27,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 27,99 zł
Harlem – jedna z najsłynniejszych dzielnic Nowego Jorku.
W swojej książce Tomasz Zalewski opisuje dzisiejszy Harlem i jego mieszkańców, a także dzieje dzielnicy – od pierwszych dekad XX wieku, kiedy była to ziemia obiecana Afroamerykanów i miejsce rozkwitu ich kultury, przez okres kryzysu, kiedy stała się gettem pełnym biedy i patologii społecznej, aż do ostatnich dwóch dziesięcioleci, kiedy znowu przeżywa odrodzenie.
Tomasz Zalewski przez wiele lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych i był korespondentem Polskiej Agencji Prasowej w Waszyngtonie. Współpracuje z tygodnikiem „Polityka”. Autor książki Inne Stany. Czym różnią się od nas Amerykanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 212
Tomasz Zalewski
Harlem
Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV
Wydanie I
Warszawa
Harlem to alabastrowe naczynie, które przechowuje serce czarnej Ameryki, jej historię i nadzieję, jej frustracje i rozpacz, gorzki ból bycia czarnym, ale też energię i żywotność. To muzyka duszy, rapsodia, pieśń miłosna, kołysanka szeptana do ucha w długą noc.
Eddy Harris, Returning to a Harlem I Have Never Left
Pod cokołem pomnika siedzi kilkunastu z bębnami. Wybijają rękami jednostajny rytm. Wyłożony kamiennymi płytami plac wypełnia monotonne tam-tam, tam-tam, tam-tam… Czarnoskórzy mężczyźni mają nieruchome twarze niewyrażające nic poza determinacją, żeby bębnić. Przychodzą tu codziennie przed zachodem słońca, siadają pod pomnikiem i zaczynają swoją pracę. W cieplejsze dni ludzie na placu tańczą w rytm bębnów. To rytm afrykański, muzyka dżungli, wezwanie do bitwy albo do modlitwy.
Posąg, którego cień pada na bębniarzy, przedstawia Adama Claytona Powella, pierwszego czarnego kongresmana z Nowego Jorku, jednego z największych afroamerykańskich przywódców. Stoi na placu jego imienia, przed piętnastopiętrowym gmachem urzędów stanowych i federalnych. To centralny plac nowojorskiego Harlemu. Mojej dzielnicy.
Jak się tu znalazłem?
Zawsze chciałem mieszkać na Manhattanie. Ale nawet w East Village, gdzie wynajmowałem kiedyś skromną klitkę, w 2013 roku czynsze okazały się za wysokie. Ktoś poradził: spróbuj w Harlemie. Taniej i tylko kwadrans metrem do Metropolitan Museum i Lincoln Center.
– Harlem to też Manhattan – powiedział.
Tak o Harlemie nie myślałem. Byłem tam przedtem tylko raz, chyba jakoś w 1990 roku. Opustoszałą ulicą szliśmy ze stacji metra do kościoła Abyssinian Baptist Church na niedzielne nabożeństwo z chórami gospel. Byliśmy jedynymi białymi. Przed bramami wypalonych kamienic leżeli wychudzeni, obdarci mężczyźni. Zaczepiali nas żebracy. W kościele czarny pastor uroczyście przywitał nas, garstkę siedzących na balkonie, słowami: „nasi drodzy goście”. Chór śpiewał wspaniale. Wysłuchaliśmy go i więcej nie wróciliśmy. Do Harlemu się wtedy nie jeździło, zwłaszcza po zmroku.
Ale to było dawno. Wiosną 2013 roku pojechałem tam na próbę, znowu w niedzielę. Ulice nie przypominały już przygnębiającego murzyńskiego getta. Główna arteria, Lenox Avenue, pełna była ludzi i samochodów. Do kościoła Abyssinian Baptist Church ciągnęła się tasiemcowa kolejka turystów wszelkich ras i narodowości.
Spojrzałem na mapę – Harlem nie tylko leży na Manhattanie, leży w jego środku. Nazwa uptown jest myląca. Przypomniałem też sobie, że zawsze uwielbiałem jazz – Dizzy’ego Gillespiego, Theloniusa Monka, Milesa Davisa i Ellę Fitzgerald, która śpiewała kiedyś w Warszawie, a debiutowała w teatrze Apollo. Tym samym, którego neon świecił przede mną w oddali na 125 Ulicy. Gillespiego, Monka, Elli i innych dawno już nie ma, ale – pomyślałem sobie – jeśli jest życie po życiu, ich duchy muszą mieszkać właśnie tutaj. Będę szukał ich śladów w tym magicznym miejscu.
*
Już wiedziałem, że zostanę w Harlemie na dłużej.
Polscy znajomi dziwili się, kiedy oznajmiłem, gdzie będę mieszkać. Amerykanie, jak to oni, udawali, że się nie dziwią.
