Harem. Prawdziwa historia dziewczat z jedynego polskiego haremu - alex Vastatrix, Waldemar Bednaruk - ebook

Harem. Prawdziwa historia dziewczat z jedynego polskiego haremu ebook

alex Vastatrix, Bednaruk Waldemar

3,8

Opis

Książka w znacznej części napisana jest w postaci pamiętnika młodej dziewczyny sprzedanej przez matkę do tytułowego haremu. Cała historia jest niezwykła i w dużej mierze oparta na faktach. Nauce polskiej znany jest fakt istnienia w polskiej historii instytucji haremu. Wiemy o co najmniej trzech tego typu prywatnych przybytkach, z których jeden stworzył Jan "Sobiepan" Zamoyski - wnuk wielkiego Jana Zamoyskiego przedstawiony tak zabawnie przez Sienkiewicza w "Potopie". I to w jego haremie toczy się akcja powieści. Opowieść zaczyna się w latach czterdziestych siedemnastego wieku. Opowieść czternastoletniej Józi – jak sama mówi głupiutkiej wtedy wiejskiej dziewuchy z Brzezin - córki ubogiego chłopa pańszczyźnianego. Gdy ojciec niespodziewanie zaniemógł i nie dał rady pracować, rodzina (szóstka dzieci, bieda aż piszczy) znalazła się w trudnej sytuacji, matka sprzedała dziewczynę. Ta trafiła do haremu mości Zamoyskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (92 oceny)
36
25
15
12
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamilala2

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam
00
roody

Nie oderwiesz się od lektury

Normalnie nie sięgam po literaturę tego typu, jednak tym razem ręka poleciała mi sama w jej kierunku. Świetnie, wartko napisana historia, bardzo interesująca i dla mnie zaskakująca. Właśnie w tej chwili skończyłam czytanie tej książki i już żałuję że historia została przeczytana, że nie ma jeszcze czegoś dalej. Tak Jak wspomniałam nie czytuję takiej literatury zazwyczaj ale tą książką jestem po prostu zachwycona.
00
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo, jak dla mnie , ciekawie napisana książka o losach młodej córki chłopa pańszczyźnianego z XVII wieku. Warto ją przeczytać .
00
imjanus

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




PROLOG

Z głębokim westchnieniem postawiłam kropkę na końcu zdania i odchyliłam się z poczuciem dojmującego bólu pleców na oparcie wygodnego fotela. Jeszcze raz przebiegłam wzrokiem ostatni akapit ukończonej właśnie historii, by z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku wybrać z namaszczeniem ikonkę drukarki. Jeszcze tylko koperta ze starannie wykaligrafowanym adresem wydawnictwa, znaczek i reszta w rękach anonimowego pracownika, który jako pierwszy przeczyta moją opowieść.

Zamyśliłam się przy łagodnym szumie drukarki wypluwającej kolejne kartki, nie mogąc uwierzyć, że od pamiętnej wizyty w ponurym szkockim zamczysku nie minęło jeszcze nawet pół roku. A wydaje się, jakby to były czasy tak odległe, jak te z opisanej właśnie najbardziej niesamowitej serii przypadków w całym moim 27-letnim życiu.

Jeszcze kilka miesięcy temu byłam tylko jedną z wielu doktorantek jednej z najstarszych polskich uczelni o dość konserwatywnym podejściu do spraw nauki. Miałam pisać banalną rozprawę na średnio interesujący dziewczynę w moim wieku temat, czyli biografię króla Jana III Sobieskiego. Ze szczególnym naciskiem na ten okres jego życia, kiedy jeszcze nie został wybrany na polskiego władcę – nuda! Wiadomo, że wolałam pisać o Marysieńce! A szczególnie o romansach, intrygach, zakulisowych walkach o wpływy.

To jest temat do analizy! Niestrudzenie dzień za dniem próbowałam wymusić na promotorze zgodę, aby i jej poświęcić chociaż podrozdzialik mojej pracy. Ze sporą niechęcią, ale w końcu po wielu tygodniach proszenia (ach, jak oni lubią, by o wszystko ich błagać, jakby ta ustawowa samodzielność pracy naukowej doktoranta zależała tylko od nich!) mój mentor, zbawca i łaskawca zgodził się! Aż podskoczyłam z radości. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie zerknęła chociaż ukradkiem na postać pierwszego męża Marysieńki – największego magnata tamtych czasów Jana Zamoyskiego, zwanego Sobiepanem. On wydał mi się też stokroć ciekawszy od posągowego wzorca męskich cnót – Jana III.

Pokręcony człowiek, nawet jak na swoje czasy, w których nie brakowało oryginałów!

Ale cóż – westchnęłam z żalem – kto mi pozwoli pisać doktorat o kimś takim. Wiedziałam, że nic z tego nie będzie, więc starałam się skupić na tym, co istotne dla moich badań.

Niedługo potem jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności zadzwoniła do mnie Aneta – moja dawno niewidziana koleżanka ze studiów. Współczułam jej, bo pracowała w pocie czoła w zamojskim liceum, próbując wbić do niechętnych łbów nieco wiedzy historycznej.

– Po co komu dziś historia?! – drwili co dzień wszystkowiedzący tatusiowie, którzy osiągnęli sukces zawodowy, nie odróżniając Napoleona od Hitlera i dlatego żądali, by nie zaśmiecać umysłów ich latorośli zbędną wiedzą.

– Dobrze, że za naszych czasów nikomu nie przyszło do głowy, by zadawać takie pytania – cieszyłyśmy się kiedyś, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że mądry człowiek uczy się całe życie – głupi nie musi, bo wie wszystko.

Kiedy więc dość niespodziewanie zadzwoniła do mnie, że będzie w okolicy i chciałaby wpaść, żeby powspominać, zgodziłam się bez wahania. Nic tak nie scala kobiecej przyjaźni jak solidna dawka plotek, na którą liczyłam!

Na początku trochę powspominałyśmy, wymieniłyśmy się newsami – w stylu, kto z kim, gdzie i po co mu to było.

W pewnym momencie, kiedy się tego najmniej spodziewałam, pochłonięta myślami o starych dobrych czasach, chwyciła mnie gwałtownie za rękę. Aż drgnęłam przestraszona, a w dłoni niosącej do ust kieliszek czerwonego wina, szkło zadrżało, grożąc szkarłatną plamą na beżowej spódnicy.

– Sobiepan miał harem! – wyrzuciła z siebie, nieco już bełkotliwym tonem.

Chciałam się roześmiać, bo cóż to za sensacja, dla kogoś takiego jak ja, kto się orientuje w epoce. Magnaci z nadmiaru posiadanych bogactw miewali swoje ekstrawagancje. I jeśli tylko mieli na to ochotę, to mogli sobie pozwolić na realizację różnych szalonych pomysłów. Niejeden wówczas, zafascynowany orientalnymi bajaniami, zamarzył o przybytku, w którym dziesiątki, czy wręcz setki przepięknych kobiet, czekają na najmniejszą oznakę zainteresowania z jego strony. O bezwzględnej dominacji nad tymi biednymi istotami niemającymi kontaktu ze światem zewnętrznym, całkowicie zdanymi na łaskę swego pana. To, że fakty przeczyły tym wyobrażeniom, nie przeszkodziło im w realizacji tej wizji.

Rodzący się gdzieś w gardle śmiech zamarł mi jednak na ustach, gdy spojrzałam w lekko zamglone oczy Anety – ona wiedziała coś, czego ja nie wiedziałam i z tym przyjechała do mnie – uświadomiłam sobie z przerażającą jasnością.

– Mów. – Zdecydowanym ruchem odstawiłam kieliszek z winem.

– Kilka dni temu – ona pociągnęła ze swojego tęgo – zupełnie przypadkiem odkryłyśmy pamiętnik Sobiepana!

To była sensacja! Coś, co podejrzewaliśmy od dawna, że gdzieś istnieje, ale do tej pory nikt nie trafił na jej ślad. Musiałam to zobaczyć! Dlatego rano po niemal nieprzespanej nocy – wypełnionej marzeniami o wielkich odkryciach – zapakowałam się do rozklekotanego busa z czerwoną tablicą Zamość i ruszyłam ku swojej wielkiej przygodzie!

Na spotkanie z największą ozdobą haremu Sobiepana i z nim samym!

I choć nic nie okazało się tym, czym być miało, i nawet pamiętnik ordynata nie był pamiętnikiem, to nigdy nie żałowałam tej podróży w przeszłość.

WSPOMNIENIA JÓZI

Rodzinny dramat

Majowy dzień chylił się ku zachodowi, kiedy popędziłam niewielkie stado łaciatych krów z leśnego pastwiska na drogę prowadzącą do dworskich zabudowań. Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam, że dziś nie jestem ostatnia – za mną wciąż rozlegały się nawoływania innych pastuchów, którzy zaganiali bydło, kozy i owce z całej okolicy. Mimo dość wczesnej wiosny poczułam, że kiedy opuściłam chłodny cień lasu, oblepiło mnie nagrzane od słońca i wilgotne o tej porze roku powietrze.

Odetchnęłam głęboko, wciągnęłam pełną piersią zapachy z pól, które najbardziej lubiłam właśnie teraz. Słodkomdląca woń kwitnących mleczy przytłumiła wszystko inne. Uśmiechnęłam się na myśl, że na dziś to koniec moich trudów, po czym zupełnie nieoczekiwanie jakiś niepokój zakłócił te radosne rozmyślania.

Czy to te cienie tak dziwnie układające się pod lasem – pomyślałam i przyspieszyłam kroku, by dopędzić oddalające się samowolnie stado.

Moja opowieść zaczęła się właśnie tam, pod dębowym lasem, wiosną roku Pańskiego tysiąc sześćset pięćdziesiątego czwartego. Niewiele wtedy wiedziałam o życiu i ludziach, choć jak każdej młodej dziewczynie wydawało mi się, że pozjadałam wszystkie rozumy. A tak naprawdę dopiero miałam się przekonać o tym, czym różni się ciężkie życie pańszczyźnianego chłopa od idylli w magnackich pałacach. Kiedy w kusej, postrzępionej sukience, na której wspomnienie oblewa mnie dzisiaj rumieniec, pędziłam boso dworskie krowy, nie podejrzewałam, iż jest to ostatnia godzina mojej rodzinnej niewinnej sielanki. Nie wiedziałam, że ten dzień przyniesie takie zmiany w moim dotychczasowym życiu. Gdyby jednak nie on – doszłam do wniosku po latach, godząc się niejako z własnym losem – nigdy nie zaznałabym tylu dobrych i złych rzeczy, których dane mi było doświadczyć na przestrzeni wielu lat burzliwego żywota.

