Guguły - Wioletta Grzegorzewska - ebook + książka

Guguły ebook

Wioletta Grzegorzewska

4,1

Opis

Wiolka mieszka w małej wsi Hektary na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Jej świat wypełniają: chodzenie do szkoły, polowanie na chrabąszcze, zabawy z rówieśnikami, rozmowy z ojcem, podglądanie tajemniczej krawcowej i oczekiwanie na przyjazd Jana Pawła II. To tutaj po raz pierwszy doświadcza miłości, erotyki i śmierci. Książka Wioletty Grzegorzewskiej to znakomita ballada o polskiej wsi w czasach PRL-u i dojrzewaniu, które smakuje jak cierpkie Guguły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 113

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (148 ocen)
57
50
33
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanadis

Dobrze spędzony czas

Jak zbudować własną tożsamość i nowy system wartości, gdy świat naszego dzieciństwa tak bardzo odstaje od dzisiejszych realiów? Z dumą.
00

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Pro­jekt okład­ki KA­MIL TAR­GOSZFo­to­gra­fia Au­tor­ki © by BOG­DAN FRY­MOR­GENPro­jekt ty­po­gra­ficz­ny RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Co­py­ri­ght © by WIO­LET­TA GRZE­GO­RZEW­SKA, 2014

Opie­ka re­dak­cyj­na ŁU­KASZ NAJ­DERRe­dak­cja TO­MASZ ZA­JĄCKo­rek­ta MAŁ­GO­RZA­TA PO­ŹDZIK / D2D.PL, ALI­CJA LI­STWAN / D2D.PLRe­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej MI­CHAŁ NA­KO­NECZ­NY / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-714-0

Odpustnica

W oknie na­sze­go ka­mien­ne­go domu pra­wie dwa lata wi­sia­ła chrzciel­na kap­ka przy­bra­na bar­win­kiem i po­żół­kłym szpa­ra­gu­sem. Ku­si­ła mnie ta kap­ka-chlap­ka ró­życz­ką w środ­ku i by­ła­bym z niej zro­bi­ła koł­drę dla la­lek, ale mama nie po­zwo­li­ła się do niej zbli­żać.

– Nie ru­szaj kap­ki, Lo­let­ko, to pa­miąt­ka, zdej­mie­my ją, jak wró­ci tata – mó­wi­ła. A ko­le­żan­ce z są­siedz­twa, któ­ra wpa­dła do niej na chwil­kę, to zna­czy na dwie go­dzi­ny, opo­wia­da­ła o tym, jak w mie­siąc po aresz­to­wa­niu ojca za uciecz­kę z woj­ska i dwa ty­go­dnie przed ter­mi­nem po­ro­du do­sta­ła skie­ro­wa­nie do pra­cy w Suw-bu­dzie. Tam w ra­mach no­we­go pla­nu mu­sia­ła pro­du­ko­wać w bry­ga­dzie kil­ku­na­stu ro­bot­nic pły­ty chod­ni­ko­we i kost­kę bru­ko­wą, żeby gmi­na mo­gła za­bu­do­wać na czas nowe pla­ce przed urzę­da­mi, szko­ła­mi i ośrod­ka­mi zdro­wia. W koń­cu mama nie wy­trzy­ma­ła pra­cy na mro­zie, scho­wa­ła się za be­to­niar­ką i gdy wody pło­do­we ode­szły do wia­dra z wap­nem, za­wieź­li ją na po­ro­dów­kę. Przy­nio­sła mnie do domu w lu­tym. Wciąż krwa­wi­ła po po­ro­dzie, po­ło­ży­ła się na łóż­ku, od­wi­nę­ła śmier­dzą­cy ślu­zem i mo­czem be­cik, żeby spraw­dzić, czy je­stem cała, po­sma­ro­wa­ła ki­kut mo­jej pę­po­wi­ny gen­cja­ną, za­wią­za­ła mi na prze­gu­bie czer­wo­ną wstąż­kę prze­ciw złym uro­kom i za­snę­ła na kil­ka go­dzin. To był taki sen, pod­czas któ­re­go czło­wiek de­cy­du­je, czy odejść, czy jesz­cze za­wró­cić.