– Cóż, będzie ci łatwiej, jesteś Europejczykiem – powiedział tajemniczo jeden z nich. I zarekomendował polskiego przedsiębiorcę budowlanego, który odnawia w Harlemie domy. Rodak polecił hotelik typu bed-and-breakfast naprzeciwko remontowanej przez siebie kamienicy, prowadzony przez Kanadyjkę z Quebecu imieniem Giselle.
Mieszkam tam od tygodnia. Pensjonat mieści się w brownstone, wiktoriańskiej kamienicy z brązowego kamienia na rogu Lenox Avenue i 122 Ulicy. W takich domach ich właściciele kwaterowali kiedyś czarnoskórych przybyszów z Południa, upychając rodziny w pokoikach powstałych z dzielenia eleganckich salonów poprzednich lokatorów. Giselle wynajmuje pokoje białym studentom i młodym turystom. Pensjonat nie ma szyldu. Giselle żąda opłaty z góry, w gotówce, żadnych czeków, pieniądze z ręki do ręki. Inkasuje je Jesus, dwudziestolatek z Meksyku, złota rączka. Za dwadzieścia dolarów ochoczo wniósł ciężkie bagaże na czwarte piętro po skrzypiących drewnianych schodach. Ale kiedy sufit w mojej klitce na ostatnim piętrze zaczął w czasie burzy przeciekać i kawałek mokrego tynku uszkodził drukarkę, Jesus nie miał czasu na naprawę dachu. „Jesus is very busy” – mówi Giselle.
Pokój ma rozmiary więziennej celi, cztery na dwa metry, klimatyzacji brak, a przez otwarte okno bez siatki atakują komary. W nocy cisza jest rzadkim luksusem – wyją syreny karetek i radiowozów policyjnych, ryczą motocykle prowadzone przez nastolatków, którzy podrywają je do góry i popisują się jazdą na jednym kole. Co kilka minut dudni podziemny pociąg biegnącej wzdłuż ulicy linii metra. Słychać podniesione głosy. Zza ściany, gdzieś z dołu, dochodzi jednostajny stukot perkusji. Ktoś ćwiczy przed koncertem. Trudno spać, ale nad ranem wszystko wynagradza widok z pokoju – jego okno wychodzi na majestatyczny kościół episkopalny Świętego Marcina z XIX wieku w pseudoromańskim stylu, z wieżą mieszczącą jeden z największych na świecie zespołów dzwonów.
W suterenie mojego hoteliku otwarto niedawno restaurację Boulevard Bistro, z kuchnią francusko-włoską. Gości, białych i czarnych, nie brakuje. W restauracji ruch, bo biali nowojorczycy nie lubią gotować; wolą stołować się na mieście. W poniedziałek wieczorem czarna wokalistka nuci Summertime w nowej aranżacji, przy akompaniamencie pianina, kontrabasu i perkusji. Przepięknie.
Przy Lenox Avenue, gdzie mieszkam, między ulicami 124 i 125 parkuje zielona ciężarówka z napisem „Demolition Specialists”. Trzech latynoskich robotników unosi ogromny kredens i wsuwa go między metalowe szczęki pojazdu. Mebel jest ciężki i masywny, ale metal miażdży go z łatwością. Specjaliści od demolki pożerają zawartość Lenox Lounge, słynnego klubu, gdzie występowały największe gwiazdy jazzu. Klub, z charakterystycznym logo i wystrojem wnętrza w stylu art déco, zamknięto z początkiem 2013 roku z powodu sporu o czynsz jego szefa z właścicielem posesji. Czynsze wszędzie rosną.
Jest marzec roku 2013, a więc spóźniłem się tylko o trzy miesiące.
Na ruchliwym skrzyżowaniu Lenox ze 125 Ulicą, na skraju wysepki pośrodku bulwaru, brązowoskóry performer pozuje ubrany w owoce i warzywa; przypomina to obraz Arcimbolda. Inny półnagi mężczyzna, cały w tatuażach, popisuje się na trotuarze pompkami. Przez skrzyżowanie przejeżdża piętrowy autokar z otwartym dachem, z górnego pokładu turyści fotografują widoki. Chyba nie mieli czasu wysiąść z autobusu. Na tym skrzyżowaniu – jak mi ktoś mówił – na drutach trakcji elektrycznej wisiały kiedyś buty. Takie buty na drutach oznaczały, że teren należy do jednego z gangów. Albo upamiętniały kogoś zabitego w strzelaninie. Mogę je jeszcze zobaczyć gdzie indziej, na przykład na 116 ulicy, ale nie tutaj. Tu jest turystyczno-rozrywkowe centrum Harlemu i panuje spokój.
