczyna przecząco.

- A widzis! Starego Kajdera za nogi pudzies obłapić, co by sie Jasiek s tobom łozynił? Bogoce syćki po jennyk piniondzak. Łoćby kiela cego mieli, jesce mało. A jus biydoków w zocy nimajom. Kajdery sie majom za takik, kieby pół Gilowic jejik było. A uni jyno na kąsku półrolka siedzom, bo resta Pycliki trzimajom. A ty co? Kómornica z jennom kieckom. Tacy sie ze sobom nie zyniom. – Zamilkła na chwilę, po czym zaczęła od nowa: - Ło co jo jus s tobom mom za Krzis Pajski, ło Matko Bosko Kalwaryjsko, dejze mi tes świóntej ciyrpliwości, bo nie strzimom! Lepsi, co by Pómbók duso do dudławej wiyrby wraził, jako do ciebie, ty psiajucho jenna! Ka ta tako zdechlina sie ulągła!

Głośnym rozważaniem swoich myśli matka chciała wbić Hance do głowy uświęcone od wieków obyczaje, że nie wszyscy są sobie równi i sięgać tam, gdzie nie należy, to jeno ułuda i grzech nareszcie. Ale w tych łajaniach i pogróżkach sama teraz nie widziała rady, jak postąpić.

Hanka, przyciskając rozpalone czoło do ręki mokrej od łez, już nawet nie zwracała uwagi na matczyne gderanie, które na moment ustało, bo Jagnesce przyszło do głowy, by zbytnio nie wyzywać, nawet strach ją ogarnął, by jakiego inkluza nie wywołać i nie sprowadzić nieszczęścia na dziecko. „Jesce dzieuse jaki licho zaskodzi, bo przeca nie ros rostomajcie sie ludziskom przitryfiało” – myślała ze zgrozą. Nie była w stanie jednak powstrzymać się od łajania i wyzwisk, choć ledwo wypowiedziane, już wzbudzały obawy i lęki. Trapił też Jagneskę przejmujący, nieustanny płacz dziewczyny. Widno gryzła się swoim nieszczęściem, a to rozdzierało boleśnie serce stroskanej matki.

Dobrym dzieckiem była Hanka. Posłuszna, pracowita, zaradna, była wyręką w chałupie we wszystkim. Zawsze wesoła, pogodna, gniewać się dłużej na nikogo nie umiała. Kochała ją też Jagneska, może najbardziej ze wszystkich swoich dzieci, darząc dziewczynę całą miłością matczyną, na jaką było stać tę prostą, chłopską naturę, uosobioną od maleńkości w swojej rodzinie i czego sama doznawała od młodości. To jej nie przeszkadzało obrzucać teraz córkę wyzwiskami za winy, jakich się dopuściła. Ojcowie zawsze krótko trzymali swoje dzieci, żeby się broń Boże nie rozpuściły. Tak postępowali pradziadowie, dziadkowie i rodzice wreszcie, od niepamiętnych czasów. Wybryki jednak się zdarzały i to dość często. Prawda. Ale każdy taki występek był surowo karany, a ten, kto się go dopuścił, uważany był nawet w swojej rodzinie za wyrodnego. Tak teraz postąpiła Hanka. Ta dwoistość uczucia przyprawiała biedną matkę o ból głowy i popadanie raz w złość, to znów w żal i tkliwość. Chwilowa świadomość przewiny dziecka znów wzbudziła w Jagnesce gniew.

- Dockałajsie nareście! Cymus tera nie idzies ku niymu? Łobłapiojcies sie, wy psie krwie! Jak wos ta świynto ziym nosi? Jakbyk tak wziyna haj tyn porwós co na ścianie, to byś dopiyrz wiedziała, coś wynokwiła!

