Grom z jasnego nieba - Erik Larson - ebook + książka

Grom z jasnego nieba ebook

Erik Larson

0,0

Opis

"Mrożąca krew w żyłach historia zbrodni i wynalazku, która przeniesie czytelnika do epoki, w której wierzono, że seanse spirytystyczne są gwarantem wspólnoty duchowej ze zmarłymi Prawdziwa historia dwóch mężczyzn: Guglielmo Marconiego,włoskiego fizyka, konstruktora i laureata Nagrody Nobla za wkład w rozwój telegrafii bezprzewodowej, oraz Hawley’a Crippena, angielskiego lekarza i zbrodniarza, których losy połączył jeden z największych w historii pościgów policyjnych. Marconi, opanowany bez reszty obsesją stworzenia sposobu łączności, który w owych czasach wydawał się nadprzyrodzonym, z zapałem walczy z falą sceptycyzmu, by wbrew wszelkim przewidywaniom przejść ze swym wynalazkiem do historii. W tym samym czasie Hawley Crippen, ceniony lekarz, popełnia zbrodnię niemal doskonałą. Najpierw truje swoją żonę, potem jej poćwiartowane zwłoki chowa w piwnicy, a następnie rozpowiada wśród znajomych, że małżonka wróciła do Stanów. Kiedy Scotland Yard odkrywa podczas przeszukania domu zwłoki kobiety, Crippen, by uniknąć aresztowania, zmuszony jest uciekać do Kanady. Grom z jasnego nieba to prawdziwa historia wielkiej pogoni przez ocean, którą śledziły miliony czytelników gazet na całym świecie. To opowieść o jednym z największych w historii pościgów policyjnych, który zakończył się sukcesem tylko dzięki wynalezionej przez Guglielmo Marconiego telegrafii bezprzewodowej. Dwie fascynujące postacie: wynalazca i morderca Ich losy połączyła zbrodnia, a ich historię opisał mistrz tej formy."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THUNDERSTRUCK

Copyright © 2006 by Erik Larson

Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: CORBIS

Zdjęcie autora: © Roseanne Olson

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Magdalena Bargłowska, Jolanta Olejniczak-Kulan, Mariusz Kulan, Bożena Sęk

ISBN: 978-83-7508-587-7

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice

tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Publikację elektroniczną przygotował: iFormat

Dla mojej żony i córek oraz pamięci mojej matki,

która jako pierwsza opowiedziała mi o Crippenie

Do czytelników

Tak, to jest książka o morderstwie, jednym z najsłynniejszych w Anglii, ale postanowiłem przedstawić w niej coś więcej niż tylko opowieść o zbrodni. W powieści The Murder Room P.D. James jedna z postaci zauważa: „Morderstwo, przestępstwo jedyne w swym rodzaju, jest paradygmatem naszego wieku”. Zestawiając ze sobą zbieżne historie o mordercy i wynalazcy, miałem nadzieję odkurzyć portret okresu 1900—1910, kiedy imperium brytyjskim rządził nieco pulchną i poplamioną cygarami ręką Edward VII, król, który przekonywał swych poddanych, że wprawdzie obowiązek jest ważny, ale równie ważna jest zabawa. „Możesz robić, co chcesz, bylebyś nie płoszył koni” — mawiał.

Opisane tu morderstwo zafascynowało Raymonda Chandlera i tak urzekło Alfreda Hitchcocka, że jego elementy wprowadził do kilku swoich filmów, przede wszystkim do Okna na podwórze. Wielką pogoń przez ocean śledziły miliony czytelników gazet na całym świecie — pomogła ona spopularyzować technologię, którą dziś traktujemy jako coś najoczywistszego pod słońcem. „To były prawdziwie najświeższe wieści” — pisał dramaturg i eseista, J.B. Priestley, sam potomek ery edwardiańskiej. — „Coś takiego działo się po raz pierwszy w historii świata”. Wydarzenie dziwnie jednak ściskało za serce, ponieważ rozgrywało się w okresie, który wielu, patrząc z perspektywy czasu, uważa za ostatni słoneczny okres przed pierwszą wojną światową czy też — jak ujął to Priestley — nim „nadeszły prawdziwe wojny, a do każdego wielkiego domu przyszedł telegram z fatalną nowiną”.

Nie jest to dzieło fikcji. Wszystko, co ujęte zostało w cudzysłów, pochodzi z listów, wspomnień lub innych dokumentów pisanych. Oparłem się przede wszystkim na raportach Scotland Yardu, z których wielu, o ile mi wiadomo, nigdy wcześniej nie opublikowano. Proszę czytelników, by wybaczyli mi zamiłowanie do dygresji. Jeśli na przykład dowiecie się więcej, niż byście chcieli, o pewnych częściach ludzkiego ciała, z góry przepraszam, choć wyznaję, że składam te przeprosiny bez przekonania.

Erik Larson  

Seattle 2006  

„Bezpiecznym, choć czasami zimnokrwistym sposobem przywoływania przeszłości jest otworzenie zapchanej szuflady. Jeśli szukacie tam czegoś konkretnego, na pewno tego nie znajdziecie, ale prawdopodobnie znajdziecie coś, co jest o wiele bardziej interesujące”.

J.M. BARRIE

„DEDYKACJA”

PIOTRUŚ PAN, 1904

Tajemniczy pasażerowie

W środę, 20 lipca 1910 roku, kiedy po rzece Scheldt snuła się lekka mgiełka, kapitan Henry George Kendall szykował swój statek, ss „Montrose”, do rutynowego rejsu z Antwerpii do Quebecu w Kanadzie. O ósmej trzydzieści rano na pokład zaczęli wchodzić pasażerowie. Kapitan nazywał ich „duszami”, a według listy pasażerów dusz tych było w sumie 266.

Kapitan Kendall miał mocno zarysowany podbródek i szerokie usta, które łatwo rozciągały się w uśmiechu, a ta cecha zjednywała mu sympatię pasażerów, szczególnie kobiet. Dobrze opowiadał i często wybuchał śmiechem. Nie pił. Według panujących wówczas standardów był młody jak na kapitana statku, gdyż miał zaledwie trzydzieści pięć lat, ale w żadnym razie nie można mu było zarzucić braku doświadczenia. Jego życie było tak pełne przygód, jakby wymyślił je Joseph Conrad, autor, którego powieści zawsze cieszyły się popularnością wśród pasażerów „Montrose’a”, kiedy statek przemierzał wielką błękitną równinę Atlantyku. Oczywiście, panował również popyt na kryminały i najnowsze powieści, ostrzegające przed niemiecką inwazją.

Jako początkujący marynarz Kendall służył na straszliwej jednostce o czarującej nazwie Iolanthe. Był tam świadkiem morderstwa popełnionego na koledze przez niezrównoważonego psychicznie członka załogi. Ponieważ morderca zaczął go śledzić, ewidentnie chcąc uciszyć na zawsze, Kendall uciekł ze statku i próbował sił w kopalniach złota w Australii, w wyniku czego został bez grosza przy duszy. Ukrył się więc na kolejnym statku, ale znalazł go kapitan i wysadził na wyspie Thursday w Cieśninie Torresa u wybrzeży australijskiego stanu Queensland. Przez krótki czas Kendall zajmował się poławianiem pereł, a następnie zaciągnął się na niewielką norweską barkentynę — trójmasztowy żaglowiec — przewożącą guano mew na farmy w Europie. Niestety, sztorm połamał maszty i zmienił rejs w prawdziwy koszmar głodu i smrodu, który trwał aż 195 dni. Jednakże miłość Kendalla do statków i morza przetrwała. Zaciągnął się na pokład „Lake Champlain”, niewielkiego towarowego parowca należącego do Beaver Line z Kanady, przejętego później przez firmę Canadian Pacific Railway. Służył tam jako drugi oficer, kiedy w maju 1901 roku „Lake Champlain”, jako pierwszy statek handlowy na świecie, wyposażony został w radiotelegraf. Kendall zwrócił na siebie uwagę zwierzchników i niedługo potem został pierwszym oficerem na flagowym liniowcu firmy, „Empress of Ireland”. W 1907 roku został kapitanem „Montrose’a”.

Nie był to jakoś szczególnie olśniewający statek, szczególnie w porównaniu z Empress, jednostką nową, niemal trzy razy większą i nieskończenie bardziej luksusową. Zwodowany w 1897 roku, w następnych latach przewoził wojsko na wojnę burską i bydło do Anglii. Miał jeden komin, pomalowany w kolory Canadian Pacific Railway — żółtobrązowy z czarnym — i pływał pod flagą armatora w biało-czerwoną szachownicę. Były tu tylko dwie klasy pasażerskie, druga i trzecia, przy czym tę ostatnią częściej określano jako „steerage”, a więc terminem, który niegdyś oznaczał część przestrzeni pod pokładem przeznaczoną dla układu sterującego, a obecnie pomieszczenie ogólne dla pasażerów bez kabin. Ówczesny rozkład rejsów Canadian Pacific następująco opisywał kabiny drugiej klasy: „Na »Montrosie« kabiny mieszczą się na śródokręciu, gdzie najmniej dokucza kołysanie statku. Są duże, widne i przewiewne. Ponadto panie mają do dyspozycji wygodny salonik, a panowie palarnię, znajduje się tu również obszerny pokład spacerowy. Zapewniono doskonałą kuchnię. Na wszystkich parowcach służą lekarze okrętowi i stewardzi”. Motto linii brzmiało: „Ciut lepiej niż najlepiej”.

Według listy pasażerów drugą klasą podróżować miało tym razem jedynie 20 osób, trzecią natomiast 246, z których niemal wszyscy byli imigrantami. Załoga liczyła osób 107, wliczając operatora radiotelegrafu, Llewellyna Jonesa. Canadian Pacific instalowała radiotelegrafy na wszystkich swoich statkach transoceanicznych, więc „Montrose”, choć skromny i nie pierwszej młodości, miał na pokładzie ten najnowszy wynalazek.

Kendall wiedział, że aby odnieść sukces na stanowisku kapitana, potrzebuje czegoś więcej niż umiejętności nawigacyjnych. Musiał dobrze się ubierać, czarować pasażerów i wykazać się talentem konwersacyjnym, a równocześnie nadzorować tysiące szczegółów, takich jak prawidłowe zabezpieczenie łodzi ratunkowych, dostarczanie na pokład odpowiednich produktów spożywczych i wina oraz — nowy obowiązek — stan aparatu Marconiego i anteny oraz ich gotowość do przyjęcia nieuniknionego zalewu trywialnych wiadomości, które trafiały na każdy liniowiec wychodzący w morze. Choć te żarty, życzenia dobrej podróży i zagadki stanowiły już część rutyny, mimo wszystko odzwierciedlały również zdumienie, z jakim ludzie nadal traktowali ów nowy i niemal nadprzyrodzony rodzaj łączności. Ci, którzy wyprawiali się w podróż po raz pierwszy, często jak zahipnotyzowani obserwowali niebieskie iskry, krzesane za każdym naciśnięciem klucza telegraficznego. Linie żeglugowe zdążyły się już jednak przekonać, że u pasażerów zakwaterowanych zbyt blisko kabiny operatora to zadziwienie szybko traci na sile. Przekonały się również, że rozsądnie jest umieszczać aparat Marconiego w znacznej odległości od sterowni, aby nie zakłócał pola magnetycznego odczytywanego przez kompas statku.