Taty wciąż nie było. W pu­dle po bu­tach przy­by­wa­ło jego li­stów ozdo­bio­nych ry­sun­ka­mi zwie­rząt i ro­ślin, a w ka­len­da­rzu uby­wa­ło kar­tek i już cien­ki plik dni dzie­lił nas od za­koń­cze­nia roku. Mi­nę­ło kil­ka mie­się­cy. W sie­ni wy­klu­ły się ka­cząt­ka, mama prze­nio­sła je ra­zem z kacz­ką do chle­wa, skąd mia­ły bli­sko na po­dwór­ko do prze­cię­tej na pół opo­ny z wodą. Dzia­dek za­czął he­blo­wać nowe okien­ni­ce na strych i bie­gu­ny dla mo­je­go ko­nia. Bab­cia wy­pla­ta­ła z osi­ko­we­go łyka ko­lo­ro­we ko­gut­ki. Mu­chy oży­ły mię­dzy ra­ma­mi okien. Gdy chrzciel­na kap­ka spło­wia­ła, list­ki bar­win­ka opa­dły na pa­ra­pet, do domu wszedł chu­dy pan z krę­co­ny­mi wło­sa­mi i wą­si­kiem. Kie­dy mnie zo­ba­czył, pła­kał cały dzień i uspo­ko­ił się do­pie­ro wte­dy, gdy Pol­ska za­czę­ła grać w mun­dia­lu.

W czerw­cu po­je­cha­li­śmy na od­pust do ba­zy­li­ki Świę­te­go An­to­nie­go. Za­czę­ła się pro­ce­sja. Z ko­ścio­ła wy­szedł ksiądz, za nim wy­szy­wa­ne cho­rą­gwie, pa­nie po­prze­bie­ra­ne za księż­nicz­ki z wy­ple­cio­ny­mi ze sło­my ba­ran­ka­mi, wień­ca­mi. Ko­mu­nij­ne dziew­czyn­ki sy­pa­ły im kwiat­ki łu­bi­nu pod nogi. Za­pa­trzy­łam się i gdy mama szu­ka­ła w to­reb­ce drob­nych na tacę, pu­ści­łam jej rękę i po­bie­głam za pro­ce­sją jak za kró­lew­skim or­sza­kiem. Za­trzy­ma­łam się do­pie­ro przy stra­ga­nie z dmu­cha­nym srebr­nym wie­lo­ry­bem. Wie­lo­ryb nie mógł od­pły­nąć do chmur. Słoń­ce zła­pa­ło go w fio­le­to­we i czer­wo­ne krę­gi, ośle­pi­ło mnie i pie­kło w po­licz­ki. Po­zło­ce­ni lu­dzie zni­ka­li mię­dzy brycz­ka­mi i sa­mo­cho­da­mi, zo­sta­wia­jąc po so­bie po­dłuż­ne cie­nie na mu­rze.

Pod drze­wem sta­ła wy­li­nia­ła lama. Śli­na cie­kła jej z py­ska. Lu­dzie pod­cho­dzi­li, wrzu­ca­li pie­nią­dze do pusz­ki przy­pię­tej łań­cu­chem do pło­tu i wsa­dza­li dzie­ci na grzbiet zwie­rzę­cia okry­ty wzo­rzy­stą der­ką, a pan w słom­ko­wym ka­pe­lu­szu pstry­kał im zdję­cia ta­kim spryt­nym apa­ra­tem, któ­ry od razu wy­plu­wał od­bit­ki. Lama smut­no spo­glą­da­ła spod dłu­gich rzęs. W jej oczach krę­ci­ły się przy­pa­lo­ne ża­ró­wecz­ki. Chcia­łam po­gła­skać jej strącz­ko­wą grzyw­kę, ale w tym mo­men­cie ktoś strze­lił z ka­pi­szo­na. Prze­stra­szo­na lama pod­sko­czy­ła, a ja ucie­kłam pod naj­bliż­szy stra­gan przy­kry­ty ce­ra­tą. Na ze­wnątrz sze­le­ści­ły fo­lie, gra­ły trąb­ki, pisz­czał­ki, na­krę­ca­ne za­baw­ki i har­mo­nij­ki. Za­tka­łam uszy i sie­dzia­łam pod stra­ga­nem, a ma­li­no­wy sok ka­pał pro­sto z ce­ra­ty na nową su­kien­kę.

