Grypa. Sto lat walki - Jeremy Brown - ebook

Grypa. Sto lat walki ebook

Jeremy Brown

4,7
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy jesteśmy gotowi na następną epidemię?

W stulecie śmiercionośnej pandemii z 1918 roku, „hiszpanki”, która zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi, Jeremy Brown zgłębia budzącą grozę i złożoną historię wirusa grypy, przybliża obecny stan badań i pyta o przyszłość.

Choć obecnie grypę na ogół uważa się za niegroźną chorobę, w Stanach Zjednoczonych nadal zabija ona rokrocznie ponad trzydzieści tysięcy osób. Ze względu na zdolność do mutacji i zaraźliwość należy więc ją uznać za realne zagrożenie dla świata.  

Autor, amerykański lekarz i dziennikarz, interesująco opisuje odkrycie i wskrzeszenie wirusa pochodzącego z zamrożonych ciał ofiar epidemii 1918 roku. Omawia kontrowersje związane ze szczepionkami i lekami przeciwwirusowymi, takimi jak Tamiflu, oraz komentuje rolę władz w przygotowaniach do wybuchu pandemii. Mimo że od apokalipsy z 1918 roku upłynęło sto lat i medycyna może się pochwalić ogromnymi osiągnięciami, Brown ostrzega, że wciąż nie ma odpowiedzi na najistotniejsze pytania dotyczące wirusa grypy. 

Nie wiemy, kiedy i gdzie nastąpi kolejna pandemia, ale wiemy, że nadejdzie. 

"Bohaterką książki jest grypa, znany od wieków postrach ludzkości, choroba atakująca bez względu na wiek, pochodzenie czy statu społeczny. Zawsze była, jest i będzie. To znakomita opowieść o historii grypy ze zgrabnie wplecionymi faktami naukowymi. Świetnie się czyta - jednym tchem. Polecam"
Dr hab. Iwona Paradowska - Stankiewicz, epidemiolog

Grypa w sposób fascynujący, a zarazem przystępny ukazuje historię jednej z najbardziej śmiertelnych chorób na świecie. Jest aktualna i ciekawa, wciągająca i otrzeźwiająca”.
David Gregory, analityk polityczny CNN

„Porywająca historia, od wielkiej pandemii w 1918 roku po najnowsze ataki wirusa grypy, nadaje całkiem nową perspektywę naszej walce z tą chorobą. Oparta na solidnych podstawach naukowych, a przy tym niepozbawiona humoru książka przywołuje wielkie osiągnięcia współczesnej medycyny, jak również zagrożenia, przed jakimi stajemy w każdym sezonie grypowym”.
Doktor Gail D’Onofrio, profesor na Wydziale Medycyny Ratunkowej, Yale School of Medicine

„Autor podąża śladami liczącej miliony lat historii wirusa, opisuje próby jego zrozumienia i przezwyciężenia, przypomina dzieje jego bezlitosnych ataków […]. Solidna książka popularnonaukowa”.
Magazyn „Kirkus Reviews”
Jeremy Brown, doktor nauk medycznych, ukończył University College London Medical School, a następnie specjalizował się w medycynie ratunkowej w Bostonie. Był dyrektorem Wydziału Medycyny Ratunkowej George Washington University, zanim podjął pracę w Narodowym Instytucie Zdrowia w Stanach Zjednoczonych, gdzie obecnie pełni funkcję dyrektora Office of Emergency Care Research. Jego opinie publikowały „New York Times” i „Washington Post”, pisuje też do magazynu „Discover”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 364

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria: MUNDUS. Fenomeny

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Na okładce: Walter Reed Hospital Flu Ward, fot. Photo Harris & Ewing Photographers,1918–1919, Wikimedia

Tytuł oryginału: Influenza: The Hundred-Year Hunt to Cure the Deadliest Disease in History

Copyright © 2018 by Dr. Jeremy Brown First published in English by Touchstone, a Division of Simon & Schuster, Inc.

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2019 All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4705-7

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663-23-80, fax 12 663-23-83

Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: [email protected]

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Dedykuję zmarłemu i żyjącej

Pamięci szeregowego Roscoe’a Vaughanaz Buffalow stanie Nowy Jork, zmarłego na grypę 26 września 1918 rokuw Camp Jackson w Karolinie Południowej. Jego śmierć pomogła zrozumieć wirusa, który go zabił, jak miliony innych.

Autumn Reddinger, której walka z grypą jest lekcją osobistej odwagi i tryumfu współczesnej medycyny.

Aby zapobiec szerzeniu się hiszpańskiej grypy, używaj chusteczki przy kichaniu, kaszlu i odpluwaniu. Unikniesz niebezpieczeństwa, jeśli wszyscy będą tego przestrzegać.

Tabliczkiw filadelfijskich środkach komunikacji, październik 1918

Nic nie da się porównać z grypą w kategoriach ryzyka.

Tom Frieden, były dyrektor Centers for Disease Control and Preventions, styczeń 2017

PROLOG

AUTUMN

Autumn Reddinger była śmiertelnie chora1. Jej płuca przestały pracować. Serce było tak słabe, że nie mogło pompować krwi do układu krążenia. Przy życiu utrzymywało ją tylko płucoserce. Leżała jak martwa na oddziale intensywnej terapii. Rodzice wezwali księdza, by udzielił jej ostatniego namaszczenia. Jak powiedzieć dzieciom, że mama, wychowująca je samotnie, właśnie umiera na grypę, powszechnie lekceważoną jako błaha niedyspozycja? Że pełna życia młoda kobieta, która dwa razy w tygodniu chodziła na siłownię, teraz, w grudniu 2013 roku, znalazła się u progu śmierci?

W okolicach Bożego Narodzenia była trochę przeziębiona, lecz wypoczęła przez święta, które spędziła z rodzicamii dwójką dzieciw swoim domu w Pensylwanii. Kiedy dwa dni później poczuła się już dużo lepiej, wybrała się na obiad ze swoim przyjacielem Joe. Po powrocie do domu zaczęła wysyłać do niego esemesy, które były chaotyczne i pozbawione sensu. Podczas obiadu zachowywała się zupełnie normalnie i Joe wiedział, że nie piła alkoholu. Zaniepokojony, wsiadł do samochodu i pojechał zobaczyć, co się z nią dzieje. Autumn była słaba i oszołomiona. Zadzwonił więc do jej rodziców z prośbą, by zajęli się dziećmi, a sam odwiózł ją do miejscowego szpitala w Punxsutawney. W izbie przyjęć Autumn powiedziała pielęgniarkom, że jej płuca płoną.

Lekarz dyżurny przeprowadził wszystkie potrzebne badania: osłuchowo płuca wydawały się czyste, tętno i ciśnienie krwi nie budziły najmniejszych zastrzeżeń. Autumn nie miała gorączki, prześwietlenie nie wykazało infekcji w płucach. Wyniki badania krwi mieściły się w normie, a szybki test na obecność wirusa grypy dał wynik negatywny. Coś jednak było nie w porządku, więc na wszelki wypadek skierowano ją na obserwację szpitalną i podano antybiotyki.

Stan Autumn szybko się pogarszał. W ciągu kilku następnych godzin coraz bardziej traciła orientację i miała coraz większe trudności z oddychaniem. Wydawało się, że antybiotyki nie pomagają. Personel powiadomił Mercy Hospital w Pittsburghu, odległy o dwie godziny jazdy samochodem. Wtedy już stan Autumn był krytyczny. Ponieważ przewóz karetką pogotowia stanowił zbyt wielkie ryzyko, Mercy Hospital wysłał śmigłowiec ratunkowy. Zanim helikopter przybył na miejsce, Autumn nie mogła już samodzielnie oddychać. Po podaniu środków uspokajających w jej tchawicy umieszczono rurkę i podłączono ją do respiratora.

