9,90 zł
Ze wstępu autorki:
Grzegorz (tak brzmi jego imię w języku polskim) w wieku 20 lat zmarł na jedną z najbardziej bolesnych chorób – raka kości. Był zwykłym, prostym chłopcem z Kazachstanu; wśród cierpień i wielu pokus, ściśle współpracując z łaską Bożą, pod kierownictwem i szczególną opieką przełożonych z seminarium, zrozumiał i przyjął swój krzyż jako szczególny dar od Boga, jako rodzaj misji, którą ma do spełnienia wobec ludzi, wobec całego Kościoła.
Opowiedział o tym podczas rozmowy, którą krótko przed jego śmiercią nagrałam na magnetofon. Przed nagraniem Grigorij pytał, w jakim celu będę to robiła. Kiedy odpowiedziałam, że chcę napisać o nim wspomnienie, aby doświadczenie jego życia i choroby mogło posłużyć innym ludziom, zgodził się chętnie na nagranie.
Próbuję więc pisać o Grigoriju – właśnie ze względu na tamtą rozmowę, której zapis dołączyłam do moich wspomnień. Wierząc, że misja, którą Bóg mu powierzył, nie skończyła się z chwilą śmierci, przekazuję jego doświadczenie w ręce Czytelnika, aby za łaską Bożą tą drogą spełniało swoje misyjne zadanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 74
Grigorij był uczestnikiem wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej, która jest drogą prowadzącą do dojrzałej wiary poprzez odkrywanie na nowo chrztu świętego. Do Kazachstanu Droga dotarła w latach 1993–1994 dzięki grupie katechistów (prezbiter i kilka osób świeckich), którzy głosili tam katechezy dla dorosłych (katechezy odbywają się w kościele, za zgodą biskupa i proboszcza danej parafii).
Ze względu na trudną sytuację Kościoła na Wschodzie, pojawiła się potrzeba stworzenia tam misji rodzin, na które wyjeżdżają zgłaszające się do tego zadania rodziny z Neokatechumenatu. Żyją one wśród tamtejszych ludzi, służąc im jako znak obecności Boga w ich życiu. Ponieważ często jest im potrzebna dodatkowa pomoc (chodzi na przykład o pomoc dzieciom w nauce, a także o wiele innych prac), posyłane są tam przez naszych katechistów samotne kobiety, które po dwie, jako wzajemne socjuszki, pełnią tam swoje misyjne posługi.
Z upływem czasu na terenie wielu krajów, w których narodziły się wspólnoty Drogi, powstały także misyjne seminaria Redemptoris Mater. Do takiego seminarium w Warszawie został posłany Grigorij; miał tam podjąć studia, by móc potem wypełniać swoje powołanie.
13 lipca 2009 roku minęła szósta rocznica śmierci Grigorija Rogozhina – seminarzysty warszawskiego misyjnego seminarium Redemptoris Mater.
Grzegorz (tak brzmi jego imię w języku polskim) w wieku 20 lat zmarł na jedną z najbardziej bolesnych chorób – raka kości. Był zwykłym, prostym chłopcem z Kazachstanu; wśród cierpień i wielu pokus, ściśle współpracując z łaską Bożą, pod kierownictwem i szczególną opieką przełożonych z seminarium, zrozumiał i przyjął swój krzyż jako szczególny dar od Boga, jako rodzaj misji, którą ma do spełnienia wobec ludzi, wobec całego Kościoła.
Opowiedział o tym podczas rozmowy, którą krótko przed jego śmiercią nagrałam na magnetofon. Przed nagraniem Grigorij pytał, w jakim celu będę to robiła. Kiedy odpowiedziałam, że chcę napisać o nim wspomnienie, aby doświadczenie jego życia i choroby mogło posłużyć innym ludziom, zgodził się chętnie na nagranie.
Próbuję więc pisać o Grigoriju – właśnie ze względu na tamtą rozmowę, której zapis dołączyłam do moich wspomnień. Wierząc, że misja, którą Bóg mu powierzył, nie skończyła się z chwilą śmierci, przekazuję jego doświadczenie w ręce Czytelnika, aby za łaską Bożą tą drogą spełniało swoje misyjne zadanie.
„W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia, a nie tylko mnie, ale wszystkim, którzy umiłowali pojawienie się Jego”.
