Gwiezdni rozbitkowie - Karyl Robin-Evans - ebook

Gwiezdni rozbitkowie ebook

Karyl Robin-Evans

3,3

Opis

Kiedy w latach 30. XX wieku grupa chińskich archeologów przeprowadzała swe badania w wysokich górach Bayan Kara-Ula na pograniczu chińsko-tybetańskim, natknęła się w tamtejszych jaskiniach na serię grobów, zawierających bardzo dziwne szkielety, o niezwykle szczupłych i małych ciałach oraz nieproporcjonalnie wielkich głowach. Jedna z wczesnych teorii głosiła, że znaleziono oto szczątki nieznanego gatunku małpy. Naturalnie bardzo szybko odrzucono tę hipotezę, bowiem czy słyszał kto o tym, by małpy posiadały rytuały grzebalne i do tego chowały swych zmarłych w grobach?
Zespół archeologów pod kierownictwem profesora Chi Pu Tei’a odnalazł także wkrótce w jednym z grobów duży, kamienny dysk, na wpół zagrzebany w pyle jaskini. Dysk przypominał zupełnie „płytę gramofonową z epoki kamienia”. W środku znajdował się otwór, a ku krawędzi biegł maleńki spiralny rowek. Ów rowek okazał się w rzeczywistości ciągłą linią maleńkich znaków, zapisanych jeden przy drugim. Obiekt ten istotnie wydawał się być jakimś zapisem – i to w więcej, niż jednym znaczeniu. Wówczas, w roku 1938, nikt nie był w stanie odcyfrować intrygującego tekstu.
Przez 20 lat wielu ekspertów głowiło się nad odczytaniem dziwnych znaków, lecz żadnemu z nich się nie powiodło. Sztuka ta udała się dopiero innemu profesorowi, doktorowi Tsum Um Nui’owi. Złamał on kod i właśnie wówczas zdano sobie sprawę z niesamowitych implikacji tego odkrycia. Dla większości świata odkrycie to jednak pozostawało całkowicie nieznane. Wnioski wysunięte przez profesora po odczytaniu inskrypcji były tak niewiarygodne, że większość naukowców odwróciła się od niego, a Pekińska Akademia Prehistorii zakazała mu publikacji swych konkluzji. Ostatecznie jednak w roku 1965 pozwolono mu opublikować wyniki badań. Oprócz wspomnianego już dysku odkryto nieco później w jaskiniach jeszcze 716 takich „talerzy”, a każdy posiadał spiralny rowek z zapisem. Historia zapisana na dyskach opowiadała o próbniku kosmicznym, wystrzelonym przez mieszkańców innej planety, którego misja zakończyła się katastrofą w górach Bayan Kara Ula. Pokojowo nastawieni „obcy” zostali wzięci za intruzów lub demony i wielu z nich zostało zabitych przez członków plemienia Ham, które mieszkało w sąsiednich jaskiniach.
Jeszcze wówczas, w pierwszej połowie XX wieku, obszar ten zamieszkany był istotnie przez dwa prymitywne plemiona, Ham i Dropa, z których drugie miało bardzo dziwny wygląd. Delikatnej budowy i przygarbieni członkowie tego ludu mieli przeciętnie tylko 150 centymetrów wzrostu, a ich cechy antropologiczne nie miały nic wspólnego ani z Chińczykami, ani z Tybetańczykami. Jeden z ekspertów wyraził się, że „ich pochodzenie rasowe stanowi zagadkę”.
W roku 1947 na scenę wkracza jedna z głównych postaci w całej tej opowieści, autor niniejszej publikacji, Dr Karyl Robin-Evans. Jest on angielskim naukowcem i badaczem. Wkrótce po II wojnie światowej profesor polskiego pochodzenia, niejaki Siergiej Lolladoff, będący w posiadaniu jednego z dysków, pokazuje go Robin-Evansowi. Lolladoff twierdzi, że nabył dysk w Mussorie w północnych Indiach i że pochodzi on od tajemniczego ludu, zwanego „Dzopa”, który używał „talerza” w swych ceremoniach religijnych.
Reszty historii dowiedzą się Państwo po przeczytaniu tej książki – opowieści Dra Robin-Evansa o jego pobycie wśród jednego z najbardziej tajemniczych ludów świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewunia5

Z braku laku…

Nie taka ciekawa jak się spodziewałam, raczej nudna.
00
kingaipiotrek

Z braku laku…

autor miał prosty pomysł, który postanowił obudować fabułą. wyszło średnio, takie czytadło.
00

Popularność




Karyl Robin-Evans, przekład: Wojciech Bobilewicz
Gwiezdni rozbitkowie
Original English-language edition © Copyright by David Gamon 1978Tytuł oryginału: Sungods in Exile© Copyright for the Polish translation by Wojciech Bobilewicz 2007Projekt okładki: Wojciech Bobilewicz
ISBN 978-83-7564-336-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Od tłumacza

Szanowny Czytelniku,

Trzymasz właśnie w rękach książkę niezwykłą – tajemniczą i zagadkową. Tajemnicze i pełne pytań bez odpowiedzi jest w niej wszystko, od treści aż po autorstwo. Okoliczności jej powstania oraz opisywane w niej historie budzą bowiem wiele kontrowersji. A jednak…

Proponujemy, Drogi Czytelniku, byś sam zdecydował, gdzie leży prawda i na ile wiarygodna jest ta ze wszech miar niesamowita opowieść.

Zacznijmy jednak od samego początku…

Nie ulega wątpliwości, że nasz pozornie poznany świat kryje jeszcze wiele tajemnic, wiele niezbadanych miejsc, regionów, do których dotrzeć jest niezwykle trudno lub do których dostęp jest zgoła niemożliwy. Warunki klimatyczne lub geologiczne, naturalne niebezpieczeństwa, wrogość rdzennych mieszkańców – to tylko niektóre z czynników, które sprawiają, że na mapach świata długo jeszcze istnieć będą białe plamy, choć przecież na przestrzeni wieków wielkość i zakres występowania tych niepoznanych regionów stopniowo się kurczyły.

