Harlem - Tomasz Zalewski - ebook
PROMOCJA

Harlem ebook

Tomasz Zalewski

3,0
27,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Harlem – jedna z najsłynniejszych dzielnic Nowego Jorku.

W swojej książce Tomasz Zalewski opisuje dzisiejszy Harlem i jego mieszkańców, a także dzieje dzielnicy – od pierwszych dekad XX wieku, kiedy była to ziemia obiecana Afroamerykanów i miejsce rozkwitu ich kultury, przez okres kryzysu, kiedy stała się gettem pełnym biedy i patologii społecznej, aż do ostatnich dwóch dziesięcioleci, kiedy znowu przeżywa odrodzenie.

Tomasz Zalewski przez wiele lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych i był korespondentem Polskiej Agencji Prasowej w Waszyngtonie. Współpracuje z tygodnikiem „Polityka”. Autor książki Inne Stany. Czym różnią się od nas Amerykanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 212

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


To­masz Za­lew­ski

Har­lem

Co­py­ri­ght © by Gru­pa Wy­daw­ni­cza Fok­sal, MMXIV

Wy­da­nie I

War­sza­wa

Har­lem to ala­ba­stro­we na­czy­nie, które prze­cho­wu­je ser­ce czar­nej Ame­ry­ki, jej hi­sto­rię i na­dzieję, jej fru­stra­cje i roz­pacz, gorz­ki ból by­cia czar­nym, ale też ener­gię i żywot­ność. To mu­zy­ka du­szy, rap­so­dia, pieśń miłosna, kołysan­ka szep­ta­na do ucha w długą noc.

Eddy Har­ris, Re­tur­ning to a Har­lem I Have Ne­ver Left

Pro­log

Pod cokołem po­mni­ka sie­dzi kil­ku­na­stu z bębna­mi. Wy­bi­jają rękami jed­no­staj­ny rytm. Wyłożony ka­mien­ny­mi płyta­mi plac wypełnia mo­no­ton­ne tam-tam, tam-tam, tam-tam… Czar­noskórzy mężczyźni mają nie­ru­cho­me twa­rze nie­wy­rażające nic poza de­ter­mi­nacją, żeby bębnić. Przy­chodzą tu co­dzien­nie przed za­cho­dem słońca, sia­dają pod po­mni­kiem i za­czy­nają swoją pracę. W cie­plej­sze dni lu­dzie na pla­cu tańczą w rytm bębnów. To rytm afry­kański, mu­zy­ka dżungli, we­zwa­nie do bi­twy albo do mo­dli­twy.

Posąg, którego cień pada na bębnia­rzy, przed­sta­wia Ada­ma Clay­to­na Po­wel­la, pierw­sze­go czar­ne­go kon­gres­ma­na z No­we­go Jor­ku, jed­ne­go z naj­większych afro­ame­ry­kańskich przywódców. Stoi na pla­cu jego imie­nia, przed piętna­sto­piętro­wym gma­chem urzędów sta­no­wych i fe­de­ral­nych. To cen­tral­ny plac no­wo­jor­skie­go Har­le­mu. Mo­jej dziel­ni­cy.

Jak się tu zna­lazłem?

Za­wsze chciałem miesz­kać na Man­hat­ta­nie. Ale na­wet w East Vil­la­ge, gdzie wy­naj­mo­wałem kie­dyś skromną klitkę, w 2013 roku czyn­sze oka­zały się za wy­so­kie. Ktoś po­ra­dził: spróbuj w Har­le­mie. Ta­niej i tyl­ko kwa­drans me­trem do Me­tro­po­li­tan Mu­seum i Lin­coln Cen­ter.

– Har­lem to też Man­hat­tan – po­wie­dział.

Tak o Har­le­mie nie myślałem. Byłem tam przed­tem tyl­ko raz, chy­ba jakoś w 1990 roku. Opu­sto­szałą ulicą szliśmy ze sta­cji me­tra do kościoła Abys­si­nian Bap­tist Church na nie­dziel­ne nabożeństwo z chórami go­spel. Byliśmy je­dy­ny­mi białymi. Przed bra­ma­mi wy­pa­lo­nych ka­mie­nic leżeli wy­chu­dze­ni, ob­dar­ci mężczyźni. Za­cze­pia­li nas żebra­cy. W koście­le czar­ny pa­stor uro­czyście przy­wi­tał nas, garstkę siedzących na bal­ko­nie, słowa­mi: „nasi dro­dzy goście”. Chór śpie­wał wspa­nia­le. Wysłucha­liśmy go i więcej nie wróciliśmy. Do Har­le­mu się wte­dy nie jeździło, zwłasz­cza po zmro­ku.

Ale to było daw­no. Wiosną 2013 roku po­je­chałem tam na próbę, zno­wu w nie­dzielę. Uli­ce nie przy­po­mi­nały już przygnębiającego mu­rzyńskie­go get­ta. Główna ar­te­ria, Le­nox Ave­nue, pełna była lu­dzi i sa­mo­chodów. Do kościoła Abys­si­nian Bap­tist Church ciągnęła się ta­siem­co­wa ko­lej­ka tu­rystów wszel­kich ras i na­ro­do­wości.

Spoj­rzałem na mapę – Har­lem nie tyl­ko leży na Man­hat­ta­nie, leży w jego środ­ku. Na­zwa uptown jest myląca. Przy­po­mniałem też so­bie, że za­wsze uwiel­białem jazz – Diz­zy’ego Gil­le­spie­go, The­lo­niu­sa Mon­ka, Mi­le­sa Da­vi­sa i Ellę Fit­zge­rald, która śpie­wała kie­dyś w War­sza­wie, a de­biu­to­wała w te­atrze Apol­lo. Tym sa­mym, którego neon świe­cił przede mną w od­da­li na 125 Uli­cy. Gil­le­spie­go, Mon­ka, Elli i in­nych daw­no już nie ma, ale – pomyślałem so­bie – jeśli jest życie po życiu, ich du­chy muszą miesz­kać właśnie tu­taj. Będę szu­kał ich śladów w tym ma­gicz­nym miej­scu.

*

Już wie­działem, że zo­stanę w Har­le­mie na dłużej.

Pol­scy zna­jo­mi dzi­wi­li się, kie­dy oznaj­miłem, gdzie będę miesz­kać. Ame­ry­ka­nie, jak to oni, uda­wa­li, że się nie dzi­wią.

– Cóż, będzie ci łatwiej, je­steś Eu­ro­pej­czy­kiem – po­wie­dział ta­jem­ni­czo je­den z nich. I za­re­ko­men­do­wał pol­skie­go przed­siębiorcę bu­dow­la­ne­go, który od­na­wia w Har­le­mie domy. Ro­dak po­le­cił ho­te­lik typu bed-and-bre­ak­fast na­prze­ciw­ko re­mon­to­wa­nej przez sie­bie ka­mie­ni­cy, pro­wa­dzo­ny przez Ka­na­dyjkę z Qu­ebe­cu imie­niem Gi­sel­le.