Był więc ten dzień tym, który przyniósł wielką zmianę. Bez niego moje życie skończyłoby się pewnie tam, gdzie się zaczęło – w małej wiosce pośród lasów kilkanaście mil od Zamościa, którego nigdy nie widziałam. Byłam głupiutką czternastoletnią wiejską dziewuszką z Brzezin, bez wykształcenia i jakiejkolwiek wiedzy o świecie, mieszkającą w domu ubogich włościan, gospodarujących na jednym zagonie. Każdy dzieciak we wsi wiedział, że to za mało, by wyżywić rodzinę. Szczególnie że ziemia u nas marna, wyrywaliśmy z niej pazurami i w pocie czoła więcej niż skromne plony. Rodzice dorabiali u bogatszych gospodarzy, a ja od najmłodszych lat pasałam dworskie krowy. Choć wtedy tego tak nie postrzegałam, to bieda u nas aż piszczała – sześcioro rodzeństwa, rodzice i dziadkowie ze strony matki w jednoizbowej kurnej chacie.

Połowa mieszkańców wsi żyła podobnie, a byli i tacy, co i tego nie mieli, gnieździli się w oborach majętniejszych gospodarzy, którym służyli za kawałek chleba. My przynajmniej na swoim urzędowaliśmy, maciorę mieliśmy w przydomowym chlewiku skrytym za północną ścianą koślawej i chylącej się ku upadkowi chatki. A od niej dwa razy do roku od ośmiu do dziesięciu prosiaków, z których sprzedaży z trudem wystarczało na daniny i podatki, narzędzia oraz od czasu do czasu na skromne ubranie noszone kolejno od najstarszego do najmłodszego. Do tego parę kurek gnieżdżących się w sieni. To cały nasz majątek, a ja patrząc na obszarpane, półnagie i niemiłosiernie brudne dzieci parobków, czułam się bogata.

Dziś już dokładnie nie pamiętam, o czym myślałam w to majowe popołudnie, wracając beztrosko w podskokach do domu. Może o misce owsianki czekającej na mnie jak zawsze w tym samym miejscu. Ciepła owsianka na mleku! Mój jedyny stały posiłek w ciągu dnia, nie licząc porannego podpłomyka – jawiła mi się wtedy jako symbol bezpiecznego domu. I tego dnia zapewne jak zwykle pędziłam do niej jak na skrzydłach, bo o tej porze roku jeszcze nie było jagód, którymi w lecie zajadałam głód. Kiedy tak sadziłam przez wieś na swoich długich, chudych i opalonych już na brąz nogach, nie zwracałam uwagi na oglądających się za mną chłopaków. No… może tylko trochę. Już się przyzwyczaiłam do tego, że zaczynają się za mną oglądać. A babcia na Wielkanoc powiedziała:

– Czas ci za mąż, moje dziecko! Ja w twoim wieku byłam po słowie z dziadkiem i zaraz potem on wziął mnie do siebie… – I takie tam – resztę puściłam mimo uszu.

– Ale ja nie chcę za mąż. – Wzruszyłam ramionami, chociaż wiedziałam, że jako pierworodna nie mogę liczyć na zbyt długie dzieciństwo.

Wszyscy się roześmiali, popatrując na siebie znacząco. Przypomniałam sobie o tym, gdy zobaczyłam koszmarnego Kubusia – tłustego jak beczka kiszonej kapusty – jedynaka Wiatrów, największych w wiosce gospodarzy. On też się za mną obejrzał, oblizując wiecznie wilgotne usta, jakby zobaczył kawał soczystego mięcha. Z obrzydzenia przeszedł mnie dreszcz. Nie cierpię tego oślizgłego ropucha! Chyba najbardziej na świecie, no… może z wyjątkiem Kaśki Korolcowej z końca wsi. Ta bije go na głowę, bo ma duże cycki, i śmieje się ze mnie, że moje to jakby dwa razy na deskę splunąć. Wciąż pamiętam, kiedy mi to powiedziała. Takich rzeczy się nie zapomina! Od tamtej pory już mi urosły, ale wciąż jej nienawidzę i czekam, aż Kaśka się zestarzeje i piersi obwisną jej aż do pasa. Tak powiedziała babcia. Kocham ją za to (babcię, oczywiście)!

Otrząsnęłam się jednak, minąwszy koszmarnego Kubusia, i nie zwracając na niego uwagi, żwawo ruszyłam do naszej zagrody. Biedna ona była jak nieszczęście, gdy tak sobie przypominam. Ot, kawałek wydeptanego do szczętu podwórka, jakieś zabudowania trzy na cztery kroki, bez choćby źdźbła trawy otoczonego chruścianym płotem. Dom pewnie miał ze sto lat, tak wrósł w ziemię, że klepisko znajdowało się niżej niż podwórze. To jednak był mój dom, innego nie znałam i zawsze się cieszyłam, kiedy tam wracałam. Tego pamiętnego dnia nikt się nie kręcił po naszym wesołym zazwyczaj obejściu! Żadne z dzieci nie stało przy płocie, wypatrując jak co dzień ciekawskimi oczętami mojego powrotu.

Dziwne! – pomyślałam z niepokojem, choć jeszcze wtedy miałam nadzieję, że to jakiś psikus moich kochanych szkrabów. Bywali prawdziwym utrapieniem, męczyli mnie bezlitośnie po całym dniu pracy, ale zagroda bez nich sprawiała ponure wrażenie.

Stanęłam przed furtką, a coś jakby cień niewielkiej chmury przesunął się nade mną, a potem nad całym obejściem, przyprawiając o niepokój. W oddali zagrzmiało. Mimo przygrzewającego jeszcze mocno słońca zrobiło mi się zimno, a złe myśli jak zwiastun nadciągającego nieszczęścia opanowały mnie i poczułam strach. Otrząsnęłam się jednak jak pies wychodzący z wody, po czym ostrożnie weszłam przez wiszącą na jednym parcianym zawiasie furtkę wyplecioną przez dziadka z wierzbowych witek. Przed domem zatrzymałam się z ręką na drzwiczkach. I wtedy dotarł do mnie niepokojący szmer głosów. Serce ścisnęło mi się z niepokoju, gdy zrozumiałam, że z domu dobiega modlitwa powtarzana przez wiele osób. Znałam ten ton i od razu skojarzył mi się z niedawną śmiercią starego Łopucha.

Dziadek umarł! – to była pierwsza myśl. Żal mimowolnie ścisnął mnie za gardło – lubiłam tego starego mruka, od którego przez całe moje życie usłyszałam może z dziesięć słów. Udawał surowego, ale kiedy widział nasze psoty, odwracał wzrok, nie przeganiał nas jak babcia, nie gonił do roboty ani nie krzyczał. Zaniepokojona nie na żarty, ale jeszcze z nadzieją uchyliłam ostrożnie krzywe drzwi. I wtedy zobaczyłam w półmroku skulone plecy klęczących domowników.

Boże, coś się jednak stało! – przemknęło mi przez myśl, gdy wsuwałam się głębiej, a kiedy wzrok przyzwyczaił się do panującego półmroku, dosłownie zmroził mnie widok, który tam ujrzałam. Jakiś pierwotny lęk szarpnął mnie za trzewia. Poczułam ból, jakbym dostała pięścią w brzuch, a dziki, wręcz zwierzęcy skowyt narastający w środku zamarł na mych ustach. To wszystko na widok trupio bladej twarzy ojca leżącego bez życia na łożu rodziców.

Łoże to zbyt wielkie słowo jak na cztery toporne dechy, między którymi leżał powycierany wór ze słomą, ale wtedy tak się na nie mówiło. Wokół niego zaś klęczała cała rodzina pogrążona w monotonnej modlitwie za konających. Znany mi szum cichych, smutnych i beznadziejnie pogodzonych już z losem głosów najbliższych nie pozostawiał nadziei co do przyczyny tego niezwykłego zgromadzenia. Co się stało? Jak go dziś rano mijałam w drodze do dworskiej zagrody, szedł jak co dzień do roboty w lesie i nic mu nie dolegało. Wyglądał zdrowo, kiedy wesoło mrugnął do mnie, przepuszczając przez furtkę za wąską dla dwojga, pomyślałam.

– Leć przodem – zawołał za mną żartobliwie – bo jak sie bedziesz tak guzdrać, to krowy same sie wyprowadzo na pastwisko!

Pociągnięta za rękę przez Kazia, młodszego ode mnie o trzy lata braciszka, uklękłam tuż obok niego zupełnie bez udziału własnej woli. Czułam się jak ogłuszona mocnym uderzeniem w głowę. A on wyszeptał mi wprost do ucha przerażonym głosem.

– Ojciec w lesie drzewem przygniecion! Bedzie ze trzy pacierze, jak go tu ledwie dychającego przynieśli.

– I co z nim? Żyw bedzie? – wyszeptałam tym samym tonem, a on tylko wzruszył chudymi ramionami, bo i skąd dzieciak miałby to wiedzieć.

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi i nie zauważył mojego powrotu, bo i dziwić się nie było czemu. W końcu od siły i zdrowia ojca zależał los całego tego pochlipującego ze strachu drobiazgu. To jego praca pozwalała wykarmić tyle gąb, a bez niej czekała nas niechybna śmierć głodowa. I tak ledwie wiązany koniec z końcem, i do tego jeszcze teraz, na przednówku, gdy skończyły się już zapasy mąki, mógł oznaczać głód i powolną śmierć, bo pracy dla kobiet i dzieci nie było tyle, by nas tu wszystkich wyżywić.

Dobry Boże! – myślałam w czarnej rozpaczy, zapominając, jaka jeszcze przed chwilą byłam beztroska i mimo ubóstwa szczęśliwa. I co teraz z nami będzie? Rozejrzałam się wokół, widząc to samo pytanie malujące się na umorusanych twarzach wszystkich domowników. Już mi brakowało jego szorstkodrwiącego powitania, którym mnie drażnił i doprowadzał do szewskiej pasji. Jego żarty o dorastaniu, moich patykowatych nogach i chłopakach oglądających się za mną śmieszyły tylko jego. Teraz w ciągu kilku chwil zatęskniłam za tym, dziwiąc się samej sobie.

– Proszę, tato, wstań! Powiedz coś, choćby najbardziej głupiego, i niech będzie jak dawniej – wyszeptałam błagalnie, obiecując, że jak spełni tę jedną jedyną prośbę przestanę na niego warczeć i szczerzyć zęby.

SOBIEPAN OSIEM LAT WCZEŚNIEJ

Powrót do domu

Wijący się na drodze z Tomaszowa do Zamościa długi wąż pojazdów, koni i ludzi wzbijał kurz widoczny z odległości mili. Kawalkada złożona z ponad dwudziestu wypakowanych domowym sprzętem wozów i kilku zgrabnych powozów godzinę temu przekroczyła granice dóbr ordynacji zamojskiej. Konwój otaczał oddział trzydziestu Kozaków o dzikim spojrzeniu – dobranych wzrostem barczystych zabijaków w strojach o jednakowej barwie. Gdziekolwiek się pojawili, przyciągali lękliwe spojrzenia mijanych podróżnych. Całość tej poruszającej się w równym tempie kolumny należała do trzeciego w kolejności zamojskiego ordynata, który kończył właśnie wielotygodniową podróż.

