Gwiazdeczka - Aleksandra Rak - ebook + książka

Gwiazdeczka ebook

Aleksandra Rak

4,6

Opis

Tegoroczne święta nie będą łatwe dla Asi. Jej ojciec po wielu latach wychodzi z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za morderstwo. Nie może liczyć na nikogo poza córką – kobieta będzie musiała pomóc mu na powrót odnaleźć się w życiu i społeczeństwie. Do tego jej małżeństwo przechodzi poważny kryzys.

Asia próbuje mimo wszystko przygotować się do rodzinnego Bożego Narodzenia, opiekuje się chorą na alzheimera mamą i chce uratować swój związek, w czym nie pomaga jej coraz większa zażyłość z kolegą z pracy. Pewnego dnia jej mąż Sebastian ulega wypadkowi, zostawiając ją samą z firmą budowlaną i zleceniami na głowie. Z pomocą kobiecie przychodzi nie kto inny, tylko właśnie ojciec. Wspólnie walczą o utrzymanie firmy i powoli odbudowują swoją relację.

Asia nie wie jeszcze, że najbliżsi mają przed nią swoje tajemnice. I że te święta będą inne niż wszystkie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (110 ocen)
77
23
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
qrystyna216

Nie oderwiesz się od lektury

Zyciowa powieść, wywolujaca i złość, i łzy. Polecam.
00
Martamanka

Nie oderwiesz się od lektury

Super 🌷🌷🌷
00
kopytemwksiazkach

Dobrze spędzony czas

Bardzo się cieszyłam, gdy w tym roku pierwszy raz zatopiłam się w twórczości pani Aleksandry. Nadal jestem zakochana w "Kiedy uciekam" i "Kiedy szukam". Dlatego, gdy zobaczyłam w zapowiedziach, że będzie świąteczna książka autorki sięgnęłam bez zawachania. Główna bohaterka Asia za wszelką cenę chce, by te święta były udane. Mimo trudności w małżeństwie, zbliżającym się terminie wypiski ojca z więzienia i chorującej na alzhaimera mamie, stara się by wszystko szło zgodnie z planem. Niestety, nic nie będzie tak jak sobie wyobrażała. "Gwiazdeczka" to powieść wielowarstwowa. Porusza wiele ciężkich tematów takich jak toksyczna relacja, życie z łatką przyczepioną przez społeczeństwo czy przemoc domowa. Przypominam, to wszystko dzieje się w okresie przedświatecznym. Dlatego tym bardziej te sytuacje pokazują, że czas przed świętami to nie tylko radosne piosenki w radio, choinki, światełka i szał zakupowy. Nawet możemy nie zdawać sobie sprawy z tego, że w tym czasie inni przeżywają prawdziwe...
00
gasiorowskipiotr

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem miło zaskoczona tą pozycją.
00
KatarzynaSlabosz

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała książka:)
00

Popularność




Re­dak­cja: Aga­ta Ton­de­ra

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Pie­trzak

Skład: Ma­riusz Kur­kow­ski

Pro­jekt okład­ki: Alek­san­dra Bart­czak

Zdjęcia na okład­ce: Ado­be Stock © fo­to­ma­xi­mum, © ma­st3r, Shut­ter­stock © Pi­xel-Shot (front); Grze­gorz Rak (zdjęcie au­tor­ki)

Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: Agniesz­ka Pie­trzak

Wy­da­nie I

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2021

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60-62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8172-912-3

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA sp. z o.o.

ul. Ma­zo­wiec­ka 11/49, 00-052 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Od­dział

ul. Le­gio­no­wa 2, 01-343 War­sza­wa

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon

Kon­wer­sja do epub i mobi: Ma­riusz Kur­kow­ski

Tyl­ko w ciem­no­ściach wi­dać gwiaz­dy.

Mar­tin Lu­ther King Jr.

Pro­log

– Jutro będzie lep­szy dzień… Wszyst­ko będzie do­brze… Ju­tro będzie lep­szy dzień… Ju­tro. Ju­tro będzie le­piej. Będzie. Na pew­no. Ju­tro będzie lep­szy dzień i wszyst­ko będzie do­brze.

Po­wta­rza­łam to jak cho­ler­ną man­trę, pró­bu­jąc roz­lu­źnić cia­ło, wy­ci­szyć my­śli i za­snąć. Umy­sł jed­nak nie chciał wspó­łpra­co­wać z podświa­do­mo­ścią, któ­rej na siłę wma­wia­łam, że JU­TRO będzie lep­szy dzień. Bo wie­dzia­łam, że nie będzie.

Usia­dłam na łó­żku. Prze­ta­rłam twarz ręka­mi. Nie wie­dzia­łam, co zro­bić, żeby się uspo­ko­ić. Ży­cie po raz dru­gi wy­wra­ca­ło mi się do góry no­ga­mi i kom­plet­nie so­bie z tym nie ra­dzi­łam.

Po­czu­łam na­głe pra­gnie­nie. Zu­pe­łnie jak­by za­bra­kło mi śli­ny do prze­ły­ka­nia. Spu­ści­łam nogi z ka­na­py, na któ­rej przy­szło mi spać, i usia­dłam. Mia­łam wra­że­nie, że ka­żda kość w kręgo­słu­pie strze­la i po­wo­li się pro­stu­je. Nie by­łam przy­zwy­cza­jo­na do ta­kich wa­run­ków. Nie żeby ka­na­pa ja­koś mi prze­szka­dza­ła, ale da­le­ko jej było do wy­god­ne­go dwu­oso­bo­we­go łó­żka z cie­płą po­ście­lą. Zer­k­nęłam na le­żący pod ścia­ną koc i prze­wró­ci­łam ocza­mi. Pach­niał ku­rzem, ale nie zna­la­złam nic lep­sze­go.