Miesz­kam tam od ty­go­dnia. Pen­sjo­nat mieści się w brown­sto­ne, wik­to­riańskiej ka­mie­ni­cy z brązo­we­go ka­mie­nia na rogu Le­nox Ave­nue i 122 Uli­cy. W ta­kich do­mach ich właści­cie­le kwa­te­ro­wa­li kie­dyś czar­noskórych przy­byszów z Południa, upy­chając ro­dzi­ny w po­ko­ikach po­wstałych z dzie­le­nia ele­ganc­kich sa­lonów po­przed­nich lo­ka­torów. Gi­sel­le wy­naj­mu­je po­ko­je białym stu­den­tom i młodym tu­ry­stom. Pen­sjo­nat nie ma szyl­du. Gi­sel­le żąda opłaty z góry, w gotówce, żad­nych czeków, pie­niądze z ręki do ręki. In­ka­su­je je Je­sus, dwu­dzie­sto­la­tek z Mek­sy­ku, złota rączka. Za dwa­dzieścia do­larów ocho­czo wniósł ciężkie bagaże na czwar­te piętro po skrzy­piących drew­nia­nych scho­dach. Ale kie­dy su­fit w mo­jej klit­ce na ostat­nim piętrze zaczął w cza­sie bu­rzy prze­cie­kać i kawałek mo­kre­go tyn­ku uszko­dził dru­karkę, Je­sus nie miał cza­su na na­prawę da­chu. „Je­sus is very busy” – mówi Gi­sel­le.

Pokój ma roz­mia­ry więzien­nej celi, czte­ry na dwa me­try, kli­ma­ty­za­cji brak, a przez otwar­te okno bez siat­ki ata­kują ko­ma­ry. W nocy ci­sza jest rzad­kim luk­su­sem – wyją sy­re­ny ka­re­tek i ra­dio­wozów po­li­cyj­nych, ryczą mo­to­cy­kle pro­wa­dzo­ne przez na­sto­latków, którzy pod­ry­wają je do góry i po­pi­sują się jazdą na jed­nym kole. Co kil­ka mi­nut dud­ni pod­ziem­ny pociąg biegnącej wzdłuż uli­cy li­nii me­tra. Słychać pod­nie­sio­ne głosy. Zza ścia­ny, gdzieś z dołu, do­cho­dzi jed­no­staj­ny stu­kot per­ku­sji. Ktoś ćwi­czy przed kon­cer­tem. Trud­no spać, ale nad ra­nem wszyst­ko wy­na­gra­dza wi­dok z po­ko­ju – jego okno wy­cho­dzi na ma­je­sta­tycz­ny kościół epi­sko­pal­ny Świętego Mar­ci­na z XIX wie­ku w pseu­do­ro­mańskim sty­lu, z wieżą mieszczącą je­den z naj­większych na świe­cie ze­społów dzwonów.

W su­te­re­nie mo­je­go ho­te­li­ku otwar­to nie­daw­no re­stau­rację Bo­ule­vard Bi­stro, z kuch­nią fran­cu­sko-włoską. Gości, białych i czar­nych, nie bra­ku­je. W re­stau­racji ruch, bo bia­li no­wo­jor­czy­cy nie lubią go­to­wać; wolą stołować się na mieście. W po­nie­działek wie­czo­rem czar­na wo­ka­list­ka nuci Sum­mer­ti­me w no­wej aranżacji, przy akom­pa­nia­men­cie pia­ni­na, kon­tra­ba­su i per­ku­sji. Prze­pięknie.

Jak ser­ce w łonie mat­ki

Przy Le­nox Ave­nue, gdzie miesz­kam, między uli­ca­mi 124 i 125 par­ku­je zie­lo­na ciężarówka z na­pi­sem „De­mo­li­tion Spe­cia­li­sts”. Trzech la­ty­no­skich ro­bot­ników uno­si ogrom­ny kre­dens i wsu­wa go między me­ta­lo­we szczęki po­jaz­du. Me­bel jest ciężki i ma­syw­ny, ale me­tal miażdży go z łatwością. Spe­cja­liści od de­mol­ki pożerają za­war­tość Le­nox Lo­un­ge, słyn­ne­go klu­bu, gdzie występowały naj­większe gwiaz­dy jaz­zu. Klub, z cha­rak­te­ry­stycz­nym logo i wy­stro­jem wnętrza w sty­lu art déco, za­mknięto z początkiem 2013 roku z po­wo­du spo­ru o czynsz jego sze­fa z właści­cie­lem po­se­sji. Czyn­sze wszędzie rosną.

Jest ma­rzec roku 2013, a więc spóźniłem się tyl­ko o trzy mie­siące.

Na ru­chli­wym skrzyżowa­niu Le­nox ze 125 Ulicą, na skra­ju wy­sep­ki pośrod­ku bul­wa­ru, brązo­woskóry per­for­mer po­zu­je ubra­ny w owo­ce i wa­rzy­wa; przy­po­mi­na to ob­raz Ar­cim­bol­da. Inny półnagi mężczy­zna, cały w ta­tuażach, po­pi­su­je się na tro­tu­arze pomp­ka­mi. Przez skrzyżowa­nie prze­jeżdża piętro­wy au­to­kar z otwar­tym da­chem, z górne­go pokładu turyści fo­to­gra­fują wi­do­ki. Chy­ba nie mie­li cza­su wysiąść z au­to­bu­su. Na tym skrzyżowa­niu – jak mi ktoś mówił – na dru­tach trak­cji elek­trycz­nej wi­siały kie­dyś buty. Ta­kie buty na dru­tach ozna­czały, że te­ren należy do jed­ne­go z gangów. Albo upa­miętniały kogoś za­bi­te­go w strze­la­ni­nie. Mogę je jesz­cze zo­ba­czyć gdzie in­dziej, na przykład na 116 uli­cy, ale nie tu­taj. Tu jest tu­ry­stycz­no-roz­ryw­ko­we cen­trum Har­le­mu i pa­nu­je spokój.