Mimo wyzwisk i łajania, monotonne gderanie matki kojąco podziałało na dziewczynę. Przestała płakać, myśli stawały się jaśniejsze. Nic już teraz nie poradzi. Jasiek odsunął się od niej na dobre, ze strachu przed ojcem. Jakoś będzie musiała radzić sobie sama, bo nie oczekiwała ani współczucia, ani pomocy, nawet od najbliższych, chyba jeno pogardę i potępienie. Jedynie trwożna myśl o czekającej ją rozprawie z surowym ojcem, przyprawiała ją o żywsze bicie serca. Wiedziała, że z nim nie przelewki. Porywczy, bez opamiętania, nie daruje jej tego, co uczyniła. Chciałaby już to mieć za sobą, jak najprędzej. „Co bydzie, to bydzie.” dodawała sobie otuchy, ale obawa w niej rosła.

Jagneska wyrzuciwszy z siebie wszystko, co tylko na myśl jej przychodziło, siedziała teraz bez ruchu myśląc, co by tu jeszcze powiedzieć, czym by dopiec winowajczyni, by wreszcie pojęła, co wolno, a czego czynić nie należy. Była to właściwie jedna z okazji do pouczania dziecka, by zrozumiało co dobre, a co za złe uważać należy. Kiedy coś przewiniło, sypały się gromy i obelgi, zakazy i przykazy, jakich spamiętać nie sposób. Jak każda matka, także i Jagneska nie postępowała inaczej.

Wtem swąd spalenizny rozszedł się po piekarni. Matka zerwała się gwałtownie, bo przypomniała sobie o pozostawionym garnku z prażuchami nieopatrznie zbyt blisko płonącego ogniska. W rozgorączkowaniu zupełnie o tym zapomniała. Przypadła teraz do pieca, odrzuciła gwałtownie kamienną płytę, zasłaniającą otwór paleniska nie bacząc, że parzy ją w ręce. Ta spadając, gruchnęła na glinianą podłogę, omal nie na jej bosą stopę. Rogiem zapaski ujętym w garść chwyciła rozpalony garnek, z którego buchały kłęby dymu. Na samym dnie iskrzyły się resztki spalonej strawy, przeznaczonej na śniadanie.

- Naści! Zezrijze se to tera! – warknęła z wściekłością, rzucając garnek na przypiecek.

Rumor, jaki zrobiła matka, obudził śpiącego w kołysce chłopca. Zakwilił rzewnie. Matka rozjątrzona podeszła do kołyski, wzięła dziecię na ręce i przytulając do siebie, starała się malca uspokoić. Nie zastanawiając się wiele ściągnęła starą chustę z pościeli, zawinęła w nią dzieciaka, przekładając połę chustki przez ramię, by łatwiej było nieść je przed sobą. Złość jej nie opuszczała, postanowiła więc nie czekać na obeschnięcie rosy, a może i na złość Hance, stanęła gotowa do wyjścia w pole. Dziewczynę jedynie ponagliła rozkazem:

- Idymy! Niecki weź po dródze!

Na dworze dzień już był jasny, pogodny, jaskrawe słońce raziło w oczy nie przywykłe do światła, po wyjściu z ponurej, mrocznej piekarni, oświetlonej jeno maleńkim okienkiem, zasłoniętym bydlęcym pęcherzem, zamiast szyby. Okopcone ściany, czarne jak smoła od dymu snującego się z pieca po całym wnętrzu, pogłębiały jeszcze pomrokę pomieszczenia. Jedynie olbrzymi piec, stojący w rogu izby, niegdyś wapnem pobielony, jaśniał nieco wyraźniej w tej czerni.