W Mercy Hospital zawieziono ją wprost na oddział intensywnej terapii. Zaczęła pluć krwią, a dostarczenie wystarczającej ilości tlenu, by utrzymać ją przy życiu, stało się prawie niemożliwe. Prześwietlenie wykazało, że płuca, których wygląd i odgłosy jeszcze przed kilkoma godzinami nie odbiegały od normy, teraz są wypełnione ropą i płynem. Podano więcej antybiotyków i kroplówkę, aby powstrzymać spadek ciśnienia krwi. O pierwszej po południu personel oddziału intensywnej terapii wezwał na pomoc doktora Holta Murraya, który jako lekarz medycyny ratunkowej specjalizował się w leczeniu przypadków krytycznych. Był dla Autumn ostatnią nadzieją.

Murray miał doświadczenie w stosowaniu metody ECMO. ECMO, czyli pozaustrojowe utlenowanie krwi, to termin medyczny oznaczający zastosowanie płucoserca. Urządzenie to odprowadza z organizmu ciemną, „zużytą” krew, usuwa z niej dwutlenek węgla i wpompowujez powrotem krew natlenioną, czerwoną i zdrową. Technikę tę stosuje się podczas przeszczepów serca i płuc. Ponieważ płuca Autumn przestały działać, podłączono urządzenie, które miało je zastąpić.

Kiedy Murray informuje rodzinę o zamiarze poddania chorego procedurze ECMO, ma niewiele czasu – niekiedy zaledwie parę minut – aby wyjaśnić jej działanie i uzyskać zgodę. „Nie sądzę, aby istniało inne wyjście – mówi wówczas, lecz nie ukrywa zastrzeżeń – ECMO jest metodą ratującą życie, niemniej jednak wiążą się z nią różne powikłania”.

Rodzinyw takich okolicznościach na ogół nie potrafią podjąć świadomej decyzji i zdają się na opinię lekarza. Rodzice Autumn, którzy przybyli do Mercy Hospital, zgodzili się na plan z ECMO.

Murray niezwłocznie wbił Autumn wielką igłę w żyłę w pachwinie. Tą drogą krew popłynęła do urządzenia, w którym była poddawana oczyszczaniu i natlenianiu. Drugą igłą, tkwiącą w szyi pacjentki, powracała do układu krążenia. Po niedługim czasie poziom tlenu we krwi się zwiększył. Wtedy jednak ustała akcja serca.

Murrayz zespołem pielęgniarek i specjalistów rozpoczął ciąg­ły masaż klatki piersiowej i wstrzyknął Autumn epinefrynę, aby przywrócić czynność serca. Na chwilę się to udało. Kolejne zatrzymanie. Więcej epinefryny. Serce ruszyło, lecz jego praca była ledwie wyczuwalna. Obraz USG uwidocznił, że osiąga mniej niż 10 procent swojej mocy. Nie było już zdolne pompować krwi do naczyń krwionośnych.

Lekarze używają często mało eleganckiego określenia, mówiąc o pacjentachw takim stanie, jak Autumn, że są „na wykończeniu”. Tak szorstko i bez ogródek dają wyraz poczuciu beznadziejności, gdy wszelkie próby ratowania chorego kończą się niepowodzeniem. Autumn była „na wykończeniu”.

Choć początkowy test na obecność wirusa grypy dał wynik ujemny, Murray powtórzył go przy użyciu bardziej czułej ­techniki. W organizmie Autumn wykryto wirus H1N1, ten sam, który w 2009 roku wywołał epidemię świńskiej grypy. W ciągu paru godzin zniszczył jej płuca i zaatakował mięsień sercowy. Urządzenie EMCO, które przejęło rolę płuc, już nie wystarczało. Teraz musiało jeszcze zastąpić niewydolne serce. Wymagało to jednak zmiany ustawień aparatury, a to oznaczało konieczność przewiezienia Autumn cztery przecznice dalej, do szpitala uniwersyteckiego, by powierzyć ją kardio-torakochirurgowi. Murray towarzyszył jej, siedząc z tyłu karetkii uważnie kontrolując parametry przenośnego płucoserca. Autumn znalazła się natychmiast w sali operacyjnej. Chirurg przeciął jej mostek piłą chirurgiczną i po otwarciu klatki piersiowej w prawym przedsionku serca umieścił cewnik. Drugi cewnik założono bezpośrednio do aorty i ponownie scalono mostek. Autumn miała teraz na piersi długą, pionową ranę i dwa grube przewody podłączone do aparatury. To oznaczało koniec drogi. Nie było już innych urządzeń ani lepszych metod czy heroicznych prób, jakich mógłby się podjąć Murray.

Rodzice Autumn, Gary i Bambi, siedzieli ze swoim pastorem w małej poczekalni dla rodzin obok oddziału intensywnej terapii. „Modliliśmy się wspólnie – opowiada Gary. W pewnej chwili pastor powiedział nam, że zobaczył dwa anioły i że wszystko będzie dobrze”.

Pastor miał rację. Stan Autumn się ustabilizował. Jej serce, nadwerężone przez wirus grypy, w ciągu kilku dni wróciło do normy. Antybiotyki przezwyciężyły wtórne bakteryjne zapalenie płuc, ustały nagłe spadki ciśnienia. Dziesiątego stycznia 2004 roku odłączono ją od płucoserca, nadal jednak otrzymywała leki uspokajające i pozostawała pod respiratorem. Po tygodniu jej stan poprawił się w takim stopniu, że mogła opuścić oddział intensywnej terapii. Po miesiącu stopniowej poprawy, 13 lutego, wypisano ją ze szpitala w Pittsburghui skierowano do ośrodka rehabilitacyjnego bliżej domu. Pokonała grypę, lecz musiała stoczyć jeszcze jedną batalię. Po długotrwałym pobycie na oddziale intensywnej terapii u wielu pacjentów występuje głębokie uogólnione osłabienie. W klinice rehabilitacyjnej Autumn na nowo uczyła się chodzić, wspinać na schody i wykonywać najróżniejsze codzienne czynności, które przedtem były dla niej zupełnie oczywiste. Po dwóch tygodniach rygorystycznych ćwiczeń zakończyła rehabilitację i wróciła do domu. Jesienią 2014 roku, po dziewięciu miesiącach od zarażenia grypą, była wreszcie dość silna, by znów podjąć pracę. Rachunki za leczenie sięgały kwoty 2 milionów dolarów, lecz na szczęście miała korzystne ubezpieczenie zdrowotne i musiała dopłacić zaledwie 18 dolarów.

Wyszła z chorobyz bliznami na szyi i klatce piersiowej. Wskutek uszkodzenia nerwu przez wkłucia w pachwinę nie może poruszać lewą stopą w kostcei czasami drętwieje jej lewa noga. Jednak ocalenie Autumn i jej powrót do zdrowia były tryumfem współczesnej medycyny. Przeżyła, ponieważ miała w pobliżu placówkę medyczną, która mogła jej zapewnić najlepsze z możliwych obecnie sposobów leczenia.

Losy Autumn potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdyby zachorowała podczas pandemii grypy w 1918 roku, najstraszniejszej z odnotowanychw historii. Za najskuteczniejszy środek uważano wówczas aspirynę, był to jednak lek nowy, słabo znany i podawany często w śmiertelnych dawkach. Z rozpaczyi niewiedzy zrodziło się wiele pożałowania godnych metod „leczenia”, od barbarzyńskiego puszczania krwi – do aplikowania toksycznych gazów. Szacuje się, że w wyniku pandemii zmarło od 50 do 100 milionów ludzi. Wśród mieszkańców Stanów Zjednoczonych było 675 tysięcy ofiar śmiertelnych, dziesięć razy więcej niż zginęło na polach bitew pierwszej wojny światowej, której zakończenie zbiegło się ze szczytem pandemii.

Grypa to coś, czego od czasu do czasu doświadcza każdy z nas: zimowy kaszel, gorączka, bóle mięśni i dreszcze, które zwalają nasz nóg na parę dni, a potem ustępują. Przeżywałem to zarówno jako pacjent, jak i jako lekarz. Jedyny raz znalazłem się na oddziale ratunkowym w roli pacjenta właśnie wtedy, gdy dopadła mnie wyjątkowo zjadliwa grypa. Majaczyłem w gorączce. Nie miałem siły, by się napić albo wstać z łóżka, byłem odwodniony. Nowoczesna medycyna, dzięki której pokonałem stosunkowo łagodną infekcję i która wyrwała Autumn ze szponów śmierci, nie zawsze jednak wystarczy. Grypa pozostaje seryjnym mordercą.

