Granice i przełomy - Andrzej Katzenmark - ebook

Granice i przełomy ebook

Katzenmark Andrzej

0,0

Opis

Od piętnastu lat Leszek codziennie przebywa tę samą drogę do nielubianej pracy. Próbując pokonać monotonię, pogrąża się

w rozmyślaniach nad swoją przeszłością. Wielokrotnie analizuje ciąg zdarzeń, które doprowadziły jego życie do tego, a nie innego punktu. Stan wojenny, nieco przypadkowa studencka działalność w opozycji i niewyjaśniony splot okoliczności prowadzący do nieuzasadnionego oskarżenia o zdradę.

Za Granice i przełomy autor otrzymał w 2004 roku I nagrodę w konkursie literackim organizowanym przez Uniwersytet Gdański.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Andrzej Katzenmark
Granice i przełomy
© Copyright by Andrzej Katzenmark 2015Projekt okładki: Lech-Tadeusz Karczewski
ISBN 978-83-7564-484-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Zawsze to samo: kilka stopni w dół i z powrotem pod górę. Jak w życiu. Ale co to za życie? Żeby to jeszcze była wspinaczka po awanse, premie, nagrody… Znowu zapomniałem klucza. Wrócić czy nie wrócić? Zimno. Jak się stoi w jednym miejscu, jeszcze zimniej. Jesień pełną gębą, mroźną gębą i rozdmuchaną na wszystkie strony. Zawsze to samo: sterczę jak zawias, ni w tę, ni we w tę, i się zastanawiam. Klucz rozwiązuje dwa problemy – zamyka i otwiera. Jak jasno to ująłem?! Jeśli teraz nie zamknę drzwi, to potem ich nie otworzę. To nie jest aż tak jasne. Skoro ich nie zamknę, to pozostaną otwarte. Jeśli pozostaną otwarte, to nie będzie czego otwierać. Pięknie! Świat jednak nie składa się tylko ze mnie, drzwi i klucza. Jest też zupełnie inny od mojego myślenia o tych rzeczach. A żona? W tym świecie jest jeszcze moja żona, osaczona przez hordy włamywaczy i złodziei. Gdybym nie zamknął drzwi… Lepiej o tym nie myśleć. Wracam po klucz. Jak zwykle uginam się przed rzeczywistością. Powinienem szybko zagrać cierpienie, a potem wyższość i pogardę. To dobrze robi na wszelkie słabości. A z tym kluczem – to przez to ciągłe przekładanie go z kieszeni do kieszeni. Raz w tej, raz w innej kurtce, raz w spodniach sztruksowych, innym razem w dżinsach albo w teczce… Co to ja wczoraj miałem na sobie? Kiedy to było, to wczoraj? Stawiam na szarą kurtkę, szarą jak życie, jak praca, jak każdy dzień. Jest. Cały złoty jak w baśniach o otwieraniu bram pałaców i podziemnych skarbców; a tam kufry i skrzynie pełne złota… Ha, ha. Ten klucz ledwie pasuje do moich drzwi, zacina się i kręci w miejscu, gdzież mu do pałaców i skarbców. Myśli otwiera, drzwi do krainy myśli. Tam nie trzeba żadnego klucza. Chcesz czy nie chcesz, myśli napływają same, nie wiadomo skąd. Chciałbym czasami przed nimi uciec, ale dokąd. Nie ma takiego miejsca ani czasu. Gdybym zdołał uciec, to by znaczyło, że umarłem (a i to nie jest takie pewne), albo stałem się kim innym, ale wtedy nie byłbym w stanie tego rozstrzygnąć. Nie mogę przestać myśleć. No, zamknięte. Święty spokój uratowany, wyzwanie rzucone rzeczywistości pogrzebane.