Tuż obok pieca, pod powałą, zawieszone było drewniane pięterko. Ułożone z kilkunastu desek, ściśle do siebie przylegających, jednym końcem wspartych na listwie przybitej do ściany, zaś z drugiej spoczywających na poziomym drążku, którego koniec spoczywał w szparze między belkami sąsiedniej ściany, a drugi wetknięty był w otwór pionowej deski, zwisającej od samego sufitu. Pięterko takie było nieodzownym w każdej chałupie i było niezwykle przydatne. Latem i jesienią pięterko wykorzystywano do suszenia grzybów na zimę i pokrojonych jabłek, czyli „piecorek”, na wigilijny galas, wszelakich ziół, mięty, dziurawca, krwawnika, piołunu, służących do sporządzania wywarów na przeróżne dolegliwości, jakie trapiły domowników. Na przedwiośniu układano tutaj pieczołowicie odcięte kawałki ziemniaków z kiełkami pędów, przeznaczone do wczesnego sadzenia. W ciepłej piekarni szybciej się rozwijały. Pięterko było także składowiskiem przeróżnych rupieci i sprzętów potrzebnych w gospodarstwie. Czego tam nie było: niecki do czyszczenia zboża po młócce, które teraz matka Hance zabrać kazała, motowidło, na które motano uprzędzione lniane nici dla „knopów”, z których ci płótno tkali, sierp, zwierki i kapice ze skóry, czyli poszczególne części do cepów, żeby się gdzieś nie „zapotrosyły”, kiedy ich będzie potrzeba. Na pięterku, w zasobnych gospodarstwach, były też narzędzia do kucia koni, a więc kleszcze, krzywe noże do obcinania kopyt, młotki i hufnale, bo zimą, w czasie mrozów konie wprowadzano do piekarni, kiedy je podkuć trzeba było. Zimą było to ulubione legowisko dla kota, zaś wystająca poza deski część drążka służyła do suszenia mokrej odzieży, kożuchów i przemoczonych kierpców, związanych rzemieniami. Tam też miały swoje miejsce drewniane widełki, którymi wsadzano i wyjmowano garnki z gorącego pieca.

Z tego stosu rupieci wyciągnęła teraz Hanka drewniane niecki, wyżłobione z lipowego pnia. Wsunęła je pod pachę i wyszła za matką. Uspokoiła się już niemal zupełnie. Czasem jeno głębszy drżący oddech wstrząsnął nią do głębi a zapuchnięte oczy wskazywały na niedawny płacz.

Wychodząc z chałupy, przyciągnęła mocno do siebie źle domykające się obwisłe drzwi, założyła żelazny wrzecok na skobel wbity w futrynę, wsuwając w otwór drewniany kołek, przywieszony przy drzwiach na sznurku. Takie niewymyślne zamknięcie było w każdej komornickiej chałupie. Po prawdzie, nie było to zamknięcie, ale znak, że w chałupie nie ma nikogo. Do tych domostw nawet złodzieje nie zaglądali, bo i po co? Komornicy byli ludźmi tak ubogimi, że nie było tam co ukraść. Żyli z dnia na dzień, to wysługą we dworze, to u bogatych kmieci. Czasami dostawali coś od dworskiej służby, ale to niezwykle rzadko się zdarzało Najgorzej było zimą, kiedy pracy we dworze nie było wiele, kmiecie też wyręki nie potrzebowali i wtedy najczęściej litościwi ludzie ratowali ich od głodu, który ustawicznie nękał wiejską biedotę, pozbawioną własnych zasobów.

Jagneska z Hanką, w tym rozgardiaszu całkiem zapomniały o Jędrusiu, śpiącym w sąsieku przy stodole. Kiedy się obudził, słońce stało już wysoko i przygrzewało mocno. Zdziwiony nieco, że matka nie popędza go do wstawania, zebrał się sam, wciągnął na siebie dziurawe porcięta z łatami na kolanach, wyszedł ze stodoły i spostrzegł zaparte drzwi do chałupy. Domyślił się, że matka z Hanką poszły już w pole. Przy wejściu podskoczył na progu by wytrącić drewnianą zatyczkę ze skobla dość wysoko umieszczonego i drzwi się otwarły. W piekarni na przypiecku znalazł osmalony garnek ze spaloną mąką.

„Pewnie Jasiu morzisko dostoł, abo sie co inksego przitrefiło i matuś łodcyniali” – pomyślał chłopak, bo przez myśl mu nie przeszło, że to spalone śniadanie.

W drewnianej skrzynce szczelnie zamkniętej, stojącej koło pieca znalazł zawinięte w płócienny gałganek ziemniaczane placki. Zimne były i twarde jak kość. Dziwił się tylko, że tak dużo mu zostawiono. Nie był w stanie tego zjeść. Drewnianą gielatką zaczerpnął wody z putni, popijając nią posiłek. Resztę zawinął w gałganek i schował do skrzynki. Teraz trzeba było iść do obory, wypędzić krowę na pastwisko, bo już od dłuższego czasu upominała się, rycząc zawzięcie.