Przed każdym rejsem Kendall, szykując się do obowiązków gospodarza kapitańskiego stołu, starał się przeczytać jak najwięcej gazet, żeby być na bieżąco z wydarzeniami. Na świecie działy się doprawdy zaskakujące rzeczy, więc tematów do rozmów nie brakło. Zaledwie rok wcześniej Louis Blériot przeleciał samolotem nad kanałem La Manche, z Calais do Dover. Jego maszynę, wystawioną na pokaz w domu handlowym Selfridges, obejrzało 12 000 widzów. Na czoło interesujących tematów wysuwała się nauka, rozmowy przy stole dotyczyły więc promieni Roentgena, promieniowania w ogóle, szczepionek i tym podobnych spraw. A jeśli takie tematy się wyczerpywały, zawsze pozostawała frapująca kwestia Niemiec, które z każdym dniem stawały się bardziej napuszone i buńczuczne. Niezawodnym sposobem ożywienia, czy wręcz rozpalenia zamierającej rozmowy była też wzmianka o widocznym wszędzie upadku moralności. Szokujące tego przykłady znaleźć można było w ostatniej sztuce Bernarda Shawa, Misalliance, przez Beatrice Webb, reformatorkę społeczną, określonej jako „wspaniała, ale odrażająca”, gdzie „wszyscy pragną nawiązać seksualne związki z wszystkimi”. Jeśli zawiodły wszystkie powyższe sposoby na pobudzenie konwersacji, zawsze pozostawała rozmowa o duchach. Cały kraj ogarnęła gorączka polowania na dowody życia po śmierci, a w wiadomościach często pojawiały się doniesienia o działaniach czcigodnego Towarzystwa Badań Parapsychicznych. Jeśli zaś przypadkiem temperatura dyskusji stawała sie zbyt wysoka, wystarczyło wspomnieć o tym, co się czuło po śmierci króla Edwarda, oraz jakie to niesamowite, że właśnie w tym samym czasie na niebie pojawiła się kometa Halleya.

Na krótko przed rozpoczęciem przyjmowania pasażerów Kendall kupił egzemplarz kontynentalnego, angielskojęzycznego wydania londyńskiego „Daily Mail”. W gazecie pełno było wiadomości o morderstwie z piwnicy w północnym Londynie oraz o coraz intensywniejszych poszukiwaniach pary podejrzanych, doktora i jego kochanki. W Londynie na pokład statku weszło dwóch policjantów z Wydziału Tamizy Scotland Yardu, patrolujących nabrzeże w nadziei, że pokrzyżują podejrzanej parze plany ucieczki.

Wszyscy uwielbiają tajemnice, więc Kendall zorientował się od razu, że właśnie to wydarzenie będzie głównym tematem rozmów przez cały rejs — nie samoloty, martwi królowie ani nawiedzone domy, ale morderstwo, i to morderstwo odrażające.

Podstawowe pytanie brzmiało oczywiście: gdzie są teraz zbiegli kochankowie?

* * *

Dla kapitana rejs rozpoczął się zwyczajnie, od powitania pasażerów drugiej klasy. Podróżni zawsze wyglądali najlepiej na początku podróży. Byli starannie ubrani, a na ich twarzach widać było podniecenie i obawę. Schodzili z trapu, niosąc niewiele bagażu, co wcale nie oznaczało, że go nie mają. Większość zazwyczaj licznych kufrów i waliz znoszono od razu pod pokład lub do kabin. Przy sobie ludzie zatrzymywali jedynie niewielkie nesesery podróżne, zawierające rzeczy najważniejsze, takie jak dokumenty osobiste, biżuterię i pamiątki. W żadnym z pasażerów Kendall nie dostrzegł nic szczególnego.

Wśród normalnego powiewania białymi chustkami „Montrose” rzucił cumy i ruszył powoli w dół rzeki Scheld, ku Morzu Północnemu. Stewardzi pomagali pasażerom zlokalizować bibliotekę statku, jadalnię oraz bawialnie nazywane „salonami”. Pomimo skromnych rozmiarów „Montrose’a”, pasażerowie drugiej klasy czuli się tu równie rozpieszczani jak na pokładzie „Lusitanii”. Stewardzi — i stewardessy — przynosili koce i książki, przyjmowali zamówienia na herbatę, belgijskie kakao i szkocką, dostarczali papier i koperty, by pasażerowie mogli napisać wiadomości wysyłane za pomocą aparatu Marconiego. Kendall kilka razy dziennie przechadzał się po pokładzie, zwracając uwagę na nieporządnie zapięte mundury, zmatowiałe okucia oraz inne niedociągnięcia, i zawsze starał się witać pasażerów po nazwisku, gdyż dobra pamięć to kolejna cecha niezbędna u kapitana liniowca.

Trzy godziny po wyjściu w morze kapitan zauważył koło szalupy ratunkowej dwóch pasażerów. Wiedział, że to panowie Robinson, ojciec i syn, wracający z Europy do Ameryki. Ruszył w ich stronę, ale nagle zatrzymał się w pół kroku.

Zobaczył, że pasażerowie trzymają się za ręce, ale nie tak, jak ojciec i syn, jeśli w ogóle kiedykolwiek zdarza się, że chłopak u progu dojrzałości bierze ojca za rękę; syn ściskał rękę mężczyzny w sposób wskazujący na głębszą zażyłość. Kendall uznał to „za dziwne i nienaturalne”.

Wahał się przez chwilę, po czym ruszył dalej i podszedł do tajemniczej pary. Zatrzymał się i życzył im miłego dnia, a czyniąc to, przyjrzał się im uważnie. Następnie uśmiechnął się, wyraził nadzieję, że podróż upłynie im przyjemnie, i ruszył w swoją stronę.

Nie wspomniał ani słowem o tym, co zobaczył, oficerom ani załodze, ale gwoli przezorności nakazał stewardom zebrać ze statku wszystkie gazety i umieścić je pod kluczem. W kabinie trzymał zawsze na wszelki wypadek rewolwer. Teraz zaczął go nosić w kieszeni.

„Tego dnia nie uczyniłem nic więcej i nie podjąłem żadnych kroków, ponieważ chciałem zyskać pewność, że się nie mylę, nim podniosę alarm” — wspominał.

* * *

Dwadzieścia cztery godziny później statek kapitana Kendalla miał się stać najsławniejszą jednostką pływającą na świecie, a on sam tematem rozmów przy śniadaniu od Brodwayu w Nowym Jorku po Piccadilly w Londynie. Na pokładzie „Montrose’a” wtedy, u schyłku epoki edwardiańskiej, przecięły się dwie absolutnie różne historie, a ich zderzenie miało wywrzeć wpływ na cały świat i nadchodzący wiek.

Część I. Duchy i kanonada

Część I

Duchy i kanonada

Guglielmo Marconi               Hawley Harvey Crippen

Rozproszona uwaga

Jak żarliwie utrzymywał jeden obóz, cała historia miała swój początek wieczorem 4 czerwca 1894 roku pod numerem 21 przy Albemarle Street w Londynie, pod którym to adresem mieściła się Royal Institution, czyli Instytut Królewski. Chociaż było to jedno z najdostojniejszych brytyjskich towarzystw naukowych, zajmowało budynek skromnej wielkości, zaledwie dwupiętrowy. Półkolumny, którymi ozdobiono fasadę, były dodatkiem późniejszym, mającym przydać budowli nieco splendoru. We wnętrzu mieściła się sala wykładowa, laboratorium, kwatery oraz bar, w którym członkowie towarzystwa mogli przedyskutować ostatnie postępy w nauce.

W sali wykładowej do wieczornej prezentacji szykował się właśnie wielkiej sławy fizyk. Miał, oczywiście, nadzieję zaskoczyć słuchaczy, ale nie podejrzewał, że ten wykład okaże się najważniejszy w jego życiu i że spowoduje kilkudziesięcioletni konflikt. Fizyk nazywał się Oliver Lodge, a skutki wykładu były jego własną winą — kolejnym objawem, jak to nawet sam przyznawał, podstawowej cechy charakteryzującej jego podejście do pracy. Po raz ostatni sprawdził ustawienie elektrycznego aparatu na stole pokazowym. Niektóre części tego urządzenia były znane, ale większości nigdy nie oglądano na tej sali.

Na zewnątrz, na Albemarle Street policja stanęła przed zwykłym problemem. Ulicę zatarasowały powozy, sprawiając, że wyglądała jak wielkie czarne złoże węgla. Choć w okolicach Mayfair powietrze zwykle nasycone było zapachem lip i intensywną, ciężką słodyczą cieplarnianych kwiatów, Albemarle Street śmierdziała gnojem i moczem, pomimo wysiłków młodych, ubranych w czerwone koszule „ulicznych porządkowych”, którzy chodzili wśród koni, zbierając nie w porę oddawane odchody. Funkcjonariusze Metropolitan Police nakazywali woźnicom opuszczać ulicę, gdy tylko wysadzą pasażerów. Mężczyźni ubrani byli na czarno, kobiety w suknie wieczorowe.

Instytut Królewski, założony w 1799 roku, aby „krzewić wiedzę i ułatwiać wprowadzanie użytecznych mechanicznych ulepszeń”, był sceną wielkich odkryć. W jego laboratoriach Humphry Davy odkrył sód i potas, a także wynalazł bezpieczną lampę górniczą, a Michael Faraday odkrył zjawisko indukcji elektromagnetycznej, czyli wywoływanie w obwodzie wtórnym prądu przez ładunki krążące w obwodzie pierwotnym. Wykłady w Instytucie, tak zwane „Piątkowe Rozprawy”, cieszyły się niezwykłą popularnością, a zamieszanie, jakie powodowały w ruchu ulicznym, stało się tak wielkie, że londyńskie władze musiały uczynić z Albemarle pierwszą jednokierunkową ulicę w Londynie.

Lodge był profesorem fizyki na uniwersytecie w Liverpoolu, gdzie jego laboratorium znajdowało się w pomieszczeniu niegdyś stanowiącym wyłożoną materacami celę w domu dla obłąkanych. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie uosobienia szanowanej nauki brytyjskiej. Miał gęstą siwiejącą brodę, a głowę — „wielką głowę”, jak to ujął jego przyjaciel — łysą do punktu tuż za uszami, skąd włosy spływały po czaszce w gąszczu loków. Przy wzroście metr dziewięćdziesiąt ważył mniej więcej dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Pewna młoda kobieta stwierdziła kiedyś, że taniec z Lodge’em przypomina taniec z kopułą katedry św. Pawła.