Osy za­czę­ły krą­żyć wo­kół mo­ich war­ko­czy jak prąż­ko­wa­ne pi­ra­nie, spi­ja­ły sok z ró­ży­czek na ma­te­ria­le su­kien­ki i cią­gle ro­sły, i ro­sły. Jed­no osi­sko usia­dło mi na gło­wie i brzę­cza­ło za uchem. Po­ło­ży­łam się na su­chej zie­mi i za­pła­ka­łam:

– Mamo, mamo! Osy chcą mnie po­rwać! – Ale mamy nig­dzie nie było.

Ce­ra­ta uchy­li­ła się i uka­zał się Pan z Wą­si­kiem.

– Tu je­steś, ty, ty… – Wy­cią­gnął mnie spod stra­ga­nu i przy­tu­lił. – Od­pust­ni­co ty mała, gdzie się po­dzie­wa­łaś? Wszę­dzie cię szu­ka­łem.

– Puś, puś, tata! – za­pisz­cza­łam we­so­ło i ukrad­kiem wy­tar­łam za­smar­ka­ny nos o kla­pę jego ma­ry­nar­ki. Pan z Wą­si­kiem, chy­ba ze szczę­ścia, że po raz pierw­szy na­zwa­łam go tatą, pod­niósł mnie i za­krę­cił w po­wie­trzu. Zmru­ży­łam oczy i za­śmia­łam się gło­śno. Słoń­ce po­na­kłu­wa­ło osy, któ­re zmniej­szy­ły się do nor­mal­ne­go roz­mia­ru i od­le­cia­ły przez fio­le­to­we i czer­wo­ne krę­gi. Świa­tło ła­sko­ta­ło mnie jak woda pod­czas ką­pie­li w bali na po­dwór­ku. Zgłod­nia­łam i za­czę­łam żuć rą­bek pa­ska od su­kien­ki. Z ciem­nej wnę­ki przy­stan­ku wy­chy­li­ła się owi­nię­ta sznu­rem ob­wa­rzan­ków gło­wa mamy.

Jezusowa loteria

Wbrew za­ka­zo­wi mat­ki za­czę­łam sy­piać z Czar­nym. Czar­ny pach­niał sia­nem i mle­kiem, a na szyi miał śnież­no­bia­łą mapę Afry­ki. Przy­cho­dził do mnie w nocy, kładł się na pie­rzy­nie i mru­cząc, po­ru­szał łap­ka­mi tak, jak­by chciał ugnieść na niej droż­dżo­we cia­sto. Od­kąd zna­la­złam go na stry­chu, ży­łam z nim w dziw­nej sym­bio­zie: no­si­łam w swe­trze jak nie­mow­lę, pod­kra­da­łam dla nie­go śmie­ta­nę z kre­den­su, a w nie­dzie­lę od­da­wa­łam mu swo­je skrzy­deł­ko z ro­so­łu.

Całe lato włó­czy­łam się za nim po po­lach, bo Czar­ny po­ka­zy­wał mi inną geo­me­trię świa­ta, gdzie gra­ni­ce wy­ty­cza­ły nie mie­dze po­ro­śnię­te ostem i le­bio­dą, ka­mien­ne dro­gi, pło­ty, ścież­ki wy­ko­szo­ne lub wy­dep­ta­ne przez czło­wie­ka, ale świa­tło, dźwię­ki i ży­wio­ły. Na­uczy­łam się cho­dzić za Czar­nym po pu­sta­kach, sto­gach sia­na, wspi­nać się na pa­pie­rów­ki i cze­re­śnie, omi­jać ukry­te w ostrę­ży­nach ka­mion­ki1, gniaz­da szer­sze­ni, grzę­za­wi­ska i wny­ki w zbo­żu.