Idę. To już piętnaście lat chodzę tą drogą, piętnaście lat przemierzam tę trasę do pracy, szarą i zwyczajną, niezmienną jak wszystko to, co minęło. Szmat czasu, równego jak step, prostego jak struna. Żadnych zawirowań, chwiejności, pętli zakręconych, węzłów… Na tej trasie nigdy nic się nie wydarzyło. Jest idealnie szara. Zawsze jest tu tak samo. Nic mnie tu nie zaskoczy. Mętnie i grząsko. Codziennie z tą samą obojętnością zanurzam się w to miasteczko, przechodzę jego ulicami, jakbym opadał w bajoro jakieś. Powoli, niespiesznie, żeby choć głowę ocalić, żeby choć głowę nieść na powierzchni, a w tej głowie – myśli, a w tych myślach – przeszłość. Spotkałem to właśnie życie, jakiego nie chciałem, dokładnie to, przed którym się broniłem, któremu wygrażałem, z którego naigrywałem się wcale nie ukradkiem. Uczę w szkole dzieci, wbrew ich ochocie, wbrew ich naturze, wbrew swojej naturze. Co ja tyle narzekam? Dum spiro, spero. I na oddychaniu moje nadzieje się kończą.

Oszroniona furtka. Jaka zimna klamka. Pierwszy mróz. Liście na czereśni zesztywniały jak tektura. Coś jednak się zmienia. Poza mną jednak. Życie tym samym kołem się toczy, martwym kołem. A tyle było planów, nadziei, deklaracji… Moi koledzy rozsiani po wielkich miastach, w wirze poważnych interesów lub polityki; Cadyk i Salomon na uniwersytecie, wspinają się po szczeblach kariery naukowej. Cadyk habilitował się niedawno. Zapraszał nawet, ale nie pojechałem. Po co odświeżać, to co minęło. Zbyt wiele mnie to kosztuje; za długo dochodzę do siebie po takich wizytach. Na pewno spotkałbym Bogdana. Pewnie przyszedł z Anną. Musiałbym grać zadowolonego z życia, pracy, małżeństwa… Przecież nie przyznam się przed nim do swoich niepowodzeń, rozterek, żalów, zazdrości i wspomnień. Po co udawać, po co zmuszać się do udawania? Wolę zachować dystans i wyniosłość.

Do dziś nie rozumiem, jak to wszystko się potoczyło, jakim dziwnym torem, z pogranicza przypadku i spisku. Bogdana poznałem w czasie strajku na uniwersytecie. Cadyk go przyprowadził na jeden z naszych konwentykli. Wcześniej znałem go tylko z widzenia. Wiedziałem, że studiował prawo. Uchodził za szarą eminencję enzetesu. Mówiło się, że wydaje jakiś biuletyn, którego, prawdę mówiąc, na oczy nie widziałem. Nikt dokładnie nie wiedział, co robił, bo to w końcu konspiracyjna robota i nikt nikomu nie będzie się zwierzał ani nikt nikogo nie będzie o nic pytał. Takie zasady. Cadyk, wówczas młody adept filologii klasycznej, zabrał nas do swojego gabinetu na drugim piętrze Majusa. Graliśmy bez opamiętania w brydża. Salomon był czwarty, milczący chemik. Zawsze był taki. Obu ich znałem jeszcze z podwórka. Wtedy graliśmy w klipę, teraz w brydża. Przez osiem dni strajku nie opuszczaliśmy tego gabinetu. Karty i wódeczka. Tak wesoły czas nigdy już nie powtórzył się w moim życiu. Wódka na kartki. Codziennie po ćwiartce na głowę, racjonowana sprawiedliwie przez Salomona. Menzurką z jego chemicznych doświadczeń. Piliśmy ze względów sanitarnych, dezynfekując swój organizm, chroniąc go przed septycznym powietrzem; w całym Majusie nie było ciepłej wody; cztery krany przypadały na milion ludzi. Kartki na wódkę braliśmy od koleżanek, odstępując im inne – na mąkę, czekoladę i mięso. Nawet cieszyły się z tego. Dzięki tej wymianie zgromadziliśmy spory zapas alkoholu. Butelki ukryliśmy w gabinecie Cadyka, za przykurzonymi dziełami Arystotelesa. Opasłe tomy zajmowały całą półkę. Korzystaliśmy z dzieł mistrza. Staliśmy się tym samym jego uczniami. Pijąc, jak perypatetycy chodziliśmy wokół stołu. W tym Likejonie poznałem Bogdana. Wesoły kompan. Dowcip trochę kąśliwy. Nie przepadał za żartami na swój temat. Trochę jednokierunkowy przez to. Po strajku zobaczyłem go dopiero w stanie wojennym. Jeszcze nie zdążyli nas wykurzyć z akademika. Pamiętam ten wieczór. Wokół trzaskający mróz. Trzy razy zimniej niż dziś. Zima stanu wojennego. Jak plujesz, to w locie zamarza. Syberia starła się z Alaską, a my na linii frontu. Przyszedł do akademika ze swojej stancji w centrum miasta. Jesienna kurtka, przycienka jak na takie mrozy. Nawet teraz mam dreszcze. Zaparowane okulary. Bez czapki. Chyba nigdy nie widziałem go w czapce, taki szpan. Buty wiecznego wędrowca, mocna świńska skóra. Wszedł uśmiechnięty. Pogoda ducha, beztroska i nonszalancja na obliczu. Zawsze tak grał. Z wąsów, które jak ptasie skrzydła rozpinały się nad ustami, kapała woda. Przetarł okulary i popatrzył do góry, jakby śledził lot niewidzialnej muchy albo wspinaczkę umykającego pająka. „A co byś powiedział, mistrzu (zawsze w ten sposób zwracał się do nas: „słuchaj, mistrzu” albo „nie tak, mistrzu”), żeby trochę popisać. Siedzisz tu i się nudzisz”. Czemu nie – pomyślałem. „Co i dla kogo miałbym pisać?” „Pisałbyś, przynajmniej na razie, takie kawałki o stanie wojennym w mieście. To, co zaobserwujesz, o nastrojach, o sklepach, o ludziach w kolejce, o różnych bezsensach naszego życia. Może hasła na murach jakieś dojrzysz… Też coś o tym napisz. Raz na dwa tygodnie jeden tekst, do naszego biuletynu”. Rzecz jasna, zgodziłem się. Posiedział jeszcze chwilę. Obiecał załatwić stancję. Z akademika musiałem się wynosić, ustąpić miejsca zomowcom. W każdej chwili mogli mnie stąd usunąć. Niewielu śmiałków pozostało. Może liczyliśmy na to, że będziemy mogli nadal mieszkać. Jeśli tak, to złudne to były nadzieje. Rozglądałem się zapobiegliwie za stancją, bo nie chciałem wracać do domu. To byłoby całkowite odcięcie od spraw bieżących i od przyjaciół, zwłaszcza od przyjaciół. Bogdan odtajał, odparował i poszedł.