Choć uważano go za człowieka uprzejmego, w młodości miał inklinacje do okrucieństwa, co w nim samym, w miarę jak się starzał, wywoływało skruchę i zdumienie. Podczas nauki w małej szkole Combs Rectory założył Towarzystwo Niszczenia Gniazd z siedzibą tamże. Członkowie tego klubu wyszukiwali ptasie gniazda, plądrowali je, tłukli jaja i zabijali pisklęta, a potem strzelali z procy do ptasich rodziców. Lodge wspominał, że kiedyś zbił psa batem zabawką, ale składał to na karb zwykłego dziecięcego okrucieństwa. „Bez względu na to, jakie mam wady, okrucieństwo do nich nie należy” — napisał we wspomnieniach. — „Jest to dla mnie rzecz wyjątkowo odrażająca”.

Lodge dorastał w czasach, kiedy uczeni zaczęli wydobywać z pomroków całe legiony niewidzialnych zjawisk, przede wszystkim w dziedzinie elektryczności i magnetyzmu. Pisał we wspomnieniach o tym, jak wykłady w Instytucie Królewskim rozpalały jego wyobraźnię. „Szedłem do domu londyńskimi ulicami albo przez Fitzroy Square, mając poczucie nierealności otoczenia. Zdawało mi się, że we wszechświecie otwierają się rzeczy głębsze, które usuwają w cień rzeczy zwykłe, dostępne zmysłom, tak że plac i jego płoty, domy, wozy i ludzie poczynali mi się wydawać nierealnymi cieniami, złudnymi widziadłami, częściowo przysłoniętymi, a częściowo przenikniętymi przez umysłową i duchową rzeczywistość”.

Instytut Królewski stał się dla Lodge’a „miejscem świętym, gdzie intronizowano czystą naukę i oddawano jej cześć”. Uwierzył, że najwyższą jej formą jest nauka teoretyczna, i gardził ludźmi, których on i jemu podobni naukowcy określali mianem „praktyków”, tymi nowymi poganami, wynalazcami, inżynierami i majsterkowiczami, którzy rezygnowali z badań teoretycznych dla ślepych prób i których motywem był zysk. Lodge określił raz proces uzyskiwania patentu jako „niestosowny i odrażający”.

W miarę postępów kariery jego również proszono o wygłaszanie Piątkowych Rozpraw, on zaś rozkoszował się każdą okazją publicznego ujawnienia sekretów natury. Kiedy gdzieś dokonano znaczącego odkrycia, starał się jako pierwszy zaprezentować je publicznie — postąpił tak już w 1877 roku, gdy zdobył jeden z pierwszych fonografów i przywiózł go do Anglii na publiczną prezentację. Ale jego zapatrzenie w nowości miało również swoje negatywne konsekwencje: podatność na rozpraszanie uwagi. Cechowało go wzniosłe dyletanctwo, które jak przyznał pod koniec życia, było fatalną wadą. „Interesowałem się wieloma tematami i rozciągałem swą uwagę na znaczny obszar — co jak sądzę, dobre było dla mojej edukacji, ale nie tak płodne w wynikach” — napisał. Gdy badania naukowe zbliżały się do punktu przełomowego, „wpadałem w rodzaj podniecenia, które nakazywało mi je przerwać i nie dążyć dalej drogą do świetlanego końca [...]. To dziwne uczucie stało się przyczyną, dla której nie sfinalizowałem wielu tematów, nie ruszyłem ścieżkami, na których uczyniłem już pierwsze kroki”.

Ku konsternacji kolegów rzeczą najbardziej odciągającą jego uwagę był świat nadprzyrodzony. Został członkiem Towarzystwa Badań Parapsychicznych, założonego w 1882 roku przez grupę trzeźwo myślących osób, głównie naukowców i filozofów, pragnących poddać naukowej analizie duchy, seanse spirytystyczne, telepatię i inne zjawiska paranormalne, czyli jak głosiło Towarzystwo w każdym wydaniu swej gazety: „badać bez uprzedzeń i w naukowym duchu te zdolności człowieka, prawdziwe lub domniemane, które wydają się niemożliwe do wyjaśnienia za pomocą uznawanej powszechnie hipotezy”. Statut Towarzystwa głosił, że członkostwo w nim nie oznacza wiary w „fizyczne siły inne niż te uznawane przez fizykę”. Nikogo nie deprymował fakt, że w jego obrębie funkcjonował Komitet do spraw Nawiedzonych Domów. Liczba członków rosła szybko, aż osiągnęła liczbę sześćdziesięciu. Znalazło się wśród nich wielu nauczycieli akademickich i najjaśniejszych umysłów epoki, między innymi John Ruskin, H.G. Wells, William E. Gladstone, Samuel Clemens (lepiej znany jako Mark Twain) oraz wielebny C.L. Dodgson (o równie znanym pseudonimie pisarskim Lewis Carroll). Na liście członków znajdował się również Arthur Balfour, przyszły premier Anglii, oraz William Jones, pionier psychologii, który latem 1894 roku został prezesem Towarzystwa.

To dociekliwość, a nie wiara w duchy, skłoniła Lodge’a, by wstąpił do Towarzystwa. Okultyzm był dla niego po prostu kolejnym wartym zbadania niewidzialnym królestwem, najodleglejszą prowincją powstającej właśnie nauki psychologii. Ujawnienie za jego życia tak wielu niewyobrażalnych dotąd zjawisk fizycznych — między innymi fal elektromagnetycznych odkrytych przez Heinricha Herza — kazało mu przypuszczać, że świat umysłu kryje własne tajemnice. Fakt, że fale mogą płynąć przez eter, zdawał się potwierdzać istnienie innego poziomu rzeczywistości. Skoro można wysłać w eter fale elektromagnetyczne, to czy założenie, że duchowa esencja człowieka, jego elektromagnetyczna dusza, również może tam istnieć, naprawdę jest takie dziwaczne? Tym bardziej, że w ten sposób można było wyjaśnić nawiedzenia i powodowane przez duchy hałasy, które stały się nieodłączną częścią ludowych podań. Zjawy zamieszkujące wiejskie domy, poltergeisty zakłócające spokój opactw i duchy pukające w stoliki podczas seansów spirytystycznych — to wszystko w oczach Lodge’a i innych członków Towarzystwa warte było obiektywnej analizy na równi z niewidzialnymi podróżami fal elektromagnetycznych.

Lodge był już członkiem Towarzystwa od kilku lat, kiedy pewne wydarzenie stało się wyzwaniem dla jego umiejętności zachowania naukowego dystansu. W Bostonie William James od własnej rodziny dowiedział się o niejakiej „pani Piper” — Leonore Piper — medium, która podobno posiadała niezwykłe moce. Zamierzając zdemaskować ją jako oszustkę, James zorganizował seans i sam został oczarowany. Zaproponował wówczas, by Towarzystwo zaprosiło panią Piper do Anglii na serię eksperymentów. Wraz z dwiema córkami przypłynęła ona do Liverpoolu w listopadzie 1889 roku, po czym udała się do Cambridge, gdzie odbyło się kilka seansów, obserwowanych wnikliwie przez członków Towarzystwa. Lodge umówił sobie prywatny seans i nagle stwierdził, że słucha swej nieżyjącej ciotki Anne, cudownej kobiety o żywym intelekcie, która pomogła mu, gdy wbrew woli ojca postanowił zostać naukowcem. Powiedziała mu kiedyś, że odwiedzi go po śmierci, jeśli tylko będzie w stanie, a teraz głosem, który świetnie pamiętał, przypomniała mu o tej obietnicy. „Była to niezwykła rzecz” — napisał.

Uznał, że właśnie otrzymał dowód, iż jakaś część ludzkiego umysłu żyje również po śmierci. Jak napisał, był „całkowicie przekonany nie tylko o tym, że człowiek żyje po śmierci, ale również o tym, że w pewnych warunkach ma możliwość porozumiewania się z tymi, którzy zostali na ziemi”.

Właśnie z powodu swych różnorodnych zainteresowań i rozkoszy, jaką czerpał z nowych odkryć, w czerwcu 1894 roku stał się jednym z najpopularniejszych wykładowców Instytutu Królewskiego.

* * *

Wieczorny wykład zatytułowany był „Dzieło Hertza”. Heinrich Hertz zmarł na początku roku, a Instytut poprosił Lodge’a o wykład na temat jego eksperymentów. Przystał na to z ochotą. Głęboko poważał Hertza, wierzył również, że gdyby nie własna fatalna skłonność do rozpraszania się, zdołałby go pokonać i samemu zapisać się na kartach historii. W swoich wspomnieniach omal nie stwierdził, że to on, a nie Hertz, jako pierwszy dowiódł istnienia fal elektromagnetycznych. Rzeczywiście, był tego bliski, ale zamiast podążać za kuszącymi wynikami doświadczeń, porzucił pracę, a swoje ustalenia zaprezentował w przeciętnym dziełku o piorunochronach.

Wszystkie miejsca w sali wykładowej były zajęte. Lodge przemawiał przez kilka minut, po czym rozpoczął prezentację. Najpierw wywołał iskrę. Trzask podobny do wystrzału przykuł uwagę widzów. Ze zdumieniem zauważyli, że iskra spowodowała reakcję — rozbłysk światła — w drugim aparacie, umieszczonym w pewnej odległości i niepołączonym z pierwszym. Najważniejszą częścią aparatu było urządzenie, które Lodge sam zaprojektował i nazwał „kohererem”: rurka wypełniona opiłkami metalu, podłączona do zwykłego obwodu elektrycznego. Opiłki pozostawały w stanie spoczynku i nie przewodziły elektryczności, póki Lodge nie skrzesał iskry i nie wywołał w ten sposób fal elektromagnetycznych. Pod ich wpływem opiłki nagle stawały się przewodnikami — „zlepiły się” — i umożliwiły przepływ prądu. Postukawszy palcem w rurkę, Lodge przywrócił opiłki do poprzedniego stanu i obwód zamarł.

Choć na pozór było to proste doświadczenie, zebrani nigdy wcześniej nie widzieli niczego podobnego: Lodge zmusił niewidzialną energię, fale Hertza, by wywołały reakcję w odległym urządzeniu i to bez żadnych drutów. Oklaski zabrzmiały niczym grzmot burzy.

Po wykładzie lord Rayleigh, wybitny fizyk i matematyk, a także sekretarz Royal Society, czyli Towarzystwa Królewskiego, podszedł do Lodge’a, by mu pogratulować. Prezentacja wskazywała ścieżkę, na której badaniu na pewno warto się było skupić, znał jednak tendencje wykładowcy do rozpraszania uwagi. „No to teraz może pan ruszać dalej” — powiedział. — „To praca pańskiego życia!”