Po dru­giej stro­nie uli­cy jest re­stau­ra­cja Red Ro­oster z klu­bem jaz­zo­wym Su­per Gin­ni’s w piw­ni­cy. Założył ją kil­ka lat temu po­chodzący z Etio­pii Mar­cus Sa­mu­els­son, za­adop­to­wa­ny w dzie­ciństwie przez małżeństwo ze Szwe­cji, które ura­to­wało go od śmier­ci na gruźlicę. Po szko­le ku­li­nar­nej Mar­cus zo­stał najmłod­szym sze­fem kuch­ni, który zdo­był trzy gwiazd­ki w pre­stiżowym ran­kin­gu mistrzów go­to­wa­nia „New York Ti­me­sa”. Go­to­wał w Białym Domu na in­au­gu­ra­cji Ba­rac­ka Oba­my, a później po­dej­mo­wał pre­zy­den­ta w swo­jej re­stau­ra­cji ko­lacją połączoną ze zbiórką fun­du­szy na kam­pa­nię wy­borczą. W lo­ka­lu je­dli: Bill i Hil­la­ry Clin­to­no­wie, zna­na dzien­ni­kar­ka te­le­wi­zyj­na Bar­ba­ra Wal­ters, rock­man Bru­ce Spring­ste­en oraz Mar­tha Ste­wart, słynna bu­si­nesswo­man pol­skie­go po­chodzenia, właści­ciel­ka me­dial­ne­go im­pe­rium, kre­ator­ka mód. Kie­dy Paul McCart­ney kon­cer­to­wał w Ma­di­son Squ­are Gar­den, kil­kanaście na­je­le­gant­szych re­stau­ra­cji Man­hat­ta­nu za­pra­szało go na ko­lację. Bry­tyj­ski gość wy­brał Red Ro­oster.

Przed wejściem do Red Ro­oster za­trzy­mują się taksówki i czar­ne li­mu­zy­ny z przy­ciem­nio­ny­mi szy­ba­mi. Ich ele­ganc­ko ubra­ni pasażero­wie szyb­kim kro­kiem po­ko­nują prze­strzeń od sa­mo­chodów do drzwi re­stau­ra­cji i zni­kają we wnętrzu. Nie patrzą na lu­dzi wy­sy­pujących się z me­tra i podążających w górę Le­nox. Tym­cza­sem w tłumie prze­chod­niów snują się ludz­kie wid­ma, wy­chu­dzo­ne po­sta­cie w łach­ma­nach, z nie­przy­tom­nym spoj­rze­niem wyrażającym roz­pacz lub apa­tię. Jeśli je­steś le­piej ubra­ny, po­proszą cię o pie­niądze. Na bi­let me­tra albo „for food”. Jeżeli będziesz się tam po­ja­wiać częściej, roz­po­znasz tych, którzy są tam co­dzien­nie. Oni też cię roz­po­znają i nie dadzą ci już spo­ko­ju.

Przy Le­nox Ave­nue naj­ta­niej można zjeść w chińskim Take-Out. Ja­dam tam przez oszczędność. Wcho­dzi zgrab­na, atle­tycz­na ko­bie­ta koło czter­dziest­ki w ob­cisłych dżin­sach i roz­po­czy­na mo­no­log. Kie­ru­je go do wszyst­kich albo do każdego, kto stoi aku­rat w po­bliżu. W oczach ma obłęd, ty­radę okra­sza gęsto słowa­mi na li­terę „f”. Mo­no­ton­nie wy­krzy­kując słowa, skarży się, że ocze­ki­wa­nie na zamówio­ne „chic­ken with no­odles” przedłuża się, a ona nie ma gdzie usiąść. Bluzg trwa z dzie­sięć mi­nut, lu­dzie udają, że nie słyszą. Ko­bie­ta w końcu przy­sia­da się do ro­dzi­ny oku­pującej je­dy­ny sto­lik w jadłodaj­ni, po­py­cha ma­syw­nym tyłkiem dziec­ko na ławce, aby zro­bić so­bie miej­sce. Ro­dzi­na nie re­agu­je.

Trze­cie­go dnia po­je­chałem po resztę rze­czy na środ­ko­wy Man­hat­tan, za­bie­ga­ne cen­trum me­tro­po­lii. Tyl­ko dzie­sięć mi­nut po­spieszną linią me­tra, wzdłuż Cen­tral Par­ku, a tak da­le­ko. W mid­town prze­chod­nie pędzą przed sie­bie w wąwo­zach dra­pa­czy chmur, po­py­cha­ni nie­wi­dzialną siłą. Nikt nie stoi w miej­scu, nie za­trzy­mu­je wzro­ku na in­nych dłużej niż przez ułamek se­kun­dy. Tyl­ko turyści się nie spieszą.

Po po­wro­cie zna­lazłem się w in­nym świe­cie. W Har­le­mie pra­wie nie ma wy­so­kościowców. Życie bie­gnie po­wo­li. Na narożni­kach ulic wy­stają gru­py mężczyzn, milczących lub roz­ma­wiających pod­nie­sio­ny­mi głosa­mi, cza­sem prze­chodzącymi w krzyk. Młodzi w spodniach opusz­czo­nych do połowy bio­der z wy­stającymi po­nad nie białymi majt­ka­mi, sta­rzy z przy­strzyżony­mi si­wy­mi bro­da­mi i w fe­zach. Przed pral­nia­mi przy Le­nox klien­ci siedzą na rozkłada­nych krze­sełkach. Na uli­cach po­przecz­nych lu­dzie prze­sia­dują na scho­dach pro­wadzących do fron­to­wych drzwi domów. „Hi, Jack, hi, Mary” – po­zdra­wiają prze­chodzących sąsiadów. Har­lem jest wioską.

Fry­zu­ry czar­nych ko­biet… Star­sze mają włosy krótko obcięte, po męsku albo na zero. Z wy­go­lo­nych głów zwi­sa kil­ka war­ko­czy albo ko­smyk opa­dający na czoło. Młod­sze strzygą się na pun­ka – iro­kez w paru ko­lo­rach na na­giej czasz­ce albo włosy wycięte w geo­me­trycz­ne fi­gu­ry. Do­mi­nują jed­nak war­ko­cze, wy­pla­ta­ne w dzie­siątkach zakładów pod szyl­dem „Pro­fes­sio­nal Afri­can Hair Bra­iding”. Na rogu Le­nox i 129 Uli­cy przyj­mują spe­cja­list­ki z Wy­brzeża Kości Słonio­wej, Li­be­rii i Se­ne­ga­lu. Ami­na, w czer­wo­no-żółto-zie­lo­nej suk­ni do zie­mi, owi­ja sztucz­ny ko­smyk wokół na­tu­ral­nych włosów klient­ki. Robi to z za­dzi­wiającą szyb­kością, ale i tak za­bieg trwa osiem go­dzin, kosz­tu­je więc trzy­sta do­larów. Pra­ca jest skom­pli­ko­wa­na i uszka­dza dłonie; Ami­na po­ka­zu­je, jak są znisz­czo­ne. Po pra­cy mo­dli się w ko­ry­ta­rzy­ku, bijąc czołem o podłogę.