Jednym z takich niemal niedostępnych terenów, o których krąży wiele dziwnych i trudnych do zweryfikowania opowieści, jest rejon Dalekiego Wschodu, a konkretnie – górskie krainy, położone w Rosji, Mongolii, Chinach, Nepalu czy Indiach. Najwyższe i tajemnicze pasma w Himalajach są niewątpliwie źródłem wielu niezwykłych historii, a niniejsza książka traktuje o jednej z takich właśnie himalajskich zagadek – o dziwnym, mieszkającym w Tybecie ludzie, zwącym się Dzopa lub Dropa.

Gdy do dowolnej internetowej wyszukiwarki wprowadzi się powyższą nazwę, to wyniki, czy to po polsku, czy po angielsku, przynoszą właściwie bardzo podobne rezultaty. Aby jednak zreasumować to, co zawarte jest na większości stron internetowych, a także dla tych Czytelników, którzy z Internetu nie korzystają, przytoczmy przebieg wypadków.

Kiedy w latach 30. XX wieku grupa chińskich archeologów przeprowadzała swe badania w wysokich górach Bayan Kara-Ula na pograniczu chińsko-tybetańskim, natknęła się w tamtejszych jaskiniach na serię grobów, zawierających bardzo dziwne szkielety, o niezwykle szczupłych i małych ciałach oraz nieproporcjonalnie wielkich głowach. Jedna z wczesnych teorii głosiła, że znaleziono oto szczątki nieznanego gatunku małpy. Naturalnie bardzo szybko odrzucono tę hipotezę, bowiem czy słyszał kto o tym, by małpy posiadały rytuały grzebalne i do tego chowały swych zmarłych w grobach?

Zespół archeologów pod kierownictwem profesora Chi Pu Tei’a odnalazł także wkrótce w jednym z grobów duży, kamienny dysk, na wpół zagrzebany w pyle jaskini. Dysk przypominał zupełnie „płytę gramofonową z epoki kamienia”. W środku znajdował się otwór, a ku krawędzi biegł maleńki spiralny rowek. Ów rowek okazał się w rzeczywistości ciągłą linią maleńkich znaków, zapisanych jeden przy drugim. Obiekt ten istotnie wydawał się być jakimś zapisem – i to w więcej, niż jednym znaczeniu. Wówczas, w roku 1938, nikt nie był w stanie odcyfrować intrygującego tekstu.

Dysk umieszczono w Pekinie. Przez 20 lat wielu ekspertów głowiło się nad odczytaniem dziwnych znaków, lecz żadnemu z nich się nie powiodło. Sztuka ta udała się dopiero innemu profesorowi, doktorowi Tsum Um Nui’owi. Złamał on kod i właśnie wówczas zdano sobie sprawę z niesamowitych implikacji tego odkrycia. Dla większości świata odkrycie to jednak pozostawało całkowicie nieznane. Wnioski wysunięte przez profesora po odczytaniu inskrypcji były tak niewiarygodne, że większość naukowców odwróciła się od niego, a Pekińska Akademia Prehistorii zakazała mu publikacji swych konkluzji. Ostatecznie jednak w roku 1965 pozwolono mu opublikować wyniki badań. Publikacja ukazała się pod długim tytułem „Rowkowy zapis, dotyczący statków kosmicznych, które, według historii na Dysku, wylądowały na Ziemi 12 000 lat temu”. Oprócz wspomnianego już dysku odkryto nieco później w jaskiniach jeszcze 716 takich „talerzy”, a każdy posiadał spiralny rowek z zapisem. Historia zapisana na dyskach opowiadała o próbniku kosmicznym, wystrzelonym przez mieszkańców innej planety, którego misja zakończyła się katastrofą w górach Bayan Kara Ula. Pokojowo nastawieni „obcy” zostali wzięci za intruzów lub demony i wielu z nich zostało zabitych przez członków plemienia Ham, które mieszkało w sąsiednich jaskiniach.

Wedle słów Tsum Um Nui’a, jedna z linijek tekstu mówiła o „Dropach, którzy przybyli z chmur w swych statkach powietrznych. Zanim wzeszło słońce, nasi mężczyźni, kobiety i dzieci dziesięć razy kryli się w jaskiniach. Kiedy w końcu zrozumiano język migowy Dropów, zdano sobie sprawę z ich pokojowych intencji…”. W innej części mowa jest o „żalu” plemienia Ham, że statek „obcych” rozbił się w tak odległych i niedostępnych górach, iż nie było sposobu, by zbudować nowy, który mógłby pozwolić Dropom powrócić na ojczystą planetę. W ciągu lat od odkrycia pierwszego dysku archeologom i antropologom udało się dowiedzieć więcej na temat odizolowanych gór Bayan Kara Ula, a większość ze zdobytych informacji zdawała się potwierdzać dziwaczną opowieść, zapisaną na „talerzach”. Lokalne legendy wciąż mówiły o małych, szczupłych ludziach o żółtych twarzach, którzy „dawno, dawno temu przyszli z chmur”. Ludzie ci mieli wielkie, okrągłe głowy i wątłe ciała, a byli tak brzydcy i odrażający, że miejscowe plemiona urządzały na nich konne polowania. Opis tych legendarnych ludzi w zaskakujący sposób zgadza się z opisem szkieletów, znalezionych przez profesora Chi Pu Tei’a w jaskiniach. Oprócz dziwnych szkieletów i jeszcze dziwniejszych dysków w niektórych jaskiniach archeolodzy odkryli naszkicowane rysunki, przedstawiające wschodzące Słońce, Księżyc, Ziemię oraz bliżej niezidentyfikowane gwiazdy – wszystkie z nich połączone były serią małych kropek wielkości groszku. Malowidła te oszacowano na około 12 000 lat.