Po drugiej stronie ulicy jest restauracja Red Rooster z klubem jazzowym Super Ginni’s w piwnicy. Założył ją kilka lat temu pochodzący z Etiopii Marcus Samuelsson, zaadoptowany w dzieciństwie przez małżeństwo ze Szwecji, które uratowało go od śmierci na gruźlicę. Po szkole kulinarnej Marcus został najmłodszym szefem kuchni, który zdobył trzy gwiazdki w prestiżowym rankingu mistrzów gotowania „New York Timesa”. Gotował w Białym Domu na inauguracji Baracka Obamy, a później podejmował prezydenta w swojej restauracji kolacją połączoną ze zbiórką funduszy na kampanię wyborczą. W lokalu jedli: Bill i Hillary Clintonowie, znana dziennikarka telewizyjna Barbara Walters, rockman Bruce Springsteen oraz Martha Stewart, słynna businesswoman polskiego pochodzenia, właścicielka medialnego imperium, kreatorka mód. Kiedy Paul McCartney koncertował w Madison Square Garden, kilkanaście najelegantszych restauracji Manhattanu zapraszało go na kolację. Brytyjski gość wybrał Red Rooster.
Przed wejściem do Red Rooster zatrzymują się taksówki i czarne limuzyny z przyciemnionymi szybami. Ich elegancko ubrani pasażerowie szybkim krokiem pokonują przestrzeń od samochodów do drzwi restauracji i znikają we wnętrzu. Nie patrzą na ludzi wysypujących się z metra i podążających w górę Lenox. Tymczasem w tłumie przechodniów snują się ludzkie widma, wychudzone postacie w łachmanach, z nieprzytomnym spojrzeniem wyrażającym rozpacz lub apatię. Jeśli jesteś lepiej ubrany, poproszą cię o pieniądze. Na bilet metra albo „for food”. Jeżeli będziesz się tam pojawiać częściej, rozpoznasz tych, którzy są tam codziennie. Oni też cię rozpoznają i nie dadzą ci już spokoju.
Przy Lenox Avenue najtaniej można zjeść w chińskim Take-Out. Jadam tam przez oszczędność. Wchodzi zgrabna, atletyczna kobieta koło czterdziestki w obcisłych dżinsach i rozpoczyna monolog. Kieruje go do wszystkich albo do każdego, kto stoi akurat w pobliżu. W oczach ma obłęd, tyradę okrasza gęsto słowami na literę „f”. Monotonnie wykrzykując słowa, skarży się, że oczekiwanie na zamówione „chicken with noodles” przedłuża się, a ona nie ma gdzie usiąść. Bluzg trwa z dziesięć minut, ludzie udają, że nie słyszą. Kobieta w końcu przysiada się do rodziny okupującej jedyny stolik w jadłodajni, popycha masywnym tyłkiem dziecko na ławce, aby zrobić sobie miejsce. Rodzina nie reaguje.
Trzeciego dnia pojechałem po resztę rzeczy na środkowy Manhattan, zabiegane centrum metropolii. Tylko dziesięć minut pospieszną linią metra, wzdłuż Central Parku, a tak daleko. W midtown przechodnie pędzą przed siebie w wąwozach drapaczy chmur, popychani niewidzialną siłą. Nikt nie stoi w miejscu, nie zatrzymuje wzroku na innych dłużej niż przez ułamek sekundy. Tylko turyści się nie spieszą.
Po powrocie znalazłem się w innym świecie. W Harlemie prawie nie ma wysokościowców. Życie biegnie powoli. Na narożnikach ulic wystają grupy mężczyzn, milczących lub rozmawiających podniesionymi głosami, czasem przechodzącymi w krzyk. Młodzi w spodniach opuszczonych do połowy bioder z wystającymi ponad nie białymi majtkami, starzy z przystrzyżonymi siwymi brodami i w fezach. Przed pralniami przy Lenox klienci siedzą na rozkładanych krzesełkach. Na ulicach poprzecznych ludzie przesiadują na schodach prowadzących do frontowych drzwi domów. „Hi, Jack, hi, Mary” – pozdrawiają przechodzących sąsiadów. Harlem jest wioską.
Fryzury czarnych kobiet… Starsze mają włosy krótko obcięte, po męsku albo na zero. Z wygolonych głów zwisa kilka warkoczy albo kosmyk opadający na czoło. Młodsze strzygą się na punka – irokez w paru kolorach na nagiej czaszce albo włosy wycięte w geometryczne figury. Dominują jednak warkocze, wyplatane w dziesiątkach zakładów pod szyldem „Professional African Hair Braiding”. Na rogu Lenox i 129 Ulicy przyjmują specjalistki z Wybrzeża Kości Słoniowej, Liberii i Senegalu. Amina, w czerwono-żółto-zielonej sukni do ziemi, owija sztuczny kosmyk wokół naturalnych włosów klientki. Robi to z zadziwiającą szybkością, ale i tak zabieg trwa osiem godzin, kosztuje więc trzysta dolarów. Praca jest skomplikowana i uszkadza dłonie; Amina pokazuje, jak są zniszczone. Po pracy modli się w korytarzyku, bijąc czołem o podłogę.