Po świę­tach Bo­że­go Na­ro­dze­nia Czar­ny za­czął mnie uni­kać. Po­ja­wiał się w domu tyl­ko na chwi­lę, kładł na pro­gu pół­ży­wą mysz, jak­by chciał tym ge­stem prze­pro­sić za swo­ją nie­obec­ność. W pierw­szy dzień zi­mo­wych fe­rii znik­nął na do­bre. Szu­ka­łam go pod plan­de­ka­mi i w pu­stych bok­sach po nu­triach u wuj­ka Lol­ka, gdzie lu­bił prze­sy­piać całe dnie, ale nig­dzie go nie było.

Moim głów­nym po­dej­rza­nym w spra­wie znik­nię­cia Czar­ne­go był wu­jek Lo­lek, któ­ry kil­ka mie­się­cy temu za­ła­twił so­bie wór cu­kru, ukrył go w szo­pie za wę­glem, a Czar­ny urzą­dził so­bie w tym cu­krze ku­we­tę. Po­bie­głam do wuj­ka uzbro­jo­na w wia­trów­kę ojca, wy­mie­rzy­łam w nie­go i po­wie­dzia­łam, żeby na­tych­miast od­da­wał mi Czar­ne­go, bo nie po­zwo­lę prze­ro­bić kot­ka na skór­ki i kieł­ba­sę jak te śmier­dzą­ce nu­trie. Wuj­ka naj­pierw za­mu­ro­wa­ło, a po­tem ro­ze­śmiał się tak, że omal nie wpadł do becz­ki z ki­szo­ną ka­pu­stą. Z wdzięcz­no­ści za to, że roz­we­se­li­łam go z sa­me­go rana, po­czę­sto­wał mnie cu­kier­ka­mi.

Na­za­jutrz o świ­cie za­gad­nę­łam mle­cza­rza, któ­ry za­trzy­mał ko­nia przy na­szym go­ściń­cu i wcią­gał ha­kiem bań­ki na fur­man­kę.

– Nie wi­dział pan gdzieś Czar­ne­go?

– Kogo?

– Czar­ne­go kota.

– Tfu, na psa urok, tego ino bra­ko­wa­ło, żeby ja­kiś czor­ny ko­cur prze­le­cioł mi dziś dro­gę, ale cze­koj no, przy most­ku szwę­doł się ja­kiś ła­cia­ty.

– Ła­cia­ty to nie, ale jak­by pan wi­dział gdzieś czar­ne­go, to niech pan da znać.

– E, Wio­lit­ko, cze­koj, mom tu coś dla cie­bie. – Po­dał mi se­rek wa­ni­lio­wy ze spół­dziel­ni, po­na­glił ko­nia i od­je­chał.

Błą­ka­łam się jesz­cze ze dwie go­dzi­ny po Hek­ta­rach, za­glą­da­łam do ry­nien i w kępy wi­kli­ny. W koń­cu zmar­z­nię­ta po­szłam do domu. Oj­ciec wró­cił z pra­cy, sie­dział na wer­sal­ce, mo­czył zzięb­nię­te nogi w cie­płej wo­dzie z solą i stru­gał spła­wik z pian­ki po­li­me­ro­wej. Po ci­chu, tak aby mnie nie za­uwa­żył, wdra­pa­łam się po dra­bi­nie na strych, za­ko­pa­łam się w sia­nie i pró­bo­wa­łam zna­leźć ja­kiś ślad po Czar­nym: strzęp sier­ści, piór­ko, sko­rup­kę jaj­ka.

– Co tam ro­bisz na gó­rze w taki ziąb?! – za­wo­łał oj­ciec.

– Cze­kam na Czar­ne­go, tato. Nie ma go już trzy dni.

– Złaź, bo za­mar­z­niesz. Chcesz, to upie­cze­my kar­to­fle w po­piel­ni­ku.

– Nie zej­dę, do­pó­ki Czar­ny nie wró­ci.

– No złaź. Wiem, co się z nim sta­ło.

Zbie­głam po dra­bi­nie tak szyb­ko, jak­bym z niej sfru­wa­ła. Całe szczę­ście, że o naj­niż­sze szcze­ble opar­ty był wo­rek owsa, bo spa­da­jąc, wy­bi­ła­bym so­bie ostat­nie mle­cza­ki. Usia­dłam w ką­cie przy cho­in­ce i cze­ka­jąc na wia­do­mo­ści o Czar­nym, mię­to­li­łam z ner­wów po­de­schnię­te świer­ko­we igieł­ki, ale oj­ciec mil­czał. Do­ma­lo­wał ostat­ni ja­skra­wo­żół­ty pa­sek na spła­wi­ku, odło­żył go na „Try­bu­nę Ludu” przy pie­cu i usiadł na­prze­ciw­ko mnie.