Jeszcze wówczas, w pierwszej połowie XX wieku, obszar ten zamieszkany był istotnie przez dwa prymitywne plemiona, Ham i Dropa, z których drugie miało bardzo dziwny wygląd. Delikatnej budowy i przygarbieni członkowie tego ludu mieli przeciętnie tylko 150 centymetrów wzrostu, a ich cechy antropologiczne nie miały nic wspólnego ani z Chińczykami, ani z Tybetańczykami. Jeden z ekspertów wyraził się, że „ich pochodzenie rasowe stanowi zagadkę”.

Na publikacji przez profesora Tsum Um Nui’a tekstu zapisanego na dyskach nasza historia się nie kończy. Chińczycy zostali poproszeni przez naukowców radzieckich o możliwość obejrzenia dysków i kilka z nich wysłano do Moskwy w celu dalszego badania. Zeskrobano z nich przyklejone grudki skalne i poddano je analizie chemicznej. Ku zaskoczeniu naukowców, odkryto w próbkach duże ilości kobaltu i innych substancji metalicznych. Ale to jeszcze nie wszystko. Po umieszczeniu ich na specjalnym „gramofonie” – jak opisywał to dr Wiaczesław Zajcew w radzieckim czasopiśmie „Sputnik” – talerze wibrowały czy inaczej „szumiały” w niezwykłym rytmie, jak gdyby przepływał przez nie ładunek elektryczny. Albo też – jak wyraził się inny naukowiec – „jak gdyby stanowiły one część jakiegoś układu elektrycznego”. Najwyraźniej „talerze” były wystawiane na działanie niezwykle silnych napięć elektrycznych.

W latach 70. XX wieku powrócono do kwestii dysków, a sprawą zajął się między innymi członek organizacji Ancient Astronaut Society (obecnie AAS RA), Hartwig Hausdorf. Potem, pod koniec XX wieku, prowadził on w tej sprawie badania wraz z innym niemieckim badaczem, Peterem Krassą. Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

W roku 1947 na scenę wkracza jedna z głównych postaci w całej tej opowieści, autor niniejszej publikacji, Dr Karyl Robin-Evans. Jest on angielskim naukowcem i badaczem. Wkrótce po II wojnie światowej profesor polskiego pochodzenia, niejaki Siergiej Lolladoff, będący w posiadaniu jednego z dysków, pokazuje go Robin-Evansowi. Lolladoff twierdzi, że nabył dysk w Mussorie w północnych Indiach i że pochodzi on od tajemniczego ludu, zwanego „Dzopa”, który używał „talerza” w swych ceremoniach religijnych.

Reszty historii dowiedzą się Państwo po przeczytaniu tej książki – opowieści Dra Robin-Evansa o jego pobycie wśród jednego z najbardziej tajemniczych ludów świata. Historię swą pisał jednak Robin-Evans w roku 1947. Nie mógł zatem wiedzieć, że „talerzem” zainteresuje się Tsum Um Nui, że napis z dysków zostanie odcyfrowany i że będzie to miało istotny związek z tajemniczą opowieścią o Dzopach.

Podobnie o domniemanym dalszym ciągu tej przedziwnej opowieści nie mógł wiedzieć sekretarz Robin-Evansa, niejaki David Agamon, który dokonał kompilacji materiału i nadał książce jej ostateczny kształt w roku 1974. Otóż, jak już wspomniałem, tematem zainteresowało się dwóch niemieckich badaczy, Hartwig Hausdorf i Peter Krassa. Pojechali oni do Chin, by zbadać dogłębnie na miejscu całą sprawę. Ostatnim tropem, jakim podążali była informacja, że w połowie lat 70. XX wieku austriackiemu inżynierowi, Ernestowi Wegererowi, udało się wykonać zdjęcia owych dysków, przechowywanych w muzeum w Banpo. Kiedy jednak około 20 lat później do tego samego muzeum przyjechali Hausdorf i Krassa, otrzymali od dyrektora bardzo enigmatyczną odpowiedź, że owe dyski nigdy nie istniały, ale ponieważ nie łączą się tematycznie z resztą ekspozycji, zostały przeniesione. Typowa odpowiedź Azjaty, który ma trzy serca i sześć umysłów? A może dyrektor muzeum chciał w sposób zawoalowany przekazać pewną informację? Ciekawe jest też i to, że Hausdorfowi i Krassie udało się dotrzeć do oryginalnego zdjęcia dysków (choć – niestety – nie do samych dysków), a także obejrzeć gipsowy, powiększony model „talerza”.

Badania nad niezwykłymi dyskami Dzopów utrudnia fakt, że podczas 70 lat, w ciągu których doszło w historii Chin, Tybetu i Rosji do tylu tak poważnych zawirowań, wszystkie z nich zaginęły lub też przechowywane są gdzieś pod kluczem jako „ściśle tajne” artefakty, których odkrycie mogłoby spowodować niemały przewrót naukowy.

Dla części Czytelników powyższa historia (a także treść niniejszej książki) zabrzmi zapewne niewiarygodnie; zaiste trudno dać wiarę informacjom, że gdzieś na świecie, wśród nas, żyją potomkowie „kosmitów”. Istotnie, dociekliwi badacze odkryli w przytoczonych faktach szereg nieścisłości.

Przede wszystkim wielce kontrowersyjna jest postać wydawcy książki i długoletniego asystenta Robin-Evansa, Davida Agamona.