Ten dziewiętnastoletni wnuk i imiennik wielkiego Jana Zamoyskiego, twórcy potęgi rodu i założyciela ordynacji, wracał z trzyletniej wyprawy po Europie. W założeniu miał to być wojaż edukacyjny, kończący cykl przygotowań młodego magnata do świadomej służby ojczyźnie. Jednak pan Jan źle się czuł w salach wykładowych. Od zaduchu starych ksiąg zdecydowanie wolał powiew przygody w portowych gospodach. Znacznie różnił się od swych przodków w podejściu do zdobywania wiedzy. Jego dziad pochłonięty studiowaniem na najlepszych zachodnich uniwersytetach z trudem znajdował czas na rozrywki. Jego ojciec zaś równomiernie dzielił czas na naukę, podróże poznawcze i życie towarzyskie. On sam ledwie rzucił okiem na dzieła uczonych mężów. Złośliwi powiedzą kiedyś, że pierwszy odwiedzał uczelnie, drugi oprócz nich atrakcje turystyczne, trzeci zaś już tylko domy publiczne.

– Zdrowie waszmości! – Ordynat przepił do swojego towarzysza podróży.

Francuskie wino o barwie czerwonej jak świeża krew podkreślało urodę misternie rżniętego w szkle weneckiego kielicha. Przyjrzał mu się z widocznym zadowoleniem, po czym potrząsając kasztanowymi lokami, wycelował swój nieco zbyt duży nos w siedzącego naprzeciw pasażera. Ten nos sprawiał mu we wczesnej młodości sporo problemów, bywając źródłem utrapienia przewrażliwionego na swym punkcie magnata, gdyż jego wydłużony ku dołowi kształt w połączeniu z opadającymi powiekami sprawiał wrażenie, jakby jego posiadacz był ciągle senny i zmartwiony. Teraz jednak, kiedy twarz mu się już nieco zaokrągliła od nadmiernego folgowania swym żądzom również przy stole, dopełniał raczej całości obrazu, niż szpecił brakiem proporcji w stosunku do reszty nalanego oblicza.

– Bo widzi waść pan dobrodziej, teatr to poza kobietami jedyne, co mi się tak naprawdę podobało tam w dalekich krajach.

– Teatr, powiadasz wasza miłość? – Imć Marceli Wyganowski pokiwał z namysłem głową.

To właśnie u niego magnat zatrzymał się w drodze do domu, a teraz zabrał go ze sobą dla towarzystwa i raczył opowieściami z dalekiego kraju. On sam, jako prosty szlachcic, niewiele wiedział na ten temat, ale ciekawy świata rad był o nim coś więcej usłyszeć. Nie miałby też nic przeciwko opowieściom o wspomnianych kobietach, które jawiły mu się tematem daleko wdzięczniejszym od jakiegoś teatru, ale jako prowincjusz wstydził się o to zagaić.

– Ano teatr. – Ordynat przytaknął, osobiście dolewając do podróżnych kielichów kosztującego po talarze za flaszę czerwonego jak rubin starego cabernet sauvignon. – Bo i mają tam takie sceny, o jakich się u nas nikomu nie śniło. A niemal na każdym dworze byle książątko ubogie teatr u siebie trzyma. Takie tam u nich rozmiłowanie w tej sztuce!

Przez dłuższą chwilę pan Marceli cierpliwie wysłuchiwał monologu o wspaniałościach teatru włoskiego i jego wyższości nad francuskim czy niemieckim, zanim korzystając z chwili przerwy na kolejny łyk wina, zdobył się na nieśmiałe skierowanie rozmowy na bardziej dla niego jednak zajmujący temat.

– A wspomniane kobiety, panie Janie, to czymże za przeproszeniem się różnią od naszych?

– Ba! – Magnat z miną znawcy wydął swe nieco zbyt obfite usta, cmoknął i przewrócił oczami, co u nastoletniego młodzieńca mogło się wydawać dość komiczne, ale znacznie uboższy i starszy sąsiad nie zauważył w tej scenie niczego zabawnego i tylko grzecznie czekał na rozwinięcie tej myśli.

Gdybym dostawał dukata za każdym razem, gdy pytano mnie o kobiety – pomyśli kiedyś, po wielu latach od tej rozmowy – sam jeden podwoiłbym majątek zgromadzony przez przodków!

Teraz jednak nawet nie zastanawiając się, czemu pytano go o kobiety, a nie o zdobytą wiedzę, po którą podobno wyruszył w obce kraje, odpowiedział z głębokim namysłem.

– Wszystkim i niczym, drogi sąsiedzie! Z wyglądu to nasze może i nawet piękniejsze, ale tamte mniej pruderyjne i w mowie, i w stroju, a i zwyczaje u nich zgoła odmienne.

– Znaczy się jakie? – Imć Wyganowski nabierał śmiałości w miarę opróżniania kolejnych kielichów. Słyszał nieraz o panujących tam swobodnych obyczajach, ale teraz miał okazję zweryfikować te zasłyszane historie, konfrontując je z przekazem naocznego świadka. Dlatego z wyrazem ożywienia na przystojnej twarzy, okolonej przedwcześnie posiwiałymi włosami, pochylił swą szczupłą sylwetkę w kierunku ordynata i zdawał się spijać z jego ust każde padające słowo.

– Kobiety – westchnął rozmarzony młody magnat i, wyglądając przez okno powozu, gdzie sielski krajobraz niespiesznie przesuwał się w rytmie sunącego dostojnie pojazdu, zastygł z kielichem w pół drogi do ust, by zapominając o wpatrującym się weń z wyrazem oczekiwania na twarzy sąsiedzie odpłynąć w świat wspomnień.

Kobiety! Towarzyszyły mu wszędzie. Jego wygodne dzieciństwo, żyjącego w złotym kokonie książątka, od najmłodszych lat wypełnione było pięknymi kobietami. Surowymi, o jakby wiecznie karcącym spojrzeniu jak matka Katarzyna, pochodząca z dumnego magnackiego rodu Ostrogskich, i dwie starsze siostry: Gryzelda i Joanna. Albo pobłażliwymi o wzroku kochającym i ciepłym jak u jego niani czy niektórych matczynych dwórek, rozpuszczających go bez miary, odkąd sięgał pamięcią. Krępował się tego wówczas, bo nie wypada, ale uwielbiał, kiedy go przytulały, łaskotały i rozpieszczały łakociami, korzystając z każdej chwili nieuwagi jego nazbyt zasadniczych rodziców. Co prawda ojciec wyrwał go na kilka lat z tego kobiecego kręgu, by wychować po męsku, ale separacja nie była pełna i zawsze znalazła się chwila, by przypomnieć sobie dziecięce zabawy.

Doświadczyłem jednego i drugiego na własnej skórze – uśmiechnął się niewesoło do własnych wspomnień – i nie zamierzam iść w jego ślady. Mam wszystko, czego potrzeba do życia w luksusach i nie zamienię tego na łaskę pańską ani żaden urząd.

Trzeba żyć i dać żyć innym, nie każdy jak mój ojciec urodził się po to, by uczyć się, służyć, zabiegać, a potem umrzeć w młodym wieku, zanim zdążył się nacieszyć tym swoim bogactwem i znaczeniem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł zaprzeczyć, że drugi w kolejności ordynat na Zamościu Tomasz Zamoyski był wielkim człowiekiem, który swoim staraniem doszedł do najwyższych godności w państwie. Już w wieku dwudziestu trzech lat został wojewodą podolskim, rok później kijowskim, co oznaczało, że cała południowo-wschodnia Polska znalazła się pod jego faktycznym zwierzchnictwem. Uczestniczył w pracach dziewiętnastu sejmów, najpierw jako poseł, potem senator, zasiadał w Trybunale Koronnym i mu przewodniczył. Piastował funkcję podkanclerzego koronnego, a później kanclerza wielkiego koronnego. Ale jednocześnie pozostał politykiem niespełnionym – wymarzona buława hetmańska, o którą wytrwale zabiegał, nigdy nie trafiła w jego spragnione dłonie. Walczył na wielu wojnach, ale spektakularnych sukcesów nie odniósł. Negocjował w imieniu króla z największymi wrogami Rzeczypospolitej, ale i tu trudno o jednoznaczne wskazanie niezwykłości osiągnięć. Niby wszyscy go cenili, ale nie poszły za tym konkretne wyrazy uznania. Nigdy nie stał się bohaterem na miarę swojego ojca. I to wszystko napełniało go goryczą zatruwającą życie wokół niego.

W pamięci Jana zachował się jako wielki nieobecny. Zawsze gdzieś w nieustannej podróży albo dopiero przyjechał z inspekcji dóbr, albo już wyjeżdżał w sprawach wagi państwowej. Na koniec zaś cierpiący w zamknięciu, powykrzywiany artretyzmem w zbyt młodym wieku. Ktoś stale niedostępny, zimny i odległy jak spiżowy pomnik. Był jednak podstawą egzystencji całego rodu, fundamentem, na którym opierało się jego bezpieczeństwo. Choć nie czuł się przez niego kochany i pozornie nie był tak ważny jak te wszystkie otaczające go kobiety, to jednak okazał się niezbędny w jego młodym życiu. Jako wzór do naśladowania, filar podtrzymujący całą ziemską rzeczywistość, opoka, na której zawisła przyszłość rodu i bezpieczny mur chroniący przed wszelkimi niebezpieczeństwami tego świata. Dlatego kiedy przedwcześnie zmarł, mając czterdzieści cztery lata, i zostawił jedenastoletniego syna, mały poukładany świat chłopca runął jak domek z kart.

No bo jak można żyć na świecie bez poczucia bezpieczeństwa? Płakał przez cały dzień – ze strachu przed niepewną przyszłością, ze smutku, że już nigdy się nie doczeka tak upragnionej akceptacji ojca – najdrobniejszej choćby pochwały jego postępów na jakimkolwiek polu, i wreszcie z żalu za utraconym dzieciństwem, bo mu powiedziano, że teraz on jest głową rodziny, więc wszyscy liczą na jego odpowiedzialność.

Do dziś, kiedy tylko wspomniał tamten dzień, czuł się taki malutki, bezbronny i zagubiony. Wtedy jeszcze nie do końca był świadom tych wszystkich doznań, musiało minąć sporo czasu, zanim odkrył złożoność swoich uczuć. Nie mógł też wiedzieć, że z tą funkcją głowy rodziny, to tylko takie gadanie, a w rzeczywistości dalej o wszystkim będzie decydować matka, dlatego tak się przejął. Płakał bez końca, bezskutecznie starając się ukryć rozpacz, i nie przestawał mimo karcących spojrzeń domowników. W końcu odesłano go do jego komnaty, gdzie do późnej nocy nie mógł ukoić żalu.