Uda­ło mi się w ko­ńcu wstać. Mu­sia­łam po dro­dze do kuch­ni po­wy­gi­nać się w przód i w tył, żeby roz­pro­sto­wać to, co samo nie dało rady. Sto­jąc na zim­nych ka­flach, roz­gląda­łam się wo­kół w po­szu­ki­wa­niu wody. Rano ku­pi­łam zgrzew­kę nie­ga­zo­wa­nej i przy­tasz­czy­łam ją na trze­cie pi­ętro, ale za nic nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, gdzie ją po­sta­wi­łam.

– Co za bez­sens – wark­nęłam, za­pa­la­jąc świa­tło.

Kuch­nia była prak­tycz­nie pu­sta. Po na­głej cho­ro­bie mamy wy­wio­złam z miesz­ka­nia wszyst­kie na­czy­nia i wi­ęk­szo­ść me­bli. Gdy­bym mo­gła, sprze­da­ła­bym to lo­kum od razu, ale Se­ba­stian na­ci­skał, żeby naj­pierw je wy­re­mon­to­wać, i tak sta­ło już od pó­łto­ra roku, cze­ka­jąc, aż mój mąż znaj­dzie odro­bi­nę cza­su i będzie mógł po­pra­wić jego stan.

Woda sta­ła tuż przy mo­ich no­gach. Na­praw­dę nie wiem, jak mo­głam jej nie za­uwa­żyć. Wró­ci­łam do po­miesz­cze­nia, któ­re kie­dyś było uko­cha­nym po­ko­jem mo­jej mamy. Spędza­ła w nim całe dnie, a nocą prze­no­si­ła się do sy­pial­ni, gdzie sa­mot­nie za­sy­pia­ła w dwu­oso­bo­wym łó­żku. Wci­ąż tam sta­ło, ale ja­koś nie mo­głam się prze­móc, żeby spędzić w nim tę jed­ną noc.

Usia­dłam na ka­na­pie. Skrzyp­nęła, a ja od razu przy­po­mnia­łam so­bie, jak w dzie­ci­ństwie do­brze się po niej ska­ka­ło, mimo że mama pro­si­ła nie raz, nie dwa, że­bym tak nie ro­bi­ła. Spręży­ny w ko­ńcu kom­plet­nie prze­sta­ły wspó­łpra­co­wać, a te­raz sama do­świad­cza­łam kon­se­kwen­cji wła­snych błędów.

– Nie dam rady – mruk­nęłam, od­kręca­jąc bu­tel­kę. – Po­win­nam wra­cać do domu.

Ja­sne, że po­win­nam. Tam było moje miej­sce. Przy mężu, któ­ry nie­mo­żeb­nie mnie ostat­ni­mi cza­sy de­ner­wo­wał. To za sła­bo po­wie­dzia­ne. Do­pro­wa­dzał do sza­łu. Wiecz­nie się o coś kłó­ci­li­śmy. O nie­po­zmy­wa­ne na­czy­nia, o łó­żko, któ­re zo­sta­wił nie­po­ście­lo­ne… Na­wet skar­pet­ki, któ­re le­ża­ły obok ko­sza na bru­dy, a nie w środ­ku, były ide­al­nym po­wo­dem do roz­po­częcia ba­ta­lii.

Po­sta­no­wi­łam, że po­ja­dę po ojca sama. Nie chcia­łam w to an­ga­żo­wać Se­ba­stia­na, bo by­łam pew­na, że po dro­dze do domu za­częli­by­śmy się o coś sprze­czać, a chcia­łam tego unik­nąć. Po­nie­waż chcia­łam rów­nież udo­wod­nić ojcu, że wszyst­ko u mnie w po­rząd­ku, noc poza do­mem po­mo­gła mi oczy­ścić się ze złych emo­cji. Pra­wie się uda­ło.

– Co za bez­sens – po­wtó­rzy­łam i jed­nym hau­stem opró­żni­łam po­ło­wę bu­tel­ki wody.

Zer­k­nęłam na ko­mór­kę, któ­ra le­ża­ła tuż obok po­dusz­ki. Była czwar­ta rano, a ja po­czu­łam, że nie zmru­żę wi­ęcej oka. Z ka­żdą mi­ja­jącą mi­nu­tą na­pe­łniał mnie strach, któ­ry co­raz bar­dziej pa­ra­li­żo­wał cia­ło.

Jak mia­łam się ju­tro za­cho­wać? Przy­wi­tać się z oj­cem? Rzu­cić mu się na szy­ję? A może wy­star­czy­łby uścisk dło­ni? Mat­ka kom­plet­nie mnie na to nie przy­go­to­wa­ła, ale pew­nie dla­te­go, że sama się tego spo­tka­nia tak szyb­ko nie spo­dzie­wa­ła. A może nie spo­dzie­wa­ła się go wca­le.

Zmu­si­łam się, by znów wstać, i tym ra­zem we­szłam do sy­pial­ni. Na łó­żku mamy le­żał tyl­ko sta­ry ma­te­rac. Po­ściel wy­rzu­ci­łam od razu. Otwo­rzy­łam dużą, so­lid­ną sza­fę, żeby z jej dna wy­do­być pu­dło z al­bu­ma­mi. Nie za­bra­łam ich ze sobą ce­lo­wo. Nie by­łam sen­ty­men­tal­na i po­wro­ty do wspo­mnień wy­da­wa­ły mi się kom­plet­nie bez­sen­sow­ne. Jed­nak tym ra­zem mu­sia­łam to zro­bić i przy­po­mnieć so­bie ojca, żeby ju­tro, gdy będę go od­bie­ra­ła, nie po­my­lić go z ja­ki­mś ob­cym mężczy­zną.