Wszyscy chcielibyśmy doczekać pełnego zwycięstwa nad rakiem lub chorobami serca. Oczywiście, żywię również takie nadzieje, ale jako lekarz medycyny ratunkowej pragnąłbym też czegoś znacznie skromniejszego: skutecznego środka do walki z grypą. Zwykliśmy traktować ją jako nic więcej niż wyjątkowo uciążliwe przeziębienie, jednak w Stanach Zjednoczonych choroba ta zabija co roku od 36 do 50 tysięcy ludzi2. To zdumiewające i przygnębiające dane. Są jednak jeszcze gorsze wiadomości: gdyby teraz zaatakował Stany Zjednoczone równie groźny szczep grypy jak podczas pandemii w 1918 roku, liczba śmiertelnych ofiar mogłaby przekroczyć 2 miliony3. Nie da się tego porównać z żadną wyobrażalną klęską żywiołową. Nie możemy też udawać, że nas to nie dotyczy. Na początku 2018 roku prasa ostrzegała, że tegoroczny sezon grypowy okazuje się „najgorszy od niemal dekady”4. Z całego kraju napływały doniesienia o śmierci młodych, zdrowych ludzi. Niektóre szpitale były tak przepełnione, że musiały ustawiać namioty polowe dla pacjentów z grypą albo odsyłać ich do domu.

Grypaz pewnością nie jest „cesarzem wszystkich chorób”, jak nazwał raka onkolog Siddhartha Mukherjee, jest jednak chorobą wszystkich imperiów. Towarzyszy nam od zarania dziejów, nawiedzając każdą cywilizację i społeczność w każdym zakątku świata.

Po roku 1918 kilkakrotnie mieliśmy do czynienia z groźnymi odmianami wirusów grypowych. Grypa Hongkong w 1997 roku spowodowała niewiele zgonów, ale tylko dlatego, że wybito 1,5 miliona zarażonych sztuk drobiu, zanim zaczęły szerzyć chorobę. Wroku 2003 zaatakował wirus SARS, który wywołał co najmniej 8 tysięcy zachorowań, z czego 10 procent okazało się śmiertelnych. Później pojawił się MERS, bliskowschodni zespół niewydolności oddechowej, którym w latach 2012–2015 zaraziło się 1400 osób5. Choroba przeniosła się na ludzi od zarażonych dromaderów. (Tutaj świeża wskazówka medyczna: zanim pociągniesz łyk, sprawdź, czy wielbłądzie mleko jest pasteryzowane). Wszystkie te wirusy rozwijały się w organizmach zwierzęcych6 (tak przypuszczamy) i w jakiś sposób przeskoczyły na człowieka – tak jak się to stało w 1918 roku (tak przypuszczamy). Nie wiemy, kiedy i gdzie nastąpi kolejna wirusowa pandemia, ale mamy pewność, że nadejdzie. Nie ulega wątpliwości, że jeśli się do niej nie przygotujemy, będziemy znów przeżywać ciężkie chwile.

Przez sto lat od pandemii z 1918 roku nasza wiedza o grypie bardzo się poszerzyła. Znamy jej kod genetyczny; wiemy, jak ulega mutacjom i jak wywołuje chorobę, ale nadal nie znamy skutecznego sposobu jej zwalczania. Dostępne leki przeciwwirusowe są raczej bezużyteczne, a szczepionka daje jedynie słabą ochronę. W dobrych latach jest skuteczna w 50 procentach, ale wroku 2018 wynik okazał się jeszcze gorszy, szczepienie uchroniło zaledwie jedną trzecią tych, którzy się mu poddali7.

Zaledwie stulecie dzieli nas od światowego kryzysu zdrowotnego, który przyniósł więcej ofiar śmiertelnych niż jakakolwiek inna znana w historii choroba. To, czego nauczyliśmy się dotychczas, wystarczy, żeby nas przestraszyć i zmotywować, może jednak okazać się niewystarczające do powstrzymania wybuchu następnej pandemii. Ze względu na jej zagadkowość, zdolność do mutacji i zaraźliwość należy uznać grypę za jednego z najniebezpieczniejszych wrogów ludzkości. Lekcja zroku 1918 może być naszym jedynym zabezpieczeniem przed śmiertelnymi skutkami choroby.

1

LEWATYWA, UPUST KRWI I WHISKY: CZYM DAWNIEJ LECZONO GRYPĘ

Wśród moich rozlicznych słabości nie ma większej niż ta do rosołu z kury. Kiedy byłem dzieckiem, nie mogłem się doczekać aż mama poda go w piątkowy wieczór. Do dzisiaj ta zupa budzi we mnie wspomnienia dorastania w Londynie i długich, deszczowych nocy w miesiącach zimowych. Przez wieki uważano rosół z kury za lekarstwo na kaszel i przeziębienie, gorączkę oraz dreszcze – wszystkie objawy grypy. Matka napominała mnie, żebym zjadał zupę do końca, bo dzięki temu zimą nie zachoruję. Był to najsmaczniejszy środek zapobiegawczy, jaki tylko można sobie wyobrazić.

Wiele lat później, kiedy studiowałem medycynę w Londynie, natknąłem się na wyniki badań, które wskazywały, że rosół z kury rzeczywiście działa leczniczo. Artykuł opublikowano w 1978 roku w czasopiśmie „Chest”1, a jego tytuł brzmiał niemal równie smakowicie jak sama potrawa: Wpływ picia gorącej wody, zimnej wody i rosołu z kury na dynamikę przepływu śluzu i oporu przepływu powietrza przez jamę nosową.

Pulmonologowie będący autorami tego eksperymentu polecili zdrowym ochotnikom picie gorącej wody, zimnej wody lub gorącego rosołu, a następnie mierzyli poziom zmian związanych z drożnością nosa – czyli, jak podano w tytule, sprawdzali, jak szybko śluz i powietrze przechodzi przez jamę nosową. Badacze stwierdzili, że gorąca woda pomaga oczyścić zapchany nos, lecz rosół z kury zawiera jeszcze „dodatkową substancję”, dzięki której działa skuteczniej. Nie wyjaśniono, co jest tym tajemniczym składnikiem, przypuszczalnie jednak o zdrowotnych właściwościach rosołu decyduje odżywcze połączenie warzyw z mięsem.

Doktor Stephen Rennard z University of Nebrasca Medical Center przez kilkanaście lat prowadził badania nad rosołem z kury i wroku 2000 odkrył, że zupa według przepisu litewskiej babki jego żony łagodzi objawy przeziębienia w górnych drogach oddechowych poprzez hamowanie krążenia pewnego typu limfo­cytów, występujących w reakcji na zapalenie – rosół okazuje się więc swego rodzaju lekiem przeciwzapalnym2.

„Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że za sto lat wszystkie inne moje prace zostaną zapomniane, ponieważ staną się nieistotne albo przestarzałe – mówi Rennard na nagraniu na YouTube3, pozując w swojej kuchni obok gotującej żony. Wydaje się jednak, że artykuł o rosole będzie nadal cytowany”. Doktor sprawdził, babcia się zgodziła.

Czasami prastare mądrości prowadzą do sukcesów w medycynie. Chciałbym móc powiedzieć to samo o innych środkach, jakich próbowano w leczeniu grypy. Lewatywy. Rtęć. Kora drzew. Puszczanie krwi. Metody, od których mąci się w głowie i przewraca w żołądku. Masz szczęście, że nie urodziłeś się na początku XX wieku. Dzisiaj żaden poważny lekarz nie przepisałby takich środków, ale zaledwie sto lat temu należały one do ówczesnej wiedzy medycznej. Bardziej niż prymitywizm tych „terapii” może szokować jedynie fakt, że metody zgodne ze stanem nauki XXI wieku nie są wcale dużo bardziej nowoczesne.

