Grandhotel - Jaroslav Rudiš - ebook + książka

Grandhotel ebook

Jaroslav Rudis

4,2

Opis

Pomiędzy ziemią a niebem, w hotelu – cudzie architektury na szczycie góry Ještěd, nad Libercem rozgrywa się akcja powieści nad chmurami.

Fleischman, trzydziestolatek bez imienia, cierpi na specyficzną przypadłość: niemożność osiągnięcia czegokolwiek. W zasadzie nic go nie wy­różnia. Nigdzie nie był, niczego nie dokonał. Podczas wizyt u psychologa usiłuje przeanalizować swoje życie, choć zdecydowanie lepiej rozumie pogodę, która według niego rządzi światem. Obserwując niebo z tego niezwykłego szczytu zrozumie, że jedyna droga do szczęścia wiedzie przez chmury…

Grandhotel nawiązuje do najlepszych tradycji czeskiej literatury – twór­czości Bohumila Hrabala i Josefa Škvoreckiego. W oryginalny sposób łączy lekkość stylu, humor i anegdotyczność narracji z trudną tematyką dwu­dziestowiecznej historii środkowoeuropejskiej. Autor nie waha się dotknąć czeskiego tabu wypędzenia Niemców Sudeckich po II wojnie światowej. Ukazuje też ostatnie przemiany ustrojowe i nową rzeczywistość, w której niekoniecznie każdy potrafi znaleźć swoje miejsce.

Książka otrzymała w 2007 r. Nagrodę Czytelników w prestiżowym konkursie Magnesia Litera.

Historia Fleischmana powstała na potrzeby filmu Grandhotel (2006) w reż. Davida Ondříčka (autora m.in. kultowych Samotnych). Książka nie jest scenariuszem literackim, ani film nie stanowi adaptacji powieści. Jednak zarówno w filmie, jak i w powieści wciąż pozostajemy w tym samym świecie pełnym ludzkich emocji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (35 ocen)
17
11
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skydive1962

Nie oderwiesz się od lektury

chłopaki nie płaczą, a ja się popłakałem. przepiękna książka. jadę do Liberca..
00

Popularność




Ja­ro­slav Ru­diš

Gran­dho­tel. Po­wieść nad chmu­ra­mi

Prze­ło­ży­ła: Ka­ta­rzy­na Du­dzic

Wro­cław 2013

FÜR SON­JA UND SOLO LO­VEC

I

Uno­szę się

Uda­ło mi się. Mó­wię to, żeby od po­cząt­ku wszyst­ko było ja­sne. Że­by­ście nie mu­sie­li się o mnie bać.

Ja się nie boję.

Uno­szę się, na wy­cią­gnię­cie ręki mam chmu­ry. Nie­bo. Sny. Nie­skoń­czo­ność. No i w koń­cu też sa­me­go sie­bie.

W głę­bi pode mną po­wo­li roz­pły­wa się na­sze mia­sto. Mia­sto, któ­re ko­cham i któ­re­go nie­na­wi­dzę. Mia­sto oto­czo­ne gó­ra­mi, prze­szło­ścią, cza­sem też stra­chem, dla­te­go że prze­szłość nie jest ni­czym in­nym, tyl­ko stra­chem. Ja go po­ko­na­łem. Od­cią­łem się od stra­chu i prze­szło­ści. Opusz­czam mia­sto, z któ­rym się zro­słem i któ­re­go ni­g­dy nie uda­ło mi się opu­ścić.

Aż do te­raz.

Uda­ło mi się.

Ob­ser­wu­ję wy­so­kość, kie­ru­nek lotu i wiatr.

Uda­ło się, choć nikt w to nie wie­rzył.

Nikt mi nie wie­rzył. Na­wet sam so­bie nie wie­rzy­łem.

Uno­szę się i ośle­pia mnie słoń­ce, wy­le­wa­ją­ce się po­nad ho­ry­zont.

Ho­ry­zont nie jest gład­ki. Jest pe­łen wy­pu­kło­ści, dla­te­go że ta­kie też są chmu­ry. I na­sze sny. I na­sze ży­cia.

