Ha Pięć En Jeden - Emil Tokarczyk - ebook

Ha Pięć En Jeden ebook

Emil Tokarczyk

0,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2008
Opis

Zbiór pięciu opowiadań, każde o pozornie realistycznym początku. Bo czym niby może zaskoczyć spacer z dziewczyną (Koncha), wyjazd na pogrzeb dalekiego krewnego (Dziura) czy najzwyklejsza w świecie podróż pociągiem (Idiosynkrazja). Kusząc czytelnika tą szarą, pozornie bezpieczną rzeczywistością, autor wciąga go w swój oniryczny świat, w którym wszystko może się zdarzyć...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 163

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Tokarczyk

Ha Pięć

historii Pięć

EnJeden

niczym jedna

© Copyright by Emil Tokarczyk 2008

ISBN 978-83-7564-150-9

Wydawnictwo My Book

www.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

SŁOWO WSTĘPNE

Drogi czytelniku, pojedynczy i niepowtarzalny, który właśnie składasz litery przeze mnie napisane na kartach tej książki, pozwól zwrócić się do siebie wprost i bez pośrednictwa bohatera. W podzięce za to, że trzymasz właśnie „Ha Pięć En Jeden” w dłoniach, pozwól, że spróbuję, choć po części, wytłumaczyć się z tego, co tu napisane. Rzecz cała jest oniryczna i nie do końca dająca się ogarnąć nawet przeze mnie, dlatego jest tylko zaproszeniem do wspólnej drogi przez sytuacje i wydarzenia potencjalne, możliwie niemożliwe i nieprawdopodobnie pewne w swej niedorzeczności, by zaistnieć naprawdę, przynajmniej w wyobraźni autora i jak mniemam, Twojej własnej. Oto na całość składa się pięć ledwie opowiadań, z których każde, stanowiąc oddzielną całość, posiada jakiś rys, motyw czy też łącznik zespalający je z pozostałymi, niewidzialną nicią wszechobecnej w świecie analogii. Dlaczego akurat te, a nie inne opowiadania znajdują się w tym zbiorku? Otóż po ich napisaniu zdało mi się, iż właśnie tym, co je łączy, jest owo dziwo – dostrzeżonypost factumelement, który niczym wirus, w tej czy innej postaci, daje się dostrzec w każdym z nich. To coś krąży po stronicach nie dając się wyrugować, zupełnie niczym element niezbędny świata bytów zaludniających naszą rzeczywistość, zarówno tę, w której funkcjonujemy na co dzień, jak i tę tu wykreowaną. Byłoby wysoce pospolitym, gdyby autor spowiadał się z jakiejś maniery albo lejtmotywu z rodzajem poczucia winy. Każdy twórca ma swój świat fascynacji, z którego czerpiąc obficie, zaludnia stronice swoich dzieł i nic w tym ekstraordynaryjnego. Zatem i z mej strony byłoby bałwaństwem, gdybym pozwalał sobie na tego rodzaju konfesje, bez istotniejszej przyczyny. Jest jednak coś szczególnego w owej wirusowej naturze tych opowiadań. Zawiruszone są one rodzajem mikroba, który nie wydaje mi się jedynie wytworem mojej wyobraźni. Otóż nieskromnie roję sobie, iż byt ów jest oto ema-nacją jakiegoś prawa, czy może nawet fundamentu rzeczywistości, słowem – jest realny! Oto istnieje coś – byt, cecha, stygmat w świecie, co daje się postrzegać w ten właśnie zaraźliwy sposób, bowiem jest elementem na tyle istotnym, iż po jego wyjęciu całość rozpada się w drzazgi lub stygnie wrigor mortis. Nie, to nie tylko moje, nie własne, wykoncypowane, wyhodowane w sobie na użytek sztuki lub terapii zwierzę, to również nie abstrakt, teza, teoryjka – to coś znacznie więcej, jakiś demon definiujący tu i teraz „bóg przemiany” – wszechobecny wirus. Dostrzegłem go, jak mówię, już poniewczasie, kiedy wszystko na kartach już stanęło, stąd też tytuł wręcz narzucił mi się, mimo iż przecież źle się kojarzący i duszny, jednak nie mogąc pozbyć się owego wirusowego imperatywu nazwałem nim cały zbiorek, niejako go definiując tym samym. Czytelniku – skoro już zawi(e)ruszyłeś się w te rejony – czytaj to na zdrowie! Żaden wirus nie jest bowiem sam z siebie straszny, on jest tylko emanacją chaosu, który jest niezbędnym elementem bytu.