Z du­szą na ra­mie­niu otwo­rzy­łam ci­ężki al­bum. Mój al­bum. Ten, w któ­rym mama trzy­ma­ła wy­łącz­nie zdjęcia ma­łej Asi. Na­zy­wa­nie mnie Jo­an­ną było do­zwo­lo­ne tyl­ko w trzech przy­pad­kach: gdy na­bro­iłam, to był ja­sny prze­kaz, gdy by­łam w szko­le i wy­wo­ły­wa­li mnie do obec­no­ści oraz pod­czas przy­si­ęgi ma­łże­ńskiej, bo nie mia­łam in­ne­go wy­jścia – ksi­ądz nie chciał iść na rękę.

Na sta­rych zdjęciach tata za­wsze się uśmie­chał. Był wy­spor­to­wa­nym mężczy­zną z za­dba­nym wąsem pod no­sem. Pa­mi­ętam, że te wło­ski za­wsze mnie in­try­go­wa­ły i przy ka­żdej oka­zji pró­bo­wa­łam je po­ci­ągnąć. Ostat­nie wspól­ne zdjęcie zo­sta­ło zro­bio­ne pod­czas ko­mu­nii. Pó­źniej była dłu­ga prze­rwa, jak­by ktoś wy­ci­ął kil­ka lat mo­je­go ży­cia. Nie mia­łam zdjęć z wa­ka­cji czy uro­dzin. Stud­niów­ka i ma­tu­ra były tyl­ko wspo­mnie­nia­mi w mo­jej gło­wie. Naj­now­sze zdjęcia, ja­kie zna­la­złam, były wy­wo­ła­ne przez nas, i to w do­dat­ku z na­sze­go ślu­bu. Na samą myśl o we­se­lu do­sta­łam skrętu żo­łąd­ka. Ka­me­ral­ne przy­jęcie na kil­ka osób nie mo­gło rów­nać się z wy­staw­nym ba­lem mo­je­go ku­zy­na, co do dnia dzi­siej­sze­go wy­ty­ka mi jego żona. Na tych ostat­nich zdjęciach mo­je­go taty już nie było.

Pa­mi­ęta­łam, że był za­pa­lo­nym ta­ter­ni­kiem. Uwiel­biał zdo­by­wać szczy­ty, a im wy­ższy – tym lep­szy. Sprzęt wspi­nacz­ko­wy wa­lał się po ca­łym miesz­ka­niu. Oczy­wi­ście nie mo­głam go do­ty­kać.

Za­trza­snęłam al­bum. Zdjęcia w ni­czym mi nie po­mo­gą. Mu­szę się ju­tro zmie­rzyć z tatą bez tych wszyst­kich sen­ty­men­tów. Sta­nąć z nim twa­rzą w twarz i za­brać go do domu. Oczy­wi­ście o to rów­nież zdąży­łam się już po­kłó­cić z Se­ba­stia­nem. W ko­ńcu mój oj­ciec był nie­bez­piecz­nym czło­wie­kiem, kry­mi­na­li­stą, al­ko­ho­li­kiem…

Dwa­dzie­ścia lat temu tata za­czął pić. Do dziś nie wiem dla­cze­go. Może pił od za­wsze, a do­pie­ro wte­dy za­częłam to za­uwa­żać? Ni­g­dy mnie nie skrzyw­dził. Z tego, co wiem, mamy rów­nież. Ale pił i prze­pi­jał wszyst­ko. Po­tem pró­bo­wał na­wet wy­jść na pro­stą, ale coś się po­sy­pa­ło. Nikt mnie nie wta­jem­ni­czył, bo by­łam za mło­da.

Przed mo­imi szes­na­sty­mi uro­dzi­na­mi w domu po­ja­wi­ła się po­li­cja. Za­bra­li ojca. Po­wie­dzie­li tyl­ko, że jest po­dej­rza­ny o za­bój­stwo. I tak jako sie­dem­na­sto­lat­ka zo­sta­łam cór­ką mor­der­cy. Oj­ciec był za krat­ka­mi, a mama… mama ja­koś do­trwa­ła lub do­sad­niej mó­wi­ąc, prze­we­ge­to­wa­ła do mo­je­go ślu­bu, a pó­źniej uma­rła. Nie­do­słow­nie. Tyl­ko na du­szy. Al­zhe­imer oka­zał się dla niej wy­ba­wie­niem.

Ju­tro mój oj­ciec wy­cho­dził na wol­no­ść.

Roz­dział I

Ty­dzień wcze­śniej…

Aby moje po­bud­ki były sku­tecz­ne, wy­bra­łam naj­bar­dziej de­ner­wu­jący z do­stęp­nych dźwi­ęków alar­mo­wych w te­le­fo­nie. Uwiel­bia­łam się wy­le­gi­wać, prze­sta­wiać bu­dzik, do­da­wać ko­lej­ne dzie­si­ęć mi­nut drzem­ki, co zwy­kle owo­co­wa­ło bie­ga­ni­ną w po­pło­chu i kom­plet­nym bra­kiem or­ga­ni­za­cji. Ka­żde­go wie­czo­ru obie­cy­wa­łam so­bie, że ko­lej­ny dzień za­cznę pe­łna wi­go­ru, ener­gicz­nie i z uśmie­chem na ustach – ko­ńczy­ło się jak zwy­kle. Dla­te­go pod­jęłam tak dra­stycz­ny krok jak zmia­na dźwi­ęku alar­mu. Czu­łam się jak w woj­sku – o ile ko­bie­ta, któ­ra mia­ła dwóję z wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go, może w ogó­le so­bie to wy­obra­zić – gdy mój bu­dzik zry­wał mnie z łó­żka, a ja po­rzu­ca­łam wszel­kie na­dzie­je na dal­szy sen.

– Mo­gła­byś zmie­nić ten sy­gnał? – wark­nął Se­ba­stian, za­gląda­jąc do sy­pial­ni, ubra­ny je­dy­nie w ręcz­nik owi­ni­ęty wo­kół bio­der. – Co­dzien­nie mam wra­że­nie, że za chwi­lę mnie roz­strze­la­ją.