Miotał się po łożu przerażony, a przez jego głowę przelatywały z szybkością galopujących koni koszmarne wizje coraz krwawszych wydarzeń z przyszłości. A to najazd Tatarów, a to bunt Kozaków, a to pomór, pożary, nieurodzaje i susze, które spowodują śmierć głodową wszystkich… I wtedy – dobrze już pewnie po północy, kiedy odwrócony plecami do drzwi po raz kolejny próbował zapaść w upragniony sen – usłyszał cichutkie skrzypnięcie drzwi i tupot bosych stóp po podłodze. To pozwoliło mu wreszcie oderwać myśli od ponurych wizji. Po chwili ktoś szybciutko wsunął się pod jego pierzynę i poczuł ciepłą rękę obejmującą go w pasie oraz przytulające się do niego mięciutkie ciało.

Bóg jeden wie, jak bardzo potrzebował, by ktoś go wreszcie przytulił, dlatego jego serce przepełniła fala tkliwej wdzięczności dla dobrej duszy pragnącej go pocieszyć. Przez chwilę jeszcze miał nadzieję, że to może ktoś z rodziny porzucił wreszcie pozę surowego Rzymianina i przyszedł, by utulić go w tej chwili niewymownego żalu. Jego nadzieja wahała się pomiędzy matką a którąś z sióstr. Obrócił się więc czym prędzej i zerkając na widoczne w księżycowej poświacie, pochylone nad nim troskliwie oblicze, wtulił swą zapłakaną twarz między obfite piersi, wystające z rozchełstanej nocnej koszuli. Niestety! Podejrzewał to jeszcze, zanim się odwrócił, że to nie był nikt aż tak bliski.

Matczyna dwórka Marcysia, bo to ją zobaczył obok siebie, była jedną z jego ulubionych. Może nie była najładniejszą z kobiet na zamojskim dworze, bo nie brakowało tam pięknych, posągowej wręcz urody dziewcząt, ale z pewnością najmilszą dla niego. Starsza o jakieś dziesięć lat wydawała mu się wtedy niewiarygodnie wręcz dojrzała, by nie powiedzieć stara, ale lubił ją najbardziej. Bo zawsze znalazła dla niego ciepły uśmiech i nigdy nie przeszła obojętnie obok. Uwielbiał ją za to, a ona najwyraźniej lubiła też jego i zaraz po mamie i siostrach była tą, którą pragnąłby mieć w takiej chwili przy sobie. Toteż uśmiechnął się do niej przez łzy i wcisnął mokre policzki w rowek między jej cieplutkimi piersiami. Otoczył go zapach rozgrzanej kobiecej skóry i zapamiętana gdzieś z dzieciństwa woń matczynego mleka. Uczucie błogiego bezpieczeństwa spłynęło na niego jak niespodziewana mgła na znużonego wędrowca i nawet nie wiedząc kiedy, zasnął szczęśliwy w jej ramionach. Rano zbudził się sam, uspokojony i jakby silniejszy. Przez chwilę nawet zwątpił, czy był u niego ktoś, ale przytuliwszy policzek do poduszki, poczuł delikatny zapach Marcysi i uśmiechnął się do słodkiego wspomnienia.

WSPOMNIENIA JÓZI

Transakcja

Wystarczył tydzień ojcowego leżenia bez życia – jeśli nie liczyć ciężkiego, rzężącego oddechu – byśmy poznali widmo straszliwego, skręcającego wnętrzności głodu. Służyłam na folwarcznym za darmo, przy pasaniu bydła odrabiając jedynie pańszczyznę. Ojciec z matką odrabiali pańszczyznę w okresie najpilniejszych robót polowych, resztę czasu pracowali na swoim albo u innych. Dziadków ni dzieci nikt nająć nie chciał, bo pracy na wsi było jak na lekarstwo. Matka dorabiała też dorywczo w polu i doiła krowy za miskę mleka, kilka miarek mąki czy odrobinę ziarna dla kur. To wszystko, kiedy urwał się słaby strumyk zarabianych przez ojca przy wyrębie lasu groszy, nie wystarczało na wykarmienie jedenastu gąb. Babcia codziennie gotowała cieniutką zupę ze szczawiu, szczypioru i lebiody, wrzucając dwa posiekane drobniutko jajka. Nam wszystkim bez wyjątku śnił się po nocach chleb – taki pachnący, świeżutki, w środku miękki i sprężysty, a na wierzchu pięknie wypieczony z chrupiącą skórką. Budziłam się w środku nocy z tym obrazem przed oczami i zapachem w nozdrzach, by do rana skręcać się z głodu na swoim posłaniu, rozścielanym na noc na klepisku obok łóżka ojców. Spaliśmy tam wszyscy poza dziadkami, którzy w drugim kącie mieli własne, nieco wygodniejsze legowisko.

Owsianka pozostała niedościgłym marzeniem!

Wszyscy posmutnieli i tylko snuli się z kąta w kąt jak wychudzone smętne duchy, szukając sposobu na wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Uczucie głodu nie było mi obce, od kiedy sięgam pamięcią, towarzyszyło mi stale i praktycznie nieprzerwanie, poza krótkimi okresami bardziej łagodzenia niż zaspokojenia tuż po więcej niż skromnym posiłku. Wrażenie ciągłego ssania w brzuchu, burczenie i jakieś inne dziwaczne dźwięki, jakby indycze gulgotanie czy przelewanie się wody z przepełnionego dzbanka pojawiające się w najmniej odpowiednich momentach – na przykład podczas kazania w kościele – nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Przynajmniej teraz, kiedy byłam prawie już dorosła, bo za taką się uważałam, ale wcześniej bywało różnie i nieraz najadłam się… wstydu.

Był taki moment, kiedy miałam dziesięć lat, na pogrzebie starej Todźki Kuryłowej – wszyscy w ciszy obserwują księdza kropiącego wodą święconą truchło, a tu nagle w moim brzuchu odzywa się jakieś kląskanie, ciamkanie i cały koncert takich głośnych dźwięków, że aż stojący bliżej zaczęli się na mnie oglądać i po chwili miałam wrażenie, że wszyscy łącznie z grabarzem, kulawym Stachem, gapią się na mnie jak na jakieś dziwadło. Co się gapicie! Głodnego dziecka nie widzieliście! Chciałam zawołać, ale zamiast tego odsunęłam się jak najdalej i czym prędzej uciekłam do domu. Potem jednak przestałam się tym przejmować, bo zauważyłam, że zdarzało się to niemal wszystkim niedojadającym dzieciakom, a w dodatku nie było takie głośne, jak mi się wydawało, o czym przekonał mnie tata, gdy go o to kiedyś spytałam.

Teraz jednak było o wiele gorzej – wszyscy robiliśmy się coraz słabsi i choć wydawało się to niemożliwe, jeszcze chudsi. Brzuch mi się zapadł tak, że pod wystającymi żebrami miałam tylko zapadniętą dziurę, a ręce i nogi cienkie jak patyczki. Najgorsze z tego było to, że nikt nie wiedział, czy ojciec umrze, czy żyć będzie. Nikomu do głowy nie przyszło, by szukać lekarza. Mama z babcią obitą i spuchniętą jak ceber głowę ojca owinęły w stare szmaty, kładąc na opuchliznę od czasu do czasu okład z babki, a potem czekały na miłosierdzie Boże, modląc się o cud. Bo tak właśnie się postępowało z chorymi we wsi. Jeśli człowiek był silny i wygrał z chorobą, to żył, a jak słaby, to umierał i innej możliwości nie znaliśmy.

Po dwóch tygodniach, mimo kilku łyczków mleka dziennie, które mi już z racji wieku nie przysługiwały, rozchorowała się moja najmłodsza, niespełna dwuletnia siostra Aniela. Kiedy wieczorem wróciłam z lasu z garstką pierwszych, jeszcze na wpół zielonych poziomek, zastałam ją leżącą bez siły w łóżku obok ojca. Po jej dawnej wesołości, którą napełniała nasze skromne obejście, nie pozostał nawet ślad. Patrzyła na mnie gasnącym wzrokiem, próbując się uśmiechnąć, a ja połykałam łzy bezsilności. Zrobię wszystko, aby uratować mój kochany drobiazg z Anielką na czele! – przysięgałam sobie po raz kolejny. Ale co mogłam zrobić? Mama zapewniała, że Anielce nic nie będzie, ale wiedziałam, że za kilka dni umrze, a po niej kolejno reszta drobiazgu. Rozdzieliłam swoją zdobycz, wciskając Anielce do buzi i swoją porcję, modląc się, by ratunek przyszedł w miarę szybko.

Modliliśmy się wszyscy. O cud, który rozumieliśmy jako powrót ojca do zdrowia! Bo innego sposobu na ratunek wtedy nikt sobie nie wyobrażał. Modliłam się chyba najgorliwiej, bo nie tylko rano i wieczorem, ale w każdej wolnej chwili padałam na kolana i prosiłam Boga o pomoc. Głęboko wierzyłam, że On jest gdzieś przy mnie i jeśli tylko będę wystarczająco mocno wierzyć i żarliwie się modlić – wszystko będzie dobrze. Wtedy zaczęłam postrzegać nasze poprzednie życie – sprzed ojcowego wypadku – choć skromne i żałośnie ubogie, jako czas bezpieczeństwa, spokoju i niemal dostatku w porównaniu z tym obecnym. Nie wiem, czy to moje modlitwy, czy wieści o wypadku ojca, czy może wreszcie jakieś złe lub dobre moce, ale coś przyciągnęło starą Maciejową z pobliskiego Zwierzyńca.

Trudniła się ona kiedyś z dużą wprawą swataniem. Podobno chętnie wykorzystywano ją do kojarzenia małżeństw, bo miała do tego dobrą rękę, ale ostatnio zaniechała tej profesji. Różnie o niej mówiono, raz dobrze, a raz źle. Faktem jest, że musiało się jej powodzić niezgorzej – wnioskowałam, patrząc na jej rumianą, zadowoloną z siebie gębę, którą nam zaprezentowała w całej krasie w pewien ciepły wieczór, kiedy już zaczęłam wątpić w możliwość ratunku dla rodziny. Zobaczyłam ją z daleka, kiedy była jeszcze w połowie wsi, i nie wiem czemu, ale pomyślałam od razu: Idzie do nas! Po czym poczułam nagły strach, jakby na widok księdza sunącego z ostatnią posługą.

Znałam ją tylko z widzenia, ale lepiej niż innych ludzi z okolicy, gdyż ze względu na profesję budziła zainteresowanie kobiet, które często brały ją na języki. Obserwowałam ją przez chwilę, stopniowo nabierając pewności, że się nie myliłam i że zmierza właśnie do naszego domu. A ona zobaczyła, że się jej przyglądam i sięgając do furtki, uśmiechnęła się do mnie z miną lisa cieszącego się, że wkracza do kurnika.