– Gdyby chciał pan zrobić sobie włosy w ten sposób – mówi jej koleżanka – zaraz obok jest taki zakład. To Vicki’s Haibraiding Salon, między ulicami Sto Trzydziestą Pierwszą i Sto Trzydziestą Drugą.
– Zgadza się – wita mnie tam Vicki, która nie jest Afrykanką. – To zakład unisex, ale przychodzi coraz więcej mężczyzn.
Ci chcą tylko, by ich naturalne włosy upleść w warkocze, przytwierdzić do golonej głowy, czasem ułożyć w wymyślne wzory, imitujące węże, kwiaty i inne formy. Czarni mężczyźni przywiązują wielką wagę do uczesania. Fryzjerzy męscy mieszczą się przy każdej ulicy, po kilku w jednym kwartale. Fryzjer w Harlemie to dużo więcej niż zakład usługowy, to jedna z najważniejszych instytucji afroamerykańskiej społeczności, centrum życia towarzyskiego, gdzie wymienia się plotki, rozmawia o życiu, kobietach i polityce. Zakład fryzjerski – pisze Eddy Harris w Still Life in Harlem – zawsze był miejscem, „gdzie starzy gadali, śmiali się, a my, dzieci, słuchałyśmy uważnie i uczyłyśmy się, jak być czarnym mężczyzną”.
Sto Dwudziesta Piąta Ulica to główna handlowa arteria Harlemu. Między Piątą a Szóstą Aleją ulokował swoje biuro po zakończeniu prezydentury Bill Clinton. „Pierwszego czarnego prezydenta usa” witały wielotysięczne tłumy. Clintona nazwała tak Toni Morrison, czarnoskóra laureatka literackiej Nagrody Nobla, ponieważ, jak pisała w eseju zamieszczonym w „New Yorkerze”, „reprezentuje on sobą niemal wszystkie znamiona czarności: urodził się w biednej, robotniczej rodzinie, wychowywała go samotna matka, grał na saksofonie i jadał junk food w McDonaldzie”. W rodzinnym Arkansas na Południu uwielbiał murzyński folk i rythm-and-blues. Jako prezydent obsadził kierownicze stanowiska w rządzie rekordową liczbą Afroamerykanów. Clinton zawsze czuł się wśród nich jak u siebie, co nieczęsto – jak zauważył były czarny burmistrz Atlanty, Bill Campbell – zdarzało się białym politykom. Kiedy po seksaferze z Moniką Lewinsky prezydentowi groził impeachment, nikt mocniej nie stanął w jego obronie niż Afroamerykanie. Więc kiedy w 2001 roku odszedł z urzędu i założył biuro w Harlemie, jego mieszkańcom zdawało się, że zrobi dla nich bardzo wiele. Wkrótce mieli się rozczarować.
Na południowo-wschodnim narożniku 125 Ulicy i Lenox jest kawiarnia sieci Starbucks, a od przeciwległego rogu ciągnie się na zachód masywny, prostopadłościenny budynek kompleksu handlowego Harlem USA, szpetne pudło z betonu mieszczące sklepy CVS, Staples, Marshall’s i innych największych amerykańskich detalistów. Małe sklepiki, które tu kiedyś były, dawno znikły. Jak wszędzie w Stanach. Ale są stragany uliczne, ciasno wypełniające na całej długości 125 Ulicę między alejami Lenox i St. Nicholas. Stoiska z wonnymi olejkami o poetyckich nazwach – Aphrodite, Michelle (to na cześć Pierwszej Damy), Sunrise, Sunset, Jasmine… Stoły ze spiraconymi nagraniami jazzu, r&b, hip-hopu, po dolarze płyta, z kolorowymi T-shirtami ozdobionymi portretami afroamerykańskich idoli i wzorami o afrykańskich motywach, i z reprodukcjami obrazów i zdjęć czarnych bohaterów: Fredericka Douglasa, Marcusa Garveya, pastora M.L. Kinga i Malcolma X. Jest i kolorowa fotografia Obamy, samego albo z Michelle i córkami.
Przy straganie w pobliżu teatru Apollo zażarcie dyskutują trzej mężczyźni. O Bogu, prorokach, Egipcie i jeszcze czymś, czego nie sposób pojąć. Na rozkładanym stoliku leżą otwarte księgi z tekstem w niezrozumiałym języku. Po ilustracjach i fragmentach tekstu po angielsku orientuję się jednak, że księga głosi moralną wyższość czarnej rasy nad białą. Czarnoskóry, rozczochrany i prawie bezzębny sprzedawca objaśnia: to są Holy Tablets – Święte Tablice, autorstwa doktora Malachi Z. Yorka. Zapytany, jak ma na imię, sprzedawca odpowiada: nazywam się Unique. Co znaczy „Jedyny”. Jego dwaj partnerzy w sporze to Jonathan i Renee. Renee jest ze mną szczery.