Spoj­rza­łam na nie­go wpó­łprzy­tom­nie. Nie do ko­ńca ro­zu­mia­łam jego obu­rze­nie, zwa­żyw­szy na to, że on nie spał już od do­brych trzy­dzie­stu mi­nut.

– Wy­pro­wa­dź się, jak ci prze­szka­dza – mruk­nęłam w od­po­wie­dzi.

– To by było naj­prost­sze roz­wi­ąza­nie…

Wró­cił do ła­zien­ki. Po­czu­łam dziw­ny nie­smak, któ­ry po­zo­sta­wia­ją po so­bie sło­wa ra­ni­ące na wskroś.

– Na nic in­ne­go cię nie stać – fuk­nęłam pod no­sem i usia­dłam na brze­gu łó­żka.

Mimo że ca­łkiem do­brze spa­łam, nie czu­łam się w for­mie do ja­kich­kol­wiek ćwi­czeń. W pi­ża­mie we­szłam do kuch­ni, włączy­łam eks­pres do kawy i roz­kro­iłam dwie po­ma­ra­ńcze. Usły­sza­łam, że Se­ba­stian bie­rze prysz­nic, i ode­tchnęłam z ulgą. Mia­łam jesz­cze kil­ka mi­nut względ­ne­go spo­ko­ju. Ostat­nio ka­żdy nasz wspól­ny po­ra­nek ko­ńczył się kłót­nią. Co ja mó­wię… Nie tyl­ko po­ra­nek, ka­żdy wie­czór rów­nież, o ile uda­ło nam się spo­tkać, nim po­ło­ży­łam się spać.

Z po­ma­ra­ńczy wy­ci­snęłam sok. Zde­cy­do­wa­nie wo­la­łam go od wody czy her­ba­ty. Kawa do ter­mo­su, tost do ręki i by­łam go­to­wa do wy­jścia. Se­ba­stian po­trze­bo­wał jed­nak dru­gie­go śnia­da­nia, a naj­le­piej ca­łe­go obia­du i pod­wie­czor­ku.

– Będziesz pó­źno? – za­py­ta­łam, gdy mój mąż, ocie­ra­jąc ra­mio­na ręcz­ni­kiem, po­ja­wił się w kuch­ni.

Wol­ną ręką si­ęgnął po jed­ną z kro­mek, któ­re przed chwi­lą ukro­iłam.

– Jak zwy­kle – mruk­nął tyl­ko.

Czy­li tak. Będzie pó­źno. Ra­czej nie po­win­nam na nie­go cze­kać, o ile ju­tro chcę być wy­spa­na.

– Wszyst­ko ci spa­ko­wa­łam – wy­ja­śni­łam, od­wra­ca­jąc się do lo­dów­ki. – Mie­lo­ne, su­rów­ka…

– Wy­star­czy samo mi­ęso – prze­rwał mi oschle.

Po­czu­łam, że dłoń za­ci­snęła się moc­no na pla­sti­ko­wych po­jem­ni­kach, ale po­słusz­nie scho­wa­łam su­rów­kę do lo­dów­ki. Przy­naj­mniej nie będę mu­sia­ła męczyć się z wie­czor­nym po­si­łkiem.

– Ko­la­cję zjem na mie­ście – do­dał i dusz­kiem wy­pił swój sok. Pu­stą szklan­kę zo­sta­wił na bla­cie i wy­sze­dł.

– Oczy­wi­ście, ko­cha­nie – wes­tchnęłam z lek­kim prze­kąsem.

Już na­wet nie pró­bo­wa­łam pla­no­wać żad­ne­go wspól­ne­go wie­czo­ru. Mo­gła­bym się tyl­ko roz­cza­ro­wać.

– Nie za­po­mnij ode­brać tego po­le­co­ne­go! – za­wo­łał Se­ba­stian z przed­po­ko­ju. – Bo za chwi­lę go ode­ślą.

Nie przy­zna­łam się, że kom­plet­nie o tym za­po­mnia­łam. List cze­kał już pra­wie dwa ty­go­dnie na po­czcie i gdy­by rze­czy­wi­ście wró­cił do nadaw­cy, Se­ba­stian mia­łby ko­lej­ny po­wód, by wy­tknąć mi ży­cio­we błędy. Szko­da, że nie za­pro­po­no­wał, iż może zro­bić to za mnie. W ko­ńcu je­ździł po mie­ście przez cały dzień i spo­koj­nie mógł zna­le­źć dzie­si­ęć mi­nut, by we­jść na pocz­tę. Ale mu­sia­łby wy­ka­zać cho­ciaż odro­bi­nę do­brej woli.

– Na ra­zie – usły­sza­łam jesz­cze, ale nim zdąży­łam wyj­rzeć za moim mężem, on za­mknął za sobą drzwi, a ja zo­sta­łam w pro­gu z pu­de­łkiem pe­łnym ko­tle­tów mie­lo­nych.

Ze zło­ścią ci­snęłam nim na szaf­kę ku­chen­ną i wró­ci­łam do sy­pial­ni. Mimo że nie zro­bi­łam so­bie kawy, czu­łam się po­bu­dzo­na, ale wca­le nie w po­zy­tyw­nym zna­cze­niu tego sło­wa. Naj­chęt­niej wy­rzu­ci­ła­bym za Se­ba­stia­nem jego uko­cha­ny kom­pu­ter i z sa­tys­fak­cją pa­trzy­ła­bym, jak z wście­kło­ścią zbie­ra jego szcząt­ki z chod­ni­ka.