Lodge nie posłuchał rady lorda Rayleigha, tylko, jak zwykle niezdolny do skupienia się na jednym temacie badań, wyjechał do Europy na wakacje, podczas których rozpoczął naukową eksplorację zupełnie innego rodzaju. Udał się na Ile Roubaud, niewielką wysepkę u śródziemnomorskich wybrzeży Francji, a tam stał się świadkiem przedziwnych rzeczy, które ponownie spowodowały rozproszenie jego uwagi i to w chwili, która okazała się kluczowa tak dla jego kariery, jak i dla historii nauki.

Ponieważ w czasie, kiedy prowadził badania na Ile Roubaud, daleko na południu ktoś inny rozpoczął ciężką pracę — błyskotliwie, zawzięcie i nałogowo — badając siły niewidzialnego świata za pomocą tych samych narzędzi, których Lodge użył podczas prezentacji w Instytucie Królewskim. Miało to później spowodować wielkie rozżalenie i konsternację fizyka.

Wielkie Sza

Nie była to wizja sensu stricto, taka jak obraz Madonny na pniu drzewa, ale raczej pewność, deklaratywne stwierdzenie, które pojawiło się nagle w jego umyśle. W przeciwieństwie do innych nagłych przebłyskujących idei, ta nie zblakła i nie straciła ostrości, ale stawała się coraz bardziej konkretna. Później Marconi miał powiedzieć, że w całej sprawie pojawił się aspekt boskości, jakby został wybrany spośród wszystkich innych ludzi na świecie, by otrzymać tę ideę. Początkowo wywoływało to jego niepokój — dlaczego właśnie on, dlaczego nie Oliver Lodge albo na przykład Thomas Edison?

Idea objawiła mu się w najbardziej prozaiczny sposób. Latem 1894 roku, kiedy miał dwadzieścia lat, rodzice postanowili uciec przed falą straszliwych upałów, która ogarnęła Europę, na wyżej położone, chłodniejsze tereny. Opuścili Bolonię i udali się do miasta Biella we włoskich Alpach, położonego poniżej Santuario di Oropa, zespołu świątyń związanego z legendą Czarnej Madonny. Podczas tych rodzinnych wakacji Marconiemu wpadł w ręce numer dziennika „Il Nuovo Cimento”, w którym przeczytał wspomnienie pośmiertne o Heinrichu Hertzu autorstwa Augusto Righi, ich sąsiada i profesora fizyki na uniwersytecie w Bolonii. Coś w tym artykule zadziałało niczym intelektualny odpowiednik iskry wzbudzonej przez Lodge’a i w jednej chwili spowodowało, że myśli Marconiego, niczym opiłki w kohererze, zmieniły położenie.

„Największy problem stanowił dla mnie fakt, że ta idea była taka elementarna, taka logicznie prosta. Trudno mi było uwierzyć, iż nikt inny nie pomyślał o wprowadzeniu jej w życie” — wspominał później Marconi. — „Po prawdzie uczynił to Oliver Lodge, ale o włos minął się z właściwą odpowiedzią. Ta idea w moich oczach była taka prawdziwa, że nie pojmowałem, w jaki sposób innym może się wydać zupełnie fantastyczna”.

Miał mianowicie nadzieję — a raczej zamierzał — przesłać wiadomość na dużą odległość powietrzem, wykorzystując do tego celu niewidzialne fale Hertza. Nic w prawach fizyki, tak jak je wówczas pojmowano, nie wskazywało, że podobny wyczyn jest w ogóle możliwy. Wręcz przeciwnie. Dla reszty naukowego świata propozycja Marconiego wydawała się kwestią z pogranicza pokazów magii i seansów spirytystycznych, jak jakiś rodzaj elektrycznej telepatii.

Później miało się okazać, że przyczyną rozpoczęcia tej wielkiej przygody była niewiedza Marconiego — oraz niechęć jego matki do katolickich księży.

* * *

Cechą Guglielma Marconiego najbardziej uderzającą dla tych, którzy spotykali go po raz pierwszy, był fakt, że zawsze wyglądał na dużo starszego, niż był w istocie. Średniego wzrostu, ciemnowłosy mężczyzna w przeciwieństwie do swoich rodaków cerę miał jasną, oczy zaś niebieskie — dziedzictwo po irlandzkiej matce. Jego twarz była spokojna i poważna, a tę powagę podkreślały jeszcze ciemne, proste brwi i wykrój ust, składające się na wyraz niesmaku i zniecierpliwienia. Wszystko ulegało zmianie, kiedy się uśmiechał — przynajmniej tak twierdzili ci, którzy go znali. To twierdzenie trzeba przyjąć na wiarę, gdyż liczne fotografie prezentują Marconiego co najwyżej z półuśmiechem, a był to dla niego najmniej korzystny wyraz twarzy, implikujący pogardę.

Ojciec Guglielma, Giuseppe Marconi, zamożny farmer i przedsiębiorca, był dość surowy i chciał, by syn poszedł w jego ślady. Matka, Anne Jameson, spadkobierczyni sławnego imperium irlandzkiej whisky, miała bardziej impulsywną i ciekawą naturę. Guglielmo był jej drugim dzieckiem, urodził się 25 kwietnia 1874 roku. Według rodzinnej legendy, wkrótce po jego narodzinach starszy wiekiem ogrodnik wykrzyknął na widok jego uszu: Che orecchi grandi ha!, czyli „Jakież on ma wielkie uszy!”. Rzeczywiście, uszy Guglielmo miał nadspodziewanie duże i na zawsze pozostały jedną z jego najbardziej rzucających się w oczy cech fizycznych. Anne obraziła się wówczas i odparowała: „Będzie słyszał najcichszy szept powietrza”. Legenda rodzinna utrzymuje również, że chłopiec odziedziczył po niej nie tylko jasną cerę i błękitne oczy, ale również samowolną naturę, z powodu której burzliwie ścierały się w nim przeciwstawne cechy charakteru. Wiele lat później jego własna córka, Degna, opisała go jako sumę przeciwności: „cierpliwość i niekontrolowany gniew, uprzejmość i surowość, nieśmiałość i czerpanie przyjemności z pochlebstw, poświęcanie się celowi i” — ta ostatnia cecha była dla niej źródłem ogromnego bólu — „obojętność na uczucia osób, które go kochały”.

Marconi dorastał w majątku rodzinnym, Villa Griffone w Pontecchio nad rzeką Reno, jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od Bolonii, tam gdzie teren zaczyna się podnosić w kierunku Apeninów. Dom, jak wiele willi we Włoszech, był obszernym, kamiennym prostopadłościanem o trzech kondygnacjach. Fronton pokrywała sztukateria pomalowana na kolor dojrzałej pszenicy, a każde z dwudziestu umieszczonych w trzech rzędach okien obramowane było ciężkimi, zielonymi okiennicami. Na tarasie, przed frontowymi drzwiami, stały donice z drzewkami cytrynowymi. Wokół loggii rosła paulownia, kwitnąca pękami jasnofioletowych kwiatów. W pogodny dzień na południowym horyzoncie rysowały się niebieskie kontury Apeninów. O zmierzchu zachodzące słońce barwiło je na różowo.

Marconiego od wczesnego dzieciństwa fascynowała elektryczność. Nie było w tym nic niezwykłego — w owym czasie każdy, kto miał zacięcie naukowe, uważał ten temat za fascynujący, a nigdzie bardziej niż w Bolonii, od dawna związanej z badaniami nad elektrycznością. To tutaj wiek wcześniej Luigi Galvani wyczyniał straszne rzeczy z martwymi żabami, na przykład przyczepiał im mosiężne haczyki do kręgosłupa i wieszał je na metalowym pręcie, żeby obserwować ich skurcze. Za pomocą takich doświadczeń starał się udowodnić swoją tezę, że mięśnie żab zawierają elektryczny płyn, jak to określał: „elektryczność zwierzęcą”. Również w Bolonii rówieśnik i konkurent Galvaniego, hrabia Alessandro Volta, zbudował swoje słynne „ogniwo”, złożone z warstwy srebra, szmaty nasączonej słoną wodą i cynku — w ten sposób stworzył pierwszą baterię zdolną wytworzyć prąd.

Jako dziecko Marconi miał bardzo zaborczy stosunek do elektryczności. Mówił o niej „moja elektryczność”. Stopniowo jego eksperymenty stawały się coraz bardziej skomplikowane i zabierały mu coraz więcej czasu. Talent, który objawiał w majsterkowaniu, nie przekładał się jednak na naukę, choć tu być może powodem był stosunek jego matki do edukacji. „Jedną z nieprzeniknionych tajemnic otaczających Marconiego jest jego niemal zupełny brak formalnego wykształcenia” — napisał jego wnuk, Francesco Paresce, fizyk pracujący w dwudziestopierwszowiecznym Monachium. — „Moim zdaniem miało to na pewno coś wspólnego z ogromną niechęcią, jaką Anne żywiła wobec kościoła katolickiego, a która wynikała z jej protestancko-irlandzkiego wychowania, zapewne utwierdzonego przez kontakty z bolońską socjetą końca dziewiętnastego wieku”. W owym czasie Bolonia była blisko związana z Watykanem. Anne prosiła męża w liście, by ją zapewnił, że Guglielmo będzie mógł poznać podstawy jej religii i że nie będzie miał kontaktu z przesądem, którego powszechnie uczy się małe dzieci we Włoszech. Najlepsze szkoły w mieście prowadzili jezuici, co w oczach Anne dyskwalifikowało je jako placówki edukacyjne odpowiednie dla syna. Wymusiła na mężu przysięgę, że nie pozwoli, by Guglielma »uczyli księża«”.

Sama uczyła syna albo zatrudniała guwernerów. Pozwalała mu się koncentrować na fizyce i elektryczności kosztem gramatyki, literatury, historii i matematyki. Uczyła go gry na fortepianie i zaszczepiła w nim miłość do Chopina, Beethovena oraz Schuberta. Wkrótce odkrył, że potrafi nie tylko odczytywać muzykę z nut, ale również przenosić ją w myślach w inną tonację. Anne nauczyła go ponadto angielskiego i dopilnowała, by posługiwał się poprawnie tym językiem.

Marconi chodził do szkoły tylko czasami, tam gdzie akurat zatrzymała się rodzina, być może we Florencji albo w Livorno, ważnym włoskim porcie. Regularną naukę w szkole rozpoczął, gdy miał dwanaście lat. Rodzice wysłali go do Florencji do Istituto Cavallero, gdzie jego wychowanie w odosobnieniu okazało się nie lada problemem. Był nieśmiały i nigdy nie nauczył się skutecznie zawierać i utrzymywać przyjaźni, które to umiejętności dzieci opanowują w pierwszych latach w szkole. Jego córka, Degna, napisała: „Wyraz twarzy Guglielma, który zdaniem kolegów oznaczał wyniosłość, tak naprawdę skrywał nieśmiałość i niepokój”.