Kiedy po raz pierwszy czytałem w oryginale „Gwiezdnych rozbitków” (z mocnym postanowieniem, iż przetłumaczę tę książkę, aby i Polacy mogli zapoznać się z tą ze wszech miar niezwykłą historią), moją uwagę zwróciła znaleziona gdzieś w Internecie informacja, że w istocie twórcą publikacji jest nie Robin-Evans, lecz sam Agamon. A ściślej, że podający się za asystenta Robin-Evansa człowiek o zmyślonym nazwisku to w istocie niejaki David Gamon, autor cieszącej się w Wielkiej Brytanii umiarkowaną popularnością książki „A Slice of Britain”. Postanowiłem pójść tym tropem, bowiem – zmyśleni czy nie – wszelcy inni bohaterowie tej fascynującej opowieści już nie żyli. Próby dotarcia do domniemanego autora „Gwiezdnych rozbitków” okazały się początkowo bezowocne. Oryginalna edycja niniejszej książki została wydana nakładem wydawnictwa Neville Spearman z siedzibą w Londynie. Problem polega na tym, że moje usiłowania kontaktu z tym wydawnictwem (a także z nie istniejącym już wydawnictwem Sphere Books Limited, odpowiedzialnym za drugą edycję) spełzły na niczym. Zupełnie przypadkowo, przeszukując Internet (odpowiednio stosowany, może on jednak być nieocenionym źródłem informacji!), natknąłem się na wzmiankę o wywiadzie, jakiego Gamon udzielił pismu „Fortean Times”, w którym ponoć przyznał się do „popełnienia” „Gwiezdnych rozbitków”. Nie wyliczę już, ile zabiegów, czasu i energii kosztowało mnie skontaktowanie się z redaktorem, który owego dnia przeprowadzał rozmowę z Gamonem. Istotne w tym wszystkim jest to, iż po wielu próbach odniosłem sukces i skontaktowałem się bezpośrednio z Davidem Gamonem, który w swym mailu do mnie przyznał, że istotnie jest to wymyślona przez niego historia.

W świetle powyższego nie dziwi fakt, że – wbrew temu, co napisano w przedmowie do książki – w rejestrach Uniwersytetu w Oksfordzie nie znaleziono nazwiska Karyla Robin-Evansa. Nie figuruje tam także profesor Siergiej Lolladoff, któremu w dodatku przypisuje się polskie pochodzenie, na co nie wskazywałoby jego nazwisko. Moje własne badania potwierdziły także, iż nie istnieje pismo „Journal of Comparative Ethnology” (a w każdym razie nic o nim nie słyszano na Uniwersytecie w Oksfordzie), w którym jakoby Lolladoff i Robin-Evans opisują zakupiony od nieznanego kolekcjonera tajemniczy „talerz” i jego właściwości.

W końcu profesor Tsum Um Nui, jak się okazuje, nie mógł być postacią realną, a już na pewno nie mógł być Chińczykiem; w języku chińskim nie istnieją bowiem sylaby „tsum”, „um” i „nui”.

Czy więc traktować mamy „Gwiezdnych Rozbitków” jedynie w kategoriach science-fiction lub książki przygodowej? Czy wszystko to jest jedynie wymyśloną historią, służącą wzbudzeniu sensacji? A może za opowieścią kryją się jednak historyczne fakty?

Biorąc bowiem pod uwagę pewne informacje, można ją zinterpretować w zupełnie inny sposób. Oto okazuje się, że są przesłanki przemawiające – wręcz przeciwnie – za prawdziwością historii o Dzopach i ich tajemniczych „talerzach”. Przede wszystkim istnieją, jak już o tym wspominaliśmy, autentyczne fotografie owych dysków, z których kilka znajdowało się w połowie lat siedemdziesiątych XX wieku w muzeum Banpo w Chinach, wykonane przez austriackiego inżyniera, Wegerera. Część z tych zdjęć jest zresztą dość szeroko rozpowszechniona w Internecie. Fakt, że od tego czasu owe tajemnicze artefakty znikły z muzeum oraz że ówczesna dyrektor muzeum, która pokazała dyski Wegererowi, została zwolniona ze stanowiska w dość niejasnych okolicznościach (a pamiętajmy o tym, że działo się to w czasach, gdy skutki tzw. rewolucji kulturalnej były jeszcze dość mocno odczuwalne), może świadczyć jedynie o tym, że za opowieścią o dyskach Dzopów kryją się całkiem prawdziwe wydarzenia.

Następnym faktem, mogącym potwierdzać autentyczność tej historii jest to, iż w niektórych chińskich podręcznikach archeologii znajdują się schematyczne rysunki „talerzy” wraz z ich szczegółowym zapisem. Kiedy w roku 1994 wspomniani już Hartwig Hausdorf oraz Peter Krassa udali się do Chin tropem dysków, profesor zatrudniony w instytucie badawczym przy muzeum Banpo, niejaki Wang Zhijun, pokazał im sporządzone niewątpliwie z oryginałów schematy i porównał je ze zdjęciami Wegerera. Zbieżność była uderzająca.

Kolejna przesłanka, przemawiająca za prawdziwością historii o odkryciu, to wspomniany wcześniej profesor Tsum Um Nui, któremu przypisuje się odczytanie inskrypcji na dyskach. Otóż okazuje się, że fakt, iż takie imię i nazwisko nie może istnieć w języku chińskim, niekoniecznie świadczy o tym, że postać profesora jest zmyślona. Hausdorf i Krassa spotkali się z pewną kobietą z Azji południowo-wschodniej, która doskonale władała językiem japońskim. Okazuje się, że Tsum Um Nui to zniekształcone w języku chińskim imię i nazwisko japońskie! Wszystko zatem wskazuje na to, że Tsum Um Nui był Japończykiem, na stałe mieszkającym w Chinach. Kiedy po opublikowaniu sensacyjnego odkrycia środowisko naukowe odwróciło się od profesora, ten wyjechał do Japonii. W świetle nowych wyjaśnień lingwistycznych staje się niemal oczywiste dlaczego: krajem ojczystym Tsum Um Nui’a była Japonia.