PSYCHOTESKA

FUGA

Kolapsacja, całkowita kolapsacja, absolutna osobowościowa degrengolada, dopadła mnie akurat dziś, akurat w Wigilię; jakby na ironię losu, zamiast ukojenia i spokoju ducha, jaki powinienem odczuwać właśnie dzisiaj, mój mózg zbuntował się wykonując swoisty paroksyzm niesubordynacji i spowodował tym samym całkowitą rewoltę mojej struktury wewnętrznej. Miast zasiąść do stołu pospołu z rodziną, by jak każe tradycja, dzielić się opłatkiem i nadzieją, ja brnąłem po kolana w śniegu, w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Widocznie nadwyrężone latami faszerowania fałszem sumienie, przeżarte chronicznym udawaniem i karmione jednostajnie górami kłamstwa i hipokryzji, w końcu puściło w szwach i pękło niczym mydlana bańka. Cóż, znów przecież, chcąc nie chcąc, musiałbym się określić, przyjąć jedynie słuszną postawę i zgodnie z nakazem tradycji spełnić swój obowiązek. Obowiązek? Właśnie… Względem kogo? Względem czego? Wiedziałem, że pomimo wszelkich pozorów obojętności i wewnętrznego dystansu, jaki miałem do wszelkich spraw wątpliwych, to, że z wygodnictwa, konformizmu, tchórzostwa czy też jakichkolwiek innych pobudek realizowałem schemat i wypełniałem oczekiwania względem mnie artykułowane – stawiało mnie w sytuacji jednoznacznej – mianowicie całkowitego wewnętrznego rozdarcia. Wszystko, co robiłem i czego nie robiłem, miało wydźwięk o wiele większy i dotkliwszy, niż mógłbym przypuszczać w swojej naiwności. Tworzyło bowiem zupełnie automatycznie i samoistnie relacje pomiędzy mną a wartościami, z którymi wchodziłem w kolizję, dokonując takich właśnie, a nie innych wyborów. Tak stopniowo następował proces samodefiniowania indywiduum ludzkiego, jakim o kuriozum byłem w chwili obecnej – zupełnie pozbawionym ludzkich odruchów androidem. Cóż bowiem znaczyły owe wielkie słowa, gdzież były te monstrualne idee, dla których warto byłoby poświęcać życie, a może nawet żyć dla nich. Owe idealne miłości, uczucia bez skazy, wartości ponadczasowe i całe to pustosłowie abstrakcyjnego bełkotu. Wszystko to wyglądało w mych zmęczonych życiem oczach niczym wielka i kiepsko zaaranżowana mistyfikacja, swego rodzaju infantylna zabawa. Cały ten kram z choinkami, św. Mikołajem i całą tą bożonarodzeniową szopką wydawał mi się niczym więcej niż tylko projekcją dziecinnych marzeń, z dobudowaną sztucznieideą fix, która pozwalała łatwiej i przyjemniej żyć. Rzeczywistość była o wiele bardziej niejednoznaczna i skomplikowana. Rzeczywistość to byłem wszakże, także ja! Ja i przede wszystkim ja! (I jeszcze raz Ja)! Może gdzieś, absolutnie na dnie mego jestestwa, w głębi mej duszy, w jakichś najskrytszych zakamarkach, znajdowały się mikroskopijne luki z zagnieżdżoną wewnątrz TAJEMNICĄ, ale dopatrywać się w nich bóstwa – nie, to było niedorzeczne! Od tego byłem jakże daleki, bo w końcu znałem siebie, bo cóż boskiego mogło być w takim jak ja człowieku. Ha, to przekomiczne – oto ja, który nawet dla samego siebie nie mam szacunku, mam wierzyć w siebie tak mocno, by dostrzegać swe własne bóstwo, swój własny absolut? Całe to oczekiwanie na narodziny tego czegoś, te pobożne życzenia i „wszechobecna nadzieja” wydawały mi się doprawdy szczytem naiwnego lenistwa. Jakże bowiem można inaczej określić pragnienie istnienia czegoś, co załatwiłoby wszystkie problemy tego świata i tylko po to, by nabrał on nagle sensu? To, więcej niż żałosne, rozumowanie napawało mnie szczerą odrazą. Było jedynie najzwyklejszym wymigiwaniem się od odpowiedzialności za treść i formę naszej egzystencji i to – co za niesmak – za pomocą kilku prymitywnych i niewiele znaczących formułek, które zdecydowanie bardziej nadawały się do opowiadania na dobranoc w charakterze kołysanki niż do tłumaczenia świata. Rozwiązania zagadki istnienia, jego przyczynowo skutkowych implikacji – zwanych potocznie sensem życia – i wynikających stąd wniosków co do sposobu jego realizacji za pomocą najbardziej nawet wyrafinowanych baśni było