Tak to się zaczęło, podniośle i patriotycznie. Czułem się wyróżniony, mile połechtany w swojej próżności, jak manekin na wystawie. Tylko przez chwilę. Takie uczucie mocno usztywnia, a tu trzeba było działać. Był to rodzaj działalności odpowiadający mojej naturze. Boguś niewątpliwie dobrze trafił. Celnie i z perspektywą. Ostro wziąłem się za pisanie. Wszystko notowałem, opisy ulic, parków, nadrzecznych bulwarów, murów, kościołów, rozmowy w kolejkach po chleb i mięso, w tramwajach, na rynku wokół ratusza, portrety przechodniów, znajomych, biboszów i ludzi z marginesu; zapisywałem nawet przepisy na tanie dania i na bimber. Ludzie podejrzliwie na mnie patrzyli, kiedy nagle w tramwaju wyciągałem notatnik albo na imprezie pomiędzy kieliszkami samogonu, zamiast szukać ciepłej piersi, skrzętnie coś zapisywałem. Grałem dziennikarza-oryginała aż do przekroczenia granic tej gry, aż do samoutwierdzenia się w tej dziwności; po prostu zacząłem uważać, że taki jestem. I chyba byłem. Pisałem rozwlekle i naukowo, chyba nudno. Widziałem temat i problem, ale spory dystans dzielił mnie od czytelnika. Nie znałem go. Jakbym opisywał las, nie wiedząc, że czynię to dla drwali. Za wysoko się wzbijałem, zbyt często znikałem w chmurach. Analizowałem i diagnozowałem naukowo, a opisywałem poetycko. Jeśli ktoś czytał moje artykuły, mógł stwierdzić, że to piękne cierpieć i że to jedyna droga do wolności… Może miałem rację. Dzisiaj jednak inaczej na to patrzę. Nie o żadną rację chodziło, ani o piękno. Tym niech zajmują się filozofowie, historycy, pisarze… Powinienem mieć przed oczyma dziadka zbierającego złom, kobietę patrzącą smutno na puste półki w sklepie, ludzi umykających na widok milicjanta. To ci ludzie chcieliby się przejrzeć w moim zwierciadle, zobaczyć tam siebie. Artykuły przekazywałem Bogdanowi, on zamieszczał je w biuletynie, którego nigdy nie widziałem, do dziś nie zobaczyłem. Czasami wydaje mi się, że pisałem do czyjejś szuflady, albo co gorsza – do śmietnika. Jedno jest pewne – swoich artykułów nigdy nie ujrzałem, jakbym pisał dla innej rzeczywistości, z której nie można otrzymać sygnałów zwrotnych. Myślę też, że nie chciałem ich widzieć w tej sformalizowanej, znormalizowanej postaci w okładkach, które świadczyły o mnogości, o tysiącach powielonych egzemplarzy i o tysiącach zawiedzionych twarzy. A może wcale tak źle nie było. Najbardziej lubiłem pisać artykuły o książkach, bibliotekach, antykwariatach i księgarniach. Tam też dotarł stan wojenny. Artykuły? Trochę przesadziłem. Właściwie napisałem tylko jeden na ten temat, ale to prawda, że go najbardziej lubiłem. O tym, jak usiłowałem wypożyczyć Pobóg-Malinowskiego. I wszystko prawda, i z akcją, z bohaterami… Nie kryłem się nawet z tym swoim pisaniem. Gdybym się krył, nie mógłbym pisać. Słowo wymaga pozy. Jeśli ktoś stroni od innych i pisze coś skrycie, to także jego poza, o której mówi się na boku, szepcze. To taki publiczny anachoretyzm, głośne milczenie. Gdyby zegarowi odebrać tykanie, to przestałby chodzić… Nie to, żebym się obnosił ze swoim redaktorstwem. Najbliżsi wiedzieli, a skoro najbliżsi – to i dalsi.