– No… jak by ci tu…. – za­czął. – Trzy dni temu Czar­ny chciał wy­cią­gnąć łeb ryby z pu­łap­ki na piż­ma­ka i uto­pił się w sta­wie – wy­re­cy­to­wał jed­nym tchem i spoj­rzał na mnie za­nie­po­ko­jo­ny.

Po­ło­ży­łam się na wer­sal­ce i od­wró­ci­łam do sło­mian­ki. Przez na­stęp­ny ty­dzień do ni­ko­go się nie od­zy­wa­łam, tyl­ko szep­ta­łam coś do sie­bie. Niby nie było w tym nic dziw­ne­go, bo wszy­scy w domu coś szep­ta­li albo śpie­wa­li pod no­sem. Na przy­kład bab­cia nad stol­ni­cą przy dro­bie­niu klu­sek na za­cier­kę po­wta­rza­ła Li­ta­nię lo­re­tań­ską; „Mat­ko Ja­kaś­tam, Mat­ko Ja­kaś­tam” szep­ta­ły za nią ścia­ny i szkla­na kura na jaj­ka; „Mat­ko Ja­kaś­tam, Mat­ko Ja­kaś­tam” po­wta­rza­ły ma­kat­ki, lu­stra, wy­sta­ją­ce sprę­ży­ny z wer­sal­ki usta­wio­nej na czte­rech brzo­zo­wych koł­kach; oj­ciec nu­cił pio­sen­ki Pre­sleya i wię­zien­ne bal­la­dy, jak Czar­ny chleb, czar­na kawa, im­pro­wi­zu­jąc na li­ściu lipy albo na ban­dżo; mama śpie­wa­ła „Sia­dła psz­czół­ka na ja­bło­ni”, ale tyl­ko wte­dy, kie­dy była zde­ner­wo­wa­na; dzia­dek za­czy­nał wy­do­by­wać rano ka­mień wa­pien­ny w ka­mion­ce od za­ka­za­nej pio­sen­ki „Pierw­sze­go wrze­śnia Hi­tler zu­chwa­ły świat za­wo­jo­wać obie­cał cały”. Ale gdy ja ga­da­łam lub śpie­wa­łam do sie­bie, wszy­scy zer­ka­li na mnie zdzi­wie­ni, a mama po­da­wa­ła mi na ły­żecz­ce co­raz wię­cej kro­pli mi­lo­car­di­nu.

W dru­gi ty­dzień fe­rii sie­dzia­łam przy oknie i pod­le­wa­łam pe­lar­go­nie ostu­dzo­nym wy­wa­rem z mię­ty. Bo­lał mnie brzuch, bo w ta­jem­ni­cy przed ro­dzi­ca­mi i z tę­sk­no­ty za Czar­nym zja­dłam pła­ty wap­na ze ścia­ny i frędz­le z na­rzu­ty.

Od mo­je­go cie­płe­go od­de­chu mię­dzy krysz­ta­ło­wy­mi pa­pro­cia­mi szro­nu na szy­bie po­wsta­ła szpar­ka. Wy­glą­da­łam przez nią na po­dwór­ko. Po go­dzi­nie za­skrzy­pia­ła furt­ka. Usły­sza­łam gło­sy przy­ja­ciół z kla­sy – Ju­sty­na i Wiel­ki Wi­tek za­ga­dy­wa­li mamę, któ­ra wy­sy­py­wa­ła po­piół z po­piel­ni­ka na ścież­kę, czy nie wy­bie­ram się dziś na re­ko­lek­cje do ba­zy­li­ki Świę­te­go An­to­nie­go.

– Wiol­ka chy­ba nie pój­dzie z wami – do­szedł mnie za­chryp­nię­ty głos mat­ki. – Boli ją brzuch.

– Ale psze pani, dziś po re­ko­lek­cjach bę­dzie lo­te­ria – prze­rwał jej Wiel­ki Wi­tek.