W istituto Marconi odkrył, że na nauce angielskiego ucierpiał jego włoski. Pewnego razu usłyszał od dyrektora szkoły, że jego włoski „jest potworny”. Aby udowodnić, że ma rację albo po prostu po to, by upokorzyć chłopca, dyrektor kazał Marconiemu wyrecytować poemat, który tego dnia analizowano na lekcji. „I mów głośno!” — nakazał.

Marconi przeczytał pierwszą linijkę i cała klasa wybuchnęła śmiechem. Jak to opisała Degna: „Koledzy zaczęli wyć jak ogary na świeżym tropie. Zanosili się śmiechem, klepali po udach i zaczęli go przedrzeźniać”.

Wiele lat później jeden z nauczycieli Marconiego powiedział dziennikarzowi: „Zachowywał się przykładnie, ale jeśli chodzi o rozum... no cóż, im mniej powiem na ten temat, tym lepiej. Chyba wiele razy dostał lanie, ale znosił bicie jak anioł. Nigdy nie był w stanie nauczyć się niczego na pamięć. Doszedłem do wniosku, że nie jest do tego zdolny. Nigdy nie widziałem dziecka z równie zawodną pamięcią”. Nauczyciele nazywali Marconiego „małym Anglikiem”.

Potem przyszły inne szkoły i inni nauczyciele, jak również prywatne lekcje elektryczności prowadzone przez jednego z czołowych profesorów z Livorno. Marconi poznał Nella Marchettiego, emerytowanego telegrafistę, który tracił wzrok. Dobrze się ze sobą rozumieli i wkrótce chłopak zaczął czytać starszemu mężczyźnie, a ten nauczył go w zamian alfabetu Morse’a i techniki wysyłania wiadomości za pomocą telegrafu.

Wiele lat później naukowcy równie mocno jak sam Marconi zaczęli się dziwić, dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie on dostrzegł coś, co przeoczyły najtęższe umysły jego czasów. Oczywiście, w XX wieku jego idea zaczęła się wydawać czymś zwyczajnym czy wręcz elementarnym, ale w swoim czasie była tak zaskakująca, że niektórzy uważali go niemal za szarlatana i oszusta — a nawet gorzej, za cudzoziemskiego oszusta — i uczynili jego drogę do celu o wiele trudniejszą.

By w pełni pojąć nowatorskość idei, trzeba się cofnąć krok w tył, w ogromny obszar historii, który Degna nazwała „Wielkim Sza”.

* * *

Na początku w niewidzialnym królestwie, przez które przepływa energia elektromagnetyczna, panowała pustka. Oczywiście, energia istniała i przenosiła się z szybkością światła w formie fal wzbudzanych przez słońce, błyskawice czy przypadkową iskrę, ale emanowała bez żadnego określonego znaczenia czy celu. Kiedy ludzie po raz pierwszy zetknęli się z iskrami, na przykład podczas uderzenia pioruna, nie mieli pojęcia, skąd się biorą i jaka jest ich natura. Wiedzieli jedynie, że pojawiają się nagle i z wielką gwałtownością, zupełnie inaczej niż wszystkie inne rzeczy na świecie. Historycy często twierdzą, że odmienny charakter zjawisk natury elektrycznej uświadomiono sobie już w starożytnej Grecji, gdzie niejaki Tales odkrył, iż pocierając bursztyn, może przyciągnąć różne drobinki, na przykład włosy czy nitki. Po grecku bursztyn to elektron.

W miarę jak ludzie nabywali naukowego podejścia do różnych zjawisk, zaczęli tworzyć urządzenia do wywoływania iskier. Były to maszyny elektrostatyczne — ich działanie wymagało pocierania jednej substancji inną, albo ręcznie, albo za pomocą obrotowego mechanizmu, póki nie zakumulował się ładunek dostatecznie duży, by wywołać przeskok iskry, czyli jak to się określa w żargonie inżynierów elektryków, wyładowanie zupełne. Początkowo naukowcy zadowalali się samą możliwością wywoływania iskier, jak na przykład Isaac Newton w 1643 roku, ale technika szła szybko naprzód i w 1730 roku pozwoliła niejakiemu Stephenowi Grayowi przeprowadzić eksperyment, którego rozmach przewyższył wszystko, co osiągnięto wcześniej. Gray ubrał chłopca w gruby strój, który zaizolował całe jego ciało, ale głowę, dłonie i stopy pozostawił nagie. Za pomocą nieprzewodzących jedwabnych sznurów zawiesił chłopca w powietrzu, po czym przytknął do jego stopy naelektryzowaną szklaną rurkę, powodując, że z nosa dziecka wyskoczyła iskra.

Badania elektryczności przyspieszyły znacznie w 1745 roku, wraz z wynalezieniem butelki lejdejskiej, pierwszego urządzenia zdolnego przechowywać ładunek elektrostatyczny. Butelka została wynaleziona niemal równocześnie w Niemczech oraz w niderlandzkiej Lejdzie, przez dwóch ludzi, których nazwiska niełatwo wymówić: Ewalda Jürgena von Kleista oraz Pietera van Musschenbroeka. Francuski naukowiec, opat Nollet, uprościł kwestię nazwy, ochrzcił bowiem wynalazek mianem fiolki lejdejskiej, choć przez pewien czas drobiazgowi Niemcy upierali się ją nazywać butelką von Kleista. W najpowszechniej znanej formie butelka lejdejska to szklany pojemnik pokryty wewnątrz i na zewnątrz metalową folią. Za pomocą maszyny do tarcia napełniano, czy raczej ładowano pojemnik elektrycznością. Kiedy obie warstwy folii łączono drutem, pojemnik uwalniał energię w postaci silnej iskry. Działając w interesie nauki, ksiądz Nollet wykorzystywał butelkę do dziwnych doświadczeń na dużych grupach ludzi. Pewnego razu nakazał dwustu mnichom, by wzięli się za ręce, a potem rozładował butelkę za pomocą tego żywego łańcucha, powodując wściekły łopot habitów.

Rzecz jasna wywiązała się rywalizacja o to, kto zdoła wywołać najdłuższą i najsilniejszą iskrę. Georg Richman, zamieszkały w Rosji Szwed, zajął w 1753 roku niesławne pierwsze miejsce: podczas próby wykorzystania błyskawicy do naładowania urządzenia elektrostatycznego wielka iskra przeskoczyła z aparatu prosto na jego głowę i w ten sposób został pierwszym naukowcem, który zginął na skutek porażenia prądem. W 1850 roku Heinrich D. Ruhmkorff wymyślił „cewkę indukcyjną”, żelazny rdzeń, na który nawinięte były dwa kawałki drutu. W ten sposób wywołanie silnej iskry stało się rzeczą prostą, a ludzkość weszła na drogę prowadzącą do stworzenia pierwszych cewek zapłonowych. Kilka lat później badacze z Anglii zbudowali cewkę Ruhmkorffa pozwalającą na uzyskanie iskry o długości metra. W 1880 roku John Trowbridge z Harvardu wywołał iskrę o długości ponad dwóch metrów.

Naukowcy zaczęli podejrzewać, że w nagłym rozbłysku iskry mogą się kryć głębsze tajemnice. W 1842 roku Joseph Henry, profesor z Princeton, doszedł do wniosku, że iskra nie jest jednorazowym uwolnieniem energii, lecz serią szybko po sobie następujących wyładowań, czyli oscylacji. Inni naukowcy doszli do takich samych wniosków, a w 1859 roku jeden z nich, Berend Fedderson udowodnił rzecz ponad wszelką wątpliwość, uchwyciwszy zjawisko na fotografiach.

Prawdziwy wstrząs wywołał jednak James Clerk Maxwell. W 1873 roku w swojej Rozprawie na temat elektryczności i magnetyzmu (A Treatise on Electricity and Magnetism) wysunął teorię, że oscylacje wywoływane są przez niewidzialne fale elektromagnetyczne, których właściwości opisał w serii sławnych równań. Twierdził również, że takie fale zachowują się podobnie jak światło i są przenoszone za pomocą tego samego nośnika, tajemniczego, niewidzialnego tworu, nazywanego wówczas przez fizyków eterem. Choć jeszcze nikt nie zdołał uzyskać próbki owego eteru, nie powstrzymało to Maxwella od obliczenia jego gęstości względnej. Według jego poręcznego szacunku wynosiła ona 936/1 000 000 000 000 000 000 0000 gęstości wody. W 1886 roku w serii eksperymentów laboratoryjnych Heinrich Hertz dowiódł istnienia takich fal, ustalił również, że poruszają się one z prędkością światła.

Tymczasem naukowcy odkryli dziwne zjawisko: iskra najwyraźniej zmieniała właściwości przewodzenia metalowych opiłków. We Francji Eduardo Branly, żeby lepiej zobrazować ten efekt, umieścił opiłki w szklanych rurkach i stwierdził, że pukając w szkło, można je przywrócić do stanu spoczynku. Opublikował swoje odkrycie w 1891 roku, ani słowem nie wspominając o możliwości wykorzystania swego wynalazku do wykrywania fal elektromagnetycznych, choć nazwa, którą wybrał dla stworzonego urządzenia, była prawdziwie prorocza. Nazwał je mianowicie radioprzewodnikiem. Jego prace przeszły niemal bez echa — dopiero Oliver Lodge i jego koledzy zaczęli się zastanawiać, czy przypadkiem opiłki nie zaczynają przewodzić prądu pod wpływem fal Herzta. Lodge opracował nawet ulepszoną wersję rurki Branly’ego i nazwał ją „kohererem”. Właśnie ten instrument zaprezentował w Instytucie Królewskim.

Na podstawie relacji Lodge’a z jego wykładu można przyjąć, że nie uważał fal Hertza za zjawisko użyteczne, a już z całą pewnością nigdy nie wpadł mu do głowy pomysł wykorzystania ich do łączności. Sądził, że ich zasięg nie jest duży — że jest to najprawdopodobniej mniej więcej kilometr. Latem 1894 roku na świecie nadal więc na odległość przekraczającą zasięg wzroku można się było komunikować jedynie za pomocą drutu. Miejsca, do których druty nie sięgały, trwały w izolacji, której nigdzie nie odczuwano równie dotkliwie, jak na otwartym morzu. Późniejszym pokoleniom, przywykłym do łatwych połączeń z całym światem za pomocą krótkofalówki czy telefonu komórkowego, trudno ją właściwie ocenić.