Ni­g­dy nie by­li­śmy ide­al­ną parą. Dużo się kłó­ci­li­śmy i choć mia­łam przed ślu­bem pew­ne wąt­pli­wo­ści, mama uspo­ka­ja­ła mnie, że mu­si­my się do­trzeć. Ten pro­ces trwał jed­nak zde­cy­do­wa­nie zbyt dłu­go. Pięć lat ma­łże­ństwa, trzy roz­bi­te kom­ple­ty ta­le­rzy, dwa urwa­ne fron­ty od sza­fek, dwie ko­mór­ki z pęk­ni­ęty­mi szyb­ka­mi, pięć albo sze­ść męskich ko­szul, któ­re z wście­kło­ścią po­tar­ga­łam na strzępy. Za­pew­ne by­ło­by tego wi­ęcej, ale sta­ra­łam się nie­któ­rych spraw nie pa­mi­ętać, więc i ze­sta­wie­nie strat wy­cho­dzi­ło mar­nie.

Ubra­łam się w pierw­szą bluz­kę, jaką wy­jęłam z sza­fy. Nie mia­łam ocho­ty się stro­ić. Wła­ści­wie po­rzu­ci­łam te sta­ra­nia już daw­no, bo czy wy­gląda­łam jak zmo­kła kura, czy seks­bom­ba, Se­ba­stian nie do­strze­gał ró­żni­cy, a ja nie za­mie­rza­łam prze­cho­dzić sa­mej sie­bie, by po­ru­szyć w nim stru­nę za­chwy­tu. Wła­ści­wie to wąt­pi­łam w to, że ja­kąkol­wiek po­sia­dał.

– Aśka! Ja tu cze­kam! – krzyk­nęła mi do słu­chaw­ki przy­ja­ció­łka, gdy dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej pró­bo­wa­łam ujarz­mić swo­je prze­su­szo­ne wło­sy i ucze­sać je w ja­kiś sen­sow­ny kok, ku­cyk, war­kocz, co­kol­wiek, co nie by­ło­by wro­nim gniaz­dem na gło­wie.

– Już, już… – syk­nęłam i za jed­nym po­ci­ągni­ęciem wy­rwa­łam so­bie pu­kiel wło­sów. Spoj­rza­łam smęt­nie na szczot­kę. – Ten dzień za­czął się wy­jąt­ko­wo kiep­sko.

– Se­ba­stian był miły jak za­wsze?

– Skąd wie­dzia­łaś? – wes­tchnęłam i ze­bra­łam wło­sy w ku­cyk. Na­wet ich ko­lor był dzi­siaj ni­ja­ki. Wy­pło­wia­ły brąz nie przy­po­mi­nał mlecz­nej cze­ko­la­dy, któ­rą po pro­stu uwiel­bia­łam na mo­ich wło­sach. Już kil­ka razy obie­cy­wa­łam so­bie, że za­pi­szę się do fry­zje­ra, ale oczy­wi­ście na pla­no­wa­niu się sko­ńczy­ło…

– Nie­trud­no zgad­nąć. Ko­ńczysz już stro­je­nie?

– Za­baw­ne. Za­raz scho­dzę.

Roz­łączy­łam się i spoj­rza­łam w lu­stro. W uchwy­co­nym od­bi­ciu nad wy­raz kla­row­nie przed­sta­wiał się ob­raz nędzy i roz­pa­czy. Wie­dzia­łam jed­nak, że w tym mo­men­cie nie stać mnie na nic lep­sze­go.

Wy­bie­głam z miesz­ka­nia z bu­tel­ką świe­żo wy­ci­śni­ęte­go soku. Miesz­ka­li­śmy w blo­ku nie­da­le­ko mo­ich ro­dzi­ców. Jesz­cze przed ślu­bem wpro­wa­dzi­łam się do Se­ba­stia­na z na­dzie­ja­mi na do­bre, szczęśli­we ży­cie.

– Wiesz, do cze­go słu­ży ze­ga­rek? – mruk­nęła do mnie Jul­ka, gdy wsia­dłam zdy­sza­na do sa­mo­cho­du.

Nie do­pi­ęłam kurt­ki, a sza­lik zwi­sał mi smęt­nie z jed­ne­go ra­mie­nia. W po­rów­na­niu z ide­al­nym war­ko­czem mo­jej przy­ja­ció­łki fry­zu­ra na mo­jej gło­wie wy­da­ła się pre­zen­to­wać jesz­cze go­rzej niż kil­ka mi­nut przed­tem.

– Wiem, że przy­je­cha­łaś wcze­śniej – od­pa­rłam, za­pi­na­jąc pasy. – Zim­no – do­da­łam, chcąc ja­koś zmie­nić te­mat.

– Szy­by mu­sia­łam dra­pać! – Na szczęście Ju­lia pod­chwy­ci­ła. – Nie­na­wi­dzę zimy!

– To kiep­sko, bo wła­śnie się za­czy­na – stwier­dzi­łam roz­ba­wio­na jej re­ak­cją. Dla pew­no­ści zer­k­nęłam na wy­świe­tlacz ko­mór­ki, by spraw­dzić go­dzi­nę. Było za­le­d­wie sie­dem mi­nut po ósmej.

– Po­wiedz le­piej, co Se­ba­stian zno­wu wy­my­ślił. – Mach­nęła nie­dba­le dło­nią i za­częła wy­co­fy­wać sa­mo­chód z osie­dlo­we­go par­kin­gu.

– Nic ta­kie­go. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Ucze­pił się mo­je­go bu­dzi­ka. Nie wzi­ął obia­du. Ko­la­cję zje na mie­ście – za­częłam wy­mie­niać.

– Mó­głby się tro­chę wy­si­lić. Nie wie­rzę, że wy­ka­ńcza­nie wnętrz jest aż tak wy­ma­ga­jące, że co­dzien­nie musi do pó­źna pra­co­wać.

– Na­wet nie chcę my­śleć, jaki jest praw­dzi­wy po­wód.