poniżej mojej człowieczej godności, bo samo istnienie zasługiwało na nieco większy szacunek. Cóż to jednak miało wspólnego ze straszliwym rozkładem mej osobowości, jaki niewątpliwie dokonywał się we mnie nieustannie?! Cóż mógł mnie obchodzić choćby i cały świat, jeśli rozkładowi ulegałem ja – nieprzejednany IDEALISTA! On mógł sobie brodzić po szyję w mrzonkach i hipokryzji, mógł grać i oszukiwać siebie w nieskończoność, ja nie miałem tyle czasu. W końcu cóż mnie to mogło obchodzić, jak bardzo błądzi ludzkość, dopóki ja nie brałem w tym udziału, dopóki byłem sobą – odrębną i całkowicie niezależnie myślącą jednostką, dzierżącą swój IDEAŁ (ale gdzieżbym śmiał dopatrywać się w nim boskich atrybutów albo, o zgrozo, absolutu) – ot, zwykłą uczciwość względem samego siebie i trzymanie się sprawdzonych faktów.

Tego rodzaju myśli tłukły się jak sfora rozszalałych psów w mej głowie, kiedy samotnie kroczyłem całą szerokością zamkniętej dla ruchu ulicy Pustej. Byłem nieszczęśliwy poczuciem jedynym, które o tym, że w ogóle jestem jeszcze, jako tako przemawiało – poczuciem braku! Czułem, jak próżnia wewnętrzna zasysa mnie coraz mocniej i mocniej, próbując wciągnąć w głąb straszliwej niewiadomej czającej się w środku mego rozszarpywanego na atomy antytez ducha. Tak, niewątpliwie działo się ze mną coś strasznego, coś, nad czym nie potrafiłem kompletnie zapanować. Oto zupełnie bezwolnie, niepostrzeżenie, zapadałem się w czarną dziurę zwątpienia. Ze wszech stron, coraz ciaśniej, otaczało mnie lodowate morze autopogardy i przemożnego wstrętu do chwili następnej. Szedłem machinalnie, niczym raz puszczony w ruch bąk, bojąc się zatrzymać, jakby to zatrzymanie mogło mnie unieruchomić całkowicie i bez reszty. Myślałem: wszystko przez ową nijakość, która przez pergamin mej skóry z pewnością wyziera jak afisz: „Ja nie wiem!”, i przez to, że nie wiem i nigdy nie do końca, tym bardziej „na pewno”, więc zawsze „po trosze”. Owo permanentne niedookreślenie sprawiało, że rzekłbym: „istnieję jedynie półgębkiem i jakby na zmianę”. Tak, tak, wszystko, ale to wszystko we mnie było w ten sposób niekompletne, jakby półżartem, do pewnego stopnia i bez przesady. Nieznośnie umiarkowane – żeby na wszelki wypadek zawsze tylko po trochu, a więc „w tę i we w tę”, słowem „ni tak, ni