Na potwierdzenie prawdziwości tezy o istnieniu Dropów czy Dzopów przytoczyć możemy również sensacyjną wiadomość, którą przekazały chińskie agencje prasowe w 1995 roku: oto u wschodniej granicy pasma Bayan Kara-Ula odkryto liczące 120 osób plemię, którego cech etnologicznych ani pochodzenia antropologicznego nie udało się sklasyfikować. Najistotniejszą cechą tych ludzi był ich wzrost. Żaden z owych ludzi nie był wyższy, niż 120 centymetrów, a najniższy dorosły mierzył tylko 65 centymetrów! Oficjalnie władze chińskie za tak niski wzrost tego ludu obarczają skażenie rtęcią, jakie ponoć miało miejsce w tych rejonach. Najwyraźniej władze zapomniały o tym, że rtęć jest niezwykle groźną trucizną, lecz nie jest zdolna do tak masowych modyfikacji genetycznych! Odkrycie małych ludzi może stanowić pierwszy poważny dowód na istnienie Dropów/Dzopów – plemienia, którego przodkowie pochodzą podobno z kosmosu.

I wreszcie przesłanka geograficzna, stanowiąca intrygującą zagadkę: jeśli oto lud Dropów czy Dzopów nigdy nie istniał, dlaczego w wydanym w 1957 roku przez wschodnioniemieckie wydawnictwo Verlag Enzyklopädie Leipzig atlasie świata na mapie Chin na stronie 73 wyraźnie zaznaczono „Dropa”? Skąd wzięła się ta nazwa, oznaczająca na mapie jeden z ludów Państwa Środka, skoro Dropa/Dzopa są tylko legendą?

Czy zatem „Gwiezdni rozbitkowie” to tylko efekt bujnej wyobraźni Davida Gamona, który – jak sam przyznawał – miał na celu napiętnowanie bezgranicznej wiary w ingerencję obcych cywilizacji w rozwój ludzkości? A może jednak za ową zmyśloną historią kryją się choćby częściowo fakty i zdarzenia, które odrzucamy a prioritylko dlatego, iż nie przystają do współczesnych paradygmatów? Wszak sam Gamon przyznaje: „Wydaje mi się, że zadziwienie stanowi podstawęzarówno nauki, jak i religii. Mam na myśli uznanie, że Wszechświatjest wspaniały i że dopiero zaczynamy go rozumieć. Oczywiście, żeistnieje prawdopodobieństwo, iż na ziemi wylądowała jakaś rasa istotz kosmosu, wszak nie wiemy, co jest możliwe, a tylko głupcy (choćzazwyczaj głupcy owi są wysoce wyspecjalizowani w bardzo wąskiejdziedzinie) nie mają żadnych wątpliwości, twierdząc, że cokolwiek jestwykluczone.

Amerykańskiego polityka Donalda Rumsfelda nieraz wyśmiewano zato co powiedział, a mianowicie, że »istnieją znane niewiadomei nieznane niewiadome, czyli rzeczy, o których wiemy, że ich nieznamy oraz rzeczy, o których nawet nie wiemy, że ich nie znamy« –ale po prawdzie zupełnie nie wiem, co jest zabawnego w tymstwierdzeniu.

Większość edukacji służy wykorzenieniu z nas tego poczuciazadziwienia, charakterystycznego dla dzieci, poprzez wmawianie, iżznane są już wszystkie odpowiedzi, a przecież nie znamy nawet jeszczewszystkich pytań”1.

Szanowny Czytelniku, pozostawiamy Tobie decyzję co do tego, czy traktować książkę Karyla Robin-Evansa jako prawdziwą relację z wizyty wśród jednego z najbardziej niesamowitych i tajemniczych ludów świata, czy też jako zmyśloną przez Davida Gamona fantastyczną opowieść. W każdym jednak przypadku czeka Cię fascynująca lektura. Bez względu na to, czy interesują Cię paranauki, czy też historyczne opisy ludów, zwyczajów i krain, których już być może nie ma – ta książka jest dla Ciebie. Przekonaj się o tym sam.

Wojciech Bobilewicz, Warszawa, 2007

Karyl Robin-Evans urodził się w roku 1914 i uczęszczał do szkół w Winchester i Christchurch, a następnie w stopniu oficerskim służył w Gwardii Szkockiej podczas II Wojny Światowej. W roku 1951 poślubił Baronową Henriettę-Carlottę von Waldersee, a po jej tragicznej śmierci w roku 1953 powrócił do życia naukowego w Oksfordzie. Swą niezwykłą ekspedycję do Tybetu w poszukiwaniu legendarnego ludu Dzopa zorganizował w roku 1947. Zmarł w roku 1974.

Tzw. Talerz Loladoffa: u góry pełen widok, u dołu widok z boku.

Gwiezdni rozbitkowie

Dr Karyl Robin-Evans, M.A., D. Phil.

Sekrety tybetańskiego ludu Dzopa

Zebrane przez Davida Agamona, M.A.

Od Redaktora2 – słowo wstępne

Karyl Robin-Evans zmarł w roku 1974. Był niezwykle inteligentny,zawsze skory do poznawania nowych rzeczy i nie dbał zbytnio o to, comyślą inni, gdy pewien był swej racji. Cechowała go wielka odwagai wielka hojność, nawet w późniejszych latach życia, kiedy to wydałwiększość z rodzinnego majątku, częściowo dlatego, że lubił rozdawaćprezenty swym przyjaciołom, częściowo zaś dlatego, iż z własnejkieszeni pokrywał koszty ekspedycji w najbardziej dzikie i odległerejony Ziemi. Z drugiej jednak strony był ekscentryczny, swarliwyi uparty, szczególnie w drugiej połowie życia, a jako młody mężczyzna– jak potwierdza jego własna opowieść – lubił oddawać się uciechomzmysłowym i zabawie, nie bacząc, czy stanie się to przyczyną czyjegościerpienia.