Nie zapomniał zamknąć chałupy na skobel, musiał jednak podstawić pod nogi drewniany klocek przyniesiony od stodoły, by dosięgnąć skobla. Krowa też zadreptała zaraz z uciechy, widząc w progu zaspanego jeszcze pastuszka z powrozem w ręce. Zadzierzgnął bydlęciu sznur na rogi, odsunął drąg zagradzający krowie swobodne wyjście ze stanowiska, by się bydlę nie plątało po całej oborze i wyprowadził krowę na dwór zmierzając wprost na pastwisko.

- Póć Kwiatula! – zachęcał zwierzę do szybszego kroku. Skoro jednak krowa wyczuła węchem zapach świeżej trawy, ruszyła tak żwawo, że Jędruś ledwo za nią nadążał.

***

Matka Jagneska z Hanką doszły na pole, gdzie już gromadziły się kobiety niemal z całej wsi, spędzone przez dworską służbę do rwania lnu. Rozległy łan falował lekko w podmuchach jesiennego wiatru. Ciemnozielone kuleczki nasienia szeleściły delikatnie dojrzałym ziarnem. Zebrane na polu kobiety zdziergały z pędów garstki nasiennych główek, rozgniatały w dłoniach i wydmuchując starte plewy brały do ust błyszczące ziarenka lnu, rozgryzały je, próbowały czy dojrzałe.

- Źrałe jus! Cas targać! – zawyrokowała najstarsza z nich, znająca się na rzeczy.

Hanka zaś położyła tymczasem niecki na miedzy, wyszukując dołka, by się nie przechylały i matka ułożyła w nich śpiącego chłopca, jak w kołysce. Kilkoma patykami podparły wokoło niecek zarzuconą nad dzieckiem chustę, chroniąc je przed wiatrem, muchami i przypiekającymi jeszcze promieniami jesiennego słońca. Mały berbeć spał jak suseł, wdychając maleńkimi nozdrzami rześkie poranne powietrze.

- Baby! Karbowy jus haj idzie! – oznajmiła któraś z kobiet.

Zebrana gromadka spojrzała pod słońce, przysłaniając rękami oczy, skąd z doliny, od dworskich zabudowań wyłaniała się powoli nad falującym łanem wysoka postać Jędrzeja Cyrnala – starodworskiego karbowego. Szedł wolniuśko pomiędzy polami kołysząc się przy każdym kroku. Rozglądał się wokoło by sprawdzić, co już zostało zrobione, a czego jeszcze nie zdołano wykonać. Zmierzał teraz wprost ku kobietom zgromadzonym przy łanie lnu, by im wyznaczyć codzienną robotę i zakarbować każdej pańską dniówkę.

-Pokwolony Jezus Chrystus! – pozdrowił boskim słowem gromadkę, uchylając czapki.

- Na wieki wieków! – odpowiedziały chórem.

Zdjął przepoconą czapkę z głowy i otarłszy rękawem krople potu na czole, lustrował stojącą przed nim gromadkę kobiet.

- Zesłyście sie jus widzę syćki! Kwała Bogu! A kielas wos dzisiok? Porachujmy! Dwie, śtyry siedym, dziesiynć, dwanoście… Liczył po kilka kobiet naraz, jak stały i pomagając sobie palcem wskazywał na każdą po kolei.

- Siedminoście! – stwierdził z naciskiem przy ostatniej. Spojrzał w bok i dojrzał okrycie z chusty zawieszone na patykach nad nieckami. Domyślił się co to takiego, marszcząc brwi burknął:

- Na ktoros zasio tego bachora haw prziwlekła ze sobom? – wskazał kijem na chustę.

- Ady mój! Bok go ni miała przi kim łostawić w chałpie… - z obawą, nieśmiało usprawiedliwiała się Jagneska.

Podszedł Cyrnal ku nieckom, kijem trzymanym w dłoni odchylił róg zwisającej chusty, przyglądając się chwilę śpiącemu malcowi. Zasłonił potem starannie okrycie, odwracając się do Talicki:

- Łebski ś niego pachołek… Nale… do pola s takim tera? Kie co kwilka trza pozór dować!