– Jaka lo­te­ria?

– No, lo­so­wa­nie po­świę­co­nej fi­gu­ry – wy­ja­śni­ła Ju­sty­na.

– To może sami jej o tym po­wie­cie?

– Nie mu­szą mi nic mó­wić. – Wy­szłam na dwór opa­tu­lo­na po uszy weł­nia­ną chu­s­tą. – Idę z nimi.

Mama wy­glą­da­ła na zdzi­wio­ną moim na­głym ozdro­wie­niem, ale nic nie po­wie­dzia­ła. Po­grze­ba­ła gu­mia­kiem w cie­płym po­pie­li­sku, wo­kół któ­re­go lśni­ło za­ko­le bru­nat­nej tra­wy, pod­nio­sła okop­co­ny gwóźdź, od­rzu­ci­ła go w kie­run­ku hał­dy pia­sku i za­wró­ci­ła do domu.

Po po­łu­dniu elek­trow­nia Ła­gi­sza ogło­si­ła przez ra­dio dzie­sią­ty sto­pień za­si­la­nia. W ca­łej pa­ra­fii wy­łą­czo­no prąd i w ko­ście­le było zim­no jak w psiar­ni. Po­nad set­ka dzie­ci wy­sy­ła­ła ob­łocz­ki pary pod skle­pie­nie, gdzie, jak w ba­la­toń­skim je­zio­rze, pły­wa­li opa­śli świę­ci. Tyl­ko kil­ka świec przy oł­ta­rzach oświe­tla­ło trzy nawy. Wi­deł­ki za­cho­dzą­ce­go słoń­ca prze­bi­ja­ły gli­nia­ne­go Je­zu­sa, któ­ry stał na co­ko­le w błę­kit­nej sza­cie z ser­cem ople­cio­nym ko­ro­ną cier­nio­wą. Sta­łam w bocz­nej na­wie i ob­ser­wo­wa­łam mysz błą­dzą­cą w la­bi­ryn­tach po­zła­ca­nych stiu­ków.

Pod ko­niec re­ko­lek­cji wrzu­ci­li­śmy kart­ki z pie­cząt­ka­mi pa­ra­fii do drew­nia­nej urny. Kil­ku­let­nia dziew­czyn­ka prze­bra­na za anio­ła wy­bra­ła je­den los i po­da­ła go wi­ka­re­mu. Za­pa­dła ci­sza. Włą­czy­li prąd. Świa­tło ra­zi­ło nas w oczy. Szum elek­trycz­nych dmu­chaw spły­nął na ko­ściół jak po­top. Ksiądz wy­re­cy­to­wał moje na­zwi­sko. Echo jego gło­su od­bi­ło się od wo­tów. Z wra­że­nia po­łknę­łam gumę do żu­cia, któ­rą do­sta­łam od Wiel­kie­go Wit­ka. Or­ga­ni­sta za­śpie­wał Bar­kę: „O Pa­nie, to Ty na mnie spoj­rza­łeś. Two­je usta dziś wy­rze­kły me imię”. Dzie­ci roz­stą­pi­ły się. Ju­sty­na wy­pchnę­ła mnie na śro­dek ko­ścio­ła. Kro­czy­łam w zło­tej po­świa­cie aż do sa­me­go oł­ta­rza. Wi­ka­ry po­dał mi stu­łę do uca­ło­wa­nia, a po­tem po­są­żek Je­zu­sa. Ktoś zła­pał mnie za sznu­rek od rę­ka­wi­czek i po­pro­wa­dził na ko­ry­tarz. Wy­szłam na dwór w asy­ście dzie­ci z Hek­ta­rów, za­po­mi­na­jąc o za­mo­cze­niu pal­ców w świę­co­nej wo­dzie.