Pojmował ją natomiast doskonale Winston Churchill, kiedy w 1899 roku, na samym początku wojny burskiej, jako młody korespondent wojenny wyruszył do Kapsztadu na pokładzie okrętu wojennego „Dunottar Castle”, z dowódcą sił brytyjskich na pokładzie. „Kiedy ważyły się kwestie wojny i pokoju, jeszcze nim wystrzelono pierwszy pocisk, wyruszyliśmy na morze w okresie lipcowych sztormów. Oczywiście nie mieliśmy w owych czasach radia, a zatem w tym niezwykle ważnym momencie, dowódca sił brytyjskich znalazł się w całkowitej izolacji od świata. Po czterech dniach na morzu okręt zawinął na Maderę, gdzie nie było żadnych nowych wieści. Cisza panowała przez kolejne dwanaście dni podróży i dopiero kiedy okręt znajdował się o dwa dni drogi od Kapsztadu, zauważono inny statek, przybywający z »krainy wiedzy« i zapewne posiadający kluczowe informacje. Zasygnalizowano” — oczywiście wizualnie — „do parowca, a dokładniej trampa, z prośbą o wiadomości, a wówczas statek zmienił kurs, minął »Dunottar Castle« w odległości niespełna kilometra i pokazał nam tablicę z napisem: »Trzy bitwy. Penn Symonds zabity«. Potem ruszył w swoją stronę, a głównodowodzący, którego oddziały, nic o tym nie wiedząc, brały już udział w wojnie, poszedł do kabiny rozważyć tę tajemniczą wiadomość”.

* * *

Wróciwszy z Alp, Marconi natychmiast zaczął budować urządzenia, dzięki którym miał urzeczywistnić swoją ideę. Kierowało nim jedynie przeświadczenie, że zdoła osiągnąć cel. Matka zauważyła, że coś się zmieniło, że majsterkowanie Guglielma nabrało celowości. Zauważyła również, że potrzebne mu miejsce na eksperymenty, a choć nie bardzo rozumiała, co syn zamierza osiągnąć, przekonała męża, by pozwolił mu zmienić część poddasza willi w laboratorium. I tak, w miejscu, w którym jego przodkowie hodowali kiedyś jedwabniki, Marconi nawijał pilnie drut na cewki i budował butelki lejdejskie, które rozbłyskiwały na niebiesko energią elektryczną.

W gorące dni poddasze zamieniało się w prawdziwą Saharę. Marconi schudł, a jego cera stała się bledsza niż zwykle. Anne zaczęła się o niego martwić. Pod drzwiami poddasza stawiała mu tace z jedzeniem. Tymczasem Giuseppe czuł się coraz bardziej nieszczęśliwy z powodu obsesji syna i zmian, jakie wprowadziła w rodzinną rutynę. Postanowił zapanować nad sytuacją i odciął mu i tak symboliczną pomoc finansową. „Giuseppe próbował ukarać Guglielma w każdy sposób, jaki mu przyszedł do głowy” — pisała Degna. — „Co charakterystyczne, uważał pieniądze za swą największą broń”. W pewnym momencie Marconi musiał sprzedać buty, żeby kupić drut i akumulator. Był to jednak akt najzupełniej symboliczny, mający mu zaskarbić współczucie matki. Miał wiele par butów.

Guglielmo toczył w swym laboratorium na poddaszu prawdziwą wojnę ze światem fizyki. Ten świat po prostu nie chciał się zachowywać tak, jak jego zdaniem powinien. Na podstawie książek wymyślił, jak powinien wyglądać aparat, który pragnął zbudować. Potrzebną iskrę generowała butelka lejdejska lub cewka Ruhmkorffa. Jako odbiornik zastosował koherer, taki jaki wynalazł Branly, a ulepszył Lodge. Podłączył go do galwanometru, urządzenia, które rejestrowało obecność prądu elektrycznego.

Tu jednak natrafił na przeszkodę. Potrafił bez problemu wygenerować iskrę, ale nie mógł uzyskać odpowiedzi w kohererze. Zaczął pracować nad odbiornikiem. Sprobował użyć krótszej rurki, a potem takiej, jaką wykorzystał Lodge, eksperymentował też z różnymi wielkościami opiłków i różnymi metalami. W końcu uzyskał odpowiedź, ale nie było to zjawisko stałe. Koherer „czasami działał w odległości dziewięciu metrów od nadajnika, ale czasami nie chciał działać nawet z odległości metra” — wspominał później Marconi.

Niepowodzenia doprowadzały go do szału. Chudł, bladł, ale pracował dalej. „Nie straciłem odwagi” — napisał. Zdaniem Degny jednak „stracił młodość” i stał się małomówny, co miało charakteryzować jego zachowanie już do końca życia.

Miał ustalony cel — zasięg. Wiedział, że jeśli jego telegraf bez drutu ma się kiedykolwiek stać praktycznym narzędziem łączności, musi przesyłać sygnały na odległość setek kilometrów. Tymczasem zdarzało się tak, że nie był w stanie wykryć fal elektromagnetycznych nawet na odległość ramienia od iskry. Na domiar złego uznana teoria głosiła, że transmisja o naprawdę dużym zasięgu, poza horyzont, po prostu nie jest możliwa. Prawdziwi uczeni fizycy, tacy jak Lodge, doszli do wniosku, że fale muszą się poruszać tak samo, jak światło, co oznaczało, że nawet gdyby dało się przesłać sygnał na odległość setek kilometrów, poruszałby się on z prędkością światła po linii prostej i tym samym odbił od zakrzywionej powierzchni ziemi i uciekł w przestrzeń.

Ktoś inny zapewne doszedłby do wniosku, że fizycy mają rację — że łączność dalekiego zasięgu nie jest możliwa. Ale Marconi nie widział podobnych przeszkód. Polegał na metodzie prób i błędów, a stosował ją z taką intensywnością, że graniczyło to z obsesją. Jego postępowanie miało się nie zmienić przez najbliższe dziesięć lat. Żeby wyjaśnić jakieś zjawisko, teoretycy wymyślali wzory, natomiast Marconi ciął drut, zwijał go, budował urządzenia i wysyłał do nich energię, żeby zobaczyć, co się stanie. Na pozór jego działanie było zupełnie bezmyślne, ale kierowało nim przekonanie, że ma rację. Uważał na przykład, że skład opiłków w kohererze jest kwestią kluczową dla działania odbiornika. Kupował lub wygrzebywał na śmietnikach rozmaite metale, dłutem obłupywał z nich opiłki różnej wielkości, a potem segregował je, by uzyskać fragmenty jednakowych rozmiarów. Eksperymentował z niklem, miedzią, srebrem, żelazem, mosiądzem i cynkiem, łącząc je w różnych proporcjach i zestawieniach. Każdą kolejną mieszankę umieszczał w cienkiej szklanej rurce, zatykał ją z obu stron srebrnymi korkami, a potem wstawiał w obwód odbiornika.

Każdą rurkę sprawdzał po kilka razy. Nie istniał jeszcze żaden instrument, który umożliwiałby pomiar sygnału wysyłanego w przestrzeń czy określenie jego charakteru, Marconi mierzył zatem działanie swego urządzenia za pomocą instynktu i przypadku. I czynił tak przez całe dnie i tygodnie. Wypróbował czterysta możliwości, nim zdecydował się na najlepszą swoim zdaniem mieszankę: dość drobny pył złożony w 95 procentach z niklu i 5 procentach ze srebra, ze śladowym dodatkiem rtęci.

Za pomocą odbiornika próbował uruchomić dzwonek umieszczony na drugim końcu laboratorium. Czasami się udawało, czasami nie. Winą za to obarczał koherer Branly’ego — uważał, że jest „nazbyt nieobliczalny”, by dać się wykorzystać w praktyce. Przed każdym użyciem musiał pukać w rurkę palcem, aby opiłki przestały przewodzić prąd. Próbował zmniejszyć rozmiar rurki. Opróżniał termometry, rozgrzewał szkło i sam je formował. Coraz bardziej zbliżał do siebie srebrne korki, redukując przestrzeń zawierającą opiłki, aż wreszcie cały koherer miał długość niecałych trzech centymetrów, a grubość dziesięciocentówki. Pewnego razu powiedział, że zbudowanie jednego koherera zajmowało mu tysiąc godzin. Jak stwierdził jego przyszły współpracownik, wykazywał „zdolność do nieustającej pracy”.

Obsesja zasięgu, która ogarnęła Marconiego, pogłębiała się coraz bardziej. Wyniósł dzwonek do innego pokoju i odkrył, że fale z łatwością przenikają przeszkody. Równocześnie narastał w nim strach, niemal przerażenie, że któregoś dnia obudzi się i odkryje, że ktoś inny osiągnął jego cel. Rozumiał, że w miarę postępu badań nad falami elektromagnetycznymi jakiś inny naukowiec, wynalazca czy inżynier może nagle doznać podobnego olśnienia jak on sam.

I miał rację, że się martwił. Na całym świecie naukowcy przeprowadzali eksperymenty z falami elektromagnetycznymi, choć nadal koncentrowali się na ich właściwościach optycznych. Lodge był najbliżej celu, ale z niewyjaśnionych przyczyn nie kontynuował swych badań.

Blizna

Młoda kobieta, która pojawiła się w gabinecie doktora Hawleya Harveya Crippena na Brooklynie w Nowym Jorku i która miała spowodować w jego życiu takie zamieszanie, nazywała się Cora Turner. Przynajmniej w owej chwili. Miała wówczas siedemnaście lat, Crippen natomiast trzydzieści i był już wdowcem. Dzieląca ich przepaść nie była jednak tak głęboka, jak wskazywałaby różnica wieku, gdyż panna Turner zachowywała się i wyglądała jak kobieta dużo starsza. Miała pełną figurę, w natarczywy sposób przywodzącą na myśl słowo „zmysłowa”, zaś w jej oczach przebłyskiwała wiedza. Ale nie wiedza książkowa, tylko świadomość tego, w jakim stopniu cierpienie może wpłynąć na moralność. Był to stopnień znacznie wyższy niż dopuszczalny zdaniem duchownych z brooklińskich kościołów. Panna Turner była pacjentką doktora Jeffreya, a zjawiła się z problemem, który z wiktoriańską pruderią określano jako „kobiecy”.

Crippen był człowiekiem samotnym, zaś cechy fizyczne jakby sprzysięgły się, by takim pozostał. Nie był przystojny, a jego drobna postura nie budziła skojarzeń ani z siłą, ani z męskością. Zawiodły go nawet włosy, już wiele lat wcześniej rozpoczynając odwrót z czoła. Dysponował jednak pewnymi zaletami. Choć był krótkowidzem, oczy miał wielkie i pełne ciepła oraz współczucia — o ile nosił okulary. Niedawno zapuścił brodę w kształcie wąskiego V, która przydała mu aury pewnego wyrafinowania. Ubierał się dobrze, a sztywne kołnierze i krój marynarek w owym czasie preferowany przez krawców pozwalały mu odcinać się od krajobrazu w taki sam sposób, jak linia narysowana tuszem obramowuje rysunek. Ponadto był lekarzem w czasach, kiedy medycyna stawała się dziedziną naukową, wymagającą właściwego charakteru i intelektu. Coraz częściej oznaczała też zamożność.