2 Tm 4, 7-8
Z Grigorijem Rogozhinem zetknęłam się podczas mojego sześcioletniego pobytu na misji w Kazachstanie, w Karagandzie. Poznałam go tam przez jego rodziców, z którymi od 1997 roku kontynuowałam Drogę w tej samej wspólnocie neokatechumenalnej, w parafii św. Józefa. W tym wysokim i bardzo szczupłym młodzieńcu o ciemnych włosach moją uwagę przykuły oczy – jakby niczego w sobie nie kryły oprócz głębokiego, przygniatającego smutku i cierpienia. Któregoś dnia poprosiłam jego mamę, Lubę, aby opowiedziała mi coś o życiu swojego syna. Chciałam się dowiedzieć, co naprawdę może być powodem jego ciągłego smutku.
Dowiedziałam się wtedy, że dzieciństwo Griszy (tak nazywali go najbliżsi) było pasmem chorób i upokorzeń. Jego życie było zagrożone już od niemowlęctwa: kiedy miał zaledwie półtora miesiąca, ciężko zachorował i wszystko wskazywało na to, że może stracić życie. Ale Pan darował mu je, nie pozwalając mu jeszcze umierać. Na następną chorobę nie czekał długo – miał niecałe cztery latka, kiedy zaatakowała go silna żółtaczka. Ale i tym razem Pan przywrócił mu zdrowie. W wieku dziewięciu lat znowu zachorował i konieczna była operacja uszu. Leżąc w szpitalu na kilkuosobowej sali, doświadczał upokorzeń ze strony kolegów, którzy dokuczali mu, bijąc go i zabierając to, co przynosiła mu rodzina. Grisza znosił to cierpliwie, długo nikomu o tym nie mówiąc. Niedługo po tym, jak wyszedł ze szpitala, koledzy z podwórka rzucili mu karbidem w oczy. Skończyło się tragicznie – karbid na jakiś czas uszkodził mu wzrok. Ponownie więc doświadczał cierpienia i samotności.
Kiedy wrócił do szkoły, koledzy nadal go nie oszczędzali. Przezywali go świętym Griszą, bo cierpliwie znosił zadawane mu upokorzenia.
Słuchałam z przejęciem tej opowieści…
***
Do wspólnoty Grigorij wszedł 26 grudnia 1997 roku, jako czternastoletni chłopiec. W 1999 roku odpowiedział na wezwanie katechistów do prezbiteratu i zaczął uczestniczyć w cyklu spotkań dla aspirantów do seminarium, które prowadził posługujący wówczas w parafii prezbiter Andrzej Szczęsny.
Ponieważ codziennie posługiwałam na plebanii, mogłam przyglądać się naszym chłopcom przychodzącym na spotkania przedseminaryjne. Grisza przychodził cichy, spokojny, ale z coraz częściej pojawiającym się uśmiechem na twarzy. Takiego go zapamiętałam z mojego pobytu na misji w Karagandzie.
***
Potem był wrzesień 2001 roku w Polsce. Pojechałam z moją krakowską wspólnotą do Puław, na konwiwencję rozpoczynającą rok ewangelizacyjny. Nic nie wiedziałam o naszych młodych chłopakach z Karagandy. Już pierwszego dnia konwiwencji spotkała mnie niespodzianka – idąc korytarzem zobaczyłam… Grigorija Rogozhina. Stanął przede mną nagle, jakby wyrósł spod ziemi.
– Co tutaj robisz? – spytałam, nie bardzo pojmując, o co chodzi.
– Właśnie zostałem przyjęty do seminarium! – wykrzyczał uszczęśliwiony.
Kiedy tak stał wyprostowany, z całej jego postawy widać było, że jest szczęśliwy, a przede wszystkim to szczęście widać było… w oczach. Pewność odczytania woli Bożej czyniła go bardziej dorosłym – nawet zewnętrznie.
Pod koniec konwiwencji zauważyłam Griszę samotnie siedzącego na ławce pod drzewem. Na jego twarzy malowało się strapienie. Kiedy spytałam, o co chodzi, przyznał, że źle się czuje, dodał jednak zaraz, że powinno mu przejść, bo to tylko noga, którą jeszcze nie tak dawno miał w gipsie. Potem powiedział, że właśnie wczoraj napisał długi list do rodziców. Opisał im, jak bardzo jest tutaj szczęśliwy.
***
Po dwóch miesiącach od tamtej konwiwencji dowiedziałam się, że Grisza jest śmiertelnie chory… ma raka kości. Była to dla nas wszystkich szokująca wiadomość. Od tej chwili modliliśmy się we wspólnotach za niego, polecając Bogu jego życie i cierpienie.