owak", zależy, z której strony spojrzeć, ale zawsze dokładnie gdzieś pomiędzy „tak” i „nie”. O, nie określić się, wydawało się szczytem głupoty, a jednak pomimo rozdzierającej świadomości tego faktu nie potrafiłem tego zrobić. Tak szedłem „ni tędy ni owędy”, szepcząc do siebie litanię niepojęcia, bez poczucia swej konieczności istnienia, a z narastającym obrzydzeniem do jutra i wszystkiego, czym je niechybnie uczynię. Kłęby pary buchały całymi bałwanami z mych ust, niczym głupawy tłum wybuchający śmiechem na widok pokracznego dziwoląga. Otaczały mnie szczelnie, osiadając na wargach i policzkach stygnącym szkliwem zimowej nocy, próbując w ten sposób niepostrzeżenie zamknąć mi usta. O jakże byłbym szczęśliwy, gdybym miał na podorędziu jakiś dogmat, co mówię: dogmacik, namiastkę jakąś, której ugryźć jadowitym zębem kpiny nie można, a która oprze się wszelkim atakom, choćby najbardziej nawet krytycznego umysłu malkontenta. Coś, czego mógłbym się uchwycić właśnie teraz, w godzinie próby, kiedy wszystko wokół uparło się, żeby dać się łatwo wytłumaczyć (i ja chciałbym znaleźć wytłumaczenie dla siebie) – ba – nawet zbagatelizować w obliczu zaczajonego w społecznej świadomości absolutu, wszystko akurat dziś wszak nabierało specjalnego znaczenia i stawało się otwartą księgą, w której czytać mógł nawet ślepy – tylko ja jeden nie widziałem dla siebie ani promyka nadziei na zrozumienie, bez konieczności dania wiary choćby najbłahszemu symbolowi. Tego wymagała ode mnie uczciwość względem samego siebie. Byłem w końcu idealistą, a to zobowiązywało! Cóż, kiedy byłem przez to jeszcze bardziej nieszczęśliwy, nieszczęśliwy aż do bólu skręcających się z rozpaczy trzewi. Jednak o dziwo – gdym myślał o sobie – kalumniami najgorszymi lżąc swe jestestwo, w mej głowie pozostawało niewzruszenie, niezmiennie dobre o sobie wyobrażenie. Zupełne kuriozum, nieprawdaż? A jednak! W końcu, ogólna niechęć, pewien, rzekłbym, niesmaczek, takie tam delikatne obrzydzenie, ot, zwyczajny psychiczny dyskomfort, to mogło być po prostu zwykłe zmęczenie sobą samym, spowodowane zapewne tym, iż nie takiego chciałem siebie widzieć – zaplątanego w hamletowskie rozterki, brodzącego w mroku chronicznej dwuznaczności własnych wyborów. W końcu to, co czułem, było najzupełniej zrozumiałe. Niby dlaczego miałoby być inaczej?!! Mój IDEAŁ by jasny i świetlisty! Pasja, w której pasjonat nawiedzony IDEĄ jak rozżarzonym piętnem przeznaczenia, spala się w tyglu codziennych egzorcyzmów, oswajając nieskończoność i eksplorując pełnię swej egzystencji, czerpiący obiema rękami z czeluści niepoznania, wydzierający tajemnicę bytu zazdrosnej bogini nieświadomości – to właśnie byłem ja – zdecydowany na wszystko, charyzmatyczny bojownik „o wszystko albo nic”. Tak, dla samej takiej postawy warto było żyć! Oczyma wyobraźni widziałem tę szlachetną postać, z prawdziwą przyjemnością rozpoznawałem dobrze znajome, szlachetne rysy, rozkoszowałem się finezją ducha i pięknem wewnętrznej sylwetki. Ba, w końcu tak niewiele mi brakowało do tego wizerunku! To byłem ja, ja idealny – oczywiście, pomijając ten zatrważający zbiór faktów, który dziwnym trafem stanowił mój, jak to się mówi, życiorys, pełen wewnętrznej antynomii galimatias wyborów, rezygnacji i niedotrzymań. Ta, co tu dużo mówić, przykra i upokarzająca gmatwanina szaleńczych szarż i żałosnych rejterad, heroicznych zrywów i bez-przyczynowych odwrotów. Ten las przeczeń i braku konsekwencji piętrzył się przede mną na kształt straszliwej dżungli zmarnowanych szans i niepowetowanych porażek. Był przy tym tak przerażająco groźny i wielki, że za każdym razem, kiedy ukazywał mi się w całej swej okazałości, wpadałem nagle w katatoniczne osłupienie, zahipnotyzowany ogromem swej katastrofy. W wieku czterdziestu jeden lat, a więc tuż po apogeum, jeśli oczywiście za tę magiczną granicę przyjąć czterdziestkę, mogłem już wylegitymować się rozbitym małżeństwem i jeszcze bardziej rozbitym wnętrzem. Sto sześćdziesiąt na sto nadciśnienia i nieustanne mrowienie mostkowe nie pozwalały zapomnieć o pełzającej miażdżycy tętnic wieńcowych, a wrzody niczym kwiaty na wiosennym klombie, wykwitały wciąż nowymi, krwawymi pąkami na śluzówce mej dwunastnicy. Ale nie żebym się użalał albo, co gorsza, oczekiwał współczucia – nic bardziej mylnego. Na każdy swój skurcz, na każdy spazm zdruzgotanych nieustannym stresem organów zapracowałem solennie, skrupulatnym czynieniem wszystkiego, co mogłoby mnie nadszarpnąć, uszczknąć coś ze mnie i w jakiś sposób nadwątlić barierę chroniącą mnie przed gwałtem nierozsądnego ducha przeżartego wykolejoną ambicją. Dziś rano, olśniony nagłą myślą jak błyskiem flesza, zdałem sobie niezwykle jasno sprawę, że dopóki będę zaśmiecał tę krainę niczyją jakimiś atrapami sensu i równie efektownymi, co nietrwałymi sztukateriami pozornych wartości, próbując przy tym nadaremnie tchnąć w nie życie, sprawić, by zaistniały naprawdę i zaczęły funkcjonować na równych prawach z bólem istnienia i miłością, dopóty żadna żywa i namacalna treść nie wypełni tej pustki i dopóty będę trwonił czas poświęcając się chimerycznym i sprokurowanym na własny użytek protezom sensów mego życia. Zupełnie tak samo jak w wielkomiejskiej, pełnej betonu dżungli nie wyrośnie gigantyczna sekwoja, przytłumiona zimnym blaskiem szklano-aluminiowych drapaczy chmur, tak samo na gruncie moich syntetycznych fascynacji nie miała szans wykiełkować najskromniejsza choćby autentyczna IDEA. Koniec z mistyfikacją i hipokryzją, nigdy więcej gry pozorów i bezładnej szamotaniny z własną słabością! Koniec! Postanowiłem oczyścić swój świat z wszelkiej połowiczności, z półprawd, jałowych schematów zaszczepionych na gruncie przypochlebnej próby przypodobania się innym, a przez to, jakże żałośnie i fałszywie – również sobie samemu. Zrozumiałem wreszcie, że prawdziwie wielka myśl nie da się sprowokować w tak obrzydliwie prymitywny i wulgarny sposób. Wszystko, co mnie wydawać się mogło uroczymi próbami uatrakcyjnienia mej wewnętrznej pustki, nieudolnymi, ale żarliwymi staraniami wzbogacenia jej o mało znaczące, ale stanowiące choćby prowizoryczny wystrój gadżety i ozdobniki, było w rzeczywistości bezmyślnym zagracaniem wolnej przestrzeni, czekającej na coś, co wypełni ją całkowicie i bez reszty, rozrośnie się i zagarnie mnie kompletnie. IDEA, jako ostateczny absolut, bezgraniczny i niedościgniony, nie mogła tu zamieszkać, jeśli nadal miałaby pozostać niepokalaną i jedyną. Jeśli w ogóle zauważyła me nędzne zabiegi (o jakże się teraz ich wstydzę), to z pewnością krzywiąc swe idealne oblicze z odrazy i zniesmaczenia maluczkością mej duszy, odwracała głowę, szukając swego miejsca w zupełnie odmiennej scenerii. Nie tak zaprasza się wielką damę,faux pasbyło niewybaczalne i teraz wszystko, co mogłem zrobić, to jak najprędzej wyrzucić te wszystkie ubogie kuzynki skończonej doskonałości (jedną z nich niosłem właśnie pod pachą) na śmietnik, a wnętrze swe jak najdokładniej wysterylizować, na wypadek, gdyby jednak nieprzewidywalna fortuna nagle miała okazać się zaskakująco hojną. Dziś właśnie postanowiłem raz na zawsze skończyć z bylejakością, z mą kondycją dotychczasową definitywnie i nieodwołalnie. Tak, nie pozostawało mi nic innego, jak przeciwstawić się, odciąć od stada. Tak powoli w moje serce wstępowała otucha, zaczynałem rozumieć procesy, które zachodziły w moim wnętrzu. To, co działo się tam w środku i napawało mnie takim niepokojem, było niczym innym, jak tylko oczyszczaniem duszy, wymiataniem wnętrza ze zbędnych i zaśmiecających ją dogmacików i atrap wartości. Powoli i niepostrzeżenie, wynicowałem się do reszty, by pustką utworzyć przestrzeń, w której mógłby zadomowić się nowy nieskażony ideał. Ta sterylizacja była więc niezbędna.