W pewnym sensie nasze wzajemne relacje były przyjazne; jednakniektórych jego cech nie znosiłem. Gdy pracowałem w charakterzeosobistego sekretarza Evansa, nie płacono mi należycie. Nie narzekamz tego powodu – przynajmniej dzięki tej pracy mogłem przebywaćw Oksfordzie, gdzie – w owym czasie – chciałem być najbardziej zewszystkich miejsc na świecie, a tego typu na wpół naukowa praca i taknie daje wysokich zarobków. Wszelako ze względu na niski dochódwyrobiłem w sobie zwyczaj ostrożnego i przemyślanego wydawania,a mylenie go ze skąpstwem uważałem za obraźliwe. Zauważywszy, żeirytowały mnie górnolotne stwierdzenia w rodzaju „w naszejrodzinienigdy nie rozmawiało się o pieniądzach” (co w zamyśle miałooznaczać, że wszyscy porządni ludzie mają więcej niż dość pieniędzy naswe własne potrzeby), z pełną złośliwości lubością wykorzystywał każdąnadarzającą się sposobność, by mnie w ten sposób denerwować.A jednak kiedy chciał, potrafił być bardzo łaskawy. W latachsześćdziesiątych zwykł mawiać, wzdychając, że jest „stworzeniemz minionej epoki” i „postacią dziwnie wyobcowaną w tych smutnychczasach demokracji”. Z intelektualnego punktu widzenia byłnajzdolniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem, miałjednak trudności z uporządkowaniem materiałów tak, by stanowiłyczytelną całość, a jego styl pisania charakteryzowało emocjonalnezaangażowanie oraz zbędne użycie długich słów, pochodzących z łaciny;był jednak tego świadom i (ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu)w swym testamencie pozostawił mi swe manuskrypty z prośbąo przygotowanie ich do publikacji oraz z zapewnieniem, że przypadnąmi w udziale wszelkie zyski związane z publikacją (mam nadzieję,że będą znaczne!). Zmieniłem więc kolejność, w której opisujepewne wydarzenia, oraz pominąłem to, co uznałem za nieistotne,a kursywą umieściłem wyjaśnienia i fragmenty łączące poszczególneczęści.

Któregoś dnia wykorzystam być może materiały, jakie mipozostawił, i napiszę biografię Robin-Evansa, ale w tym miejscu wartoprzytoczyć kilka szczegółów z jego życia. Jego dokumenty wskazują, żeurodził się w roku 1914, kształcił w Winchester i Christchurch,a podczas II wojny światowej był oficerem w Gwardii Szkockiej,dochodząc do stopnia majora i dwukrotnie otrzymując odznaczenie.W roku 1951 poślubił Belgijkę, Baronową Henriettę-Carlottę vonWaldersee. Zmarła tragicznie w wypadku kolejowym w roku 1953 (niemieli dzieci), a on już się powtórnie nie ożenił, wiodąc raczej żywotkawalera i naukowca w Oksfordzie, co jak sądzę, cieszyło go bardziejniż stan małżeński z jego obowiązkami i odpowiedzialnością.

Na kolejnych stronach znajdą Państwo jego opowieść. Żaden z jegoprzyjaciół i znajomych nie wiedział, dokąd udał się w tych kilkumiesiącach roku 1947 i sądzę, że powinienem być może podkreślić, iżnie mogę osobiście zaręczyć za prawdziwość przedstawionych tudoświadczeń. Na jego prośbę dedykuję niniejszy tekst pamięci jegoprzyjaciela i nauczyciela, Siergieja Lolladoffa, Doktora Nauk, Hrabiegodawnego Królestwa Polskiego, Profesora antropologii i etnologii,żyjącego w latach 1903–1949, z niniejszą inskrypcją:

Quis non in Deum credit

Summam credulitatem habet’.3

Warto, jak sądzę, przedstawić tu w całości jego list do mnie, który– mam nadzieję – okaże się interesujący:

College _________________,

Oksford.

4 stycznia 1974 r.

Mój drogi Agamonie,

Teraz, gdy przeczytałeś już moje notki dotyczące ludu Dzopa, jego historii, obyczajów i tradycji, nie zdziwię się, gdy uznasz to wszystko za bez mała niewiarygodne. Czasem, patrząc wstecz, sam niemal wątpię, czy można w to uwierzyć. Aż do teraz prawie w ogóle z nikim nie rozmawiałem o swym pobycie u Dzopów, a nawet kiedy to się zdarzało, to musiałem najpierw uzyskać zapewnienie, że ta historia zostanie zachowana w tajemnicy. Sam talerz [por. tekstw dalszej części – Redaktor] wciąż zamknięty jest w skrytce depozytowej w moim banku, z której wyjąłem udostępnione Ci papiery.

Można zadać sobie pytanie dlaczego, po prawie trzydziestu latach, postanowiłem złamać obietnicę milczenia, którą złożyłem Lurganowi-la i innym. Lecz gdybym wówczas przemówił, któż by mi uwierzył? Prawda, w drugiej połowie lat czterdziestych tylko nieliczna grupa ludzi podtrzymywała żałosny według mnie zwyczaj chodzenia do kościoła, jednakże znakomita większość uważała się zwykle za chrześcijan, mówiąc o tej ziemi jako o „chrześcijańskim kraju” lub też, jak to często robiliśmy podczas Wojny, o „cywilizacji chrześcijańskiej”. Owa większość zdawała się być zadowolona z faktu, że inni uczęszczali w ich imieniu do kościoła. Teraz przynajmniej tego rodzaju hipokryzja nie dotyczy już nikogo z wyjątkiem najmniej inteligentnych, ponadto zaś nastąpiło odświeżające złagodzenie postaw wszystkich warstw społecznych wobec spraw dotyczących seksu, co w teorii przyjmuję z wielkim zadowoleniem, choć jestem już chyba za stary, by skorzystać z tej sytuacji w praktyce.

Ponadto rozwój edukacji państwowej, choć z reguły pozbawiony konkretnego kierunku, otworzył ludzkie umysły na nowe idee, co sprawiło, że nie chcą już oni bezkrytycznie przyjmować przekonań i uprzedzeń, przekazywanych z dziada-pradziada. W drugiej połowie lat czterdziestych nie mógłbym pisać tak otwarcie, jak to uczyniłem (przynajmniej nie w celu publikacji) bez naruszania odziedziczonych zasad wiary, głoszących, iż człowiek stworzony został przez jakiegoś boga i regulujących poprawne zachowania pomiędzy przeciwnymi płciami; zasad, w które każdy lub prawie każdy, szczególnie wywodzący się z klasy średniej, zdawał się wierzyć i których wobec tego czuł się w obowiązku bronić. Twoje własne pokolenie, a zwłaszcza nieco młodsi od Ciebie, zasługujecie na najszczersze gratulacje za niezrównanie większą bezpośredniość i otwartość umysłu. Nareszcie duszne opary wiktorianizmu zostały ostatecznie rozwiane!