Powitaliśmy ją uprzejmie, gdy bez najmniejszego wahania wtargnęła w nasze skromne obejście, a kiedy jeszcze zza pazuchy wyciągnęła sporą skibę czarnego chleba i kiwając na nas grubym jak serdelek paluchem, rozdzieliła każdemu po kęsie, wydała mi się tym z dawna wyczekiwanym darem niebios. Na chwilę zapomniałam o odczuwanym niepokoju. Fala wzruszenia wywołana jej dobrocią i wdzięczności za okazaną tak niespodziewanie pomoc podeszła mi do gardła, powodując, że wszelkie złe myśli odpłynęły w niebyt.

Może to jest ten cud, o który się modliłam?! – Przemknęło mi przez głowę, gdy z niedowierzaniem wpatrywałam się w tę odrobinę chleba.

Z trudem powstrzymałam się przed wpakowaniem wszystkiego do ust, by napełnić wieczną pustkę burczącego bez końca brzucha. Siłą woli, o którą się nawet nie podejrzewałam, oparłam się pokusie, choć sam zapach pieczonego na zakwasie chleba wywrócił mi wnętrzności. Zbierająca się ślina niemal pociekła mi z ust, ale bohatersko podreptałam do chatki, by uklęknąć u wezgłowia małej Anielki. Wtykałam jej do ust moją zdobycz po kawałeczku, a ona przełykała z trudem, patrząc na mnie z wdzięcznością bez jednego słowa.

– Jedz, malutka, jedz! Musisz być silna, bo bez ciebie nie jest już tak wesoło w obejściu jak kiedyś! – zachęcałam ją, wciskając w pośpiechu drżącymi rękami ostatni okruszek, by nie poddać się pokusie spróbowania nęcącego rarytasu.

W tym czasie Maciejowa stała przed domem wsparta pod boki i zadowolona z siebie patrzyła na nasze stadko. Kiedy zaś wypadłam z domu i zobaczyłam ją taką ukontentowaną, wydało mi się, że ze szczególnym upodobaniem na dłużej zatrzymuje wzrok na mojej tyczkowatej sylwetce. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że to dla mnie przyszła, fatygując się w ten upalny dzień, ale późniejsze wydarzenia nie pozostawiły najmniejszej wątpliwości. Popatrzywszy na nas jeszcze przez chwilę, skinęła na mamę i biorąc ją pod rękę, pociągnęła na stojącą przed domem niską ławę.

– Ładniusia ta wasza dziewucha! – zagaiła poufale, machając w moim kierunku pulchną jak spory racuch dłonią.

Ostatnio coraz częściej wszystko kojarzy mi się z jedzeniem – dłoń jak racuch, palce jak serdelki i tak dalej.

Mama, jak każda rodzicielka, na taki komplement uśmiechnęła się dumnie i, dziękując za dobre słowo, prosiła siadać. O czym tam rozmawiały aż do nocy, to do dziś nie wiem, choć mogę się domyślać. Tamta natarczywym szeptem coś tłumaczyła, przekonywała i nalegała, a matka na początku przestraszona, zdenerwowana, a nawet zawstydzona chciała się zrywać i słuchać nie mogła. Widziałam, jak kręci głową i zatyka uszy.

Zajęłam się rodzeństwem, które nabrawszy otuchy po tej niespodziewanej, a wielce pożądanej dawce treściwego pokarmu, ożywiło się i dokazywało jak za dawnych czasów, zagłuszając przy okazji wszystko, o czym rozmawiały tamte dwie. Ta gwałtowna wymiana zdań bardzo mnie ciekawiła, tym bardziej że od początku towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że dotyczy mojego losu. Czyżby stara swatka powróciła do swojego dawnego zajęcia?, rozmyślałam, bezskutecznie nadstawiając uszu – nie byłoby to takie złe – godziłam się z losem, który jeszcze kilka tygodni temu wywoływał we mnie odruch buntu. Zamążpójście mogło uratować mnie, a może też i całą rodzinę od śmierci głodowej. Pod warunkiem jednak – zaraz się zmitygowałam – że partia będzie odpowiednio dobra. To znaczy, że rodzina mojego przyszłego małżonka będzie wystarczająco bogata. Jeszcze niedawno, kiedy nawet myślałam o chłopakach, to wydawało mi się, że mam na to dużo czasu i że mój wybranek będzie piękny i bogaty jak książę z bajki, a teraz marzyłam już tylko o tym, aby był na tyle zamożny, by stać go było na karmienie mnie do syta. Oto jak głód potrafi obedrzeć nas ze wszystkich złudzeń! – Przyłapałam się na rezygnacji z ambitnych planów, nagle zawstydzona swym tak przyziemnym podejściem do życia. Jeszcze niedawno śnił mi się rycerz na białym koniu, a teraz senne marzenia wypełniają bochny pachnącego chleba. Niech sobie będzie brzydki – tu z obrzydzeniem stanęła mi przed oczami obleśna gęba wiecznie oblizującego się na mój widok tłustego Wiatra. Niech będzie nawet stary, byleby miał co jeść – stwierdziłam pragmatycznie, nie zwracając uwagi na plączące mi się pod nogami dzieciaki. Coś jednak było nie tak! – Dręczący niepokój nie dawał mi spokoju.

Matka nie sprawiała wrażenia szczęśliwej rodzicielki przyszłej panny młodej. Nawet jeśli prezentowany zięć nie do końca pasowałby do jej wyobrażeń, to jednak zachowywałaby się inaczej – myślałam. Raczej wyglądała jak ktoś, komu chcą odebrać jego ostatnią nadzieję. Stopniowo zgadzała się z argumentacją starej Maciejowej, ale robiła to z takim żalem i smutkiem w oczach, zerkając od czasu do czasu spłoszona w moją stronę, jakby z poczuciem winy, że aż mi się serce krajało na ten widok.

W końcu skinęła z rezygnacją głową, tamta zaś splunęła w dłoń i jak chłop na targu kupujący prosię wyciągnęła rękę, by przybiciem umocnić właśnie zawartą umowę. Zarechotała przy tym na całe obejście, odrzucając do tyłu wielką jak ceber głowę. Przez jej potężne ciało jak fale w górę i w dół przebiegły wstrząśnięcia w rytm radosnego gulgotania. Obejrzała się zaraz potem na mnie, a jej wiecznie wilgotne, błyszczące chciwością, wyłupiaste oczy, spoglądające znad mięsistego nochala, jakby objęły mnie tym jednym gestem w posiadanie. Wydała mi się wówczas wiedźmą z wiejskich legend. Co matka sprzedała? Mam nadzieję, że nie maciorę – przeleciała mi przez głowę straszna myśl, iż w tej tragicznej sytuacji mogła się pozbyć praktycznie jedynej żywicielki rodziny, jaką była stara świnia, karmiona przez dzieciaki trawą, żołędziami i różnymi zbieranymi dla niej w okolicy świńskimi przysmakami. Okazało się jednak, że jest jeszcze gorzej! Przynajmniej dla mnie! Docierało to do mnie coraz wyraźniej pod wpływem tego zaborczego spojrzenia tłustej czarownicy, choć starałam się nie dopuszczać do siebie tej myśli – bo wiedziałam to, zanim mi powiedziała, że sprzedała nie świnię, tylko mnie! O czym miałam się zaraz dowiedzieć.

– Chodź tutaj, Józiu! – Matka machnęła na mnie ręką, a ja pilnie ją obserwując, podbiegłam czym prędzej.

Jeszcze ufna i pełna nadziei, jak mały szczeniak przed pierwszym kopniakiem wioskowego łobuza. Jeszcze nie do końca rozumiejąca albo broniąca się przed dopuszczeniem do siebie tej myśli, że oto zostałam sprzedana jak prosię na jarmarku. Wzięła mnie za ramię i ściskając mocno, tak mocno, że aż zadawała mi ból, jakby obawiając się, że mogę się wyrwać i uciec, nie słuchając, co ma mi do powiedzenia, zaczęła tłumaczyć zasady zawartego porozumienia. A ja słuchałam i nie rozumiałam, bo już na sam dźwięk słów o opuszczeniu rodziny i wyjeździe razem z Maciejową do odległego Zamościa zakręciło mi się w głowie i chyba nie do końca zrozumiałam, co ona mówi. A może bałam się zrozumieć?

W mojej duszy od zawsze tkwiła jak zadra maleńka iskierka ciekawości, gotowa w każdej chwili wybuchnąć zamiłowaniem do podróży i zwiedzania wielkiego świata. Pomimo ubóstwa tkwiło we mnie przekonanie, że kiedyś będę żyła lepiej i nie skończę żywota tak jak moi rodzice, uginając przez całe życie grzbiet pod brzemieniem wyniszczających pańszczyźnianych obowiązków. Jednak surowe wychowanie wraz z nadmiarem zajęć sprawiły, iż dotąd twardo stąpałam po ziemi i odrzucałam nawet marzenia, wiedząc, że chłopi nie mają prawa decydować o sobie, będąc wraz z rodzinami przywiązani do ziemi, której nie wolno im opuścić bez zgody pana pod groźbą surowych kar. Tutaj zaś pojawiała się szansa, by wyfrunąć w szeroki świat. Tylko czy nie zamienię jednej niewoli na drugą? Może jeszcze gorszą? – Te myśli tylko przemknęły mi wówczas przez głowę, gdyż z podniecenia nie byłam w stanie dłużej się na nich zatrzymać. Zresztą nie pozostawiono mi żadnego wyboru – matka stanowczo oznajmiła, że ratując rodzinę przed śmiercią głodową, została zmuszona mnie sprzedać, a ja powinnam od tej pory służyć swemu panu w inny sposób i w nowym miejscu! Szkoda, że nie powiedziała wyraźniej w jaki. Ale czy to by coś zmieniło?

SOBIEPAN

Pierwsze uczucie

Matczyna dwórka stała się od tamtej pamiętnej nocy stałym elementem jego młodzieńczego życia i dorastania w zimnym zamczysku, gdzie śmiech gościł równie rzadko jak czułość. Przychodziła do niego co jakiś czas, zawsze nieomylnie wyczuwając, kiedy jest mu najbardziej potrzebna. Była przy nim w noc przed pogrzebem ojca i w tę tuż po nim, a potem za każdym razem, gdy z powodu strachu czy nadmiaru wrażeń sen nie przychodził w porę. Nigdy ze sobą nie rozmawiali i on nie mówił jej, jak bardzo się cieszy z jej towarzystwa. Wydawało mu się, że nie musiał. Ona najwyraźniej doskonale rozumiała jego uczucia i nie potrzebowała do tego słów. Najchętniej nie rozstawałby się z nią i wtulał w jej mięciutkie kobiece ciało każdej nocy, ale rozumiał, że jest to niemożliwe. W końcu była dwórką jego matki, pilnującej swoich podopiecznych lepiej niż niejedna przeorysza.