– Wyznam ci otwarcie: my nie lubimy białych ludzi – mówi. Ale zgadza się, by porozmawiać kiedyś dłużej, i daje swój numer telefonu.
Przez następne dni dzwonię pod podany numer, ale nikt nie odpowiada. W Internecie sprawdzam, kim jest autor Świętych Tablic wyłożonych na 125 Ulicy. To Dwight York, muzyk i twórca sekty głoszącej supremację czarnych, znany jako dr Malachi Z. York, ale występujący też pod pięćdziesięcioma innymi nazwiskami. Od 2004 roku odsiaduje karę stu trzydziestu pięciu lat więzienia za molestowanie nieletnich i nadużycia finansowe.
Z budynku przy 125 Ulicy przez otwarte drzwi na parterze dochodzi podniesiony męski głos. Dom wygląda na czynszową kamienicę, ale to, co słychać, musi być kazaniem. Zaglądam do wnętrza. W środku jest kościół. Stojący na podium czarny mężczyzna w garniturze mówi z pasją o Jezusie, w sali wypełnionej wpatrzonymi w niego ludźmi. Kilka ludzkich postaci leży krzyżem na kamiennej podłodze. Stara kobieta w łachmanach pełznie po schodach prowadzących ku podium i wyciąga do mówcy rękę jak topielec szukający ratunku.
Do kościoła może wejść każdy; nikt nie zwraca na mnie uwagi, kiedy przyglądam się nabożeństwu i słucham kaznodziei. A jednak czuję się tu jak intruz, nieodwołalnie obcy w tym miejscu.
Bez przewodnika się nie obędzie… Na rogu 125 Ulicy i St. Nicholas Avenue czeka Lana Turner. Jest w przepięknej czerwonej sukni w kwiaty i idealnie dobranym czerwonym toczku. Lana, agentka handlu nieruchomościami i miejscowa arbiter elegantiae, królowa mód, codziennie wkłada inną kreację. Dzisiejsza to retro z lat pięćdziesiątych minionego wieku, toczek w stylu Jacqueline Kennedy. W swym apartamencie w Hamilton Heights, dzielnicy afroamerykańskiej elity, Lana przechowuje setki sukni, par butów i ponad pięćdziesiąt pudeł z kapeluszami. Jej wielki portret wisi w głównej sali Red Rooster, obok fotografii sławnych artystów.
Idziemy na północ St. Nicholas Avenue. Z oddali narasta muzyka. Rytmiczne dudnienie perkusji i kobiecy śpiew w niezrozumiałym języku. To Sundae Sermon, objaśnia Lana. Na zielonym zboczu parku St. Nicholas ludzie, czarni i biali, piknikują i tańczą. Sundae to słodki deser z lodów z syropem. Sermon to po angielsku kazanie. Ale nikt tu nie będzie przemawiał, zapewnia Lana. Sermon to właśnie ta muzyka.
– Co słyszysz? – pyta Lana. To egzamin.
– Słyszę afrykańskie rytmy. Afrykańskie disco?
Oj, zła odpowiedź…
– Ten rytm – mówi Lana Turner – to bicie serca. Serca w łonie matki. Pierwszy odgłos życia. Ta muzyka to życie.
Są jednak rzeczy, które nas łączą. Zaczynam się w Harlemie zadomawiać.
Po Lenox Lounge pozostały zdjęcia. Louis Armstrong w solówce na trąbkę, Billie Holiday z białą gardenią we włosach, Charlie Parker z saksofonem. Czarno-białe fotografie są wszędzie. Wiszą na ścianach w sklepach z pamiątkami, w restauracjach, barach i kawiarenkach. Wiszą w prywatnych mieszkaniach, które wyglądają jak galerie i muzea historii. Wszędzie te same, znane z albumów i przewodników. Zebrane w książce Harlem on My Mind, powstałej jako katalog słynnej wystawy w Metropolitan Museum w 1968 roku, która utrwaliła legendę murzyńskiej dzielnicy, przedstawiając jej dzieje i wkład do kultury amerykańskiej.