– Prze­stań! – Ju­lia spoj­rza­ła na mnie krzy­wo. – Je­że­li noc­ne po­wro­ty za­wsze ozna­cza­ły­by zdra­dę, po­ło­wa Po­lek by­ła­by już roz­wód­ka­mi. A sta­ty­stycz­nie na sto ma­łże­ństw roz­wo­dzi się tyl­ko trzy­dzie­ści trzy, więc…

– Bar­dzo po­cie­sza­jące, bar­dzo.

Wie­dzia­łam, że Jul­ka chcia­ła mnie pod­nie­ść na du­chu, ale samo wspo­mnie­nie o roz­wo­dzie wy­wo­ła­ło u mnie atak we­wnętrz­nej pa­ni­ki. Po­bra­li­śmy się z Se­ba­stia­nem bez żad­ne­go przy­mu­su, nie spo­dzie­wa­li­śmy się dziec­ka, nie cze­ka­li­śmy na żad­ne cu­dow­ne kre­dy­ty dla mło­dych na start. Po pro­stu zde­cy­do­wa­li­śmy, że to do­bry mo­ment, żeby wszyst­ko za­le­ga­li­zo­wać.

– Może przy­go­tuj ja­kiś upoj­ny wie­czór? – za­pro­po­no­wa­ła na­gle moja przy­ja­ció­łka, do­da­jąc gazu.

– Żeby mnie wy­śmiał? – prych­nęłam, bo już wy­obra­zi­łam so­bie to po­wąt­pie­wa­jące spoj­rze­nie na sam wi­dok mo­ich ewen­tu­al­nych ku­sych ubra­nek.

– Żeby so­bie przy­po­mniał te cza­sy, gdy nie mog­li­ście się od sie­bie od­kle­ić. Bo prze­cież kie­dyś tak było. Pa­mi­ętasz, jak przy­je­cha­łam kie­dyś po cie­bie dwa­dzie­ścia mi­nut za wcze­śnie?

– O mat­ko – jęk­nęłam i osu­nęłam się w fo­te­lu. – To z do­bre trzy lata temu.

Sama za­po­mnia­łam, że kie­dyś rze­czy­wi­ście mo­głam uznać nasz zwi­ązek za wy­jąt­ko­wo na­mi­ęt­ny. Były ta­kie dni, że ro­bi­li­śmy prze­rwy tyl­ko na je­dze­nie i wra­ca­li­śmy do łó­żka, ale ja­koś szyb­ko się wy­pa­li­li­śmy.

– Pój­dzie­my na za­ku­py – zde­cy­do­wa­ła na­gle. – Po pra­cy. Sko­ro Se­ba­stian i tak będzie pó­źno… to chy­ba mo­że­my, co? – Spoj­rza­ła na mnie py­ta­jąco, ale wy­da­wa­ło mi się, że wca­le nie pyta o po­zwo­le­nie. Wręcz prze­ciw­nie, ona mnie wła­śnie in­for­mo­wa­ła o tym, że nie wró­cę do domu przed zmro­kiem.

– Za­trzy­maj się przy po­czcie – po­pro­si­łam, przy­po­mi­na­jąc so­bie o awi­zo w to­reb­ce.

Uzna­łam, że wy­pad do skle­pów może być do­brą od­skocz­nią od sa­mot­no­ści, któ­rą fun­do­wał mi ma­łżo­nek. W ko­ńcu coś mi się od ży­cia na­le­ża­ło. Se­ba­stian pro­wa­dził fir­mę, zaj­mo­wał się wy­ka­ńcza­niem wnętrz. Je­śli trze­ba było, mu­ro­wał ścia­ny, kła­dł ka­fel­ki, ma­lo­wał su­fi­ty. Cza­sa­mi re­mon­to­wał małe miesz­ka­nia, in­nym ra­zem domy. W ci­ągu kil­ku lat fir­ma roz­ro­sła się i Se­ba­stian mógł pod­jąć się jed­no­cze­śnie trzech zle­ceń, wąt­pi­łam jed­nak, by to ozna­cza­ło, że co­dzien­nie mu­siał wra­cać po dwu­dzie­stej dru­giej.

Cze­ka­łam na po­czcie dłu­ższą chwi­lę. Prze­mi­ły pan ob­słu­gu­jący aku­rat moją ko­lej­kę za­trud­nił się ty­dzień wcze­śniej i mimo szcze­rych chęci wci­ąż nie był w sta­nie ogar­nąć wszyst­kie­go w ta­kim tem­pie jak jego ko­le­żan­ki. Ode­bra­łam list i zer­k­nęłam na nadaw­cę.

– Za­kład kar­ny… – Prze­wró­ci­łam ocza­mi. – No ja­sne.

Na­wet nie zaj­rza­łam do środ­ka. Do­brze wie­dzia­łam, że to od mo­je­go ojca. Nie za­mie­rza­łam psuć so­bie do resz­ty już i tak śred­nie­go dnia. Na­bur­mu­szo­na wró­ci­łam do Ju­lii, ale ta na szczęście nie za­uwa­ży­ła mo­je­go na­głe­go spad­ku na­stro­ju. Od­pi­sy­wa­ła wła­śnie na SMS-a swo­je­mu na­rze­czo­ne­mu.

– Po­zdrów – mruk­nęłam, bo rękę da­ła­bym so­bie uci­ąć, że to Syl­wek.

– Dzi­ęki. – Uśmiech­nęła się sze­ro­ko w od­po­wie­dzi. – Masz tę pacz­kę?

– Tak, mo­że­my je­chać – od­pa­rłam, za­ci­ska­jąc moc­niej dło­nie na to­reb­ce, w któ­rej bez­piecz­nie spo­czy­wał list z wi­ęzie­nia.