- Dejcie pokój Jyndrzeju. Jakosi bydymy pokłómbować. Skody nie bydzie! – broniła Jagneski Rejna Racocka.

- Ty zawdy musis za kimsi łobstować, bo by nie było! – strofował starą karbowy, ale z uśmiechem. Uśmiechnęła się też i Rejna pojednawczo. Nie miał więc sumienia dobroduszny Cyrnal przyganiać starszej kobiecie, którą wszyscy lubili i szanowali.

- Cyjas to dziewucha? – wskazał na Hankę – jescek ji haw nie widzioł?

- Moja! Moja Jyndrzeju! Przisła nóm pomós! – śmielej już teraz odezwała się Jagneska.

Przez chwilę karbowy przyglądał się dziewczynie ze wzrastającą ciekawością. Widocznie mu się spodobała, bo rzekł w zamyśleniu, niby do kobiet, a właściwie sam do siebie:

- Jak tako robotno, jak piykno, to chnet ktorysi bydzie mioł ś ni prefit.

- Robotno! robotno! – chórem zawtórowała gromada.

- Robotno powiadocie? Hm! Miołby i jo lo ni chłopoka, kieby go jyno kciała!

- Kogoz uwazujecie? – kobiety zaciekawione spojrzały na karbowego, kogo też ma na myśli.

- Na kogózby? Nady mój Franek! Zdatny przeca! Niy?

Kobiety zaskoczone słowami karbowego, aż postawały ze zdziwienia, patrząc na niego z niedowierzaniem.

- Dalibyście Franka dzieuse?

- Na cózby niy? Cy un gorsy łod ni?

Pod Jagneską aż nogi się ugięły z wrażenia słysząc, co rzekł karbowy. Truchtem pobiegła ku dziecku udając, że coś przy nim poprawia, bo nie była w stanie zapanować nad sobą. „ Maryjo Bosko, co se tes Hanka nabrewerziła”, myślała w gorączce. „Franek karbówcok by sie ś niom zynił! Jezusicku! Som Jyndrzyj to podzieli. Przi ludziak! Nie wyparli by sie …”

Słowa karbowego jak ciosy siekierą zapadały jej w głowę. „Matusicko Bosko. Dejze tec, coby s Hankom… nie była prowda. Na Kalwaryjom piechty byk sła…”

Cyrnal tymczasem odmierzał krokami kęs łanu, przeznaczonego do wybrania w tym dniu. Idąc miedzą wzdłuż pola liczył kroki, potem wbił kołek tuż przy brzegu pola i wskazując ręką przeciwległy skraj oznajmił:

- Po tela, babulki!

Pokiwały głowami kobiety ze zrozumieniem oceniając, że niemało trzeba będzie się naharować dzisiaj, by podołać zadanej robocie. Karbowy zaś zawrócił z powrotem i przechodząc koło kobiet imających się roboty zapytał, zwracając się do Hanki:

- Jakoz cie mianujom, bo nie bocę?

Dziewczyna czerwona jak burak z nadmiaru wrażeń dzisiejszego dnia, upuściła wiązkę lnu trzymaną w ręce, przerażona niemal pytaniem karbowego. Spuściła głowę z zakłopotaniem, patrząc jak z otwartych rąk wypadały pędy lnu, obsypując jej bose nogi. Schyliła się gwałtownie, starając się nieskładnie pozbierać upuszczone rośliny. Nie zdążyła odpowiedzieć na pytanie.

- Hanka! – wyręczyła ją w odpowiedzi rozgorączkowana matka.

- Hanka! Hanuś! Piyknie! Boc cok pedzioł. Moje słowo nie wiater. Zwidzi ci sie Franek, robiymy weselisko! – powiedział wesoło, prostując swoją wysoką postać. Poprawił czapkę na głowie, kij wsunął pod pachę i ruszył z powrotem. Odwrócił się jeszcze potem:

- Scęś wóm Boze! – życzył na odchodnym.