Te same zdjęcia, autorstwa Jamesa Van Der Zee, Carla Vechtena, Aarona Siskinda i innych, zdobią wnętrza w Harlemie. A więc śliczne chorines, tancerki z Cotton Clubu, pozujące szeregiem z uniesionymi nogami. „Harlem Belles”, trzy piękności z lat dwudziestych na spacerze, w kapeluszach i sukniach z obniżoną talią i kołnierzach z lisów. Portrety pisarzy: Langstona Hughesa, Jamesa Baldwina i Ralpha Ellisona. Para w futrach z szopa – on za kierownicą rolls-royce’a, ona przy otwartych drzwiach wozu. Para tańczących szaleńczego lindy hop w Savoy Ballroom. I powielane w tysiącach kopii Great Day in Harlem, zbiorowe zdjęcie pięćdziesięciu siedmiu legend jazzu, ustawionych na frontowych schodach kamienicy. Są tam najwięksi: Count Basie, Coleman Hawkins, Lester Young, Thelonious Monk i inni. Dizzy Gillespie, jak zwykle, błaznuje z wywalonym językiem.
Większość to fotografie upozowane. Celebryci się uśmiechają, ale twarze zwykłych, uwiecznionych na celuloidzie ludzi są na ogół poważne, jakby spięte. Nie zdradzają swoich tajemnic. Wszystkie zdjęcia mają najwyraźniej utrwalić piękny, nostalgiczny obraz epoki.
*
Harlem pielęgnuje swoją historię i jest z niej dumny. A zaczęła się ona około stu lat temu.
Laura Gadson, drobna i korpulentna kobieta, ugina się pod ciężarem wielkiej, wysokiej na pół metra księgi. W jej domu-galerii przy 134 Ulicy (Laura jest plastyczką) jest ona przechowywana od ponad stu lat. Rodzinna Biblia ma wygrawerowane litery: Peter Mayzeck. Tak nazywał się potomek francuskich hugenotów, właściciel plantacji w Karolinie Południowej i kilkuset niewolników. Wnuk jednego z nich – William Ford Davies, dziadek Laury, zabrał księgę ze sobą, kiedy w 1910 roku wyruszał w podróż wagonem towarowym z Charleston do Nowego Jorku. Miał wtedy czternaście lat.
– Nic o nim nie wiem, poza tym, że grał nieźle na saksofonie i marzył o karierze muzycznej w metropolii – mówi Laura.
Stanley Gallop przypłynął do nowojorskiego portu statkiem z Barbadosu na początku lat dwudziestych. Jego syn Harold, zwany Chicken, nie pamięta, w jaki sposób ojciec zarabiał na wyspie; na pewno szukał na północy lepszego życia. W Harlemie poznał dziewiętnastoletnią Florence, która przypłynęła z St. Nevis. Imigranci z Karaibów nie lubili się z tymi z amerykańskiego Południa, więc ciągnęli do siebie. Stanley i Florence wkrótce się pobrali.
Urodzony w Joplin, w Missouri, Langston Hughes długo krążył po świecie, zanim dotarł do Nowego Jorku. Jego ojciec, prawnik zatrudniony w Lincoln Mining Company, porzucił rodzinę i przeniósł się do Meksyku. Langston pojechał tam, by się z nim pojednać. W drodze napisał wiersz, którym zasłynął później jako największy poeta czarnej Ameryki. Ojciec nie wrócił do matki, ale dał synowi pieniądze na studia na Uniwersytecie Columbia. Langston zamieszkał w Harlemie.
Ellsworth Raymond Johnson z Charleston w dzieciństwie też świetnie się zapowiadał, pochłaniał książki, ale miał porywczy temperament. Znienawidził białych, kiedy jego brata niesłusznie oskarżono o morderstwo. W obawie przed Ku-Klux-Klanem ojciec wysłał go w 1919 roku do Nowego Jorku. Ellsworth zapisał się na prawo w City College, ale przerwał naukę z braku pieniędzy. Po latach został największym gangsterem Harlemu, znanym jako Bumpy Johnson.
Babka Dona Cogsville przyjechała autobusem z Wirginii. Już nieco później, w czasie wielkiego kryzysu, który dotkliwie ugodził w Harlem. Ale i tak było tam o niebo lepiej niż na Południu. Babka Dona nigdy nie lubiła opowiadać o swoich rodzinnych stronach.
James Allen z Luizjany wędrował po zachodnim wybrzeżu, zarabiając na życie grą na gitarze w klubach. Podróżował z ukochaną dziewczyną, która go jednak rzuciła. Rozbity włóczył się bez celu po całych Stanach, aż dotarł do Nowego Jorku. Grał tam na gitarze w metrze i pytał ludzi, gdzie mieszkają czarni. Podejrzewali, że coś kombinuje albo sobie kpi; raz nawet oberwał. Koczował tak pod ziemią przez tydzień, zmieniał tylko stacje. Wreszcie ktoś się zlitował: „Patrz, do którego pociągu wsiada ich najwięcej, i wsiądź z nimi” – poradził mu. Czerwoną linią numer 2 dojechał do Harlemu.
– Wysiadłem przy skrzyżowaniu Lenox i Sto Czterdziestej Piątej Ulicy. Myślałem, że to Dzień Kolorowych na miejscowym festynie ludowym, jak w naszym Lingo w Luizjanie, gdzie tylko tego jednego dnia mogliśmy tam przyjść. Nigdy nie widziałem tylu Murzynów naraz – mówi Allen.