– Gdy­by chciał pan zro­bić so­bie włosy w ten sposób – mówi jej koleżanka – za­raz obok jest taki zakład. To Vic­ki’s Ha­ibra­iding Sa­lon, między uli­ca­mi Sto Trzy­dziestą Pierwszą i Sto Trzy­dziestą Drugą.

– Zga­dza się – wita mnie tam Vic­ki, która nie jest Afry­kanką. – To zakład uni­sex, ale przy­cho­dzi co­raz więcej mężczyzn.

Ci chcą tyl­ko, by ich na­tu­ral­ne włosy upleść w war­ko­cze, przy­twier­dzić do go­lo­nej głowy, cza­sem ułożyć w wymyślne wzo­ry, imi­tujące węże, kwia­ty i inne for­my. Czar­ni mężczyźni przy­wiązują wielką wagę do ucze­sa­nia. Fry­zje­rzy męscy mieszczą się przy każdej uli­cy, po kil­ku w jed­nym kwar­ta­le. Fry­zjer w Har­le­mie to dużo więcej niż zakład usługo­wy, to jed­na z naj­ważniej­szych in­sty­tu­cji afro­ame­ry­kańskiej społecz­ności, cen­trum życia to­wa­rzy­skie­go, gdzie wy­mie­nia się plot­ki, roz­ma­wia o życiu, ko­bie­tach i po­li­ty­ce. Zakład fry­zjer­ski – pi­sze Eddy Har­ris w Still Life in Har­lem – za­wsze był miej­scem, „gdzie sta­rzy ga­da­li, śmia­li się, a my, dzie­ci, słuchałyśmy uważnie i uczyłyśmy się, jak być czar­nym mężczyzną”.

Sto Dwu­dzie­sta Piąta Uli­ca to główna han­dlo­wa ar­te­ria Har­le­mu. Między Piątą a Szóstą Aleją ulo­ko­wał swo­je biu­ro po zakończe­niu pre­zy­den­tu­ry Bill Clin­ton. „Pierw­sze­go czar­ne­go pre­zy­den­ta usa” witały wie­lo­ty­sięczne tłumy. Clin­tona na­zwała tak Toni Mor­ri­son, czar­noskóra lau­re­at­ka li­te­rac­kiej Na­gro­dy No­bla, po­nie­waż, jak pisała w ese­ju za­miesz­czo­nym w „New Yor­ke­rze”, „re­pre­zen­tu­je on sobą nie­mal wszyst­kie zna­mio­na czar­ności: uro­dził się w bied­nej, ro­bot­ni­czej ro­dzi­nie, wy­cho­wy­wała go sa­mot­na mat­ka, grał na sak­so­fo­nie i jadał junk food w McDo­nal­dzie”. W ro­dzin­nym Ar­kan­sas na Południu uwiel­biał mu­rzyński folk i ry­thm-and-blu­es. Jako pre­zy­dent ob­sa­dził kie­row­ni­cze sta­no­wi­ska w rządzie re­kor­dową liczbą Afro­ame­ry­kanów. Clin­ton za­wsze czuł się wśród nich jak u sie­bie, co nieczęsto – jak za­uważył były czar­ny bur­mistrz Atlan­ty, Bill Camp­bell – zda­rzało się białym po­li­ty­kom. Kie­dy po sek­sa­fe­rze z Mo­niką Le­win­sky pre­zy­dentowi gro­ził im­pe­ach­ment, nikt moc­niej nie stanął w jego obro­nie niż Afro­ame­ry­ka­nie. Więc kie­dy w 2001 roku od­szedł z urzędu i założył biu­ro w Har­le­mie, jego miesz­kańcom zda­wało się, że zro­bi dla nich bar­dzo wie­le. Wkrótce mie­li się roz­cza­ro­wać.

Na południo­wo-wschod­nim narożniku 125 Uli­cy i Le­nox jest ka­wiar­nia sie­ci Star­bucks, a od prze­ciw­ległego rogu ciągnie się na zachód ma­syw­ny, pro­sto­padłościen­ny bu­dy­nek kom­plek­su han­dlo­we­go Har­lem USA, szpet­ne pudło z be­to­nu mieszczące skle­py CVS, Sta­ples, Mar­shall’s i in­nych naj­większych ame­ry­kańskich de­ta­listów. Małe skle­pi­ki, które tu kie­dyś były, daw­no znikły. Jak wszędzie w Sta­nach. Ale są stra­ga­ny ulicz­ne, cia­sno wypełniające na całej długości 125 Ulicę między ale­ja­mi Le­nox i St. Ni­cho­las. Sto­iska z won­ny­mi olej­ka­mi o po­etyc­kich na­zwach – Aph­ro­di­te, Mi­chel­le (to na cześć Pierw­szej Damy), Sun­ri­se, Sun­set, Ja­smi­ne… Stoły ze spi­ra­co­ny­mi na­gra­nia­mi jaz­zu, r&b, hip-hopu, po do­la­rze płyta, z ko­lo­ro­wy­mi T-shir­ta­mi ozdo­bio­ny­mi por­tre­ta­mi afroame­ry­kańskich ido­li i wzo­ra­mi o afry­kańskich mo­ty­wach, i z re­pro­duk­cja­mi ob­razów i zdjęć czar­nych bo­ha­terów: Fre­de­ric­ka Do­ugla­sa, Mar­cu­sa Ga­rveya, pa­sto­ra M.L. Kin­ga i Mal­col­ma X. Jest i ko­lo­ro­wa fo­to­gra­fia Oba­my, sa­me­go albo z Mi­chel­le i córka­mi.

Przy stra­ga­nie w po­bliżu te­atru Apol­lo zażar­cie dys­ku­tują trzej mężczyźni. O Bogu, pro­ro­kach, Egip­cie i jesz­cze czymś, cze­go nie sposób pojąć. Na rozkłada­nym sto­li­ku leżą otwar­te księgi z tek­stem w nie­zro­zu­miałym języku. Po ilu­stra­cjach i frag­men­tach tek­stu po an­giel­sku orien­tuję się jed­nak, że księga głosi mo­ralną wyższość czar­nej rasy nad białą. Czar­noskóry, roz­czo­chra­ny i pra­wie bezzębny sprze­daw­ca objaśnia: to są Holy Ta­blets – Święte Ta­bli­ce, au­tor­stwa dok­to­ra Ma­la­chi Z. Yor­ka. Za­py­ta­ny, jak ma na imię, sprze­daw­ca od­po­wia­da: na­zy­wam się Uni­que. Co zna­czy „Je­dy­ny”. Jego dwaj part­ne­rzy w spo­rze to Jo­na­than i Re­nee. Re­nee jest ze mną szcze­ry.