Kobiety rozstawiły się rzędem na polu jedna obok drugiej, podkasały nieco długie zapaski i spódnice, zakładając je za pas, bo przeszkadzały im w pracy szerokie poły. Schylając się, każda brała w rękę małą garstkę roślin, wyrywały z ziemi, otrzepując z gliny i wkładały do drugiej ręki. Kiedy zebrała się już wiązka, którą trudno było objąć palcami, wiązały w niewielki snopeczek tuż pod samymi nasionkami i ustawiały za sobą roztrzepując dolną część snopka, dla łatwiejszego wyschnięcia. Po kilku słonecznych dniach zbierano je, wiązano w większe snopki i zwożono do stodoły, by najpierw dzierzgać je z nasion i zaraz zamoczyć w wodzie, by zmiękło twarde, zewnętrzne łyko.

Jagneska z Hanką też stanęły do roboty. Dziewczyna wiedziała, że to jeszcze nie koniec matczynych wymówek, tym bardziej po tym, co usłyszały od karbowego. Przy obcych kobietach jednak na to by się nie odważyła, to Hanka wiedziała dobrze, była więc spokojniejsza. Na wszelki wypadek jednak, niby niechcąc, ustawiła się tak, że przegradzała je Rejna Racocka. Hanka mimo woli odczuwała ciepłą serdeczność do tej starszej, statecznej kobiety, choć jej prawie wcale nie znała. Od dawna słyszała o niej w rozmowach z sąsiadami same pochlebne słowa. Nigdy nic złego. Z pewnością i to zadecydowało, że dziewczę od początku darzyło ją ufnością. W Rakocce na wygląd było coś przyjaznego i pociągającego, czego Hanka sama nie umiałaby nazwać. Bywa czasami, że ktoś od pierwszego wejrzenia wzbudza szacunek, wcale o to nie zabiegając. Taką osobą była właśnie Rejna Racocka. Spokojna, życzliwa, uczynna, każdemu by rada nieba przychylić, nie oczekując niczego w zamian. To też wszyscy bliżsi, czy dalsi sąsiedzi i znajomi, odnosili się do niej z szacunkiem. Liczono się z każdym jej słowem, bo rad każdemu udzielić umiała, kto tylko sobie tego od niej życzył. Nie narzucała się nikomu. Szósty dziesiątek lat już dźwigała na grzbiecie, a krzepka jeszcze była, postawna, średniej tuszy, zawsze schludnie ubrana, nawet idąc w pole. Budziła powszechny podziw, a nawet zazdrość niektórych. Wdową była już od dawna, Męża jej drzewo w lesie przywaliło, że prędko potem umarł. Troje dzieci, których się dochowali, każdy już był na swoim. Syn najstarszy gospodarzył na ojcowiźnie, któremu pół półrolka zapisała, resztę po sąsiedzku córka posiadła, zaś druga córka do Rychwałdu się wydała, za wdowca. Starej jeszcze zdrowie dopisywało, nie była więc bezczynna, jak wiele jej rówieśniczek, które już ziemię gryzły, albo zmożone chorobą, ledwo na swoich nogach kuśtykały, kosturem się podpierając, starzały się przedwcześnie, po utracie zdrowia i sił. Hanka z podziwem przyglądała się tej starszej, a tak jeszcze żywotnej kobiecie. Porównując ją z matką pomyślała, że kto by ich nie znał, łatwo by mógł sądzić, że to rówieśnice. A tymczasem więcej niż dwie dziesiątki lat było różnicy między nimi.

Dziewczynie nawet wesoło czas upływał przy robocie i ustawicznych pogwarkach, bo każda z kobiet coś ciekawego miała do opowiadania. To plotki zasłyszane od kogoś, to jakieś wydarzenie zajmowało uwagę pracujących, na nudę czasu nie było. Drętwiała tylko momentami, kiedy nachodziła ją myśl, co będzie wieczorem, kiedy ojciec wróci do chałupy, bo matka ani chybi zaraz o wszystkim mu opowie. Aż nadto dobrze go znała by sądzić że w zgodzie się rozejdą. Całą uwagę Jagneski pochłaniała zaś niespodziewana wypowiedź karbowego. Tylko to wierciło jej w głowie, nie dopuszczając innych myśli. Rwała len pełnymi garściami, nie myśląc o tym, co robi. Zła też była na Rejnę, kiedy ta przerwała tok jej myśli, starającą się zagadywać zadumaną sąsiadkę, by rozproszyć jej ponure myśli, jak się Rejnie wydawało.