Laura Gadson nie wie, czy w drodze do Nowego Jorku jej dziadek czytał zabraną z domu Biblię. Czy zaglądał do Księgi Wyjścia? W jej bohaterach, uchodźcach z Egiptu, murzyńscy migranci z Południa mogli rozpoznać siebie. Oni też uciekali – przed prawami Jima Crowa, linczami i nędzą na farmach i pustoszonych przez zarazy plantacjach. Biali właściciele upraw próbowali ich zatrzymać. Szykanowali, grozili, urządzali obławy na dworcach. Ludzie wymykali się z domów nocą, czasem nie zawiadamiając rodziny.
Kiedy uciekinierzy z Missisipi przekroczyli rzekę Ohio, granicę wolnego stanu, padli na kolana, modlili się i śpiewali dziękczynne psalmy. Potem zatrzymali zegarki na znak, że ich życie rozpoczyna się od nowa.
Czarny exodus nie miał swojego Mojżesza. A może i miał – do migracji wzywały afroamerykańskie gazety. „Porzućcie tę przeklętą ziemię i jedźcie na Północ” – apelował w wydawanym w Chicago radykalnym „Defender” jego redaktor Robert Abbott. Do wyjazdu namawiały tysiące agentów firm poszukujących pracowników. Pobierali od migrantów dwa–trzy dolary (wtedy tygodniówka), obiecywali transport dobytku i kusili górami złota. Często okazywali się oszustami – znikali po zainkasowaniu gotówki, a kobiety, którym przyrzekali pracę w domach białych, lądowały w domach publicznych. Ludzie wyzbywali się oszczędności na podróż, pożyczali od agentów i musieli pracować na spłatę długów.
Pracy jednak nie brakowało. W drugiej dekadzie XX wieku Stany Zjednoczone przeżywały boom, podkręcony przez pierwszą wojnę światową, dzięki której wzbogaciły się na dostawach dla Europejczyków. Kiedy pod koniec przyłączyły się do ententy, białych mężczyzn udających się na front zastępowali w fabrykach czarni. Po wojnie popyt na ich pracę zwiększył się jeszcze, gdy Kongres drastycznie ograniczył imigrację. Czarni przybysze z Południa i brytyjskich Indii Zachodnich znajdowali dobrze płatną pracę w zakładach samochodowych w Detroit, przetwórniach żywności w Chicago, hutach Pensylwanii, kopalniach Wirginii Zachodniej, portach Baltimore i Nowego Jorku oraz na kolei, gdzie zatrudniali się jako konduktorzy i bagażowi. Pracodawcy oferowali im kilkakrotnie więcej niż na Południu.
*
Nazwę Harlem nadali dzielnicy Holendrzy, założyciele Nowego Jorku, nazwanego przez nich Nowym Amsterdamem. Uptown, północna część Manhattanu powyżej Central Parku, długo była półwiejskim przedmieściem. Farmerzy uprawiali tam pola i hodowali bydło, a zamożni nowojorczycy z „dolnego miasta” budowali letniskowe domy. W 1766 roku powstała neoklasycystyczna Jumel Mansion, jedna z najsłynniejszych rezydencji Harlemu, służąca jako kwatera główna George’a Washingtona w początkach wojny o niepodległość. Przy obecnej 140 Ulicy stanął The Grange, dom Alexandra Hamiltona, jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, pierwszego ministra skarbu i autora Federalist Papers. Po wycofaniu się z polityki Hamilton uprawiał tam truskawki, kapustę i szparagi, zanim zginął w pojedynku z wiceprezydentem Aaronem Burrem.
W XIX wieku, kiedy w szybko rozbudowującym się Nowym Jorku zaczynało być ciasno, atrakcyjność uptown rosła. Zamożni Anglosasi i niemieccy Żydzi uciekali tam przed przeludnieniem, epidemiami i przestępczością w „dolnym mieście”. Wzdłuż szerokich, zadrzewionych bulwarów, jakich nie było na południe od Central Parku, wyrastały eleganckie rezydencje w kolonialnym, nowoangielskim, włoskim lub francuskim stylu. Nazwy: Chantilly, Versailles, Fontainebleau, Riviera, Graham Court, zdradzały nowobogacki snobizm właścicieli. Przemysłowiec multimilioner Oscar Hammerstein założył przy 125 Ulicy operę, największą scenę muzyczną w Nowym Jorku, na ponad tysiąc miejsc. Harlem stawał się potężnym ośrodkiem kultury.