Rysunki w książce Twego autorstwa, „A Slice of Britain”, posiadają pewien amatorski urok. Jeśli dla celów reprodukcji istnieje konieczność przerysowania tuszem moich szkiców wykonanych ołówkiem, sądzę, że jesteś (całkowicie) odpowiednią osobą, by się tego podjąć. Zdaję sobie sprawę z faktu, że nie posługuję się dobrze aparatem fotograficznym i że moje zdjęcia są bardzo kiepskiej jakości.

W swym liście wspomniałeś, że nie powiedziałem ni słowa o kosztach mej samotnej eskapady. Wiem, że tego typu sprawy Cię interesują. Wydatki wyniosły ok. 3000 $, co w owych czasach stanowiło dość znaczną sumę. Niewielką kwotę, która mi pozostała, muszę przekazać synowi mej kochanki, bo takie jest jego prawo, możesz więc zatrzymać dla siebie pieniądze, które przyniesie publikacja tych notatek.

Pragnę mocno zaprotestować przeciwko jednej rzeczy. Czy po moim nazwisku musisz umieszczać skróty moich stopni naukowych? Przecież nie będzie to publikacja o charakterze strictenaukowym. Obawiam się, że może to zostać odebrane jako to, co w szkole nazywaliśmy „pozerstwem”, i choć zapewne wywrze wrażenie na ignorantach, będzie wrażeniem błędnym. W dzisiejszych czasach każdy, kto pisze na dowolny temat, zdaje się mieć za swym nazwiskiem cały łańcuszek tych literek, lecz swoje stopnie naukowe uzyskałem w Oksfordzie, a nie na jakimś amerykańskim pożal się Boże uniwersyteciku, na którym tytuły otrzymuje się za zbieranie plastikowych zakrętek od butelek i podobną działalność. Nie chciałbym, żeby moje stopnie naukowe utożsamiano z tamtymi. Ponadto moja Niania zawsze mawiała, że żaden dżentelmen nie stawia liter po nazwisku, „no chyba, że Bart.4, chociaż, pamiętaj”, dodawała z charakterystycznym chrząknięciem, „znałam kilku takich, którzy wedle mnie wcale nie byli dżentelmenami”.

Jest początek roku i nie sądzę, bym dożył jego końca. Jak wiesz, przeszedłem już trzy operacje usunięcia raka żołądka, a choroba osiągnęła już takie stadium, w którym nie ma sensu dalej operować. Muszę zatem uporządkować swoje sprawy, jak mawiają, a potem zdobyć się na tyle odwagi, ile zdołam w sobie zebrać, by przygotować się na odejście z tego świata. Nadchodząca śmierć nie skłania mnie, co stwierdzam z zadowoleniem, do zmiany opinii, że nie ma innego życia po tym, lecz chciałbym mimo to jeszcze raz powitać wiosnę.

Twój oddany,

Karyl Robin-Evans.

Uwaga dotycząca pisowni i wymowy.

Słowo Dropapowinno być bardziej prawidłowo pisane jako Dzopalub być może Tsopa, choć i taka pisownia nie całkiem poprawnieoddaje właściwą wymowę, w której język powinien znajdować się niecowyżej, niż przy wymawianiu głoski z. Chociaż bardziej popularnąpisownią nazwy tego ludu jest Dropa, użycie w tej książce pisowniDzopawydaje się bardziej właściwe, jako że lepiej oddaje przybliżonąwymowę.

Część I

W roku 1945 w miejscowości Mussorie w północnych Indiach niejakiprofesor Lolladoff, wówczas oficer w służbie Armii Brytyjskiej, zakupiłdziwny przedmiot, którego nawet nie potrafił właściwie opisać,ale w końcu nazwał go talerzem, ponieważ był okrągły, choćjego kształt był raczej bardziej zbliżony do dysku niż wklęsły.Lolladoff opisał ów obiekt z drobnymi szczegółami w artykuleopublikowanym na łamach „Żurnala Etnologii Porównawczej”(„Journal of Comparative Ethnology”), w wol. xiii z roku 1946,na stronach 101-105, zamieszczając też odpowiednie zdjęcia.Odkrycie to stanowiło źródło zainteresowania Robin-Evansaplemieniem Dzopów i doprowadziło w sposób bezpośredni do tego, iżstał się on prawdopodobnie jedynym białym człowiekiem, któryich spotkał, tak więc (ze względu na fakt, że możemy z dużądozą prawdopodobieństwa przyjąć, iż niewielu Czytelników – jeśliw ogóle – posiada egzemplarz artykułu Lolladoffa) wydaje sięlogiczne rozpocząć naszą opowieść od streszczenia i przytoczeniafragmentów jego opisu talerza, używając mniej technicznegożargonu.