- Dobre chłopisko s tego Jyndrzeja. Prziwyk doś wartko do tej roboty i ludzie go sanujom, a przeca dopiyrz jego łojca ślymiyjsko pani skludziła skóndsi ze światu. Dzieuskom byłak ftyncos. Załostoł hawok na Starym Dworze, łocia go tutok jyno na tyncos posadzili, za kiela stary Józof chorzoł.

Jagneska nic się nie odezwała idąc za swoimi myślami, ale Rejna nie zrażona jej milczeniem ciągnęła dalej:

- Dziadek Jyndrzeja tes ponosi był karbowym, kasi we świecie, bo tamok tes nase paniska jakisi majontki majom. Łociec to samo, a tera un. Może i Franek po nim łostanie? Kto wiy! Dobrze by Hanka miała. Nale mi to dziwno… Cy by Cyrnol nie wiedzieli, s kim by chłopoka splikcić?

Nie słuchała Talicka tego, co do niej Rejna mówiła, bo olśniła ją nagła myśl: „Jagby to była prowda, ze Hanka rubo, moze by tak cym pryndzy Franka ku ni… Mók by sie chłopok nie nazdać, ze nie jego…Miała by sie dzieucha dobrze. Zyła by se, jak póncek w maśle. Moze by i nóm przi ni co kany kapło… Tryfio sie, jak ślepej kurze ziorko!”. Po namyśle jednak odrzuciła tę myśl. „Skoro Hanka cuje co i jako, musiało to być jus downi… Cy sie to udo tak chłopoka łośklić? Do resty, mały sie moze na Jaśka podać. Cóze potym?”

- Cóześ tako markotno, Jagneska! – wyrwało ją z zadumy natarczywe pytanie Rejny – rada byś była, co Jyndrzyj pedzieli. Hanka bydzie zyć, jak jako pani. Karbowy bogoc, a Franek u nik jedynok.

- Co ta wiater do worka chytać? Tak sie ta jyno Jyndrzejowi pedziało. Łozlezy sie mu

to w głowie, skoro do chałpy przidzie.

- Jako powiados? Cyś nie swysała co Hance pedzioł? Kieby go jyno kciała, to weseli zaro bydzie!

- Nima sie co na wyprzódki radować, bo nie wiada jesce, co i jako…

Hanka nie odzywała się wcale. Była jednak święcie przekonana, że matka jeno udaje, że nie wierzy słowom karbowego. Aż nadto dobrze ją znała by wiedzieć, że co innego jej w głowie. Chyba się i Rejna czegoś domyślała, bo zerkała teraz częściej ku Hance.

- Nady jo swysała, ze Jasiek Kajderzok mo sie ku tobie, Hanuś. Prowda to? Ze dwoma lygać bydzies? – zadrwiła nieopodal pracująca Kaśka Rogalino. – Nale sie ta s tego nie cies, bo stary Kajder pedzioł mojimu, ze piyrwy mu skuci na gołym łepie urosnom, niźli sie Jasiek s Hankom łozyni!

Jagneska z Hanką zdrętwiały. „Skont ta sekutnica ło syćkim wiy? Nic jyno inkluz. Z debłym sie sprzągo” – myślała Talicka, obrzucając Rogalinę nienawistnym spojrzeniem.