– Wy­znam ci otwar­cie: my nie lu­bi­my białych lu­dzi – mówi. Ale zga­dza się, by po­roz­ma­wiać kie­dyś dłużej, i daje swój nu­mer te­le­fo­nu.

Przez następne dni dzwo­nię pod po­da­ny nu­mer, ale nikt nie od­po­wia­da. W In­ter­ne­cie spraw­dzam, kim jest au­tor Świętych Ta­blic wyłożonych na 125 Uli­cy. To Dwi­ght York, mu­zyk i twórca sek­ty głoszącej su­pre­mację czar­nych, zna­ny jako dr Ma­la­chi Z. York, ale występujący też pod pięćdzie­sięcio­ma in­ny­mi na­zwi­ska­mi. Od 2004 roku od­sia­du­je karę stu trzy­dzie­stu pięciu lat więzie­nia za mo­le­sto­wa­nie nie­let­nich i nadużycia fi­nan­so­we.

Z bu­dyn­ku przy 125 Uli­cy przez otwar­te drzwi na par­te­rze do­cho­dzi pod­nie­sio­ny męski głos. Dom wygląda na czyn­szową ka­mie­nicę, ale to, co słychać, musi być ka­za­niem. Zaglądam do wnętrza. W środ­ku jest kościół. Stojący na po­dium czar­ny mężczy­zna w gar­ni­tu­rze mówi z pasją o Je­zu­sie, w sali wypełnio­nej wpa­trzo­ny­mi w nie­go ludźmi. Kil­ka ludz­kich po­sta­ci leży krzyżem na ka­mien­nej podłodze. Sta­ra ko­bie­ta w łach­ma­nach pełznie po scho­dach pro­wadzących ku po­dium i wyciąga do mówcy rękę jak to­pie­lec szu­kający ra­tun­ku.

Do kościoła może wejść każdy; nikt nie zwra­ca na mnie uwa­gi, kie­dy przyglądam się nabożeństwu i słucham ka­zno­dziei. A jed­nak czuję się tu jak in­truz, nie­odwołal­nie obcy w tym miej­scu.

Bez prze­wod­ni­ka się nie obędzie… Na rogu 125 Uli­cy i St. Ni­cho­las Ave­nue cze­ka Lana Tur­ner. Jest w prze­pięknej czer­wo­nej suk­ni w kwia­ty i ide­al­nie do­bra­nym czer­wo­nym tocz­ku. Lana, agent­ka han­dlu nie­ru­cho­mościa­mi i miej­sco­wa ar­bi­ter ele­gan­tiae, królowa mód, co­dzien­nie wkłada inną kre­ację. Dzi­siej­sza to re­tro z lat pięćdzie­siątych mi­nio­ne­go wie­ku, to­czek w sty­lu Ja­cqu­eli­ne Ken­ne­dy. W swym apar­ta­men­cie w Ha­mil­ton He­ights, dziel­ni­cy afro­ame­ry­kańskiej eli­ty, Lana prze­cho­wu­je set­ki suk­ni, par butów i po­nad pięćdzie­siąt pudeł z ka­pe­lu­sza­mi. Jej wiel­ki por­tret wisi w głównej sali Red Ro­oster, obok fo­to­gra­fii sław­nych ar­tystów.

Idzie­my na północ St. Ni­cho­las Ave­nue. Z od­da­li na­ra­sta mu­zy­ka. Ryt­micz­ne dud­nie­nie per­ku­sji i ko­bie­cy śpiew w nie­zro­zu­miałym języku. To Sun­dae Ser­mon, objaśnia Lana. Na zie­lo­nym zbo­czu par­ku St. Ni­cho­las lu­dzie, czar­ni i bia­li, pik­ni­kują i tańczą. Sun­dae to słodki de­ser z lodów z sy­ro­pem. Ser­mon to po an­giel­sku ka­za­nie. Ale nikt tu nie będzie prze­ma­wiał, za­pew­nia Lana. Ser­mon to właśnie ta mu­zy­ka.

– Co słyszysz? – pyta Lana. To eg­za­min.

– Słyszę afry­kańskie ryt­my. Afry­kańskie di­sco?

Oj, zła od­po­wiedź…

– Ten rytm – mówi Lana Tur­ner – to bi­cie ser­ca. Ser­ca w łonie mat­ki. Pierw­szy odgłos życia. Ta mu­zy­ka to życie.

Są jed­nak rze­czy, które nas łączą. Za­czy­nam się w Har­le­mie za­do­ma­wiać.

Po Le­nox Lo­un­ge po­zo­stały zdjęcia. Lo­uis Arm­strong w solówce na trąbkę, Bil­lie Ho­li­day z białą gar­de­nią we włosach, Char­lie Par­ker z sak­so­fo­nem. Czar­no-białe fo­to­gra­fie są wszędzie. Wiszą na ścia­nach w skle­pach z pamiątka­mi, w re­stau­ra­cjach, ba­rach i ka­wia­ren­kach. Wiszą w pry­wat­nych miesz­ka­niach, które wyglądają jak ga­le­rie i mu­zea hi­sto­rii. Wszędzie te same, zna­ne z al­bumów i prze­wod­ników. Ze­bra­ne w książce Har­lem on My Mind, po­wstałej jako ka­ta­log słyn­nej wy­sta­wy w Me­tro­po­li­tan Mu­seum w 1968 roku, która utrwa­liła le­gendę mu­rzyńskiej dziel­ni­cy, przed­sta­wiając jej dzie­je i wkład do kul­tu­ry ame­ry­kańskiej.

Te same zdjęcia, au­tor­stwa Ja­me­sa Van Der Zee, Car­la Vech­te­na, Aaro­na Si­skin­da i in­nych, zdo­bią wnętrza w Har­le­mie. A więc ślicz­ne cho­ri­nes, tan­cer­ki z Cot­ton Clu­bu, po­zujące sze­re­giem z unie­sio­ny­mi no­ga­mi. „Har­lem Bel­les”, trzy piękności z lat dwu­dzie­stych na spa­ce­rze, w ka­pe­lu­szach i suk­niach z obniżoną talią i kołnie­r­zach z lisów. Por­tre­ty pi­sa­rzy: Lang­sto­na Hu­ghe­sa, Ja­me­sa Bal­dwi­na i Ral­pha El­li­so­na. Para w fu­trach z szo­pa – on za kie­row­nicą rolls-roy­ce’a, ona przy otwar­tych drzwiach wozu. Para tańczących sza­leńcze­go lin­dy hop w Sa­voy Bal­l­ro­om. I po­wie­la­ne w tysiącach ko­pii Gre­at Day in Har­lem, zbio­ro­we zdjęcie pięćdzie­sięciu sied­miu le­gend jaz­zu, usta­wio­nych na fron­to­wych scho­dach ka­mie­ni­cy. Są tam naj­więksi: Co­unt Ba­sie, Co­le­man Haw­kins, Le­ster Young, The­lo­nio­us Monk i inni. Diz­zy Gil­le­spie, jak zwy­kle, błaznu­je z wy­wa­lo­nym języ­kiem.