Potrzeba mi było Boga, i to Boga żywego. Tego chciałem doświadczyć, zapragnąłem nagle prawdy namacalnej, nie idei, nie kwestii, nie symboli, chciałem go doświadczyć, poczuć, zasmakować. Chciałem sakramentu, by zaistniał realnie, spełnił się inaczej – wreszcie jako ciało – a przestał być jedynie słowem. Chciałem ja, by zaistniał dla mnie, nie Bóg wszystkich ludzi, lecz mój, dla mnie specjalny. By tylko: on naprzeciw mnie, ja naprzeciw niego. Oto wymaganie: Ja i On – ja dla niego, on dla mnie. Herezja rozpierała mnie, rosło me wyzwanie. Wyzywałem Boga, niechże stanie się drzewem (nie, to zbyt biblijne), chmurą, psem, bałwanem, szpakiem, niech wreszcie się stanie!!! Nie bogiem, a znakiem. Chcę go dotknąć, poczuć, znaleźć, wyzwać na straszne spotkanie oko w oko z człowiekiem, twarzą w twarz z nienazwanym. Jeśli taki wielki, nie straszna mu małość – niech się przyoblecze w małość, a więc w szaty człowiecze, tak, to najstraszniejsze – niech się stanie małym – niech będzie człowiekiem! Jeśli zaś człowiekiem, niech się stanie mną, bom ja jest na końcu (cóż za wyrafinowanie w bluźnierstwie cynicznym; chciałem się pomniejszyć!), jakież wyuzdanie, wielkie świętokradztwo pod pozorem cnoty, czym było to wezwanie, jak nie aktem skruchy, któż bowiem zdobyć może się na akt taki, jeśli nie skrajny grzesznik świadomy swej skazy (potwornej swej pychy – jakież poplątanie skromności i pychy, pokory i buty), jeśli ja nim nie mogę, niech on mną się stanie. Skrajność jakaś rosła we mnie i ciągle pęczniała, aż stała się twarda i wielka jak skała. I już sam się bałem, cóż to za szaleństwo zalęgło się we mnie, jakaż ostateczność, byłem doprowadzony sobą do ostatka, doszedłem nagle na skraj duszy i dalej mógł być tylko On lub nieskończona przepaść. Przecie, jeśli jest (i jeśli posłucha, to wtedy ja Bogiem, Bóg mną – to niepodobieństwo!), to posłucha albo da się rozgniewać, choćby go sprowokować, byle go doświadczyć, majaczyłem w malignie nagłego pragnienia, przecież nie jest niemy, przecież jest miłością, a więc widzi mękę, czuje me cierpienie, pojmuje rozterkę, nie da mi oszaleć. Ale Nieskończony, jeśli nieskończony, to jak mam ocaleć, jak nie sprofanować? Musi mnie roztrzaskać moja nikczemna maluczkość, swoją potworną wielkością. Przecież nie przeżyję, będę musiał zginąć rozsadzon od środka, zyskałem świadomość nagłą i nieodwołalną, że to beznadziejne. Cóż to za parada, jakbym śmierć wołał, bowiem jeśli go ujrzę, przestanę być sobą, zniszczę tajemnicę, stanę się aniołem albo go zbezczeszczę. Paranoja więziła mnie swoim urokiem i jak niewierny Tomasz żądałem sprawdzenia, jakbym chciał się przekonać, dostąpić zbawienia, lub raczej jakbym chciał pokonać słabość swoją, bez wysiłku i z bożą pomocą – bluźnierstwo moje dotarło do szczytu, chybotało chwilę, majaczyło mgliście, czułem, że jeśli nie przerwę nagle, nie powstanę, posiądzie mnie i pogna w krainę odludną wiecznego złudzenia. Lecz jak miałem dalej żyć bez swego Boga. Ogarnął mnie nagle smutek straszny, śmiertelny, nieskończony i jak nicość pazerny. W nim się pogrążyłem, bez czucia zapadłem całym swoim życiem, niczym przepaść mnie pochłonął. A więc pustka, nic, nie było nikogo, wstrząsnął mną śmiech straszny, okrutny śmiech bezbożny, śmiech pusty, diabelski, niczym jęk demona, i resztkami świadomego istnienia wpadłem w odrętwienie, ogarnął mnie stupor nagłego milczenia. Kręciło mi się w głowie, podskórnie czułem bowiem, że coś musi się wydarzyć i sam już nie wiedziałem, co teraz wypada mi robić. Powoli ogarniała mnie od dawna zaczajona desperacja. Bezwiednie zatrzymałem się, jakby jakaś tajemna siła osadziła mnie nagle na miejscu. Stałem, nie mogąc się zupełnie ruszyć, czułem jedynie, jak pot zimną strużką spływa mi po plecach – byłem zupełnie mokry. Stałem i patrzyłem jak oniemiały. Po drugiej stronie ulicy dzieci biegały wokół śniegowego bałwana.