Bogdan pomógł mi załatwić stancję, jeden pokój w nowym bloku, u pana Wiesia. Wielce oryginalny facet. Masywny czerwony nos pośród rumianych wypukłości twarzy, przetykanej gdzieniegdzie fioletową nicią. Głos ochrypły jak u Armstronga. Nie śpiewał, choć niestety próbował. Przede wszystkim jednak był trębaczem zawołanym, na szczęście w przenośni. Wzrost niewielki. Flanelowa koszula. Pan Wiesiu pił tylko dużo, i codziennie. Kawaler. Gdzieś tam pracował, ale nie to stanowiło istotę jego życia. Kochał wódkę do szaleństwa. Dla niej poświęcił całe swoje życie. Dochód czerpał ze stancji i z pracy, do której czasami się udawał. Za to kupował cukier, drożdże, i tak dalej. Mieszkało nas czworo z panem Wiesiem włącznie; on zajmował największy pokój, my dwa mniejsze. Janusz i Basia studiowali polonistykę. Mieszkali tam od pół roku. Mówili, że da się wytrzymać, że właściciel aż tak uciążliwy nie jest. Czysto, ciepło i sucho, o nic więcej mi nie chodziło. Lokatorzy w porządku. Janusz o szopenowskiej urodzie…

Dobrze, że pieszo chodzę; ludzie ciasno upakowani w tym autobusie jak… jak mięso w puszce. Jakie mięso? Żywe mięso. Szyby zaparowane, ledwie ich widać. Niby masa, ale każdy osobno; zwycięstwo zerwało wszelkie więzy. Zaczął się wyścig. Jadą pracować na swoje cadillaki i chevrolety, na niespełnienie marzeń. Ręce i ramiona polskiego kapitalizmu. Wolność podcięła im skrzydła. Nie ma wolności bez walki, a walkę mamy już za sobą. Tę prawdziwą walkę. Teraz każdy może zastrajkować, właściwie to żadna sztuka. Żadnych represji, szykan, nawet moralne przyzwolenie i zachęta. Pojawił się zatem ersatz walki, śmieszna hybryda, oczywiście jeśli chodzi o wolność. Jutro znane jest jak widok z okien własnego mieszkania. Jutro będzie takie samo jak dzisiaj. Cóż zatem wybierać? Nie ma wyboru. Chyba że ten ersatz… Życie wlecze nas przy ziemi, zanurza w szarości. Przecież nie będę brał udziału w tej śmiesznej demokratycznej przepychance, tak zwanej walce o władzę, równie śmiesznej, co głupiej. Oni jadą w tym autobusie, ja idę po ziemi zmarzniętej jak futro martwego zwierza, pewnie dzika. Nawet słońcu świecić się nie chce na tę wyleniałą ziemię. Nie dam się tak upakować… Tak mi się tylko zdaje. Też mnie ciągnęło ku takim ersatzom wolności. Walka dziennikarska mi nie wystarczała, może dlatego, że nie widziałem jej skutków; skrzydłom wolności brakowało więc prądów wznoszących, najzwyklejszej satysfakcji.