Nie minęły jeszcze trzy lata od rezygnacji z urzędu pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych, gdy George Washington znalazł się na łożu śmierci. Zdesperowani lekarze sięgnęli po ostatnią deskę ratunku i otworzyli mu żyły, aby powstrzymać siejącą spustoszenie infekcję gardła. Washington wytrzymał czterokrotny upust krwi4, ostatni raz na kilka godzin przed zgonem.

„Odchodzę” – powiedział Washington do swojego sekretarza, Tobiasa Leara, na chwilę przed śmiercią.

„Zmarł z upływu krwi i braku powietrza” – stwierdził przyjaciel rodziny, lekarz William Thornton, który sugerował, że prezydenta można było uratować, przetaczając mu krew jagnięcia5.

Puszczanie krwi to praktyka polegająca na usuwaniu z organizmu większej ilości krwi, a wraz z nią – jak niegdyś uważano – toksyn i chorób. Od ponad dwóch tysięcy lat metoda ta należała do głównego nurtu medycyny. W czasach, gdy nie znano jeszcze skutecznych leków i zabiegów, właściwie niewiele więcej dało się zrobić. Jej początki sięgają V wieku p.n.e., wspomina o niej w swoich pismach żyjący w II wieku grecki lekarz Galen, który nauczał, że jest to ważne narzędzie niosące ulgę w chorobie. Upust krwi wielokrotnie przywołuje się w Talmudzie, dziele zawierającym żydowskie rozważania o prawie i etyce, ukończonym około 600 roku n.e. Metodę tę stosowano powszechnie w średniowieczu i później. Jedno z najpoważniejszych czasopism medycznych świata nosi nazwę „Lancet”, pochodzącą od podstawowego narzędzia używanego do tego zabiegu.

Puszczanie krwi nigdy nie pomagało. Prawdę mówiąc, było bardzo niebezpieczne – jak widać na przykładzie George’a Washingtona – ale nadal zalecano je w przypadku grypy jeszcze w pierwszych dekadach XX wieku. I to nie tylko jako metodę medycyny alternatywnej. Rekomendowali je lekarze na frontach pierwszej wojny światowej, patrząc, jak szeregi żołnierzy dziesiątkuje wróg w postaci drobnoustrojów. Co więcej, swoje doświadczenia w tej dziedzinie rozpowszechniali w znanych pismach medycznych, między innymi w tym, które nazywało się poetycko „Lancet”.

Trzej brytyjscy lekarze pełniący służbę w północnej Francji w grudniu 1916 roku, mniej więcej dwa lata przed wybuchem pandemii, opisywali chorobę6, która szerzyła się w obozach wojskowych, przynosząc katastrofalne skutki. Można pomyśleć, że wirus grypy urządził sobie swego rodzaju rekonesans, by później dokonać jeszcze większego spustoszenia. Lekarze byli przekonani, że choroba, którą nazwali „ropnym zapaleniem oskrzeli”, została wywołana przez wirus grypy, i zdawali relację ze swoich prób leczenia dotkniętych nią żołnierzy. Ich wysiłki kończyły się niepowodzeniem.

„Do tej pory – pisali – nie udało się nam odkryć niczego, co miałoby rzeczywisty wpływ na przebieg choroby”. I dalej: „Flebotomia pomagała pacjentom co najwyżej na bardzo krótki czas, choć jest możliwe, że sięgaliśmy po tę metodę nie dość wcześnie”.

Przy pobieżnym czytaniu artykułu łatwo przeoczyć tę wzmiankę. Tymczasem brytyjscy lekarze naprawdę próbowali flebotomii, jak w języku medycznym nazywa się upust krwi, lecz okazało się to nieskuteczne i sądzili, że być może próbowali tego sposobu zbyt późno w przebiegu choroby. Dwa lata później, w szczytowym okresie pandemii, inni brytyjscy lekarze wojskowi pisali o puszczaniu krwi pacjentom, ale tym razem twierdzili, że było ono pomocne, przynajmniej w niektórych przypadkach7.

Nie tylko Brytyjczycy puszczali krew pacjentom jeszcze w XX wieku. W 1915 roku nowojorski lekarz Heinrich Stern opublikował Theory and Practice of Bloodletting (Teoria i praktyka puszczania krwi). Choć podchodził krytycznie do przeprowadzania tego zabiegu w większości chorób, to jednak wierzył, że w pewnych stanach może on być pomocny.

„Popieram warunkowe stosowanie tego prastarego sposobu8 – pisał – ale uważam za konieczne wyjaśnić, że nie uznaję go bynajmniej za panaceum”8.

Stern z pewną rezerwą odnosił się do tego zalecenia jako podstawowej metody leczenia grypy, lecz prawie dziesięć lat później w czołowym amerykańskim czasopiśmie medycznym lekarze nadal opowiadali się za stosowaniem upustu krwi w zapaleniu płuc9, przekonani – bez śladu dowodów – że daje pozytywne rezultaty, gdy „zawodzą bardziej zachowawcze sposoby”.

Puszczanie krwi w leczeniu grypy w XX wieku stopniowo wyszło z mody10, ale inne dziwaczne i podejrzane środki nadal należały do medycznego repertuaru.

W 1914 roku ukazała się niewielka książeczka w czarnej oprawie autorstwa lekarza Arthura Hopkirka. Na okładce złotymi literami wypisano tytuł: Influenza. Its History, Nature, Cause and Treatment (Grypa. Jej historia, natura, przyczyna i leczenie). Wewnątrz znajduje się zbiór dziwacznych porad do zastosowania w leczeniu grypy11. Na gorączkę poczciwy doktor zaleca „przeczyszczenie”, na przykład przy użyciu środka o fantazyjnej nazwie „musująca magnezja”. Ciężkie przypadki grypy wymagały leków przeczyszczających o silnym działaniu, takich jak kalomel, wytwarzany z chlorku rtęci. Nie trzeba dodawać, że rtęć jest bardzo toksyczna.

Wśród rad Hopkirka można tu i tam znaleźć okruchy cennej wiedzy, na przykład obok trującej rtęci, podawanej na przeczyszczenie, radził stosowanie aspiryny pochodzącej z kory wierzbowej. (Aspiryny oczywiście używa się do dzisiaj, choć częściej sięga się po ibuprofen i paracetamol). To zalecenie mogło jednak przynieść więcej szkody niż pożytku, ponieważ lekarze nie wiedzieli jeszcze, jak bezpiecznie dawkować ów środek. Objawy przedawkowania aspiryny zaczynają się od dzwonienia w uszach, po czym następują zlewne poty i odwodnienie oraz przyspieszony oddech. Przy znacznym przedawkowaniu zbiera się płyn w płucach, co przypomina objawy samej grypy. Potem płyn zaczyna się gromadzić w mózgu i wywołuje jego obrzęk, czego skutkiem jest dezorientacja, zapaść, drgawki i śmierć. Podczas pandemii hiszpanki ludzie umierali nie tylko na grypę, umierali również z powodu przedawkowania aspiryny12.

Aspiryna miała w owym czasie szerokie zastosowanie, lecz wydaje się, że wielu lekarzy nie uświadamiało sobie związanych z nią zagrożeń. Doświadczeni lekarze z Delhi wyrażali zaniepokojenie, że ich młodsi koledzy w Bombaju i Madrasie nadużywają aspiryny, ale w Londynie pewien doktor praktykujący na Harley Street, ulicy słynącej z renomowanych gabinetów lekarskich, gorąco popierał stosowanie tego leku. Zalecał, by pacjenta „nasycać aspiryną w dawce dwudziestu granów* co godzinę przed dwanaście godzin, a następnie co dwie godziny”13. To sześć razy więcej niż maksymalna bezpieczna dawka – wręcz obłędna ilość leku.

Może to aspiryna podawana w wysoce toksycznych dawkach spowodowała tyle zgonów w czasie pandemii, a nie sama grypa? Nasuwa się tym samym trudne do przyjęcia wyjaśnienie śmierci14 nieproporcjonalnie wielu młodych ludzi, cieszących się poza tym dobrym zdrowiem – a więc tej części populacji, która w dzisiejszych czasach rzadko doświadcza ciężkiego przebiegu grypy.