Drzewko wysmyknęło się spod zdrętwiałego ramienia i gruchnęło rozpaczliwie, jak przedszkolak niedorajda, w kaszkowatą kałużę pełną błota pomieszanego z lodem. Krok… drugi… trzeci… stanąłem! Stałem jak bałwan, któremu odpadł właśnie nos i wszystko mu jedno, bo i tak już zima ma się ku końcowi, nic już nie czuje, a zresztą od kiedy dowiedział się, że to tylko jakaś głupia marchewka z brudnej torby pełnej cuchnących warzyw, jest mu zupełnie wszystko jedno. Serce biło jak rozbujany do granic wytrzymałości metronom, tym razem z podniecenia, że to, co dzieje się, ma jakiś sens, że tak być musi, że to normalny proces, że tylko potrzeba bodźca, że coś lub ktoś zaszczepi we mnie nowego człowieka, takiego człowieka, jakim zgodzę się być, jakim tak naprawdę podświadomie już jestem, jakim zawsze miałem być, że wszystko to, co wydarzyło się w mym życiu, prowadziło mnie właśnie tutaj, do tej chwili i stanu, w którym może już nastąpić Wielka Metamorfoza, przemiana człowieka przypadkowego w istnienie prawdziwe i pełne, w pełnię przeznaczonej mi egzystencji. Wiedziałem już, że nie pozostaje mi nic innego, jak odkryć to, co stanie się istotą mego istnienia, jak nazwać po imieniu treść mego życia, wyświetlić mój IDEAŁ.