Budowa metra pod koniec xix stulecia spowodowała urbanistyczno-społeczną rewolucję. Nowym, szybkim i tanim środkiem lokomocji, zwłaszcza po wykopaniu tuneli podziemnych, przyjeżdżał do uptown „element niepożądany” – biedni imigranci z Irlandii, Żydzi z Europy Wschodniej, Włosi z wiejskiego Mezzogiorno. Zasiedziali patrycjusze próbowali ich zepchnąć do wschodniej części Harlemu, okopując się w części zachodniej. Dzielnica upodobniła się do reszty Manhattanu, wieloetnicznego kotła pulsującego życiem, generującego konflikty i inspirującego artystów. Na przełomie wieków na ulicach Harlemu wychowywali się późniejsi luminarze amerykańskiej literatury, filmu i muzyki: Arthur Miller, bracia Marx, Oscar Hammerstein (wnuk Oscara, założyciela opery), Richard Rogers, Ira i George Gershwinowie. Mieszkał tu słynny iluzjonista Harry Houdini, czyli Erik Weisz.
Lawina nowych przybyszów nakręciła budowlaną koniunkturę. W miejsce dominujących dotychczas wolno stojących willi błyskawicznie wyrastała zwarta zabudowa podobnych do siebie wiktoriańskich kamienic. Jednorodzinne brownestones stopniowo zastępowały tańsze, wielorodzinne tenement homes – tanie czynszówki o niskim standardzie. W latach 1904–1906 w Stanach nastąpił krach, boom budowlany się załamał i rzeka imigrantów poszukujących mieszkań w Harlemie zwęziła się do rozmiarów strumyka. Deweloperzy zostali na lodzie, z ogromną nadwyżką niesprzedanych domów.
Uratował ich dwudziestoośmioletni czarnoskóry biznesman Philip Payton. „Ojciec kolorowego Harlemu”, jak go później ochrzczono, skończył uniwersytet, ale pracował jako fryzjer i dozorca w agencji handlu nieruchomościami. Obserwacje tam poczynione przydały mu się, kiedy założył ze wspólnikami własny interes w nieruchomościowej branży. Zdesperowanym białym deweloperom Payton podsunął pomysł: wynajmujcie mieszkania Murzynom. W Harlemie była wtedy tylko garstka czarnych – większość mieszkała na środkowozachodnim Manhattanie w slumsach Tenderloin i Hell’s Kitchen. Biali bogacze i imigranci na dorobku z uptown nie życzyli sobie ich sąsiedztwa. Ale wynajmowanie Afroamerykanom – jak przekonał Payton deweloperów i kamieniczników – było doskonałym interesem: ponieważ nigdzie ich nie chciano, musieli płacić czynsz o jedną trzecią wyższy od przeciętnego. Jego firma, Afro-American Realty Company (AARC), dała przykład: wydzierżawiła na pięć lat domy od białych i wynajęła w nich mieszkania czarnym.
Rozpoczęła się wojna. Afroamerykanów, tysiącami przybywających z midtown, amerykańskiego Południa i Karaibów, witała wrogość miejscowych. Lokalne władze starały się ograniczyć ich osiedlanie się do północnych kwartałów, powyżej 135 Ulicy. Agencje nieruchomości białych zaczęły wykupywać budynki od Paytona i wyrzucać czarnych lokatorów. Ale właściciel AARC nie skapitulował – odpowiedział eksmisją białych ze swoich domów po przeciwnej stronie tej samej ulicy. Afroamerykanów namawiał do inwestowania w swoją firmę, apelując do rasowej dumy i solidarności. „Kupuj moje akcje, jeśli chcesz położyć kres rasowym przesądom”, wołały jego ogłoszenia.
Po czterech latach Payton pokłócił się ze wspólnikami i inwestorami, którzy oskarżali go o oszustwa. Firma zbankrutowała. Ale uruchomiony przez niego pociąg toczył się już własnym pędem. Pod naporem czarnych biali zaczęli uciekać z Harlemu. Upadłą AARC zastąpiły nowe agencje, założone przez współpracowników Paytona. Do końca drugiej dekady stulecia do dzielnicy wprowadziło się prawie sto tysięcy czarnych imigrantów. Wtedy jeszcze wciąż stanowili mniejszość, ale Harlem stał się ich największym skupiskiem w USA.
*
Pod koniec xix wieku w Stanach zaostrzył się konflikt rasowy. Precedens Plessy kontra Ferguson z 1896 roku usankcjonował prawa o segregacji w instytucjach publicznych w południowych stanach, odbierające czarnym zdobycze wojny secesyjnej i powojennego okresu odbudowy. Doktryna „Separate but equal” – oddzieleni, ale równi – kłóciła się z faktem, że brak praw wyborczych i dostępu do białych szkół skazywały czarnych na wieczny pobyt na dole drabiny społecznej. Upadek rolnictwa na Południu spotęgowany masową migracją podsycał nienawiść do czarnych. Rosła liczba linczów, po roku 1900 przekroczyła sto rocznie.
Przez