Janusz namówił mnie na klub alpinistyczny. Długo nie musiał namawiać. Zgodziłem się od razu. Już w lutym zdaliśmy egzamin z topografii Tatr, a w marcu zaczęły się zajęcia. Trochę to odbywało się w podziemiu, ponieważ klub zgody na działalność jeszcze nie uzyskał. Nie odzyskał. Nikt się tym nie przejmował, najmniej my. Tyle papierosów, ile na tych zebraniach spaliłem… Boże! Wszyscy buchali dymem, jakby rozgrywał się wyścig parowozów. Krztuszę się na samo wspomnienie. Przez te dymy przedzierał się głos taternika wykładowcy. Dzieje taternictwa, alpinizmu i himalaizmu. Potem o sprzęcie, sporo o butach i linach. Lubiliśmy te zajęcia. Gościu przewędrował kawał świata. Do każdego zagadnienia miał swoją historię, swoje własne przeżycie. Imponował nam. W marcu udaliśmy się do fortów. Kawałek tramwajem, potem autobusem, byle za miasto, gdzie kwitły już zawilce. Biało i zielonkawo. Ach, wiosno! Tam ciągnęły się stare pruskie fortyfikacje, nadgryzione nieco zębem czasu, obłupane, z dobrymi chwytami. Wisząc na wędce, wspinaliśmy się na zmurszałe mury. Kominy, żleby, rynny, gzymsy i filary, wszystko w miniaturze. Efekty takiej wspinaczki, nawet w miniaturowym wydaniu, okazały się bardzo wymierne. Cel był wyraźny, jego osiągnięcie namacalne. Wchodzisz albo odpadasz od ściany. Odpowiadała mi ta zabawa. Poza tym przestrzeń, przynajmniej w zanadrzu, w planach. Czułem skałę, mogłem się więc wspinać. W górach, przypuszczałem, wszystko się powiększy, również satysfakcja, uwzniośli się idea wspinania. Reaktywacja studiów po przerwie wywołanej wprowadzeniem stanu wojennego nie przerwała taternickiego treningu. Trenowaliśmy tak często, jak to było możliwe. Janusz, drobny i lekki, wspinał się krótkimi kocimi ruchami. Przylepiony do ściany szukał chwytów najbliższych, nie sięgał wyżej. Ja wykorzystując swój wzrost, wyciągałem ręce jak najwyżej… Tempo mieliśmy podobne. Zdobywaliśmy ściany fortów, zamku za rzeką i okoliczne drzewa. Pan Wiesiu nie mógł się nadziwić naszej pasji. „Przy każdym kieliszku myślę o was” – powtarzał do znudzenia. „Nie wiem, po co to robicie, ale podziwiam wasz zapał i upór. Też jak do czegoś się zapalę, to trudno mnie oderwać. Ostatnio założyłem się z Bidonem, tym chudym, ze zwichniętym biodrem, co tak pije, że zjem kieliszek. I zjadłem. To łatwe. Zaraz wam pokażę… Bierzesz kieliszek i odgryzasz kawałek z góry. Najważniejsze, żeby dokładnie pogryźć. Nic trudnego. To tak, jakby jadło się piasek. Patrzcie!” Odgryzł odłamek szkła, przeżuł ze zgrzytem i chrobotem i połknął. Chciał dalej demonstrować swój upór i zaciętość. Trudno go było od tego odwieść. Basia go jakoś namówiła. Powiedział, że zje kieliszek u siebie w pokoju. Był naprawdę uparty. I zdrowie miał tęgie, skoro wódkę szkłem zagryzał. Tylko czasami się rozklejał, załamywał i patrzył na siebie z lotu ptaka. Bał się tych lotów. Szukał wtedy naszego towarzystwa. Przełykając ślinę, opowiadał coś ze swoich lat młodzieńczych, z technikum, o dziewczynach, szalonych imprezach… Łzy w jego oczach lśniły, gorące i przezroczyste jak bimber, który w kuchni pędził. Mówił do mnie: „Leszek, jak ja nisko upadłem”. Nie miał żadnego punktu oparcia, żadnej skały, która zatrzymałaby jego opadanie. Kobiety odchodziły od niego po kilku dniach znajomości, nawet przeciwniczki abstynencji. Praca, hobby lub sport, nic takiego nie istniało. Wódka przesłoniła mu horyzont, ten przed nim i za nim. Na lekkim rauszu prezentował się najlepiej, i najczęściej. Przypadek nie do uratowania. Naznaczony piętnem utracjuszy. Szedł w śmierć. Szkoda faceta, pewnie już nie żyje. Nawet nie wiem.