Tata nie mógł skon­tak­to­wać się ze mną ina­czej niż li­stow­nie. Nie znał mo­je­go nu­me­ru te­le­fo­nu, a wszyst­kie prze­sy­łki nada­wał na ad­res sta­re­go miesz­ka­nia. Raz na ty­dzień spraw­dza­łam tam skrzyn­kę na li­sty, opró­żnia­jąc ją z nie­chcia­nych ga­ze­tek re­kla­mo­wych.

– Po­win­ni­ście się wy­pro­wa­dzić z tej cia­snej klit­ki. Prze­cież stać was na kre­dyt – po­wie­dzia­ła na­gle Ju­lia, gdy mi­ja­ły­śmy cen­trum han­dlo­we w na­szym mie­ście.

– Prze­cież od­kła­da­my na bu­do­wę domu – przy­po­mnia­łam jej.

– A kie­dy za­mier­za­cie ku­pić dzia­łkę? – Zer­k­nęła na mnie prze­lot­nie.

– Je­śli to ma­łże­ństwo ma się roz­pa­ść, to le­piej te­raz, niż kie­dy za­cznę jej szu­kać.

– Byle nie zo­sta­wił cię z ni­czym. Fir­ma jest na nie­go…

– Jul­ka! – wark­nęłam, prze­ry­wa­jąc jej. – Mo­że­my zmie­nić te­mat? Czy pro­ble­my mo­je­go ma­łże­ństwa są aż tak wa­żne, żeby roz­trząsać je w dro­dze do pra­cy?

– Pro­ble­my nie. Ale ty zde­cy­do­wa­nie tak.

Za­mil­kłam. Wie­dzia­łam, że za­cho­wy­wa­łam się opry­skli­wie, ale nie ra­dzi­łam so­bie z obec­ną sy­tu­acją w domu. Jesz­cze te­raz ten list z wi­ęzie­nia. Nie wie­dzia­łam, cze­go oj­ciec mógł zno­wu chcieć, a cie­ka­wo­ść zże­ra­ła mnie z ka­żdą chwi­lą co­raz bar­dziej.

Do­je­cha­ły­śmy do pra­cy, co tro­chę mnie ura­to­wa­ło i po­wstrzy­ma­ło przed szpe­ra­niem w to­reb­ce. Ju­lia pre­cy­zyj­nie za­par­ko­wa­ła na jed­nym z wol­nych miejsc i już po kil­ku mi­nu­tach zmie­rza­ły­śmy w kie­run­ku wy­so­kie­go biu­row­ca.

– Ko­lej­ny pa­sjo­nu­jący dzień – wes­tchnęła Ju­lia, gdy win­da wio­zła nas na pi­ąte pi­ętro.

Pra­co­wa­ły­śmy w biu­rze tłu­ma­czeń. Wła­da­ły­śmy in­ny­mi języ­ka­mi w stop­niu bie­głym, a ja lu­bi­łam ten czas, gdy sku­pi­łam się na do­ku­men­tach i słów­kach, a nie na gde­ra­jącym Se­ba­stia­nie.

– Mu­szę dzi­siaj sko­ńczyć te do­ku­men­ty sprze­da­ży, bo wczo­raj rzu­ci­li mi na biur­ko na­stęp­ne.

– Na­wet nie wspo­mi­naj o za­le­gło­ściach – wy­du­si­łam. Przed ocza­mi od razu sta­nął mi ob­raz mo­je­go za­wa­lo­ne­go po brze­gi do­ku­men­ta­mi biur­ka. Aż zro­bi­ło mi się sła­bo. – Szef mnie za­bi­je nie­dłu­go.

– Nie prze­sa­dzaj­my. To w ko­ńcu zło­ty czło­wiek – od­pa­rła iro­nicz­nie Ju­lia, ide­al­nie na­śla­du­jąc ton gło­su jego se­kre­tar­ki. Prze­sło­dzo­ny i roz­anie­lo­ny.

Ro­ze­śmia­łam się, jed­no­cze­śnie tłu­mi­ąc ten wy­buch dło­nią, któ­rą przy­ło­ży­łam do ust, bo win­da do­je­cha­ła na na­sze pi­ętro. Se­kre­tar­ka na­sze­go sze­fa była już star­szą ko­bie­tą, któ­ra w ci­szy i spo­ko­ju chcia­ła do­pra­co­wać do eme­ry­tu­ry. Z cier­pli­wo­ścią god­ną mni­cha ty­be­ta­ńskie­go od­bie­ra­ła te­le­fo­ny, se­gre­go­wa­ła pocz­tę, wi­ta­ła go­ści. Przy­go­to­wy­wa­ła kawę, a pó­źniej sprząta­ła ga­bi­net. Dla ka­żde­go za­wsze mia­ła do­brą radę, a po week­en­dach przy­no­si­ła cia­stecz­ka, któ­re so­bot­ni­mi wie­czo­ra­mi pie­kła w ilo­ściach hur­to­wych. Pani Kry­sia. Praw­dzi­wy anioł stróż tego biu­ra.

W biu­rze było bar­dzo cie­pło. Za­wsze za­sta­na­wia­łam się, co po­win­nam na sie­bie wło­żyć, żeby prze­trwać te osiem go­dzin za biur­kiem, a jed­no­cze­śnie nie spły­nąć po­tem jak pod­czas wa­ka­cji na ja­kie­jś tro­pi­kal­nej wy­spie. Nie mam po­jęcia, jak mo­żna spędzać urlop na przy­kład na Ma­jor­ce – du­cho­ta w biu­rze mi wy­star­cza­ła.

– Kom­plet do­ku­men­tów dla klien­ta z dzie­si­ątej. – Szef wy­mow­nie wy­ci­ągnął do mnie rękę, gdy do­pie­ro co do­ta­rłam do swo­je­go biur­ka.