Pewnej nocy, wiele miesięcy po pogrzebie ojca, gdy przyszła do niego jak zwykle niespodziewanie, a on zasnął szczęśliwy, bezpiecznie wtulony w nią, obejmując ją dziecinną jeszcze rączką w pasie, zbudził się nad ranem z uczuciem dojmującego niepokoju. Drgnął, budząc się, i jeszcze nie w pełni przytomny rozejrzał wokół, jakby w obawie, że został sam. Ale nie! Jej głowa leżała tuż obok na poduszce, niemal dotykając jego ramienia, a śliczna buzia okolona przez blond włosy wydawała się taka spokojna, ledwie widoczna w mroku przedświtu. Uśmiechała się przez sen.

Pewnie śniła coś miłego – pomyślał z rozrzewnieniem, odkrywając po raz kolejny, jak droga jego sercu jest ta obca dziewczyna. Przez te wszystkie miesiące stała mu się bliższa niż ktokolwiek na świecie. On – jedyny syn i następca wielkiego rodu Zamoyskich, wychowywany na samolubnego magnata przez oziębłe uczuciowo najbliższe kobiety, znalazł przyjazną duszę, dla której byłby gotów na największe poświęcenia.

W tym momencie uświadomił sobie, że zbudziło go dziwne uczucie jakby napięcia czy naprężenia w dole brzucha. Przytulony do Marcysi we śnie całym ciałem obejmował nogami jej cieplutkie udo, cudownie aksamitne, szczególnie delikatne po wewnętrznej stronie, i teraz zaskoczony poczuł, że jego przyrodzenie nie leży już jak zawsze grzecznie na mięciutkiej skórze dziewczyny, tylko pręży się w sposób dotychczas zupełnie mu nieznany – bez ruchu unosi się, rytmicznie pulsuje, powiększając się, i zaczyna żyć własnym życiem. Zauważył, że ostatnio penis znacznie mu urósł, a okolica krocza pokryła się ciemnymi, kręconymi włoskami, co napawało go dumą, świadcząc jednoznacznie o dorastaniu. Dostrzegł też inne oznaki zmian w swoim ciele – zmieniający się głos, krosty na twarzy czy zmiana kształtu sylwetki, przybierającej już wyraźnie męskie cechy.

– Nasz chłopiec dorasta! – Dobiegało go zewsząd przeważnie z nutką dumy w głosie, ale nie do końca wiedział, co to może oznaczać. Na przykład dotychczas nie miał pojęcia, że jego członek może się tak naprężać i podnosić ani też co powinien z tym zrobić.

Słyszał od służby o świtańcach i wzwodach, ale rozmawiając między sobą, milkli natychmiast, gdy tylko się zbliżył, zaintrygowany nieznaną sobie tematyką. Jedynak, syn jaśnie państwa nie był dla nich kompanem do rozmów. On sam zaś nie śmiał pytać o szczegóły. Otoczony przez kobiety nie miał nikogo, kogo mógłby się poradzić w tej nader istotnej sprawie.

Teraz czując w nim coraz silniejsze mrowienie, bezwiednie poruszył biodrami, pocierając przy tym rosnącym członkiem o wewnętrzną stronę uda śpiącej dziewczyny. Nadmiernie wrażliwą częścią ciała na nowo odkrywał idealną wręcz jedwabistość jej skóry. Przyjemny dotyk wywołał jakby szarpnięcie w okolicach jąder, coś na kształt płomienia zaczynającego się w tym jednym miejscu, a rozchodzącego po całym ciele, powodującego przyspieszone bicie serca. Jego naprężenie osiągnęło maksymalne stadium. Był tak napięty, że czuł, iż za moment popęka mu delikatna skórka. Nagła przyjemność z kontaktu swej najbardziej wyczulonej na dotyk części ciała z delikatną jak aksamit skórą dziewczyny sprawiła, że aż mu zaszumiało w uszach, jak wtedy gdy zbiegał szybko z wysokiej grani w górską dolinę.

– Och, Marcysia! – westchnął cichutko z rozkoszy i przymknął oczy, nie wiedząc, co z tym fantem począć. Ocierał się delikatnie, ledwie muskając jej nogę i napawając się nowym, zupełnie nieznanym uczuciem.

Wydawało mu się, że powinien zadbać, by dziewczyna się nie obudziła i nie przyłapała go z tą sterczącą maczugą, ale kontakt z jej skórą sprawiał mu tyle przyjemności, że nie mógł opanować rytmicznych ruchów swoich bioder. Zanim coś wymyślił, co pozwoliłoby mu wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, wyczuł zmianę. Zastygł w bezruchu, by uświadomić sobie, że Marcysia nie oddycha już tak spokojnie, głęboko i miarowo jak do tej pory. Otworzył raptownie oczy, zaciskane dotychczas w odruchu przyjemności, i zobaczył jej wzrok utkwiony w swojej twarzy. Poczuł się jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku!

Przestraszył się nie na żarty, że oto odkryła jego wstydliwą tajemnicę. Spośród wszystkich osób na świecie właśnie jej pierwszej mógłby chyba o tym powiedzieć, teraz jednak nie miał czasu, by zebrać myśli i zastanowić się, jak ma to zrobić. Przez głowę w nagłej panice przemknęła mu jak błyskawica myśl. Czy nie zostanie skarcony? A po niej kolejne. Czy jej nie uraził? I czy to nie koniec ich wspaniałej przyjaźni? Zamiast tego uśmiechnęła się ciepło do niego, a jego serce rozpłynęło się od tego jak kawałek masła na rozgrzanej patelni, gdy ona, nie przestając patrzeć mu w oczy, sięgnęła dłonią w dół do jego naprężonego siusiaka.

– Ooo! – wyrwało się jej radosne, choć jakby trochę zaskoczone westchnienie, gdy trafiła na niego ciepłą dłonią. Oblizała wargi powolnym ruchem języka, udając, że zbiera z ust najdelikatniejszą słodycz – do dziś śni mu się ten języczek w najgorętszych majakach! Ostrożnie, jakby jeszcze nie wiedząc, z czym ma do czynienia, musnęła go opuszkami palców, potarła końcówkę i pogłaskała po wierzchu, a on jeszcze bardziej się wyprężył, celując wprost w jej kierunku i powodując przyspieszony oddech u obojga. Pocierała go na początku dość niepewnie, a potem coraz odważniej i głaskała na przemian raz wewnętrzną, a raz zewnętrzną stroną dłoni. Bawiła się nim, jakby jeszcze sama nie zdecydowała, co z nim zrobić, ale wyraźnie coraz bardziej jej się ta zabawa podobała.

On zaś od początku nie bardzo wiedział, co zrobić z rękami. Widząc jego niezdecydowanie, ujęła najpierw jedną, a potem drugą i włożyła je w rozcięcie koszuli, kierując w stronę swych pełnych piersi, teraz jakby większych i bardziej naprężonych. Zawsze o tym marzył! Chciał ich dotknąć, sprawdzić, czy są tak miękkie i sprężyste, jak mu się wydawały, ale rozumiał, że byłoby to coś co najmniej niestosownego, dlatego tylko opędzał się od tej myśli, która jednak co jakiś czas wracała, a dziś wreszcie znalazła swe spełnienie. Faktycznie były zarazem cudownie miękkie w dotyku, jak i sprężyste, dokładnie tak jak sobie to wyobrażał. Teraz pod wpływem dotyku jego ciepłych dłoni jej sutki stały się twarde jak nie do końca dojrzałe wiśnie i sterczące dumnie niemal jak jego członek. Poczuł nieodpartą ochotę, by wziąć je do ust i possać, choć nie wiedział, czy to nie nazbyt dziecinne. Ona jednak najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu, bo sama przyciągnęła jego głowę do nich i podsunęła mu je pod nos w oczekiwaniu na pieszczotę. Najpierw koniuszkiem języka polizał jedną pierś, potem drugą, podziwiając ich pełny kształt i delektując się słodko-słonym smakiem. Oszałamiający zapach wypełnił mu nozdrza jak w tę pierwszą noc po śmierci ojca, kiedy do niego przyszła i utuliła jego żal, więc już bez zastanowienia przyssał się do jednej jak wygłodniały osesek i ssał, pocierając między palcami sutek drugiej, a ona kurczowo przyciskała jego głowę do siebie, odbierając mu oddech.

W tym czasie ona też nie przestawała się nim zajmować, oddychając coraz szybciej i szybciej. Jej ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze, a chwilami, gdy jego pieszczoty wywierały odpowiednie wrażenie, zaciskała kurczowo swą dłoń na jego członku, jak chłopka na trzonku wideł, aż do bólu. Potem znów, nieco uspokojona, brała jego końcówkę w opuszki palców i pocierała, jakby przesypując piasek między palcami, głaskała i drażniła, wywołując u niego coraz głośniejsze sapanie i pojękiwanie. Jego biodra same kręciły się i napierały, ocierając o jej ciągle leżące między jego nogami delikatne udo. Aż po dłuższej chwili, która wtedy wydała mu się zaledwie mgnieniem oka, czując rosnące w nim z chwili na chwilę napięcie, jęknął rozpaczliwie, gdy skumulowane w jednym miejscu napięcie wytrysnęło niemal wrzątkiem na jej palce, brudząc aksamit skóry wewnętrznej strony uda.

WSPOMNIENIA JÓZI

W drodze po lepsze życie

Obudziłam się przed świtem na swoim legowisku ze starej zbutwiałej słomy rozścielonej wprost na ubitym z gliny klepisku naszej ciasnej chatki. Wokół mnie jak kurczęta otaczające kwokę stłoczone rodzeństwo, które dziś miałam pozostawić. Na jak długo? Tego nie wiedziałam. Nade mną stała zapłakana mama, kiwając ręką, abym wstawała bezzwłocznie. Moja dobra, kochana mama. Spojrzałam jej w oczy, ona jednak zaraz spuściła wzrok – czuła się winna, ale co mogła zrobić? Zawsze troskliwa, zabiegana, starająca się w tych trudnych okolicznościach podzielić swoją uwagę pomiędzy nas wszystkich.

Do tej pory radziła sobie nadzwyczajnie. Dziś jednak życie ją przerosło. Pod ścianą jeszcze zobaczyłam ściągniętą ni to gniewem, ni rozpaczą zasuszoną twarz ukochanej babci, która w milczeniu kreśliła nad moją głową znak krzyża. Ona w przeciwieństwie do dziadka i dzieci już wie i choć nie podoba się jej ta ostatnia deska ratunku, nic nie może zrobić – przemknęło mi przez myśl, gdy smutno uśmiechnęłam się do niej na pożegnanie.

Żegnaj rodzinny domku, zostańcie z Bogiem dzieciątka! Rozejrzałam się po raz ostatni, okręcając wokół siebie w miejscu, by jednym spojrzeniem ogarnąć znajome kąty, a potem czym prędzej wyskoczyłam na zewnątrz, aby nie wybuchnąć płaczem. Nie miałam nic, więc nie musiałam się pakować. Jedyna kusa sukienczyna służyła mi do okrycia chudego ciała w dzień i w nocy. Toteż obmywszy jeno nieco zapuchniętą po nocy twarz w korycie przy studni, byłam gotowa do drogi. Uściskałam w milczeniu matkę, bo cóż miałyśmy sobie powiedzieć – wszystko zostało powiedziane wczoraj, a pieniądze za mnie przeszły już z rąk do rąk. Mogłam być dumna i byłam, że uratowałam bliskich przed śmiercią głodową!