Większość to fo­to­gra­fie upo­zo­wa­ne. Ce­le­bry­ci się uśmie­chają, ale twa­rze zwykłych, uwiecz­nio­nych na ce­lu­lo­idzie lu­dzi są na ogół poważne, jak­by spięte. Nie zdra­dzają swo­ich ta­jem­nic. Wszyst­kie zdjęcia mają naj­wy­raźniej utrwa­lić piękny, no­stal­gicz­ny ob­raz epo­ki.

*

Har­lem pielęgnu­je swoją hi­sto­rię i jest z niej dum­ny. A zaczęła się ona około stu lat temu.

Exo­dus

Lau­ra Gad­son, drob­na i kor­pu­lent­na ko­bie­ta, ugi­na się pod ciężarem wiel­kiej, wy­so­kiej na pół me­tra księgi. W jej domu-ga­le­rii przy 134 Uli­cy (Lau­ra jest pla­styczką) jest ona prze­cho­wy­wa­na od po­nad stu lat. Ro­dzin­na Bi­blia ma wy­gra­we­ro­wa­ne li­te­ry: Pe­ter May­zeck. Tak na­zy­wał się po­to­mek fran­cu­skich hu­ge­notów, właści­ciel plan­ta­cji w Ka­ro­li­nie Południo­wej i kil­ku­set nie­wol­ników. Wnuk jed­ne­go z nich – Wil­liam Ford Da­vies, dzia­dek Lau­ry, za­brał księgę ze sobą, kie­dy w 1910 roku wy­ru­szał w podróż wa­go­nem to­wa­ro­wym z Char­le­ston do No­we­go Jor­ku. Miał wte­dy czter­naście lat.

– Nic o nim nie wiem, poza tym, że grał nieźle na sak­so­fo­nie i ma­rzył o ka­rie­rze mu­zycz­nej w me­tro­po­lii – mówi Lau­ra.

Stan­ley Gal­lop przypłynął do no­wo­jor­skie­go por­tu stat­kiem z Bar­ba­do­su na początku lat dwu­dzie­stych. Jego syn Ha­rold, zwa­ny Chic­ken, nie pamięta, w jaki sposób oj­ciec za­ra­biał na wy­spie; na pew­no szu­kał na północy lep­sze­go życia. W Har­le­mie po­znał dzie­więtna­sto­let­nią Flo­ren­ce, która przypłynęła z St. Ne­vis. Imi­gran­ci z Ka­ra­ibów nie lu­bi­li się z tymi z ame­ry­kańskie­go Południa, więc ciągnęli do sie­bie. Stan­ley i Flo­ren­ce wkrótce się po­bra­li.

Uro­dzo­ny w Jo­plin, w Mis­so­uri, Lang­ston Hu­ghes długo krążył po świe­cie, za­nim do­tarł do No­we­go Jor­ku. Jego oj­ciec, praw­nik za­trud­nio­ny w Lin­coln Mi­ning Com­pa­ny, po­rzu­cił ro­dzinę i prze­niósł się do Mek­sy­ku. Lang­ston po­je­chał tam, by się z nim po­jed­nać. W dro­dze na­pi­sał wiersz, którym zasłynął później jako naj­większy po­eta czar­nej Ame­ry­ki. Oj­ciec nie wrócił do mat­ki, ale dał sy­no­wi pie­niądze na stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Co­lum­bia. Lang­ston za­miesz­kał w Har­le­mie.

El­l­sworth Ray­mond John­son z Char­le­ston w dzie­ciństwie też świet­nie się za­po­wia­dał, pochłaniał książki, ale miał po­ryw­czy tem­pe­ra­ment. Znie­na­wi­dził białych, kie­dy jego bra­ta niesłusznie oskarżono o mor­der­stwo. W oba­wie przed Ku-Klux-Kla­nem oj­ciec wysłał go w 1919 roku do No­we­go Jor­ku. El­l­sworth za­pi­sał się na pra­wo w City Col­le­ge, ale prze­rwał naukę z bra­ku pie­niędzy. Po la­tach zo­stał naj­większym gang­ste­rem Har­le­mu, zna­nym jako Bum­py John­son.

Bab­ka Dona Cog­svil­le przy­je­chała au­to­bu­sem z Wir­gi­nii. Już nie­co później, w cza­sie wiel­kie­go kry­zy­su, który do­tkli­wie ugo­dził w Har­lem. Ale i tak było tam o nie­bo le­piej niż na Południu. Bab­ka Dona nig­dy nie lubiła opo­wia­dać o swo­ich ro­dzin­nych stro­nach.

Ja­mes Al­len z Lu­izja­ny wędro­wał po za­chod­nim wy­brzeżu, za­ra­biając na życie grą na gi­ta­rze w klu­bach. Podróżował z uko­chaną dziew­czyną, która go jed­nak rzu­ciła. Roz­bi­ty włóczył się bez celu po całych Sta­nach, aż do­tarł do No­we­go Jor­ku. Grał tam na gi­ta­rze w me­trze i pytał lu­dzi, gdzie miesz­kają czar­ni. Po­dej­rze­wa­li, że coś kom­bi­nu­je albo so­bie kpi; raz na­wet obe­rwał. Ko­czo­wał tak pod zie­mią przez ty­dzień, zmie­niał tyl­ko sta­cje. Wresz­cie ktoś się zli­to­wał: „Patrz, do którego pociągu wsia­da ich naj­więcej, i wsiądź z nimi” – po­ra­dził mu. Czer­woną linią nu­mer 2 do­je­chał do Har­le­mu.

– Wy­siadłem przy skrzyżowa­niu Le­nox i Sto Czter­dzie­stej Piątej Uli­cy. Myślałem, że to Dzień Ko­lo­ro­wych na miej­sco­wym fe­sty­nie lu­do­wym, jak w na­szym Lin­go w Lu­izja­nie, gdzie tyl­ko tego jed­ne­go dnia mo­gliśmy tam przyjść. Nig­dy nie wi­działem tylu Mu­rzynów na­raz – mówi Al­len.