Crippen natychmiast zakochał się w Corze Turner. Jej młodość nie wydawała mu się przeszkodą i rozpoczął zaloty, zapraszając ją na kolacje i spacery. Stopniowo poznawał jej przeszłość. Ojciec Cory, rosyjski Polak, umarł, kiedy była mała. Matka, Niemka, wyszła ponownie za mąż, ale obecnie również nie żyła. Panna Turner mówiła płynnie zarówno po niemiecku, jak i po angielsku. Jej ojczym, Fritz Mersinger, mieszkał na Forrest Avenue w Brooklynie. Zwierzyła się Crippenowi, że pewnego razu, z okazji urodzin, Mersinger zabrał ją na Manhattan do opery. To doświadczenie rozpaliło w niej ambicję. Postanowiła zostać największą divą operową na świecie.

W miarę upływu czasu Crippen stwierdził, że namiętność u panny Turner graniczy z obsesją, a ta z kolei sprowadziła ją na nie najlepszą drogę. Mieszkała sama. Za jej mieszkanie płacił niejaki C.C. Lincoln, zdun, człowiek żonaty i mieszkający gdzie indziej. Opłacał również jej utrzymanie, stroje i lekcje śpiewu. W zamian otrzymywał seks oraz towarzystwo kobiety, która była młoda, atrakcyjna i pełna życia. Powstały jednak komplikacje — panna Turner zaszła w ciążę. Problem, który sprowadził ją do gabinetu pracodawcy Crippena, doktora Jeffreya, nie był zwykłą kobiecą przypadłością. „Sądzę, że było to poronienie albo coś w tym rodzaju” — powiedział Crippen. Za tymi słowami zapewne kryło się coś bardziej bolesnego.

Mimo wszystko Crippen był oczarowany, a Cora zdawała sobie z tego sprawę. Z każdym spotkaniem coraz mocniej postrzegała go jako narzędzie zerwania z Lincolnem i realizacji marzenia o sukcesie na scenie operowej. Wiedziała, jak wzbudzić jego uwagę. Pewnego razu poinformowała go, że Lincoln chce, by z nim uciekła. Bez względu na to, czy była to prawda, czy nie, wiadomość odniosła spodziewany skutek.

„Powiedziałem jej, że tego nie zniosę” — wspominał Crippen.

Kilka dni później, 1 września 1892 roku, para zawarła cichy ślub w domu katolickiego księdza w Jersey City w New Jersey. Zapewne ksiądz nic nie wiedział o wcześniejszej ciąży.

Wkrótce po ślubie Cora po raz pierwszy objawiła cechę charakteru, która z upływem lat miała się stawać coraz wyraźniejsza. Otóż lubiła tajemnice. Znienacka poinformowała męża, że naprawdę wcale nie nazywa się Cora Turner, a nazwisko, które podała, sprawiało wrażenie wyjętego prosto z musicalu. Oświadczyła mianowicie, że w rzeczywistości nazywa się Kunigunde Mackamotzki.

Postanowiła jednak nadal używać imienia Cora. Od dzieciństwa nosiła takie przezwisko, a zresztą Kunigunde Mackamotzki zupełnie nie pasowało do operowej gwiazdy.

Niemal natychmiast młodych małżonków przytłoczyły wydarzenia, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, a także skutki podejmowania błędnych decyzji.

* * *

Hawley Harvey Crippen urodził się w 1862 roku w Coldwater w stanie Michigan, w samym środku dwóch wojen: odległej wojny secesyjnej i toczonej bliżej domu wojny z Szatanem, wrogiem równie realnym dla większości mieszkańców miasteczka, jak żołnierze Południa w szarych mundurach.

Klan Crippenów zamieszkał w Coldwater dawno i w znacznej sile, a ich przybycie określono w dziewiętnastowiecznej historii hrabstwa Branch w stanie Michigan mianem „pojawienia się kolonii metodystów”. Przyczynili się hojnie do wniesienia miejscowego kościoła metodystów, choć przynajmniej jeden wpływowy członek rodziny był spirytualistą. Nie był w tym zresztą odosobniony, gdyż Coldwater powszechnie znane było jako siedlisko nie tylko protestantów, ale również spirytualizmu, zapewne w wyniku migracji. Podobnie jak wielu sąsiadów, Crippenowie przenieśli się do Michigan z zachodniej części stanu Nowy Jork, regionu, który przezywano „płonącym okręgiem” ze względu na żarliwość, z jaką ulegał nowym trendom religijnym.

Dziadek Crippena, Philo, przybył do Coldwater w 1835 roku i po energicznych zalotach ożenił się jeszcze w tym samym roku z panną Sophią Smith. Założył sklep towarów sypkich, który szybko stał się jedną z najważniejszych firm w mieście. Zajmował ważne miejsce na Chicago Street, głównej ulicy handlowej miasteczka, którą dzieliła na pół Rogatka Chicago. Wkrótce Crippenowie pokazali, na co ich stać. Jeden był właścicielem młyna na Pearl Street, inny otworzył sklep, gdzie sprzedawał artykuły spożywcze i przemysłowe. Jedna z panien Crippen, Hattie, grała na organach w kościele metodystów, inna zaś, Mae, została przełożoną miejskich szkół. W mieście znajdował się nawet gmach Crippena oraz ulica Crippena.

Miasteczko Coldwater rozwijało się szybko dzięki swemu położeniu przy Rogatce Chicago oraz przy głównej linii kolejowej Lake Shore Michigan Southern Railroad. Chicago Street stała się centrum handlowym dla całego południowego Michigan. Przechadzając się tą ulicą, człowiek z pieniędzmi mógł kupić niemal wszystko. Pełno tu było wyspecjalizowanych sklepów, sprzedających obuwie, strzelby, kapelusze, zegarki, biżuterię oraz wyrabiane na miejscu cygara i powozy, z których miasto było coraz bardziej znane. Najbardziej prestiżowym zajęciem w okolicy była hodowla koni. Jedna ze stadnin specjalizowała się w koniach wyścigowych, które zyskały sławę na cały kraj. Pochodziły z niej tak sławne zwierzęta, jak Vermont Hero, Hambletonian Wilkes, no i oczywiście najsławniejszy Green Mountain Black Hawk.

Coldwater było miasteczkiem zamożnym, a domy wznoszone przez jego mieszkańców doskonale to odzwierciedlały. W centrum stało mnóstwo wdzięcznych domostw z drewna, cegieł i kamienia. Wiele z nich przetrwało do XXI wieku, zmieniając Coldwater w mekkę studentów wiktoriańskiej architektury. W jednym z wczesnych wydań książki adresowej Coldwater napisano: „Przyjemne ulice i parki, ocienione wspaniałymi klonami, wiele kilometrów dobrze utrzymanych trotuarów, jasno oświetlone ulice, porządne i zamożne rezydencje oraz świetnie prosperujące firmy — dzięki temu wszystkiemu jest to miasto zamieszkane przez wykształconych, inteligentnych i uprzejmych ludzi, których działania, zarówno prywatne, jak i publiczne są w każdym calu oddane Ameryce”.

Philo Crippen i jego żona wkrótce doczekali się syna, Myrona, a ten w swoim czasie ożenił się z panną Andresse Skinner i przejął rodzinne imperium towarów sypkich. Został również taksatorem podatkowym pierwszej administracji miejskiej oraz agentem firmy produkującej maszyny do szycia. W 1862 roku Myron i Andresse doczekali się pierwszego dziecka, Hawleya Harveya, który przyszedł na świat w czasach zawieruchy ogarniającej cały kraj. Gazety wydawane w Coldwater donosiły o przelewie krwi, a miejscowi hodowcy wysyłali swe konie armii. W sumie do końca wojny wojska Unii otrzymały stąd trzy tysiące sztuk. „Coldwater Union Sentinel” z piątku 29 kwietnia 1864 roku, kiedy Hawley Harvey miał dwa lata, nie przyniósł miasteczku radosnych wieści. „Wiosenna kampania źle się rozpoczęła. Jak dotąd nieszczęście, klęska i odwrót naznaczają wszelkie wysiłki naszej armii” — donoszono. Młodzi mężczyźni z hrabstwa Branch wracali do domu okaleczeni, bez rąk, bez nóg albo ze straszliwymi bliznami. Opowiadali historie o heroicznych wyczynach i ogłuszających kanonadach. W tych czasach w rozmowach prowadzonych w sklepie Phila na pewno nie brakowało krwi ani dramatyzmu.

* * *

Pomimo wojny Hawleyowi dane było się cieszyć uprzywilejowanym dzieciństwem. Dorastał w domu pod numerem 66 na North Monroe, zaledwie jedną przecznicę od Chicago Street, na skraju alei ocienionej przez drzewa o prostych pniach i koronach gęstych i zielonych niczym brokuły. Latem promienie słoneczne przedzierały się przez ten gąszcz i rzucały na ziemię zasłonę błękitnego cienia, który chłodził zarówno powietrze, jak i umysły.

W niedziele panowała tu cisza. Nie wychodziły gazety, a mieszkańcy mijali się w drodze do swoich kościołów. W upalne lata cykanie cykad nadawało tym wędrówkom senny i pobożny rytm. Dziadek Hawleya, Philo, był człowiekiem pełnym powagi, czym nie różnił się od innych starszych mieszkańców Coldwater. Fotografia zrobiona po 1870 roku ukazuje grupę mniej więcej dwudziestu pierwszych mieszkańców Coldwater, w tym i Philona. To prawda, że w tych czasach do fotografii należało przyjmować poważny wyraz twarzy, częściowo dlatego, że taki był zwyczaj, a częściowo ze względu na niedostatki samej techniki fotograficznej, ale ta grupa sprawia takie wrażenie, jakby nie uśmiechała się od co najmniej pół wieku. Kobiety zdają się zawieszone gdzieś między melancholią a złością, otaczają je zaś starsi panowie z dziwacznymi brodami, które sprawiają takie wrażenie, jakby ktoś niedbale posmarował im twarze klejem, a następnie rzucił w nich garścią białych włosów. Dzień, w którym zrobiono tę fotografię, musiał być wietrzny, ponieważ najdłuższa i najdziwniejsza broda, przylepiona do twarzy najstarszego żyjącego mieszkańca Coldwater, Allena Tibbitsa, wygląda jak biała zamazana plama, przypominająca nieco kataraktę. Dziadek Philo stoi w tylnym rzędzie. Jest wysoki i łysy na czubku głowy, z kępkami białych włosów przylepionymi po bokach czaszki i pióropuszem na dolnej szczęce. Ma wydatne uszy, którymi los odbarzył również Hawleya.