Hopkirk radzi ponadto, aby przeciwko zapaleniu płuc zażywać „łyżeczkę balsamu zakonników albo garstkę liści eukaliptusowych”15z półkwartą wody. Balsam zakonników, gdybyście nie wiedzieli, zawiera benzoinę, żywicę występującą w korze różnych gatunków drzew. Na oddziale ratunkowym ciągle używałem benzoiny, którą smarowałem skórę wokół rany przed założeniem opatrunku. Benzoina sprawia, że opatrunek lepiej się trzyma, ale w leczeniu grypy jest bezskuteczna.

Hopkirk, jak wielu lekarzy w jego czasach, przeciwko grypie przepisywał także chininę16.

„Chinina – pisał z wielkim przekonaniem – to lek, który nie tylko wpływa na procesy wywołujące gorączkę, a związane z fermentacją, ale również wykazuje wyraźne właściwości odtruwające, działając na samego wirusa grypy”.

Znowu kora. Chinina pochodzi z chinowca, drzewa rosnącego w Ameryce Południowej. Rdzenna ludność używała jej przeciwko malarii, a w połowie XVII wieku zaczęto ją importować do Europy, gdzie stała się znana pod nazwą proszek jezuitów17 (bo członkowie tego zakonu przywieźli ją do Włoch). Jeszcze dziesięć lat temu chinina była najważniejszym lekiem przeciwko malarii18i nadal odgrywa istotną rolę w zwalczaniu tej choroby. Jak więc doszło do używania jej przeciw grypie?

Odpowiedź jest prosta. Malaria wywołuje gorączkę, tak samo jak grypa, a chinina ma działanie przeciwgorączkowe. Jeżeli łagodzi gorączkę w malarii, to dlaczego nie stosować jej przy każdej gorączce19? W ten sposób chinina stała się standardową bronią w arsenale środków do walki z grypą. Po wybuchu pandemii używano jej w Anglii20, w Stanach Zjednoczonych21i na kontynencie europejskim22. Najpopularniejszym produktem chininowym był specyfik o nazwie Grove’s Tasteless Chill Tonic, na którym jego twórca Edwin Wiley Grove zrobił majątek w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Reklamy prasowe w całym kraju zapewniały, że tonik „wzmacnia organizm przeciwko przeziębieniom i grypie”. Poprawia apetyt, nadaje policzkom rumieńców, przywraca siły życiowe i oczyszcza krew, „wzbogacając ją”. Niebawem daje się odczuć „ożywczy wzmacniający efekt”, a ponadto tonik Grove’a nie obciąża żołądka ani nie wywołuje „nerwowości i dzwonienia w głowie”23.

Chinina jednak nie zbija gorączki w taki sposób jak aspiryna i nie ma wpływu na gorączkę spowodowaną grypą. Co gorsza, w wysokich dawkach24 powoduje zaburzenia wzroku, a nawet ślepotę, dzwonienie w uszach i arytmię serca. W sumie chinina jest więc niebezpieczna i bezużyteczna w leczeniu grypy.

Dla nieszczęsnych pacjentów Hopkirka znalazło się jednak coś więcej niż tylko trująca rtęć i sok z kory. Na nudności i wymioty, które często występują przy grypie, doktor polecał niewielkie dawki wytrawnego szampana25. „Nic tak nie stawia na nogi po ataku grypy – pisał – jak dobre wino z bąbelkami”26.

Jeśli to już wydaje się trochę za wiele, to właśnie tak jest. Nawet sto lat temu środowisko medyczne uważało wskazówki Hopkirka w najlepszym razie za osobliwe. Anonimowy recenzent w „Journal of the American Medical Association”nie potrafił ukryć lekceważenia:

Zagraniczni lekarze, zwłaszcza Brytyjczycy, mogą uznać tę lekturę za możliwą do przyjęcia, a nawet pouczającą, ale Amerykanie znajdą taką samą ilość użytecznych informacji w podręcznikach szkolnych, nie narażając się na mdłości podczas czytania o coraz to innym cudownym środku. Zadziwiające, że wydawnictwo Scribner’s firmuje taką książkę27.

Istotnie zadziwiające. Lekarstwa rekomendowane przez Hopkirka nie były jednak wcale tak niezwykłe, jak mogłoby się wydawać. W rzeczywistości mieściły się z powodzeniem w głównym nurcie medycyny (nawet w Ameryce, wbrew twierdzeniom zrzędliwego krytyka).

Jednym z moich ulubionych przykładów walki z grypą jest dokumentacja pielęgniarska z 1936 roku, zachowana na pamiątkę przez rodzinę pacjenta i opublikowana po siedemdziesięciu latach28. W baterii specyfików, którymi przez trzy tygodnie dręczono chorego, znajdowały się: plaster gorczycowy (domowy środek rozgrzewający), aspiryna (przeciw gorączce), kodeina (przeciw kaszlowi), fenoloftaleina (rakotwórczy środek przeczyszczający), lek przeciwkaszlowy, olejek kamforowy, siedmiokrotna lewatywa (siedem razy!), rurki doodbytnicze (nie pytaj!), mleczko magnezowe (kolejny środek przeczyszczający; Boże zmiłuj się nad chorym!), urotropina (lek odkażający pęcherz moczowy) i nalewka z benzoiny. Pacjent otrzymał co najmniej pięć przepisanych dawek whisky i czternaście dawek rycyny. Siedmiokrotna lewatywa mog­ła być naprawdę uzasadniona, ponieważ podano mu co najmniej trzydzieści dziewięć dawek kodeiny, która powstrzymuje kaszel, ale jednocześnie działa zapierająco.

Pamiętajmy, że było to dwadzieścia lat po wielkiej pandemii grypy, a pacjentów nadal leczono balsamem zakonników i rycyną. Jak możemy wnioskować z książki Hopkirka wydanej w 1914 roku – i z dokumentacji medycznej tego nadmiernie leczonego pacjenta – doktorzy atakowali grypę przeróżnymi lekami ludowymi, które w najlepszym razie nie skutkowały, a w najgorszym okazywały się trucizną.

Część z nich była przynajmniej pochodzenia organicznego, jak palona skórka pomarańczowa i posiekana cebula do odkażania pomieszczeń29. Wielu lekarzy samodzielnie sporządzało własne specyfiki i zachęcało do ich stosowania, powołując się na statystyki, w które trudno uwierzyć. W lutym 1919 roku doktor Bernard Maloy z Chicago donosił, że leczył 225 chorych na zapalenie płuc i nie stracił ani jednego30. Stosował kurację, na którą składało się dziesięć dawek nalewki z dwóch roślin, tojadu i Veratrum viride. Nie znamy stężenia każdego ze składników, lecz tojad (nazywany też wilczym zielem) i Veratrum viride (ciemiężyca) to – jak się można domyślić – rośliny trujące. W większych dawkach wywołują mdłości, wymioty i gwałtowny spadek ciśnienia krwi. Mogą nawet spowodować śmierć. Mieszanka Maloya musiała być starannie miareczkowana, by uniknąć skutków ubocznych. Nie zapominajmy przy tym, że wiele współczesnych leków również działa toksyczne przy wysokim dawkowaniu. Zapewnienie doktora, że mikstura zapobiegła zapaleniu płuc, lub nawet je zlikwidowała ze stuprocentowym sukcesem, pozwala się jednak domyślać, że pacjenci zostali starannie dobrani, a w protokole nie uwzględniono ciężkich przypadków grypy i zapalenia płuc.

Podczas pandemii w 1918 roku ludzie byli tak przerażeni, że nawet bez wskazówek niedouczonych lekarzy sięgali po niebezpieczne środki lecznicze. Kiedy grypa szalała w miastach południowo-wschodniego wybrzeża Anglii, mieszkańcy Falmouth zabierali chore dzieci nie do szpitala, lecz do miejscowej gazowni, aby wdychały spaliny. Rodzice wierzyli w lecznicze właściwości trujących gazów.