Lau­ra Gad­son nie wie, czy w dro­dze do No­we­go Jor­ku jej dzia­dek czy­tał za­braną z domu Bi­blię. Czy zaglądał do Księgi Wyjścia? W jej bo­ha­te­rach, uchodźcach z Egip­tu, mu­rzyńscy mi­gran­ci z Południa mo­gli roz­po­znać sie­bie. Oni też ucie­ka­li – przed pra­wa­mi Jima Cro­wa, lin­cza­mi i nędzą na far­mach i pu­sto­szo­nych przez za­ra­zy plan­ta­cjach. Bia­li właści­cie­le upraw próbo­wa­li ich za­trzy­mać. Szy­ka­no­wa­li, gro­zi­li, urządza­li obławy na dwor­cach. Lu­dzie wy­my­ka­li się z domów nocą, cza­sem nie za­wia­da­miając ro­dzi­ny.

Kie­dy ucie­ki­nie­rzy z Mis­si­si­pi prze­kro­czy­li rzekę Ohio, gra­nicę wol­ne­go sta­nu, pa­dli na ko­la­na, mo­dli­li się i śpie­wa­li dziękczyn­ne psal­my. Po­tem za­trzy­ma­li ze­gar­ki na znak, że ich życie roz­po­czy­na się od nowa.

Czar­ny exo­dus nie miał swo­je­go Mojżesza. A może i miał – do mi­gra­cji wzy­wały afro­ame­ry­kańskie ga­ze­ty. „Po­rzućcie tę przeklętą zie­mię i jedźcie na Północ” – ape­lo­wał w wy­da­wa­nym w Chi­ca­go ra­dy­kal­nym „De­fen­der” jego re­dak­tor Ro­bert Ab­bott. Do wy­jaz­du na­ma­wiały tysiące agentów firm po­szu­kujących pra­cow­ników. Po­bie­ra­li od mi­grantów dwa–trzy do­la­ry (wte­dy ty­go­dniówka), obie­cy­wa­li trans­port do­byt­ku i ku­si­li górami złota. Często oka­zy­wa­li się oszu­sta­mi – zni­ka­li po za­in­ka­so­wa­niu gotówki, a ko­bie­ty, którym przy­rze­ka­li pracę w do­mach białych, lądowały w do­mach pu­blicz­nych. Lu­dzie wy­zby­wa­li się oszczędności na podróż, pożycza­li od agentów i mu­sie­li pra­co­wać na spłatę długów.

Pra­cy jed­nak nie bra­ko­wało. W dru­giej de­ka­dzie XX wie­ku Sta­ny Zjed­no­czo­ne przeżywały boom, podkręcony przez pierwszą wojnę świa­tową, dzięki której wzbo­ga­ciły się na do­sta­wach dla Eu­ro­pej­czyków. Kie­dy pod ko­niec przyłączyły się do en­ten­ty, białych mężczyzn udających się na front zastępo­wa­li w fa­bry­kach czar­ni. Po woj­nie po­pyt na ich pracę zwiększył się jesz­cze, gdy Kon­gres dra­stycz­nie ogra­ni­czył imi­grację. Czar­ni przy­by­sze z Południa i bry­tyj­skich In­dii Za­chod­nich znaj­do­wa­li do­brze płatną pracę w zakładach sa­mo­cho­do­wych w De­tro­it, przetwórniach żywności w Chi­ca­go, hu­tach Pen­syl­wa­nii, ko­pal­niach Wir­gi­nii Za­chod­niej, por­tach Bal­ti­mo­re i No­we­go Jor­ku oraz na ko­lei, gdzie za­trud­nia­li się jako kon­duk­to­rzy i bagażowi. Pra­co­daw­cy ofe­ro­wa­li im kil­ka­krot­nie więcej niż na Południu.

*

Nazwę Har­lem nada­li dziel­ni­cy Ho­len­drzy, założycie­le No­we­go Jor­ku, na­zwa­ne­go przez nich No­wym Am­ster­da­mem. Uptown, północ­na część Man­hat­ta­nu powyżej Cen­tral Par­ku, długo była półwiej­skim przed­mieściem. Far­me­rzy upra­wia­li tam pola i ho­do­wa­li bydło, a zamożni no­wo­jor­czy­cy z „dol­ne­go mia­sta” bu­do­wa­li let­ni­sko­we domy. W 1766 roku po­wstała neo­kla­sy­cy­stycz­na Ju­mel Man­sion, jed­na z najsłyn­niej­szych re­zy­den­cji Har­le­mu, służąca jako kwa­te­ra główna Geo­r­ge’a Wa­shing­to­na w początkach woj­ny o nie­pod­ległość. Przy obec­nej 140 Uli­cy stanął The Gran­ge, dom Ale­xan­dra Ha­mil­to­na, jed­ne­go z ojców założycie­li Stanów Zjed­no­czo­nych, pierw­sze­go mi­ni­stra skar­bu i au­to­ra Fe­de­ra­list Pa­pers. Po wy­co­fa­niu się z po­li­ty­ki Ha­mil­ton upra­wiał tam tru­skaw­ki, ka­pustę i szpa­ra­gi, za­nim zginął w po­je­dyn­ku z wi­ce­pre­zy­den­tem Aaro­nem Bur­rem.

W XIX wie­ku, kie­dy w szyb­ko roz­bu­do­wującym się No­wym Jor­ku za­czy­nało być cia­sno, atrak­cyj­ność uptown rosła. Zamożni An­glo­sa­si i nie­miec­cy Żydzi ucie­ka­li tam przed prze­lud­nie­niem, epi­de­mia­mi i przestępczością w „dol­nym mieście”. Wzdłuż sze­ro­kich, za­drze­wio­nych bul­warów, ja­kich nie było na południe od Cen­tral Par­ku, wy­ra­stały ele­ganc­kie re­zy­den­cje w ko­lo­nial­nym, no­wo­an­giel­skim, włoskim lub fran­cu­skim sty­lu. Na­zwy: Chan­til­ly, Ver­sa­il­les, Fon­ta­ine­ble­au, Ri­vie­ra, Gra­ham Co­urt, zdra­dzały no­wo­bo­gac­ki sno­bizm właści­cie­li. Prze­mysłowiec mul­ti­mi­lio­ner Oscar Ham­mer­ste­in założył przy 125 Uli­cy operę, naj­większą scenę mu­zyczną w No­wym Jor­ku, na po­nad tysiąc miejsc. Har­lem sta­wał się potężnym ośrod­kiem kul­tu­ry.