Philo był metodystą, człowiekiem o zdecydowanych poglądach, a na klan Crippenów wywierał presję podobną do grawitacji. Za każdym razem, kiedy wchodził do pokoju, tłumił wszelkie namiętności i zachcianki. Wszędzie ścigał zło. Pewnego dnia poprosił radę kościelną metodystów, by „zabroniła używania dzwonków na licytacjach”. W tych czasach członkowie kongregacji płacili pastorowi za miejsca w kościele, przy czym najdroższa ławka, na samym przedzie, kosztowała rocznie czterdzieści dolarów. Była to znaczna suma — według dzisiejszej wartości pieniądza ponad czterysta dolarów — ale Philo uiszczał ją i kazał rodzinie, w tym Hawleyowi, towarzyszyć sobie co niedzielę do kościoła. Jeśli chodzi o Pana, żadne koszta nie były dla niego zbyt wielkie.

Czczenie Boga nie kończyło się wraz z ostatnim „amen” pastora. W domu Philo czytał na głos Biblię, kładąc szczególny nacisk na smutny los czekający grzeszników, przede wszystkim tych rodzaju żeńskiego. Wiele lat później Hawley powiedział swemu współpracownikowi: „Kiedy byłem mały, diabeł zamieszkał w naszym domu i nie chciał się wyprowadzić”.

Gdzieś w obrębie trzech pokoleń w rodzinnych rysach pojawiło się osłabienie. Twarze Philona i jego brata Lorenza wyrażały siłę i wytrzymałość — z upływem czasu zaczęły bardziej przypominać naruszoną dynamitem skałę niż ludzkie ciało. Dwa pokolenia później pojawił się Hawley, blady, niewysoki i krótkowzroczny, dręczony przez silniejszych chłopców, łagodny w zachowaniu i nienawykły do ciężkiej pracy. Jego dzieciństwo upływało powoli, a dni niewiele różniły się od siebie, wyjąwszy momenty powszechnego podniecenia, zwykle znacznie oddalone od siebie w czasie, takie jak otwarcie w 1866 roku toru saneczkowego czy pożar w roku 1881, który zniszczył Armory Hall, jedyny tutejszy teatr. To ostatnie nieszczęście zachęciło jednego z czołowych producentów cygar w mieście, Bartona S. Tibbitsa, do zbudowania niezwykłego gmachu opery. Wkrótce do Coldwater zaczęli zjeżdżać ludzie pokroju Jamesa Whitcomba Raileya, który czytał na scenie swoje wiersze, oraz inni, oferujący mniej intelektualne rozrywki. Wśród nich znalazła się grupa Haverly’s Minstrels i ich „Uczone Psy warte 10 000 dolarów”, różne wędrowne trupy wystawiające Chatę wuja Toma, niezliczone media spirytystyczne oraz telepaci, a także artyści najlepiej zapamiętani przez publiczność: Kobiecy Zespół Duncana Clarka, tańczący w przebraniu Murzynek w czasie i przedstawienia Nowe noce arabskie, czyli — zdaniem „Coldwater Republican” — „osiem kobiet niemal pozbawionych okryć”. „Courier” określił je jako „najobrzydliwsze przedstawienie pokazane w Coldwater”.

* * *

W 1882 roku Crippen rozpoczął naukę w Szkole Homeopatii Uniwersytetu Michigan. W owych czasach homeopatia cieszyła się wielką popularnością wśród lekarzy i pacjentów. Stworzył tę dziedzinę Samuel Hahnemann, niemiecki lekarz, którego imię nosiło wiele szpitali w Stanach Zjednoczonych. Jego rozprawa, Organon sztuki medycznej, po raz pierwszy opublikowana w 1810 roku, stała się biblią homeopatii. Hahnemann uczynił w niej założenie, że lekarz może wyleczyć choroby za pomocą technik i lekarstw wywołujących takie same objawy jak dolegliwość, na którą cierpi pacjent. Swoje poglądy streścił w trzech słowach, similia similibus currantur — podobne leczy podobne.

Crippen opuścił szkołę w 1883 roku, nie uzyskując dyplomu, i wyruszył do Londynu w nadziei kontynuowania tam studiów medycznych. Angielskie uczelnie powitały go sceptycznie i z pogardą, ale pozwolono mu uczęszczać na wykłady i pracować w roli praktykanta w różnych szpitalach, między innymi w St. Mary of Bethlehem. Był to zakład dla umysłowo chorych — jego nazwa została w mowie potocznej zredukowana do „Bedlam”, które to słowo, pisane małą literą, weszło ostatecznie do słowników jako termin oznaczający chaos i zamieszanie. To właśnie tam Crippena przyjęto najłaskawiej, ponieważ leczenie ludzi szalonych było dziedziną, którą praktykowało niewielu lekarzy. Nic nie mogło uleczyć szaleństwa — lekarze mogli jedynie podawać pacjentom środki uspokajające, by nie zrobili krzywdy ani sobie, ani innym. W takim środowisku, gdzie brakowało wszelkiego postępu, należało chwytać się każdej nadziei.

Crippen przywiózł ze sobą liczne umiejętności oraz wiedzę o miksturach przydatnych w oczach kierujących zakładem. Jako homeopata znał działanie nie tylko zwykłych opiatów, ale również trucizn w rodzaju akonityny uzyskiwanej z bulw tojadu, atropiny ekstraktowanej z pokrzyku wilczej jagody (belladonny) oraz trucizny sumaka jadowitego. W dużych dawkach każda z tych substancji spowodować mogła śmierć, ale jeśli stosowano je w ilościach bardzo małych, zwykle w połączeniu z innymi składnikami, mogły umożliwić uzyskanie reakcji fizycznych naśladujących objawy znanych chorób.

W Szpitalu Bethlehem Crippen powiększył swą wiedzę o nowy środek, bromowodorek hioscyny, otrzymywany z rośliny z rodziny psiankowatych, Hyoscyamus niger, znanej powszechnie jako lulek czarny. Choć używał go po raz pierwszy, od dawna wiedział o jego istnieniu, gdyż w Ameryce stosowano go w zakładach dla umysłowo chorych do uspokajania pacjentów cierpiących na napady szału i obsesje oraz alkoholików dręczonych przez delirium tremens. Lekarze wstrzykiwali pacjentom maleńkie dawki, jedną setną grana lub nawet mniejsze (gran to jednostka wagi historycznie wywodząca się od ciężaru przeciętnego ziarna pszenicy; jej wartość została później ustalona bardziej precyzyjnie na 0,0648 grama, czyli 0,002285 uncji). Crippen wiedział, że lulek czarny wykorzystywany jest powszechnie w leczeniu schorzeń oczu, a to ze względu na swą właściwość rozszerzania źrenic, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt, w tym kotów. To ta właściwość miała się okazać szczególnie ważna dla przyszłości młodego doktora. Wszelkie błędy w ustalaniu dawki mogły się okazać bardzo niebezpieczne. Wystarczyło ćwierć grana — czyli 0,0162 grama lub 0,0005712 uncji — by doprowadzić do śmierci.

Crippen nie zabawił długo w Londynie. Uznawszy tamtejszą atmosferę za równie chłodną, jak angielski klimat, wrócił do Stanów i zapisał się do szkoły medycznej w Cleveland Homeopathic Hospital. Studiował chirurgię, ale później twierdził, że jego wykształcenie w tej dziedzinie było czysto teoretyczne — nigdy nie operował pacjenta, żywego ani umarłego. Twierdził również, że nigdy w życiu nie wykonał badania pośmiertnego.

* * *

Miasto Coldwater wiele oczekiwało od Crippena. Ponieważ nie był męski, jak jego stryjowie, Lorenzo i generał Fisk, lecz należał raczej do mózgowców, medycyna wydawała się dla niego odpowiednim zajęciem. Miejscowe gazety śledziły jego podróże. 21 marca 1884 roku „Coldwater Courier” podał: „Hawley Crippen, syn Myrona Crippena, przebywa w mieście”. Wrócił na pogrzeb swojej babci, pani Philonowej Crippen, która zmarła kilka dni wcześniej. Podobno, choć to mało prawdopodobne, jej ostatnie słowa brzmiały: „Błogosławiona niech będzie nadzieja na zaszczytną nieśmiertelność”. Gazeta z dnia następnego wspomniała, że Hawley Crippen „w przyszłym tygodniu kończy College w Cleveland”.

Po ukończeniu studiów Crippen otworzył praktykę homeopatyczną w Detroit, ale dwa lata później przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie zaczął studiować leczenie chorób oczu w nowojorskim Szpitalu Okulistycznym, homeopatycznej instytucji mieszczącej się u zbiegu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Trzeciej Alei. Kilkadziesiąt lat wcześniej szpital przeszedł drastyczną zmianę filozofii leczenia, z medycyny alopatycznej — w której lekarze probowali leczyć choroby, wywołując objawy przeciwne tym, na które cierpiał pacjent — na homeopatyczną, pozbywając się przy okazji wszystkich chirurgów, którym udzielono „permanentnego zwolnienia”. Według nowych zasad i pod kierownictwem nowych lekarzy „sukces instytucji okazał się równie niezwykły jak jej wcześniejsze porażki”, jak napisano w Historii homeopatii opublikowanej w 1905 roku przez entuzjastę tej dziedziny, doktora Williama Harveya Kinga. Jeden z najbardziej cenionych nauczycieli nosił niefortunne nazwisko Deady[1]. Wedle archiwum uczelni, Crippen ukończył naukę w 1887 roku jako jeden z nielicznych absolwentów. Ale jak pisał King: „Prawdziwa wartość szpitala mierzona jest dobrem, jakie czyni, przynosząc ludziom ulgę w cierpieniu, a nie liczbą absolwentów, którzy ubiegają się o jego dyplom”.

Crippen, obecnie dwudziestopięcioletni, rozpoczął staż w Hahnemann Hospital w Nowym Jorku i tu poznał początkującą pielęgniarkę, Charlotte Jane Bell, która przyjechała do Stanów z Dublina. Wkrótce „Coldwater Courier” mógł przekazać ekscytującą wieść: tuż przed Bożym Narodzeniem 1887 roku Hawley Harvey Crippen wstąpił w związek małżeński.

Wraz z Charlotte Crippen opuścił Nowy Jork i wyjechał do San Diego, gdzie otworzył gabinet. Oboje rozkoszowali się ciepłym klimatem i błękitnym bezmiarem oceanu. Rodzice Crippena, Myron i Andresse, wkrótce przenieśli się z Coldwater do Los Angeles, a od młodej pary dzieliła ich teraz tylko całodzienna podróż pociągiem na północ. Wkrótce Charlotte zaszła w ciążę i 19 sierpnia 1889 roku urodziła syna, Ottona. Rodzina przeprowadziła się po raz kolejny, tym razem do Salt Lake City, gdzie Charlotte znów zaszła w ciążę. W styczniu 1892 roku, tuż przed spodziewanym rozwiązaniem, umarła nagle, zapewne na apopleksję. Crippen odesłał małego Ottona do Los Angeles, do dziadków, a sam uciekł z powrotem do Nowego Jorku. To właśnie wtedy zatrudnił się u doktora Jeffreya i zamieszkał w jego domu. Oraz poznał kobietę, która miała zmienić bieg i charakter jego życia.

* * *