***
Przez cztery kolejne miesiące dochodziły do Krakowa wiadomości o pogarszającym się stanie zdrowia Grigorija, aż w końcu dowiedzieliśmy się, że jest w stanie ciężkim i leży w szpitalu. I ostatnia informacja z lutego 2002 roku – że przyjeżdżają z Kazachstanu jego rodzice, Luba i Piotr, aby się nim opiekować.
***
Postanowiłam pojechać do Warszawy, gdzie udało mi się przez kilka dni być z Rogozhinami.
Już pierwszego dnia po południu pojechaliśmy wszyscy odwiedzić Griszę w klinice onkologicznej. Leżał na kilkuosobowej sali, z ludźmi w różnym wieku i w różnych stadiach choroby. Uderzyło mnie cierpienie, które zobaczyłam na jego wychudzonej twarzy, ale też i pokój – to nie był już ten nijaki, zamknięty w sobie chłopiec z Karagandy. To był doświadczany przez Boga człowiek, który wraz z cierpieniem otrzymuje też i łaskę zrozumienia, skąd to cierpienie płynie i dlaczego Bóg mu je ofiarowuje.
Tego dnia i podczas naszych kolejnych odwiedzin Grisza, chociaż bardzo cierpiał (bolał go cały kręgosłup i złamana wcześniej noga), bywał też i pogodny, czasami nawet potrafił żartować na temat choroby czy swojego pobytu w szpitalu. Wywożony na wózku na korytarz opowiadał o współchorych z sali, a przede wszystkim dzielił się z nami doświadczeniami ze swojej choroby. A kiedy czuł się już bardzo źle (nie mógł długo pozostawać w pozycji siedzącej), prosił ojca i ten odwoził go z powrotem do łóżka.
Ze szczególną troską odnosił się do swoich rodziców, przypominając im, aby nie ustawali w modlitwach nie tylko za jego zdrowie, ale i za ich własne małżeństwo; aby prosili Boga o jedność i miłość między sobą. Pewnego razu spytał ich, czy modlą się na różańcu. Kiedy odpowiedzieli, że nie modlą się, ponieważ swoje różańce zostawili w domu, w Kazachstanie, Grisza zganił ich i wprost nakazał, aby zaraz je zakupili i jak najszybciej rozpoczęli modlitwę.
– Przecież różaniec to najskuteczniejsza broń przeciw szatanowi i jego pokusom. Czy nie wiecie o tym? Lepiej, byście zostawili swoje głowy tam w domu, niż zapomnieli różańców – powiedział. Jeszcze tego samego dnia posłusznie je zakupili i odtąd różaniec stał się dla nich nieodłączną modlitwą w ich cierpieniu.
***
Każdego dnia przychodzili do Grigorija bracia z seminarium, aby wspólnie z nim modlić się nieszporami… Wśród nich byli chłopcy z Brazylii, Kolumbii, Hondurasu, byli też Polacy, Rosjanie, Włosi, Hiszpanie… Jakby cały świat zbierał się przy łóżku tego chłopca. Każdego dnia była to najpiękniejsza i najważniejsza chwila dla Grigorija, na którą czekał już od samego rana. Chłonął czytane Słowo, słuchał z oczami utkwionymi w brata przepowiadającego mu Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie. Wtedy na jego twarzy malowała się… nadzieja. A ja w tych wydarzeniach widziałam Kościół Święty jako Matkę, prawdziwie troszczącą się o swoje dzieci.
***
Czas poza szpitalem spędzałam z rodzicami Grigorija. Dzieląc się swoim doświadczeniem, opowiadali, że kiedy dostali z seminarium wiadomość o chorobie Griszy i propozycję przyjazdu do Polski, nie potrafili uwierzyć w to, co się stało. Natychmiast jednak wybrali się do Polski, zostawiając u rodziny młodszą córkę, Marinę. Jechali z zamiarem zabrania Griszy ze sobą do Karagandy. Mieli nadzieję, że z nowymi wynikami badań, zrobionych tutaj, w Polsce, będzie mógł w domu kontynuować leczenie.
Tymczasem Bóg miał zupełnie inne plany. Lekarze stwierdzili raka kości w jednym z ostatnich stadiów rozwoju i nie wyrazili zgody na żadną, a tym bardziej tak daleką podróż. Dawali Griszy dwa miesiące życia i zapowiadali konieczność amputacji stopy…