Oficer sanitarny kapitan A. Gregor postanowił zweryfikować to przekonanie metodami naukowymi31, porównując zachorowalność na grypę w różnych grupach populacji Falmouth. W bazie zwiadowczej marynarki odnotował 40 procent zachorowań. W stacjonującej tu jednostce wojskowej złożonej z 1000 żołnierzy zachorowalność okazała się o ponad połowę niższa. W miejscowych cynowniach, gdzie robotnicy wdychali toksyczne opary kwasu azotowego, zachorowało na grypę tylko 11 procent zatrudnionych, czyli połowa tego, co w jednostce wojskowej. Niektórzy pracownicy cynowni mieli kontakt z materiałami wybuchowymi i prochem strzelniczym, a wśród tych szczęśliwców, których spowijały ich opary, ofiar grypy było tylko 5 procent.

W popularnym przeświadczeniu, że wiele „przeziębień głowy” można wyleczyć spalinami, „zawiera się nieco prawdy”– podsumował Gregor na łamach „British Medical Journal”w 1919 roku, gdy pandemia grypy już wygasła. Nie tylko on poczynił taką obserwację. Zdaniem innego lekarza, „nie ulega wątpliwości, że pracujący z trującymi gazami są właściwie uodpornieni na grypę”32. Na szczęście nikt – nawet zwolennik rtęci, doktor Hopkirk – nie zalecał wdychania trujących oparów, by ustrzec się grypy.

Trudno powiedzieć, czy spostrzeżenie Gregora miało cokolwiek wspólnego z pracą w toksycznych oparach. Chlor rzeczywiście zabija wirusa ptasiej grypy i prawdopodobnie działał tak samo na inne wirusy, unoszące się wokół gazowni33 podczas pandemii grypy, ale nie zapominajmy, że chloru używano jako gazu bojowego, który siał spustoszenie pośród żołnierzy pierwszej wojny światowej.

Nie wszyscy lekarze podczas pandemii uciekali się do szarlatańskich metod. James Herrick, pracujący w Chicago po studiach w Rush Medical College w Illinois, uchodził za znakomitego praktyka34. W 1910 roku jako pierwszy opisał chorobę nazwaną później anemią sierpowatą, choć nie potrafił jeszcze wyjaśnić jej przyczyny. Dwa lata później opublikował ważną pracę przeglądową na temat schorzeń tętnic wieńcowych, w której wbrew ówczesnym poglądom twierdził, że zablokowanie tych tętnic nie musi powodować natychmiastowej śmierci. Na podstawie własnych doświadczeń przedstawił objawy kliniczne tego rodzaju zatorów sto lat wcześniej niż stała się dostępna diagnostyka obrazowa naczyń sercowych. Tym samym stworzył podwaliny nowoczesnej kardiologii35. Pisał też o zapaleniu płuc, białaczce i wielu innych chorobach, a wśród nich o grypie.

Herrick był jednym z pierwszych przeciwników stosowania ludowych metod i środków, które szkodziły chorym i przyczyniały się do ich śmierci. Sam brał udział w zwalczaniu dwóch pandemii grypy, w 1890 i 1918 roku, a jego spostrzeżenia można podsumować krótko: lekarze powinni odrzucić niemal wszystkie leki przeciwgrypowe ze swojego arsenału. Nie ma bowiem żadnych dowodów ich skuteczności36.

Trzeba było odwagi, żeby napisać coś takiego wroku 1919, kiedy Stany Zjednoczone i reszta świata podnosiły się po najgroźniejszej w historii pandemii grypy. Większość lekarzy – pisał Herrick – w walce z tą chorobą kierowała się „powierzchownymi obserwacjami i ograniczonym doświadczeniem”. Ignorowali fakt, że grypa jest samoograniczająca, czyli zwykle ustępuje samoistnie.

„Wysnuwa się nieprzemyślane wnioski – zauważał – a wiele z nich powstaje w wyniku procesów umysłowych, w których optymistyczna łatwowierność zajmuje miejsce bardziej potrzebnego sceptycyzmu naukowego”.

Harrick dyskredytował najróżniejsze medykamenty: od niedorzecznych do śmiercionośnych. Zastrzyk rtęci? Ogromna dawka chininy? „Oczywiście – pisał z charakterystyczną powściągliwością – ktoś popełnił błąd we wnioskowaniu”37.

Zamiast przepisywać bezwartościowe leki radził wypróbować bardziej praktyczne metody, które naprawdę działają: na przykład izolowanie chorego i maseczki zapobiegające zarażeniu oraz duże ilości płynów, przeciwdziałających odwodnieniu pacjenta. A do tego odpoczynek. Jak najwięcej odpoczynku. Jego reżim leczenia należał niewątpliwie do zachowawczego głównego nurtu medycyny38. Kilka tygodni leżenia, częściowo na dworze, dużo świeżego powietrza, spokoju i snu.

Herrick był mimo wszystko człowiekiem swojej epoki, nic więc dziwnego, że zalecał stosowanie środków przeczyszczających i nalegał, by „jelita całkowicie otworzyć na początku choroby i nie dopuszczać w żadnym momencie do ich ociężałości”39. Darujmy mu to jednak ze względu na wszystkie inne cenne i rozsądne wskazówki:

Jedną z najtrudniejszych rzeczy w leczeniu samoograniczającej się poważnej choroby zakaźnej jest powstrzymanie się od przepisywania leków uzasadnionego tylko tym, że została postawiona diagnoza. Powściągliwość roztropnego lekarza ustępuje przed obawą śmiertelnych konsekwencji choroby, a zdrowy osąd załamuje się w atmosferze niemal histerycznej paniki, która opanowuje społeczność w warunkach szerzenia się epidemii. Zapomina się wtedy, że znaczna część pacjentów z grypą nie potrzebuje absolutnie żadnych leków. Nie należy popadać w rutynę podawania pewnych specyfików w określonych stanach, gdy nie istnieją ku temu wyraźne wskazania. Leczenie powinno być wyczekujące, objawowe i zindywidualizowane.

Ostatnie zdanie to prawdziwa złota myśl. Należałoby ją ­wpoić każdemu studentowi medycyny na każdej uczelni medycznej. Czekaj, obserwując, co się dzieje, a lecząc objawy, nie przestawaj myśleć o pacjencie i jego indywidualności.

Na szczęście byli i inni lekarze, którzy również uważali, że ogromna większość interwencji stosowanych w przypadku grypy jest w najlepszym wypadku błędna. Jeden z nich, stacjonujący z żołnierzami kanadyjskimi w angielskim Camp Brandshott, pisał o rozlicznych medykamentach używanych w leczeniu grypy40, że „ich porównywalna daremność jest oczywista”.

Choć metody leczenia zmieniały się przez tysiąclecia, a właściwie z dekady na dekadę, pacjent w pewnym sensie pozostawał ten sam. A przede wszystkim to ten sam wirus, który atakował starożytnych Greków, prowadził nieszczęśników do doktora Hopkirka i nadal zwala z nóg twoją żonę, dziecko i ciebie samego. I co teraz?

Cóż, żaden z moich kolegów przynajmniej nie zaordynowałby środków przeczyszczających. Nie zalecalibyśmy też puszczania krwi. Można się jednak zdziwić, jak niewielki postęp dokonał się w leczeniu grypy.

Oto typowa sytuacja, która w Stanach Zjednoczonych zdarza się ponad 31 milionów razy w ciągu roku41. Jest późna jesień i w piątkowy wieczór zaczynasz się źle czuć. Odczuwasz zmęczenie i nie chce ci się jeść. Zaczynają się bóle w krzyżu i w nogach. Pojawiają się dreszcze i poty. Mierzysz temperaturę. Masz 39 stopni. Teraz już naprawdę czujesz się fatalnie. Dreszcze się nasilają. Czujesz drapanie w gardle, a potem ból. Zaczynasz kichać. Do rana masz już katar i kaszel, a w dodatku boli cię całe ciało. Złapałeś grypę.