Jak się tak przez chwilę zastanowiłam, to i nawet cała ta sytuacja wydała mi się dość niezwykła i nawet… Nie znałam jeszcze wtedy tego słowa, ale na pewno dziś bym powiedziała – ekscytująca. No bo oto ruszałam w wielki nieznany świat kupiona przez starą Maciejową za trzy talary dla samego jegomości pana ordynata Zamoyskiego. Toż to więcej niż była warta nasza maciora i to z prosiętami! A do tego jeszcze miałam co miesiąc otrzymywać za wierną służbę jednego talara, z którego połowę odeślą do rąk matuli na jedzenie dla nich, a drugą odłożą na mój prywatny rachunek, abym kiedyś, gdy już się znudzę jaśnie panu, mogła zacząć nowe życie.

Mama targowała się o mnie jak przekupka, bo ja nawet nie znałam do tej pory swojej wartości, ale teraz już wiem, że nawet taki chuderlawy podrostek jak ja może wyżywić całą rodzinę! I nie mogłam przed sobą ukrywać, że napawa mnie to pewną dumą. Nawet ojciec nie zarabiał tyle przy wyrębie lasu! Nie do końca co prawda wiedziałam, co mam za te pieniądze robić, bo tylko mi dziesięć razy powtórzyły obie – mama z Maciejową, że mam być posłuszna panu, ale cóż to znaczy. Zawsze byłam posłuszna, miła i grzeczna i nikt mi za to nie płacił. Ale teraz będzie! – pomyślałam z mieszaniną zadowolenia i strachu.

Najważniejsze jednak ze wszystkiego! – powiedziały mi to na koniec i tym rozwiały wszelkie moje rozterki – miałam dostać nowe suknie i to nie jedną, ale co najmniej trzy! I to wszystkie na własność i nie byle jakie z szorstkiej czesanej wełny, ale jedwabne, świecące, z koronkami i muślinami, takie jakie widziałam kiedyś na odpuście u samej pani dziedziczki! A pod nie pierwszą w życiu bawełnianą bieliznę! Już nie będę chodzić z gołym tyłkiem pod sukienczyną jak zwykła wiejska dziewka, tylko w majtasach!

Nigdy nie miałam w ręku pieniędzy, więc nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, co z nimi zrobię, ale jak usłyszałam o strojach, o sukniach, o chustach, kapeluszach, rękawiczkach i bucikach! Nooo… to, to wiadomo! Wartości tego nikt nie musi dziewczynie tłumaczyć! Ona ją zna od dziecka – to jest dla niej wprost bezcenne! A wszystko ma być nowe, pachnące i bajecznie wprost kolorowe!

Zanim jeszcze go doświadczyłam, już wiedziałam, że niechybnie spodoba mi się to nowe życie. Pomyślałam sobie – jeść dadzą, ładnie ubiorą, to nie ma dla mnie tak strasznej roboty, abym sobie z nią nie poradziła. Niechby i kazali dzień cały gnój z obory wyrzucać – robota to dla tęgiego parobka, ale podołam. Jak mnie dobrze nakarmią, to podołam. Ciężko będzie, bo to nie taka zabawa jak uganianie się po krzakach za bydłem, ale dam sobie radę. Silna jestem, młoda, więc nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych!

A potem jak przyjadę w tych swoich nowych sukniach na odpust, jak wyjdę na środek kościoła i niby w roztargnieniu zakręcę się w koło raz i drugi, jak przejdę między nimi w poszumie jedwabiu, stukając głośno obcasikami, by każdy w całej parafii usłyszał, że idę, to tym wszystkim wywłokom, co tu się ze mnie podśmiewały, że nie mam cycków, że jedną tylko kusą sukienczynę mam na co dzień i od święta, że bieda u nas aż piszczy i że one lepsze, a ja nikt, to gały na wierzch powyłażą! Będą się skręcać jak żmije podpiekane na blasze, aż im jad na brodach zastygnie. Będą cierpieć męki piekielne, jako i ja cierpiałam, syczeć i szeptać, pokazywać mnie palcami i dziwować się. Skąd to się u niej wzięło? Kto ją tak ubrał i za co? A z zazdrości to się chyba te wszystkie sekutnice potopią w najbliższej kałuży!

Tak, to było warte największego wysiłku i za ten jeden widok, choćby i ostatni w moim życiu, mogłam przerzucać gnój do końca swego żywota – postanowiłam, idąc raźnym krokiem za grubą Maciejową. Ta zaś wiodła mnie w nowy, nieznany świat najwyraźniej wielce z siebie zadowolona, bo z każdym krokiem, mimo tuszy, aż podrygiwała z ukontentowania.

*

W miarę jak się oddalałyśmy od bezpiecznego domu, zaczęły mnie ogarniać wątpliwości. Podstępny lęk chwycił za serce i nie chciał puścić. Teraz, kiedy sobie to na zimno układałam w głowie, doszłam do wniosku, że to moje życie może nie być wcale takie różowe, jak mi się zdawało. I to wcale nie z powodu pracy ponad siły, której się nie bałam. Chodziło o coś innego. Gorszego niż harowanie w polu od świtu do nocy. Bo w końcu do tego grzbiet chłopa pańszczyźnianego szykowany jest od dziecka.

Na wspomnienie wczorajszych wydarzeń, jakie miały miejsce już po rozmowie z matką, robiło mi się na zmianę zimno i gorąco. Rozpaczliwie starałam się o nich nie myśleć, wypierając to piekące jak skóra pod pokrzywą wspomnienie marzeniami o szczęśliwej przyszłości. Otóż po wczorajszych targach matki z Maciejową i tuż po tym, jak mi powiedziały, że zostałam sprzedana, swatka zawołała mnie do siebie, zastrzegając, że umowa będzie ważna po spełnieniu pewnych warunków. Podeszłam nieśmiało, ta zaś wepchnęła mnie w kąt między naszą chatką a chlewikiem i zasłaniając mnie swym cielskiem przed oczami rodziny bez jednego słowa zdecydowanym ruchem ściągnęła mi sukienkę z grzbietu.

Skuliłam się, chroniąc swoją goliznę. Ta zaś beznamiętnie i z brutalną siłą, o którą bym jej nie podejrzewała, oderwała moje ręce od piersi, przyjrzała im się i zamruczała:

– Urosną, jak się ją trochę odkarmi, to urosną!

Znienawidziłam ją już za to. Ona zaś obkręciła mnie raz i drugi, pomacała za pośladki, szczypnęła w udo, aż mi się łzy zakręciły w oczach, a potem wpakowała swoją wielką tłustą łapę między moje nogi. Próbowałam się bronić, wierzgnęłam jak spłoszony źrebak, ściskając rozpaczliwie uda, bo jak żyję, nikt nigdy mnie tam nie dotykał (choć kiedyś taki jeden Stasiek próbował, ale jak dostał kolanem między nogi, to mu się odechciało amorów), a i ja sama, myjąc się, zawsze odczuwałam skrępowanie przy szorowaniu tego miejsca. Ona jednak nie zamierzała się ze mną patyczkować. Złapała mnie za moją cienką szyję drugą ręką i potrząsnęła jak trzciną.

– Rozchyl! – warknęła tylko ze złością i nie czekając na moją reakcję, sama siłą wcisnęła palce do środka. Przez chwilę szukała czegoś, gdy ja ze spuszczonym wzrokiem płonęłam bezsilnie z uczuciem ogarniającej mnie na zmianę pustki i niemocy. – No, masz szczęście! – mruknęła po chwili z satysfakcją i kazała się ubrać.

Skinęła potem głową matce na znak, że wszystko w porządku, a ja teraz za każdym razem, gdy sobie o tym przypominam, aż się w środku skręcam ze wstydu pomieszanego z niepokojem – słyszałam, że kiedyś tak się sprawdzało przed ślubem pannę młodą, ale mnie podobno nikt nie zamierzał wydawać za mąż! Miałam być niewolnicą samego jaśnie pana ordynata!

– Co to wszystko może znaczyć? – pytałam się bez końca raz po raz z coraz większym strachem.

SOBIEPAN

Wczesna młodość

Co za rozkosz i jaka ulga! Samo wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że imć pan starosta kałuski doznał wzwodu tak gwałtownego i wyraźnego, iż nie sposób było go nie zauważyć, gdy nagle spodnie wypełniły się i wypchnęły do góry, niemal sięgając dłoni, trzymającej w pół drogi do ust wenecki kielich z winem. Siedzący naprzeciw imć Wyganowski wpatrzony w niego wyczekująco, by nie uronić ni słowa z jego poglądów na temat kobiet, nie miał najmniejszej szansy, by przegapić to widowisko, więc tylko chrząknąwszy, zszokowany do głębi swego jestestwa, odwrócił wzrok w kierunku okna.

Tak – teraz już nie potrzebował żadnego komentarza do swego pytania o spotkane przez ordynata kobiety. Niewątpliwie zrobiły one na moim młodym sąsiedzie piorunujące wrażenie!, pomyślał z nieskrywaną zazdrością.

Ten zaś nie mógł i nie chciał wyprowadzać go z błędu. Postanowił pozostawić pana Marcelego w przeświadczeniu, że to te zagraniczne damy są tak podniecające, iż samo wspomnienie o nich potrafi w tak spektakularny sposób wyprowadzić dorosłego mężczyznę z równowagi.

Zakłopotany tym incydentem jednym haustem z typową dla siebie zachłannością wypił wino, by odciągnąć też myśli od wspomnień wywołujących do tej pory tak gwałtowną reakcję. Unosząc w milczeniu pusty już kielich, zachęcił do tego samego swojego gościa, by osiągając zamierzony efekt, czym prędzej napełnić ponownie kielichy.

– Zdrowie waszmości! – zawołał przy tym, jak na dobrego gospodarza przystało. I po cóż mi te zachodnie kokoty? – westchnął w duchu, by po raz kolejny skonstatować, że choć miał ich tam bez liku o różnych sylwetkach i kolorze włosów, to żadna, ale to ani jedna nawet się nie zbliżyła do tego ideału, jakim dla niego nadal pozostawała jego Marcysia. Udając, że podziwia dawno niewidziane widoki, odpłynął do krainy wspomnień z dzieciństwa, które dzięki jednej matczynej dwórce stały się szczęśliwymi. Mimo trudnych chwil okresu dorastania.

Tym razem jednak – obiecał sobie, zerkając na sąsiada, który ze zrozumieniem przyjął jego melancholijny nastrój, delektując się winem – nie mogę sobie pozwolić na tak otwarte okazywanie emocji!