Jakaś rezolutna dziewczynka schyliła się i podniosła pomarańczowy bałwani kichol, otrzepała go ze śniegu:

– To po to, żebyś mógł zgadnąć co będzie dzisiaj na kolację – powiedziała do białej, gładkiej kuli, zadzierając swoją małą szczelnie opatuloną główkę, następnie sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła dwa niewielkie węgielki:

– Będziesz miał teraz oczy. To po to, żebyś widział, jaki świat jest piękny! – powiedziała bardzo poważnie i z namaszczeniem. Bałwan nie reagował. Być może ośmielona tym faktem, dobrze czując się w roli Demiurga, sięgnęła jeszcze raz do swojej magicznej kieszeni i wyciągnęła długie sznurowadło. Wspięła się na paluszki i powolnymi ruchami dokładnych rączek poczęła wgniatać je w twarz ciągle obojętnego pacjenta. Kiedy już tym sposobem udało jej się otrzymać promienny uśmiech, wyraźnie zadowolona ze swoich poczynań, odsunęła się nieco i po krótkiej ocenie całości powiedziała:

– A to, po to, żebyś mógł być szczęśliwy. I wszyscy, którzy cię zobaczą, by mogli cieszyć się wraz z tobą! – I wtedy właśnie, w tym momencie, wszystko się zaczęło! Nagle zrozumiałem.

Drzewko