Reakcje na ten dobrze znany scenariusz są różne. Możesz zostać w domu, sięgnąć po paracetamol albo ibuprofen, aby zbić gorączkę i złagodzić ból. Możesz pozostać w łóżku, zapadając w sen i budząc się od czasu do czasu. Jeśli masz szczęście, ktoś o ciebie zadba i poda ci wody albo gorący napój. Po paru dniach gorączka wreszcie spadnie i zaczniesz wracać do sił. Jest poniedziałek, więc bierzesz zwolnienie lekarskie, ale wreszcie możesz dowlec się pod prysznic. Choć nie masz specjalnie apetytu, wypijasz trochę zupy. We wtorek gorączka ostatecznie znika i powoli wraca apetyt. Do środy jest po wszystkim i możesz wrócić do pracy.

Tak przebiega grypa u większości ludzi mających zdrowy organizm. U większości, lecz na pewno nie u wszystkich. Niektórzy przy oznakach gorączki lub łamania w kościach od razu dzwonią do lekarza pierwszego kontaktu. Ten zaleca im pozostanie w domu i picie dużych ilości płynów oraz zgłoszenie się na pogotowie, jeżeli stan się nie poprawi. Ostatnią rzeczą, jakiej mógłby życzyć sobie lekarz, byłaby twoja wizyta w jego gabinecie i zarażenie grypą personelu oraz innych pacjentów. Na oddziale ratunkowym często miałem do czynienia z chorymi na grypę, przy czym wielu z nich zgłaszało się w najwcześniejszej fazie choroby lub z objawami tak łagodnymi, że nie pozostawało mi nic innego jak odesłać ich do domu, zalecając środek mojej mamy: trochę rosołu z kury.

Dla niektórych jednak zachorowanie na grypę stwarza śmiertelne niebezpieczeństwo. To zwykle ludzie starsi lub osoby z układem odpornościowym osłabionym przez wirusa HIV, chemoterapię czy steroidy. Nawet przy znakomicie funkcjonującym układzie odpornościowym zdarzają się jednak wyjątkowo złośliwe ataki grypy. Czasami chorzy są odwodnieni wskutek przyjmowania zbyt małej ilości płynów lub z powodu wymiotów i biegunki. W takich najpoważniejszych przypadkach często trafiają na oddział ratunkowy. Większość jest przywożona prywatnym samochodem lub taksówką albo nawet karetką pogotowia.

W jakikolwiek sposób tu trafiłeś, pierwszą osobą, z którą się spotkasz, jest przyjmująca pielęgniarka, która przeprowadza krótki wywiad medyczny. Następnie bada tętno i ciśnienie krwi, mierzy temperaturę oraz pobiera nieco krwi z palca, aby określić stopień jej natlenienia. Jeżeli te cztery wartości, nazywane „parametrami życiowymi”, okażą się w miarę normalne, po otrzymaniu maseczki przykrywającej usta i nos zostaniesz poproszony o zajęcie miejsca w poczekalni do czasu aż zwolni się łóżko. Siedząc tam, zobaczysz pewnie kilku innych pacjentów w maseczkach, również ubranych w piżamy z narzuconym na ramiona wierzchnim okryciem – czekających, tak samo jak ty. Najbardziej chorzy mają pierwszeństwo; jeżeli trzymasz się na nogach, a ktoś inny się słania, zostanie przyjęty na odział przed tobą.

W okresie wzmożonej liczby zachorowań poczekalnia może być pełna pacjentów, skarżących się na takie same objawy jak ty. Jeżeli zgłosisz się po południu lub wczesnym wieczorem, czyli w godzinach szczytu dla większości oddziałów ratunkowych, musisz poczekać dłużej. W ośrodku miejskim trzeba liczyć się z dłuższym czekaniem niż poza miastem. Największy ruch panuje zwykle w poniedziałki i piątki; dni świąteczne i wczesne godzinny ranne są zwykle najspokojniejsze42. W dniach poświątecznych natomiast na oddziałach ratunkowych można się spodziewać tłoku. Warto także pamiętać, iż pod koniec zmiany personel medyczny pracuje już na zwolnionych obrotach43. Reasumując, gdy ciężka grypa zmusi cię do szukania pomocy na oddziale ratunkowym, wybierz najlepiej godzinę siódmą rano w dzień Bożego Narodzenia. I nie mów, że ja cię przysłałem.

Kiedy zwolni się łóżko, zaczną cię kłuć. Podadzą ci kroplówkę do żyły, a z innej pobiorą krew. To wszystko, zanim obejrzy cię lekarz. Kiedy się pojawi, wypyta o chorobę: kiedy się zaczęła, jakie masz objawy itp. Cel badania lekarskiego jest dwojaki. Po pierwsze, lekarz chce się upewnić, czy nie masz poważnej choroby, takiej jak zapalenie płuc, co wymagałoby antybiotyków lub pobytu w szpitalu. Po drugie, chce stwierdzić, czy potrzebna jest jakaś interwencja, na przykład dodatkowe podanie płynów drogą dożylną. Jeżeli rzeczywiście masz grypę i nie potrzebujesz kroplówki, zostaniesz odesłany do domu z niczym więcej niż z paracetamolem (a w Stanach Zjednoczonych ponadto z dość dużym rachunkiem).

Skąd właściwie lekarze wiedzą, czy naprawdę masz grypę? Muszę przyznać, że po pięciu latach studiów medycznych i dalszych czterech latach stażu oraz kilku tysiącach godzin poświęconych pacjentom większość z nas na oddziałach ratunkowych po prostu wyczuwa to intuicyjnie. Oczywiście, wykluczamy inne możliwości, zadając istotne pytania, na przykład „Czy była pani w Afryce?”, lub ustalając, czy nie doszło do zatrucia tlenkiem węgla. To ostatnie jest naprawdę ważne. Jeżeli tlenek węgla nie spowoduje natychmiastowej śmierci, może wywołać objawy przypominające grypę. Ponieważ szczyt zachorowań przypada jesienią i zimą – w okresie, kiedy ludzie palą w piecach – skutki działania tlenku węgla często rozpoznaje się błędnie jako grypę.

Kilka lat temu występowałem jako biegły sądowy w sprawie o odszkodowanie za tragiczny błąd lekarski, w wyniku którego mąż, żona i syn śmiertelnie zatruli się czadem w swoim domu w Filadelfii. Okazało się, że przed wypadkiem kobieta odwiedziła miejscowy oddział ratunkowy z powodu bólu głowy, mdłości i wymiotów. Dwukrotnie. Ani razu jednak nie pomyślano o możliwości zatrucia tlenkiem węgla. Sąd przyznał spadkobiercom odszkodowanie wynoszące blisko 1,9 miliona dolarów44.

Po stwierdzeniu grypy zaczyna się ustalanie sposobu leczenia. Jeżeli masz gorączkę, otrzymasz lekarstwo na obniżenie temperatury. Tak zadecyduje każdy lekarz medycyny ratunkowej, a ja nie jestem wyjątkiem. Warto jednak zapytać, czy rzeczywiście powinniśmy zbijać gorączkę przy grypie.

Na ogół gorączka nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa. Jest jednak nieprzyjemna i dlatego ją zwalczamy45. Istnieją dowody, że może wręcz przynosić korzyści, a to z prostego powodu: układ odpornościowy łatwiej pokonuje infekcję, gdy ciało jest rozgrzane. Szpik kostny w większych ilościach wytwarza białe ciałka krwi, które skuteczniej zwalczają stan zapalny. Ponadto gorączka zwiększa skuteczność działania innych komórek krwi46, zwanych „naturalnymi zabójcami”**, oraz ułatwia komórkom żernym (makrofagom) pochłanianie i niszczenie komórek zagrażających organizmowi.

Skoro organizm łatwiej zwalcza infekcje, gdy jego temperatura jest nieco wyższa, to może zbijanie gorączki szkodzi pacjentowi? Grupa badaczy z McMaster University w Kanadzie sprawdzała, co się stanie w dużej grupie osób, które zaraziły się na przykład grypą, gdy niektóre z nich otrzymają lek przeciwgorączkowy. Okazało się, że chorzy, gdy tylko poczują się trochę lepiej, wstają z łóżka i kontaktują się z innymi, roznosząc wirusy. Na poziomie populacji skutek jest wyraźnie zauważalny. Zespół z McMaster University stwierdził, że praktyka podawania leków na zbicie gorączki zwiększa rozprzestrzenianie się grypy co najmniej o 1 procent. Wiem, że nie wydaje się to zbyt wiele, ale pamiętajmy, że w Stanach Zjednoczonych z jej powodu umiera aż 49 tysięcy ludzi rocznie47. Jeżeli połączyć obliczenia badaczy z McMaster ze statystyką umieralności na grypę, to okazuje się, że można by uniknąć prawie 500 zgonów rocznie w samych Stanach Zjednoczonych (a gdzie indziej może jeszcze więcej), gdyby zrezygnować ze środków przeciwgorączkowych48.