A Janusz, gdzie on się podziewa? Na uczelni nie został, choć jak ja myślał o tym. Ale katedra językoznawstwa za ciasna. Jedni mówili, że gdzieś w lasach się zaszył, inni, że pracuje w Monarze. I jedno, i drugie do niego podobne. Lepsze to niż w szkole dzieci do nauki zmuszać, wbrew naturze i wbrew ich woli. Łamanie kołem, rozmyślnie zadawane katusze, odwet za młodość szkolną, kiedy tak samo… Prorokowano, że zostanę na uczelni. Po trzecim roku kierownik katedry, człowiek nader ponury (zawsze chodził tuż przy ścianie), w krótkiej i aluzyjnej mowie (oni zawsze załatwiali sprawy nie wprost, jakby ze wstydem, ociąganiem lub nawet niechęcią, żeby broń Panie, nie okazać się otwartym i przyjaznym; profesorska sztywność i napięcie, może czujność) dał mi do zrozumienia, iż mógłbym liczyć na przyjęcie do grona asystentów, jeśli nic się nie zmieni. Brzmiało to jakoś tak: „Historia starożytna wymaga sporego zaangażowania i pasji, w księgach zagrzebania, czasami zapomnienia de nostra aetate. Dostrzegam w panu te cechy. Są one bardzo przydatne w pracy naukowej”. I koniec. Sam nie rozszyfrowałbym tak słów profesora. Pomogli mi w tym jego interpretatorzy i egzegeci, uczniowie i asystenci, mniej sztywni od profesora. Przetłumaczyli mi sens jego wypowiedzi. Mogłem więc liczyć na asystenturę. Nawet trochę mnie to satysfakcjonowało, może nawet bardziej, niż to przed sobą przyznawałem. W życiu moim nic się jednak nie zmieniło. W kwietniu nadal pisałem artykuły do biuletynu, wspinałem się na forty i uczyłem się.