Zmie­rzy­łam go spoj­rze­niem pe­łnym obu­rze­nia. Zo­sta­ło mi jesz­cze dzie­si­ęć mi­nut do roz­po­częcia pra­cy, a jego nad­gor­li­wo­ść przy­pra­wia­ła mnie o ciar­ki na ple­cach. Na szczęście wszyst­ko mia­łam go­to­we i wy­ci­ągnęłam wspo­mnia­ne pa­pie­ry z to­reb­ki.

– Pro­szę – od­pa­rłam z ulgą, od­pro­wa­dza­jąc mężczy­znę wzro­kiem.

Zde­cy­do­wa­nie był to fa­cet, z któ­rym nie chcia­łam mieć wie­le do czy­nie­nia, i on chy­ba ze mną rów­nież, bo na­sze uprzej­mo­ści ko­ńczy­ły się na „dzień do­bry”, „po­pro­szę”, „dzi­ęku­ję” i „do wi­dze­nia”. Zresz­tą nie za bar­dzo wie­dzia­łam, o czym mo­gła­bym roz­ma­wiać z tym pra­wie pi­ęćdzie­si­ęcio­let­nim mężczy­zną – oj­cem, a na­wet już dziad­kiem dwój­ki wnu­cząt.

Usia­dłam za biur­kiem i odło­ży­łam to­reb­kę na zie­mię. Mój wzrok padł na ko­per­tę, któ­ra le­ża­ła so­bie tuż przede mną na do­ku­men­tach do prze­tłu­ma­cze­nia. Aż mnie ści­snęło w do­łku. Wie­dzia­łam, że po­win­nam to prze­czy­tać, zwłasz­cza że list cze­kał już po­nad ty­dzień, aż go ła­ska­wie od­bio­rę. Z oci­ąga­niem za­bra­łam się do roz­ry­wa­nia ko­per­ty.

– Cze­ść Aśka…

Z wol­na pod­nio­słam wzrok, kie­dy usły­sza­łam swo­je imię, i znów odło­ży­łam prze­czy­ta­nie li­stu na pó­źniej.

– Hej. – Uśmiech­nęłam się na wi­dok Ro­ber­ta, któ­ry zaj­mo­wał się tłu­ma­cze­nia­mi z języ­ka ro­syj­skie­go.

– Zbie­ram za­mó­wie­nia na kawę. – Roz­ło­żył dło­nie, jak­by wła­śnie się uspra­wie­dli­wiał.

– Będziesz ro­bił hur­to­wo? – za­py­ta­łam dla for­mal­no­ści, bo Ro­bert co­dzien­nie przy­no­sił ku­bek roz­bu­dza­jące­go, aro­ma­tycz­ne­go lat­te dla mnie, Ju­lii, pani Kry­si i jesz­cze dwóch osób, któ­re sie­dzia­ły za ścia­ną.

– Aku­rat dziś tyl­ko to­bie i Jul­ce. – Uśmiech­nął się.

– Po­pro­szę – od­pa­rłam, mi­mo­wol­nie za­ci­ska­jąc dłoń na ko­per­cie.

Ro­ber­ta po­zna­łam jako pierw­sze­go, gdy za­trud­nia­łam się w biu­rze. Był bar­dzo po­moc­ny i chęt­nie od­po­wia­dał na wszyst­kie py­ta­nia. Roz­wie­wał ka­żdą wąt­pli­wo­ść i co­dzien­nie od dwóch lat przy­no­sił mi wspo­mnia­ną kawę.

Gdy od­sze­dł, usły­sza­łam za swo­imi ple­ca­mi stłu­mio­ny śmiech Jul­ki i zwró­ci­łam fo­tel w jej stro­nę.

– Mo­gli­by­ście wy­mie­nić jesz­cze kil­ka uprzej­mo­ści – rzu­ci­ła spon­ta­nicz­nie.

– Nie ro­zu­miem – mruk­nęłam.

– Jak to jest, że ni­g­dy nie za­py­ta, czy zro­bić mi kawę, tyl­ko po pro­stu ją przy­no­si, a cie­bie za­wsze za­ga­du­je?

– Bo ja wiem. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

Ni­g­dy nie zwró­ci­łam uwa­gi na ten szcze­gół. Zresz­tą nie za­mie­rza­łam się nim te­raz przej­mo­wać. Wy­su­nęłam z ko­per­ty kart­kę pa­pie­ru.

Od­zwy­cza­iłam się już od ręcz­nie pi­sa­nych li­stów. Wi­ęk­szo­ść ko­re­spon­den­cji po­cho­dzi­ło te­raz z ma­ili oraz Fa­ce­bo­oka. Za­częłam czy­tać i czu­łam, jak moje po­wie­ki co­raz bar­dziej się zwęża­ją, jak­bym wczy­ty­wa­ła się w list in­ten­syw­niej, niż po­win­nam.

– Szlag – syk­nęłam, gdy do­brnęłam do ko­ńca.

– Co się sta­ło? – Ju­lia spoj­rza­ła na mnie ba­daw­czo.

– Mój tata wy­cho­dzi z wi­ęzie­nia – szep­nęłam, sta­ra­jąc się stłu­mić głos, jak naj­bar­dziej po­tra­fi­łam.

Jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam mo­jej przy­ja­ció­łki tak zszo­ko­wa­nej.

Spis tre­ści

Stro­na ty­tu­ło­wa

Stro­na re­dak­cyj­na

Mot­to

Pro­log

Roz­dział I

Roz­dział II

Roz­dział III

Roz­dział IV

Roz­dział V

Roz­dział VI

Roz­dział VII

Roz­dział VIII

Roz­dział IX

Roz­dział X

Roz­dział XI

Roz­dział XII

Roz­dział XIII

Roz­dział XIV

Roz­dział XV

Roz­dział XVI

Roz­dział XVII

Roz­dział XVIII

Roz­dział XIX

Roz­dział XX

Roz­dział XXI

Roz­dział XXII

Roz­dział XXIII

Roz­dział XXIV

Roz­dział XXV

Roz­dział XXVI

Epi­log