Na oddziale ratunkowym lek na zbicie gorączki doradzałbym każdemu pacjentowi z grypą. Myślę, że podobnie uważają wszyscy znani mi lekarze medycyny ratunkowej. Częściowo dlatego, że tak mnie uczono, a częściowo dlatego, że gorączka jest przykrą dolegliwością. W pewnym stopniu również ze względu na oczekiwania pacjentów. Ludzie spodziewają się jakiegoś środka przeciw gorączce. Nie warto tracić czasu i energii, aby chorym i zbolałym pacjentom, którzy chcą poczuć się lepiej, wyjaśniać odkrycia zespołu z McMaster University.

Innym środkiem, który często podaję przy grypie, są płyny dożylne. Mają one ogromne znaczenie przy odwodnieniu organizmu. Po podaniu jednego lub dwóch worków płynu infuzyjnego – składającego się z jałowej wody, soli i porcji elektrolitów – pacjenci zwykle odczuwają zdecydowaną poprawę. Byłem świadkiem niezliczonych przypadków, gdy chorych na grypę przywożono karetką pogotowia, zbyt słabych, by utrzymać się na nogach. Godzinę później, po dwóch workach kroplówki, o własnych siłach opuszczali oddział ratunkowy i wracali do domu49.

Analizy krwi zwykle nie są konieczne, a prześwietlenie płuc niepotrzebnie naraża chorego na promieniowanie. Warto o tym pamiętać z dwóch powodów. Po pierwsze, może należysz do osób, które nawet z łagodnym przypadkiem grypy zgłaszają się na oddział ratunkowy i oczekują skierowania na badanie krwi i prześwietlenie. Po drugie, możesz nie być takim typem i wręcz nie dowierzać, że niektórzy naprawdę uważają te badania za rutynowe. W obu wypadkach decyzję pozostaw lekarzowi. Nie domagaj się analizy krwi ani prześwietlenia. Nie służą one żadnym innym celom niż dodanie poważnej kwoty do twojego rachunku. Prawie nigdy ich nie zalecam, ale zdarzają się wyjątki. Niektórzy pacjenci już na pierwszy rzut oka wyglądają na ciężko chorych, są skrajnie odwodnieni lub cierpią na złożone choroby przewlekłe. Część z nich to nałogowi palacze, a u niektórych mogło się rozwinąć zapalenie płuc. Czasami skarżą się na duszności. Gdy osłuchuję ich płuca moim czerwonym stetoskopem, słyszę rzężenie i furczenie. U takich osób prześwietlenie jest bardzo ważne, ponieważ pozwala rozpoznać zapalenie płuc. Analiza krwi może natomiast wykazać dużą liczbę leukocytów, co świadczy o poważnym stanie zapalnym. Jednym z pierwszych działań, jakie należy podjąć, by pomóc choremu, jest podanie czystego tlenu przez maskę oddechową przylegającą do nosa i ust. W ludzkich płucach znajdują się tysiące maleńkich pęcherzyków, przez które tlen przedostaje się do krwiobiegu. Przy grypie lub zapaleniu płuc pęcherzyki te są wypełnione płynem i ropą, wskutek czego mniej tlenu przedostaje się do krwi, co powoduje duszności. Krew zawierająca odpowiednią ilość tlenu jest jasnoczerwona, uboga w tlen staje się ciemniejsza. Przy krytycznie niskim poziomie tlenu sinieją wargi i uszy. Stan ten, zwany sinicą, wskazuje na ciężką chorobę. Podczas pandemii w 1918 roku sinica była jedną z oznak świadczących o zagrożeniu życia. W przypadku sinicy lub niskiego poziomu tlenu podaję pacjentowi czysty tlen, co przynosi ulgę już po paru minutach.

Takich chorych trzeba następnie skierować do szpitala, gdzie będą leczeni antybiotykami w celu pokonania bakterii, które opanowały płuca. Otrzymają dożylne płyny nawadniające i będą nadal oddychać czystym tlenem, podawanym przez plastikowe rurki przytwierdzone do ściany. W większości przypadków po paru dniach stan chorego się poprawia, jeśli jednak doszło do poważnych i rozległych uszkodzeń w płucach, konieczne będzie przeniesienie na odział intensywnej terapii. Tam każdy pacjent ma przydzieloną pielęgniarkę, która uważnie obserwuje wszelkie zmiany zachodzące w organizmie. Gdyby stan chorego nadal się pogarszał, otrzyma on środki uspokajające i zostanie podłączony do aparatury, przejmującej funkcję oddychania. Do tchawicy pacjenta ostrożnie wsuwa się rurkę długości 23 centymetrów i szerokości palca wskazującego, którą przeprowadza się dalej do krtani. Rurka jest połączona z respiratorem, a z każdym jego cyklem następuje rozszerzanie się i kurczenie klatki piersiowej. Teraz pozostaje nam tylko czekać.

Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zapalenie płuc zostanie pokonane, a wywołane przez wirus grypy ogniska zapalne stopniowo zanikną. Po paru dniach można usunąć rurkę intubacyjną i stopniowo ograniczyć środki nasenne. Pacjent budzi się, nieświadomy stoczonej walki na śmierć i życie. Tak się dzieje, gdy wszystko przebiega pomyślnie. Czasami jednak zapalenie płuc jest tak złośliwe i agresywne, że nie można go zatrzymać. Najpierw odmawiają posłuszeństwa płuca, potem nerki i wątroba. Następuje niewydolność wielonarządowa. Grypa zabiera kolejne życie.

Nie zamierzam tragizować. Spośród milionów chorujących co roku na grypę umiera niecały procent. Większości tych, którzy zgłaszają się na oddział ratunkowy, wystarczy zapewnienie, że do wyleczenia potrzeba trochę czasu. Jednym z największych współczesnych nieporozumień jest przekonanie, że na wszystkie choroby należy podawać antybiotyki. Jeżeli masz zdrowy organizm i zwyczajną grypę, nie powinieneś prosić o antybiotyk, a lekarz z pewnością nie powinien go przepisywać. Antybiotyki nie zwalczają wirusów i w przypadku grypy są całkowicie nieskuteczne. Jeśli masz powikłania i grypa wirusowa rozwinie się w bakteryjne zapalenie płuc, antybiotyki niewątpliwie okażą się niezbędne. Warto jednak powtórzyć, że nie działają one na wirusa grypy. Zdziwiłbyś się, wiedząc, ilu pacjentów prosi o antybiotyk, gdy najwyraźniej mają tylko infekcję wirusową, i jak są rozczarowani, jeżeli go nie przepiszę. Za ten ogromny problem w dużej mierze odpowiadają sami lekarze. Najlepsze dane, jakimi dysponujemy, wskazują, że niemal połowa wszystkich pacjentów z infekcjami wirusowymi, takimi jak grypa, dostaje całkowicie bezużyteczne antybiotyki50.

Upust krwi, szampan, toksyczne gazy i olej rycynowy. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś były to zgodne z ówczesnym stanem wiedzy oficjalnie stosowane środki przeciwko grypie. Przeszliśmy długą drogę w ostatnim stuleciu. Przynajmniej tak można by sądzić. Pomimo jednak wszystkich korzyści, jakie zapewnia nowoczesna medycyna, leczenie grypy pozostaje poza naszym zasięgiem. Ciągle grozi nam wirus i obawiamy się, czy kolejna pandemia podobna do tej z 1918 roku nie czyha tuż za rogiem. Aby zrozumieć, dlaczego leki na grypę są tak nieuchwytne, musimy przyjrzeć się bliżej samemu wirusowi.