Punktem zwrotnym w moim życiu (z tej odległej perspektywy, patrząc z drogi, która prowadzi mnie teraz przez szarość Myszyńca do szarej pracy) był Trzeci Maj. Stan wojenny rozkwitł przez te miesiące w każdym zakątku miasta. Tylko plonów nie przynosił; może było na to za wcześnie. „Zima wasza, wiosna nasza” – powtarzaliśmy za Bogdanem, który wszelkie nowinki, jak emisariusz Robak, przynosił na stancję lub do hotelu asystenckiego, gdzie mieszkali Cadyk i Salomon. Pod koniec kwietnia Bogdan przyszedł do mnie z jakąś ulotką w ręku. Poważna mina, szczęka wysunięta do przodu, wąs smętnie zwisający w dół dwoma pędzelkami. (Nad wąsem Bogdan musiał sporo pracować, pielęgnował go, gładził, ale też jakieś inne zabiegi czynił, na noc czymś go usztywniając; to czyniło go w moich oczach trochę śmiesznym.) Zmarszczki na czole rozpięte jak struny. Uosobienie frasunku. Powiedział: „Mistrzu, trzeciego maja manifestujemy. Szykuj się na małą insurekcję. Włóż sportowe obuwie i wal do kościoła akademickiego na siedemnastą. Będzie zadyma. Żebyś nie zapomniał”. To był styl jego gadki, „żebyś nie zapomniał”. A co ja, dziecko? Czy on myślał, że będę chciał uciec, wykpić się, gdzieś zaszyć tchórzliwie. Skończyło się na rozważaniach, nic nie powiedziałem. Zresztą sprawa była ważniejsza od osobistej urazy. W końcu coś się ruszyło. Kiedy Bogdan poszedł, od razu wykonałem kilkanaście pompek i pięćdziesiąt przysiadów. Intensywna gimnastyka. Musiałem być w dobrej formie. Zatarłem ręce. Ubrałem się w dres i pobiegłem w stronę Wisły. Kilka kilometrów w dół pradoliny, pośród pagórków i łąk. Wiosna. Teraz mogłem manifestować. Najpierw był pierwszy maja. Udałem się na bulwar. Spacerowałem wzdłuż Wisły w kontrpochodzie. Bez fajerwerków. Nadrzeczny kontredans. Mijanki, ukłony, zwroty i prosta dreptana, i znowu mijanki… trochę nudno. Na tym to polegało, stłoczyć się, lecz nie wiecować. Obyło się więc bez zakłóceń. Milicja nawet nie zajrzała. Wszyscy wiedzieli, że prawdziwa batalia rozegra się trzeciego maja. O wiele lepsza informacja. Wszyscy o tej manifestacji wiedzieli. Koledzy z roku przygotowali transparenty: WRONA SKONA oraz wielki symbol Polski Walczącej. Pomagałem im w tym. Białe płótno, czarna farba i szablony wycinane przez dziewczyny ze sztuk. Wykonaliśmy kilka takich haseł. Atmosfera podniosła, ale też czuło się napięcie. W akademikach rojno i gwarno. Jeden temat – Trzeci Maj. Jedni zdecydowani, żeby iść, inni – niby tak, ale nie, jeszcze inni udawali, że nie wiedzą, o co chodzi. Ci ostatni dziwili się, po co ten szum. Grali uduchowionych; że tego typu manifestacje i inne wygłupy to sprawy ziemskie, drugorzędne; że prawdziwa jest tylko mądrość i wiedza; że przyjechali tu nie po to, żeby manifestować… i tak dalej. Jednemu z tych wyobcowanych omal w łeb nie strzeliłem. Olek Błaszczyk, wegetarianin i wróg alkoholu, włosy jasne jak len. „Co wam to da?” – pytał. „Co to zmieni? Czy słońce przestanie świecić, ziemia zacznie się kręcić w drugą stronę? Ludzie nadal pozostaną, dobrzy i źli”. Uwielbiam taką logikę. Wygłosiłem wówczas jakąś tyradę o poświęceniu dla innych i dla przyszłych pokoleń; zrugałem go też za obojętność. Patrzył na mnie zdziwiony, że jego sumieniem i losem tak się przejmuję. Egoista i odludek w jednej osobie. Nieprzemakalny. Tylko tłuc; a nawet na to było za późno. „To że nie jesz mięsa, nie znaczy, że jesteś dobry” – powiedziałem wtedy. „Wyrzeczenia stają się dobrem, jeśli ktoś z nich korzysta. Ze swoich wyrzeczeń korzystasz tylko ty. Te wschodnie fanaberie (ćwiczył jakieś kendo, medytował, kontemplował, nogi w kwiat lotosu na siłę wyginał, kimono nosił, a był zwykłym burakiem ze wsi) zupełnie cię omamiły i ogłupiły. Ciekawe, co powie o tym wszystkim twoja matka, kiedy wróci z pola”. Teraz on omal w łeb mnie nie strzelił, ale przecież nie mógł, bo musiałby zejść poniżej swojej buddyjsko-dietetycznej frazeologii, coś zdziałać. Na wszelki wypadek odszedłem.

Trzeciego maja wstał dzień słoneczny, z kilkoma cumulusami, białymi jak prześcieradło. Do dziś ta pogoda mi się śni. Wszechogarniająca wiosna, o wyraźnych jak na mapie kolorach i konturach. W ciągu dnia chmur przybyło, ale nie zmieniło to pogody ani nastroju. Było ciepło. Powietrze przezroczyste jak na widokówkach. Park cały w mleczach. Uwielbiam te kwiaty. Poszliśmy we troje, Basia, Janusz i ja. Basia z orłem w koronie wpiętym w klapę żakietu. Poza tym wystrojona. Postawiła na elegancję. Nie podobało mi się to. Owszem, ładna, ale tego dnia nie o to chodziło. Kto stroi się na rewolucję? Tylko wróg, albo… Contra factum non est argumentum. Stało się i już. Potem