Za­wi­nę­łam fi­gu­rę w weł­nia­ną chu­s­tę i na zmia­nę z Ju­sty­ną i Wiel­kim Wit­kiem tasz­czy­li­śmy ją o zmro­ku czte­ry ki­lo­me­try na Hek­ta­ry. Brył­ki za­mar­z­nię­te­go śnie­gu wpa­da­ły nam do ko­za­ków. Ręce mie­li­śmy zzięb­nię­te, ale nie zwra­ca­li­śmy na to uwa­gi. By­li­śmy tak pod­eks­cy­to­wa­ni wy­gra­ną, że że­gna­li­śmy się przed wszyst­ki­mi ka­plicz­ka­mi, świę­tym źró­deł­kiem, a Wiel­ki Wi­tek prze­że­gnał się też przed wil­lą dy­rek­tor­ki na­szej pod­sta­wów­ki, tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­by przez dziu­rę w ogro­dze­niu wy­sko­czył jej do­ber­man.

Po­że­gna­łam się z przy­ja­ciół­mi przy stud­ni i po­bie­głam go­ściń­cem na po­dwór­ko. Po­sta­łam chwi­lę na gan­ku i od­wi­nę­łam fi­gu­rę z chu­s­ty. We­szłam do ja­snej izby jak ksiądz po ko­lę­dzie, po­sta­wi­łam Je­zu­sa na sto­le. Aku­rat w na­szym domu była wie­czor­ni­ca wy­skub­ków i wszyst­kie ko­bie­ty, któ­re po­ma­ga­ły bab­ci drzeć pie­rze, za­nie­mó­wi­ły na mój wi­dok. Po chwi­li odło­ży­ły prze­ta­ki z pu­chem na krze­sła, uklę­kły na pod­ło­dze za­sy­pa­nej bia­ły­mi sto­si­na­mi piór i za­czę­ły od­ma­wiać mo­dli­twy. Nie zdą­ży­ły jed­nak zmó­wić dwóch dzie­sią­tek ró­żań­ca, gdy do na­szych okien za­pu­ka­li ich za­nie­po­ko­je­ni mę­żo­wie.

Póź­no w nocy, gdy wszyst­kie ko­bie­ty po­roz­cho­dzi­ły się do do­mów, przez uchy­lo­ne drzwi sły­chać było spo­koj­ne od­de­chy śpią­cych ro­dzi­ców, a w pie­cu przy­ga­sał ogień, prze­nio­słam fi­gu­rę do sto­ło­we­go i usta­wi­łam ją na kroch­ma­lo­nej ser­wet­ce, któ­ra do tej pory była sie­dli­skiem szkla­nej kury na jaj­ka i zde­chłych much. Owi­nę­łam się pie­rzy­ną, bo w lu­tym osiem­dzie­sią­te­go pierw­sze­go był strasz­ny ziąb, i tak dłu­go sta­łam na bacz­ność w ciem­no­ści, aż po­sąg uniósł się lek­ko nad ser­wet­ką. Wte­dy ze­bra­łam się na od­wa­gę i za­py­ta­łam Je­zu­sa, czy nie mógł­by wskrze­sić mo­je­go Czar­ne­go.

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE sp. z o.o.www.czar­ne.com.pl

Se­kre­ta­riat: ul. Koł­łą­ta­ja 14, III p., 38-300 Gor­li­cetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75e-mail: ma­te­usz@czar­ne.com.pl, to­masz@czar­ne.com.pl, do­mi­nik@czar­ne.com.pl, ho­no­ra­ta@czar­ne.com.pl, ewa@czar­ne.com.pl

Re­dak­cja: Wo­ło­wiec 11, 38-307 Sę­ko­watel. +48 18 351 00 70e-mail: re­dak­cja@czar­ne.com.pl

Se­kre­tarz re­dak­cji: mal­go­rza­ta.kur@czar­ne.com.pl

Dział pro­mo­cji: ul. An­der­sa 21/56, 00-159 War­sza­watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agniesz­ka@czar­ne.com.pl, anna@czar­ne.com.pl, do­ro­ta@czar­ne.com.pl, zo­fia@czar­ne.com.pl

Dział mar­ke­tin­gu: ka­ta­rzy­na@czar­ne.com.pl

Dział sprze­da­ży: irek.grad­kow­ski@czar­ne.com.pltel. 504 564 092, 605 955 550agniesz­ka.wil­czak@czar­ne.com.pl

Au­dio­bo­oki i ebo­oki: Iza­be­la Re­gól­ska, iza@czar­ne.com.pl

Wo­ło­wiec 2014Wy­da­nie I