Kaśki Rogaliny nie lubił nikt. Znała wszystkie plotki we wsi i uciechą było dla niej natrząsać się ze wszystkich, i ze wszystkiego. Przenosić wieści, szczególnie te nieprzyjemne, do których zawsze dodawała coś od siebie, by ubarwić opowieść i uczynić bardziej dokuczliwą i tym boleśniej dopiec każdemu, kto się jej naraził czymkolwiek. Wysokie babsko, chude, jak bydlę na przednówku, nieco przygarbiona wiekiem, z dużą, pociągłą głową, opatuloną zawsze wielką chustką zawiązaną pod brodą, którą ustawicznie poprawiała. Z chustki wystawał jeno bufiasty nos i chuda broda wystająca do przodu. Cienkie, pomarszczone wargi kryły bezzębne, zapadnięte usta, które się niemal nie zamykały, tak była gadatliwa ta stwora, a przede wszystkim nienawistna i złośliwa, istna czarownica. Za taką ją też powszechnie uważano, choć nikt nigdy nie ośmieliłby się powiedzieć jej tego wprost, bez narażania się na obelgi i wyzwiska, jakimi obdarzała każdego, kto by jej coś przykrego powiedział. Kląć umiała jak mało kto i na słowne utarczki nikt z nią nie mógł iść o lepsze. Rogalina zawsze była górą. Teraz też jeno chwilę milczała, ale długo języka w gębie utrzymać nie potrafiła. Odezwała się znowu:

- Tera zasio, jesce ci sie Franek tryfio… Bydzie s wos pora; karbówcok i ślapitkora. Hy! hy! hy!!!

Tego było już za wiele, nawet dla cierpliwej Rejny. Podniosła się na cały wzrost i wiążąc snopek zwróciła się do Kaśki:

- I cós tak hychos, jak łyso kobyła? Kómuś to tak dociupkujes?

- Ludzie rostomajcie godajom – odpaliła usprawiedliwiająco Kaśka.

- A ty musis zaro poftorzać, niestydo! Niek se kozdy swego patrzi, i ty tes. Kozdy dziod na swój skorb. Nie twoja rzec wynokwiać, co sie ka dzieje. Par se swoigo nosa, nie cyigo, bo cie kozdy zno!

Rozgorzała sprzeczka pomiędzy dwoma najstarszymi kobietami. Żadna inna się nie wtrącała. Po cichu każda trzymała stronę Rakocki, z niechęci do Rogaliny. Oczekiwały jeno w napięciu, co będzie dalej. Każda życzyła sobie, by wreszcie stateczna Rejna przytarła rogów znienawidzonej Kaśce.

- Dej Se pozór, co by jo cego na cie nie nasła – zagroziła Rogalino

- Posukoj! Może nóńdzies. Lo ciebie nic bieleś co na kogo wynokwić. Prowda, cy nie prowda!

- Godoj mi haw! – wrzasnęła Kaśka potrząsając spódnicą z tyłu, której brakło słowa na odpowiedź. Istotnie Rejnie nie można było zarzucić czegokolwiek, a w plotki nikt by nie uwierzył, bo opinię miała nieposzlakowaną, nie to, co Rogalino. Chwilowo spór się zakończył, ale Kaśka zamilkła na czas dłuższy, co nie było w jej zwyczaju.

- Baby! Moze by my połobiadowały. Połednie jus. Słónecko jus haj! – odezwała się Szwajcula, której widno już głód doskwierał. Żadna się nie sprzeciwiła. Kończyły każda w pośpiechu rozpoczętą robotę i szukając cienia pod rosnącymi na miedzy drzewami, zasiadały w grupkach, wyciągając z zawiniątek, co która miała.

Jagneska z Hanką podeszły do niecek, bo chłopiec widno głodny kwilić zaczął. Matka wzięła go na ręce. Przytulił się do niej, łapczywie szukając pokarmu. Usiadła więc na skraju miedzy, rozwiązała trok koszuli pod szyją, wyjęła wychudłą pierś, wpychając ją w zgłodniałą buzię malca, który jeno mruknął radośnie. Hanka kucnęła tuż przy matce, zmęczona nieco podparła głowę czekając, aż malec się nasyci.

- Skróś ciebie zabocyłak placków na łobiot. Bydymy ło głodzie do samego wiecora.

Hanka nic nie odpowiedziała, zmarkotniała jeno. Urwała rosnący na miedzy pęd szczawiu i żuła go powoli, patrząc obojętnie przed siebie. Gromadka kobiet odpoczywających zajadała ze smakiem ubogi posiłek, bo pół dnia roboty spowodowało, że głód doskwierał już każdej. Brały więc do rąk to zimne placki ziemniaczane, to chleb czarny jak smoła, urywały po kawałku wkładając do ust i żuły ze smakiem.

- Nie