Bu­do­wa me­tra pod ko­niec xix stu­le­cia spo­wo­do­wała urba­ni­stycz­no-społeczną re­wo­lucję. No­wym, szyb­kim i ta­nim środ­kiem lo­ko­mo­cji, zwłasz­cza po wy­ko­pa­niu tu­ne­li pod­ziem­nych, przy­jeżdżał do uptown „ele­ment nie­pożądany” – bied­ni imi­gran­ci z Ir­lan­dii, Żydzi z Eu­ro­py Wschod­niej, Włosi z wiej­skie­go Mez­zo­gior­no. Za­sie­dzia­li pa­try­cju­sze próbo­wa­li ich ze­pchnąć do wschod­niej części Har­le­mu, oko­pując się w części za­chod­niej. Dziel­ni­ca upodob­niła się do resz­ty Man­hat­ta­nu, wie­lo­et­nicz­ne­go kotła pul­sującego życiem, ge­ne­rującego kon­flik­ty i in­spi­rującego ar­tystów. Na przełomie wieków na uli­cach Har­le­mu wy­cho­wy­wa­li się później­si lu­mi­na­rze ame­ry­kańskiej li­te­ra­tu­ry, fil­mu i mu­zy­ki: Ar­thur Mil­ler, bra­cia Marx, Oscar Ham­mer­ste­in (wnuk Osca­ra, założycie­la ope­ry), Ri­chard Ro­gers, Ira i Geo­r­ge Ger­sh­wi­no­wie. Miesz­kał tu słynny ilu­zjo­ni­sta Har­ry Ho­udi­ni, czy­li Erik We­isz.

La­wi­na no­wych przy­byszów nakręciła bu­dow­laną ko­niunk­turę. W miej­sce do­mi­nujących do­tych­czas wol­no stojących wil­li błyska­wicz­nie wy­ra­stała zwar­ta za­bu­do­wa po­dob­nych do sie­bie wik­to­riańskich ka­mie­nic. Jed­no­ro­dzin­ne brow­ne­sto­nes stop­nio­wo zastępowały tańsze, wie­lo­ro­dzin­ne te­ne­ment ho­mes – ta­nie czynszówki o ni­skim stan­dar­dzie. W la­tach 1904–1906 w Sta­nach nastąpił krach, boom bu­dow­la­ny się załamał i rze­ka imi­grantów po­szu­kujących miesz­kań w Har­le­mie zwęziła się do roz­miarów stru­my­ka. De­we­lo­pe­rzy zo­sta­li na lo­dzie, z ogromną nad­wyżką nie­sprze­da­nych domów.

Ura­to­wał ich dwu­dzie­stoośmio­let­ni czar­noskóry biz­nes­man Phi­lip Pay­ton. „Oj­ciec ko­lo­ro­we­go Har­le­mu”, jak go później ochrzczo­no, skończył uni­wer­sy­tet, ale pra­co­wał jako fry­zjer i do­zor­ca w agen­cji han­dlu nie­ru­cho­mościa­mi. Ob­ser­wa­cje tam po­czy­nio­ne przy­dały mu się, kie­dy założył ze wspólni­ka­mi własny in­te­res w nie­ru­cho­mościo­wej branży. Zde­spe­ro­wa­nym białym de­we­lo­pe­rom Pay­ton pod­sunął po­mysł: wy­naj­muj­cie miesz­ka­nia Mu­rzy­nom. W Har­le­mie była wte­dy tyl­ko garst­ka czar­nych – większość miesz­kała na środ­ko­wo­za­chod­nim Man­hat­ta­nie w slum­sach Ten­der­lo­in i Hell’s Kit­chen. Bia­li bo­ga­cze i imi­gran­ci na do­rob­ku z uptown nie życzy­li so­bie ich sąsiedz­twa. Ale wy­naj­mo­wa­nie Afro­ame­ry­ka­nom – jak prze­ko­nał Pay­ton de­we­lo­perów i ka­mie­nicz­ników – było do­sko­nałym in­te­re­sem: po­nie­waż nig­dzie ich nie chcia­no, mu­sie­li płacić czynsz o jedną trze­cią wyższy od prze­ciętne­go. Jego fir­ma, Afro-Ame­ri­can Re­al­ty Com­pa­ny (AARC), dała przykład: wy­dzierżawiła na pięć lat domy od białych i wy­najęła w nich miesz­ka­nia czar­nym.

Roz­poczęła się woj­na. Afro­ame­ry­kanów, tysiącami przy­by­wających z mid­town, ame­ry­kańskie­go Południa i Ka­ra­ibów, witała wro­gość miej­sco­wych. Lo­kal­ne władze sta­rały się ogra­ni­czyć ich osie­dla­nie się do północ­nych kwar­tałów, powyżej 135 Uli­cy. Agen­cje nie­ru­cho­mości białych zaczęły wy­ku­py­wać bu­dyn­ki od Pay­to­na i wy­rzu­cać czar­nych lo­ka­torów. Ale właści­ciel AARC nie ska­pi­tu­lo­wał – od­po­wie­dział eks­misją białych ze swo­ich domów po prze­ciw­nej stro­nie tej sa­mej uli­cy. Afroame­ry­kanów na­ma­wiał do in­we­sto­wa­nia w swoją firmę, ape­lując do ra­so­wej dumy i so­li­dar­ności. „Ku­puj moje ak­cje, jeśli chcesz położyć kres ra­so­wym przesądom”, wołały jego ogłosze­nia.

Po czte­rech la­tach Pay­ton pokłócił się ze wspólni­ka­mi i in­we­sto­ra­mi, którzy oskarżali go o oszu­stwa. Fir­ma zban­kru­to­wała. Ale uru­cho­mio­ny przez nie­go pociąg to­czył się już własnym pędem. Pod na­po­rem czar­nych bia­li zaczęli ucie­kać z Har­le­mu. Upadłą AARC zastąpiły nowe agen­cje, założone przez współpra­cow­ników Pay­tona. Do końca dru­giej de­ka­dy stu­le­cia do dziel­ni­cy wpro­wa­dziło się pra­wie sto tysięcy czar­nych imi­grantów. Wte­dy jesz­cze wciąż sta­no­wi­li mniej­szość, ale Har­lem stał się ich naj­większym sku­pi­skiem w USA.

*

Pod ko­niec xix wie­ku w Sta­nach za­ostrzył się kon­flikt ra­so­wy. Pre­ce­dens Ples­sy kon­tra Fer­gu­son z 1896 roku usank­cjo­no­wał pra­wa o se­gre­ga­cji w in­sty­tu­cjach pu­blicz­nych w południo­wych sta­nach, od­bie­rające czar­nym zdo­by­cze woj­ny se­ce­syj­nej i po­wo­jen­ne­go okre­su od­bu­do­wy. Dok­try­na „Se­pa­ra­te but equ­al” – od­dzie­le­ni, ale równi – kłóciła się z fak­tem, że brak praw wy­bor­czych i dostępu do białych szkół ska­zy­wały czar­nych na wiecz­ny po­byt na dole dra­bi­ny społecz­nej. Upa­dek rol­nic­twa na Południu spotęgo­wa­ny ma­sową mi­gracją pod­sy­cał nie­na­wiść do czar­nych. Rosła licz­ba linczów, po roku 1900 prze­kro­czyła sto rocz­nie.

Przez