Rozparł się wygodnie w jadącym na czele kolumny ozdobnym powozie otoczonym przez czterech najroślejszych Kozaków, których dobrał tak udanie, iż każdy, kto ich zobaczył, myślał, że to bracia. A byli i tacy, co mieli ich za czworaczki. Te same postury rosłych dąbczaków, szerokie ramiona, rysujące się wyraźnie przez sukno mięśnie, czarne oczy, orle nosy, podgolone identycznie łby z pozostawionym jedynie na czubku czupurnym osełedcem i smoliste, zwisające aż na piersi wąsiska. Różniły ich jedynie blizny obficie znaczące każdy łeb i każde oblicze, będące historią niezliczonych burd i karczemnych walk. Tak, ten widok budził respekt wśród najtęższych zabijaków, torując drogę nawet w środku paryskiej bezksiężycowej nocy w dzielnicy, do której szanujący swe życie obcy nie zapuszczał się po zachodzie słońca. Dumny z tej oprawy ordynat spojrzał przeciągle na rysujący się za oknem bezmiar swoich włości.

Marcysia nadal odwiedzała go regularnie, przychodząc dwa, a czasem nawet trzy razy w tygodniu wieczorem i wymykając się rano, zanim ruch w tej części zamojskiego pałacu ożywił się na tyle, by ich schadzki zostały zauważone. Co prawda, jak mu kiedyś powiedziała, jej przyjaciółki dość wcześnie dostrzegły te zniknięcia ze wspólnej komnaty, ale przekonane, iż obiektem jej westchnień jest jeden z młodych oficerów, których nigdy nie brakowało w zamojskim zamku, trzymały rzecz całą w ścisłej tajemnicy. Każda już bowiem miewała swoje sekrety. Od tej pamiętnej dla niego, szalenie ekscytującej nocy, ich wzajemne kontakty nie ograniczały się już jedynie do utulania do snu. Nadal lubił zasypiać wtulony w jej cudownie pachnące matczynym mlekiem mięciutkie piersi, jednak zanim był gotów do snu, powtarzali zabawy odkryte za pierwszym razem, ucząc się jednak wciąż nowych doznań. Choć trzeba przyznać, że na początku nie obyło się bez pewnych zgrzytów. Po jego pierwszym w życiu strzale, kiedy tak niecnie zabryzgał jej sprytne paluszki, ona wyskoczyła z łóżka jak oparzona i nie spojrzawszy mu nawet w oczy, popędziła czym prędzej do drzwi. On dopiero po dłuższej chwili, gdy w pełni dotarło do jego świadomości, co właśnie między nimi zaszło, zawstydził się tak, że przez szereg dni omijał ją szerokim łukiem i nie śmiał spojrzeć na nią przy wspólnym stole, czy nawet gdy ją spotkał na spacerze. A i ona nie od razu przejawiała chęć do rozmowy. Oboje myśleli, że to drugie żałuje tego, co się stało, i nie chce, by się kiedykolwiek powtórzyło. Dopiero po wielu dniach ona, idąc mu naprzeciw długim ciemnym korytarzem, dygając grzecznie w odpowiedzi na dość sztywny ukłon, zapytała zdławionym nieco szeptem, udając, iż to zupełnie niewinne powitanie, jakim każda dwórka kurtuazyjnie wita syna swojej pani:

– Jak się panicz dzisiaj czuje?

– Dziękuję, dobrze – odpowiedział z pełną powagą, choć z nagłym rumieńcem. Po czym rzucił spłoszonym spojrzeniem na boki, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, i wyrzucił jednym tchem, jakby z obawy, że za chwilę zabraknie mu sił czy odwagi:

– Wybacz mi, Marcysiu! Ja bardzo cię przepraszam! Nie chciałem tego i obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy!

– Cii – przyłożyła palec do ust – po czym dyskretnie wyszeptała wprost do jego czerwonego jak wiśnia ucha:

– Chcesz, żebym przyszła?

Sama myśl o ponownym spotkaniu sprawiła, że jego serce zadygotało jak szalone. Z emocji nie był w stanie wydukać ani słowa. Pokiwał więc tylko głową tak energicznie, że istniała obawa, iż mu się zaraz oderwie. Zasłoniła dłonią rozciągnięte w figlarnym uśmiechu usteczka i zakręciwszy się jak fryga, pobiegła w swoją stronę napełniona nową energią. Nie powiedziała nic, ale i nie musiała. Pomimo swej jeszcze dość chłopięcej sylwetki zaczynał dostrzegać i rozumieć dość, by zauważyć w niej odmianę. Przez ostatnie dni chodziła tak struta i przygarbiona pod ciężarem myśli związanych z tymi nocnymi wydarzeniami, że aż żal było na nią spojrzeć. Inne dwórki szeptały po kątach, że pewnie jej tajemniczy adorator złamał jej serce. A tu znowu wstąpił w nią nowy duch, a i on poczuł się, jakby mu z ramion jakiś wielki, co najmniej stukilowy, ciężar zdjęto.

– Oho! – zawołał nauczyciel, gdy tak wpadł rozjaśniony do ich szkolnej salki. – Chyba jakieś dziewczę się do panicza uśmiechnęło!

A on tylko się roześmiał perlistym głosem z taką dumą i pewnością siebie w głosie, jakby to sam już pan ordynat ze sługą swym rozmawiał.

Formalnie i owszem, jako jedyny syn poprzedniego ordynata zamojskiego, był ordynatem, ale do faktycznego zarządzania milionowej wartości włościami droga jeszcze daleka. Przygotowywano go do tego podobnie jak jego rodziciela, który w wieku jedenastu lat został bez ojca. Wyznaczono mu grono zacnych opiekunów, którzy wspierali matkę w podejmowaniu ważkich decyzji aż do osiągnięcia właściwego wieku przez młodego ordynata. Ten zaś podzielono jeszcze w statucie ordynacji na trzy etapy: pierwszy mógł za zgodą opiekunów nastąpić po ukończeniu osiemnastego roku życia – wówczas przekazywano mu w zarząd dobra dziedziczne niewchodzące w skład ordynacji; drugi po ukończeniu dwudziestu czterech lat, kiedy zgodnie z prawem nabywał pełnię zdolności do czynności prawnych i już mógł gospodarować wszelkimi włościami; ale dopiero po ukończeniu trzydziestego roku życia jego rządy ordynacją stawały się nieograniczone.

Ale wieczorem nie czuł już tej pewności siebie okazywanej rankiem. Leżał drżący w pościeli i do rana czekał na przyjście Marcysi, targany na zmianę to nadzieją, to znowu rozpaczą. Raz sobie obiecywał, że już nigdy, przenigdy nie zrobi niczego, by ją tak zawstydzić jak wtedy, nie dotknie jej ani nie pozwoli dotykać siebie, byleby tylko zechciała do niego przychodzić i pozwoliła przytulać się do siebie aż do białego rana. A w chwilę później już marzył o dotyku jej dłoni i pieszczotach, którymi obsypie jej idealnie zaokrąglone ciało. Wspominał jej odurzający zmysły zapach, jej delikatny głos i wreszcie miękkość skóry, by pragnąć jej obecności każdą swą cząsteczką, cierpiąc wręcz fizycznie katusze nie do wytrzymania. Zrywał się za każdym szmerem, gdy byle myszka przebiegła korytarzem, by zaraz opaść na poduszkę pogrążony w rozpaczy. Miotał się bezsennie, zapadał w krótkie nerwowe drzemki, aż doszedł do wniosku, że coś musiało się stać i dziś już do niego nie przyjdzie.

– A może jednak mi nie wybaczyła? – wyjęczał bezsilnie w poduszkę. – I już nigdy nie będzie jak dawniej? Wszystko zepsułeś – wyrzucał sobie z mściwą satysfakcją, jakby czerpiąc przyjemność z zadawanego własnymi myślami cierpienia – albo też źle zrozumiałeś jej wczorajsze zachowanie! Trzeba było błagać na kolanach o wybaczenie, a nie stać jak kołek i dukać bez sensu!

W dzień próbował zbliżyć się do niej i zamienić choć słowo, ale nie udało mu się to ani wtedy, ani nazajutrz. Zawsze spotykał ją w czyimś towarzystwie i zawsze w zasięgu czyichś uszu. Nie mógł ryzykować i narażać jej na kłopoty, tym bardziej że i ona jakby unikała jego. Zawsze gdy się zbliżał, odwracała wzrok i udawała, że go nie widzi.

Co się stało? – gryzł się, starając nie gapić zbyt otwarcie w jej kierunku – ta niepewność mnie zabije – tracił na wadze, a po chwilowej pewności siebie pozostało tylko wspomnienie zaniepokojonego nauczyciela. Muszę się wziąć w garść, bo inaczej doniesie matce! – pomyślał po kolejnym pytaniu o jego zdrowie.

– Dobrze, dziękuję – wymamrotał, wsadzając nos w książkę. Uczyć się bowiem musiał więcej niż jego rówieśnicy. Kiedy szlachta kontentowała się biegłą znajomością języka rodzimego i łaciny, niekiedy okraszając je słabszą umiejętnością operowania do wyboru jednym z obcych języków żywych, w jego rodzinie dziadek żądał, by posługiwano się mową wrogów. Stąd ojca ćwiczono od maleńkości nie tylko w polskim, łacinie i grece, ale też w tureckim i niemieckim. Później jeszcze do tego doszedł tatarski, francuski i włoski, choć te tylko w zakresie podstawowych zwrotów i słówek. Ponadto pod okiem profesorów Akademii Zamojskiej należało opanować program przewidziany dla studentów tej szacownej uczelni. Jego próbowano prowadzić podobną drogą, co niewątpliwie wymagało niemałej uwagi i koncentracji.

Kiedy już stracił resztki nadziei, po jakichś dwóch tygodniach ciągłej tęsknoty i wewnętrznej rozterki, przebudzony znienacka poczuł w środku nocy wślizgującą się do łóżka długo wyczekiwaną postać.

– Co się stało, gdzieś ty była? – zaczął bez ładu i składu szeptać jej wprost do ucha, obejmując ją przy tym tak mocno, jakby się bał, że zaraz znowu mu zniknie na długie tygodnie. – Przebacz mi, proszę, już nigdy nie będę, tylko mnie już nie zostawiaj, bo chcę, aby było jak dawniej… – Pewnie by tak mógł jeszcze długo wyrzucać z siebie na przemian wyrzuty i zapewnienia, gdyby mu nie przerwała cichutkim szeptem:

– Ciii, już dobrze, nic się nie stało, po prostu byłam pilnowana czujnie i nie mogłam się wyrwać niepostrzeżenie. – A widząc, że zamierza dalej tracić czas na gadanie, zamknęła mu usta pocałunkiem. Było to dla niego doznanie tyleż nowe, co przyjemne, o którym słyszał wiele, ale nigdy nie próbował. Zakręciło mu się w głowie i gdyby nie leżał, toby niechybnie upadł.