Pierwszą, choć bynajmniej nie jedyną, interesującą kwestią,dotyczącą talerza jest fakt, że Lolladoff – wedle swej wiedzy – nigdy niepoznał i nie widział sprzedawcy, którego prawny tytuł do posiadaniatego przedmiotu był, jak później zobaczymy, wysoce wątpliwy. Profesorporozumiewał się z tym człowiekiem poprzez pośrednika, Chińczyka,który prowadził dość rentowny biznes, sprzedając antyki, pamiątkii przedmioty sztuki. Talerz został mu najpierw opisany w słowach,a następnie pokazano mu zdjęcia, które uznał za w najwyższymstopniu zdumiewające, ponieważ nie był w stanie znaleźć rozsądnegowyjaśnienia czym był ów obiekt, kto go wykonał i w jakim celu.Sugerowana cena znacznie przekraczała jego budżet, lecz przecież byłna Wschodzie, gdzie tego typu kwestie nie stanowią większegoproblemu za wyjątkiem umiejętności znalezienia w sobie pokładówcierpliwości, zupełnie niepodobnych do człowieka Zachodu, a potemwykłócania się i czekania, ponownego wykłócania się i czekania, ażnabywca i sprzedawca osiągną porozumienie. Tak więc za około60$ Lolladoff stał się właścicielem talerza. Nie był bynajmniejczłowiekiem zamożnym, ponieważ wojna, która rozpoczęła się ponoć, bywyzwolić jego kraj spod tyranii Hitlera, miała się właśnie ku końcowii triumfalnie poddawała ten sam kraj tyranii Stalina, stąd trudno mubyło zdobyć jakieś pieniądze, zatem wspomniana suma stanowiłaznaczny procent jego oficerskiego wynagrodzenia, choć w Indiachz tamtych czasów sprzedawcy – kimkolwiek był – musiała sięwydawać małą fortuną; prawdopodobnie już nigdy się tego niedowiemy.

Zakupiwszy talerz Lolladoff zbadał go najdokładniej, jak tylko mógł,biorąc pod uwagę brak sprzętu laboratoryjnego i nazwał ‘?obiektemkultycznym’, zapewne dlatego, że pomiędzy antropologami panujeprzesąd, iż ludzi ze wszystkich epok historycznych i wszystkich miejsc(innych niż te, z których pochodzą owi antropolodzy) cechowała lubcechuje głęboka religijność i w związku z tym jeśli przeznaczeniejakiegoś przedmiotu nie jest znane – na pewno musiał on służyćkapłanom podczas nieokreślonych ceremonii. (W istocie Dzopaposiadali tyle wiary i obrzędów religijnych, co kot napłakał, pomimofaktu, że mieszkali w kraju na wskroś przesiąkniętym swoją własnąwersją buddyzmu).

Po odbyciu służby wojskowej Profesor powrócił do Oksfordu,mniej więcej w tym samym czasie co Robin-Evans; ten ostatnipracował, kiedy miał na to ochotę (gdyż miał spore dochody) jakonieoficjalny asystent Lolladoffa. Mogli teraz znacznie dokładniej zbadaćtalerz. Stwierdzili, że w samym środku jego grubość wynosiła ok. 6centymetrów, a średnica – prawie 23 centymetry. Jedna strona byłacałkiem gładka. Po drugiej stronie biegł od brzegu ku środkowispiralny pas, zdobiony delikatnymi i nieco tylko wystającymireliefami, pozbawionymi wartości artystycznej. Odczytując zapiszgodnie z ruchem wskazówek zegara od środka, przedstawiającegodwunastopromienne słońce, ku brzegowi, dało się tam zauważyć: (1)stworzenie podobne do wiewiórki, (2) ciąg czterech znaków, z którychjeden się powtarzał, a pozostałe dwa były bardzo podobne w formie, cosprawiło, że dwójka badaczy uznała je za jakąś formę pisma, (3) kształtzbliżony do soczewki lub dysku widzianego od strony krawędzi, zeznajdującą się pośrodku linią, nie dotykającą krawędzi znaku, być możeprzedstawienie yoni, czyli żeńskiego organu płciowego, być może takżewizerunek samego talerza, (4) dalsze znaki „pisma”, tym razemw dwóch rzędach po sześć znaków, (5) istotę o wielkiej głowie,skierowanej – w przeciwieństwie do głowy „wiewiórki” – ku środkowidysku, z nogami w rozkroku, skierowanymi ku krawędzi talerza, byćmoże, w świetle innych informacji, kosmitę w hełmie ochronnym, (6)dwa kształty podobne do pająków (prawdopodobnie małe słońca lubplanety?) oraz (7) stworzenie, które zapewne ma przedstawiaćjaszczurkę.

Jak na swój rozmiar, talerz był zadziwiająco ciężki, do tegostopnia, że trudno było go przenosić jednemu mężczyźnie. Sprawiałwrażenie śliskiego w dotyku. Miał barwę ciemnoszarą, bliską czerni,miejscami ciemniejszą lub jaśniejszą, i trudno było stwierdzić, czywykonany jest z kamienia, czy z metalu, a ponadto (choć nie to jestw nim najbardziej niezwykłe) był tak niewiarygodnie twardy, żenawet diamentowe ostre wiertło nie zostawiało na nim prawieżadnych śladów. Wskazywałoby to na fakt, że został wykonanyz materiału lub kombinacji materiałów nieznanych nauce. Lolladoffoznajmił, że talerz ważył 31 funtów [ok. 14 kilogramów – przyp. tłum.]. Jednakże gdy kilka tygodni później ważył go Robin-Evans,stwierdził, że waga talerza wynosi 13,5 kg. Ponieważ w obuprzypadkach użyto innych metod i jednostek pomiaru, nie odrazu zauważono nieznaczne różnice w wadze. Kiedy jednak ichkolega, Dr Roaper, wskazał na tę rozbieżność, doprowadziło todo ochłodzenia stosunków, niemal wrogości, pomiędzy dwomamężczyznami, którzy zazwyczaj utrzymywali między sobą dobrekoleżeńskie więzi. Każdy z nich miał wrażenie, że ten drugioskarża go o popełnienie niewybaczalnego, uczniowskiego błędu,o zwykły brak ostrożności, dopóki nie udało się połowicznie zażegnaćkonfliktu Roaperowi (jego usposobienie oraz zasady wiary – byłkwakrem – nakazywały dążenie do pokoju i pojednania), któryzasugerował, że osobiście zważy talerz w obecności pozostałych dwóchbadaczy. Obydwaj zgodzili się, że ten z nich, którego błąd zostanieudowodniony, złoży oficjalne przeprosiny; w przeciwnym razie bylitak mocno zakorzenieni w tradycjach z przeszłości, że mogli