Żad­na noc nie jest po­zba­wio­na snów, a nie­bo ni­g­dy nie jest bez­chmur­ne. Są tam, na­wet je­śli się ich nie wi­dzi i nie czu­je.

Uda­ło mi się.

Mam dzi­siaj uro­dzi­ny i zro­bi­łem so­bie pre­zent. Pre­zent, na któ­ry cze­ka­łem całe ży­cie.

Lecę.

Uno­szę się.

Wkrót­ce zaj­rzę za ho­ry­zont.

Jest szó­sta trzy­dzie­ści rano. Za­chmu­rze­nie małe. Nie­licz­ne chmu­ry wy­so­kie­go pię­tra. Cir­ru­sy. Wiatr za­chod­ni. Sześć stop­ni Cel­sju­sza.

Uda­ło mi się.

Uno­szę się.

Utrzy­mu­ję kie­ru­nek.

W uszach za­czy­na mi grać naj­pięk­niej­sza mu­zy­ka, któ­rej nikt inny nie sły­szy, dla­te­go że czło­wiek musi być sam, kie­dy chce zre­ali­zo­wać swój sen, żeby nikt mu go nie ukradł. Żeby mógł się nim na­cie­szyć. Albo przy­naj­mniej po­wi­nien być sam.

Tą mu­zy­ką jest ci­sza.

II

Rzeź­nik

Na­zy­wam się Fle­isch­man. Wcze­śniej też na­zy­wa­łem się Fle­isch­man. A w przy­szło­ści rów­nież będę się na­zy­wał tyl­ko Fle­isch­man, niech so­bie lu­dzie mó­wią, co chcą, niech so­bie mają imion i ty­tu­łów, ile chcą, i niech ja­kaś przy­szłość na­dej­dzie albo i nie na­dej­dzie.

Uro­dzi­łem się 21 wrze­śnia 1973 roku. Tego dnia imie­ni­ny ob­cho­dzi Ma­to­uš. Mó­wię to dla­te­go, że­by­ście nie mu­sie­li za­glą­dać do ka­len­da­rza, bo wiem, że lu­dzie lu­bią szu­kać tam imion, dow­ci­pów, ho­ro­sko­pów i dla­te­go te­raz w ka­len­da­rzach dru­ku­ją cy­ta­ty zna­nych lu­dzi, fo­to­gra­fie dom­ków w Kar­ko­no­szach albo prze­pi­sy ku­li­nar­ne. Se­rio, Jégr po no­cach cza­sa­mi się w nich za­czy­tu­je, gła­dząc się po brzu­chu. Jégr tak, ja nie. Ale do Jégra jesz­cze doj­dę.

Ge­ne­ral­nie lu­bię ka­len­da­rze, je­śli o to py­ta­cie. Lu­bię licz­by, dla­te­go że licz­by nie kła­mią. Licz­by, wy­kre­sy i chmu­ry.

Ni­g­dy nie ob­cho­dzi­łem swo­ich uro­dzin. To zna­czy, od kie­dy je­stem sam. Ani imie­nin. Fle­isch­man nie wy­stę­pu­je w ka­len­da­rzu. A ja na­zy­wam się Fle­isch­man.

Das Fle­isch po nie­miec­ku zna­czy mię­so. Ludz­kie i zwie­rzę­ce. Albomiąższ w owo­cu. Der Mann zna­czy męż­czy­zna. Albomał­żo­nek. Mąż. Wa­sal. Len­nik. Więc może le­piej męż­czy­zna, je­śli już mogę so­bie wy­brać. Kie­dy się to po­łą­czy, może wyjść Mię­si­sty Męż­czy­zna.Mię­ś­czy­zna. Je­śli włą­czy­cie wy­obraź­nię, to też Męż­czy­zna z Mię­sa (z krwi i ko­ści). Męż­czy­zna ko­cha­ją­cy mię­so. Mię­sarz. Rzeź­nik. Więc chy­ba po pro­stu rzeź­nik. Mó­wię to, po­nie­waż na­zwi­ska nie są przy­pad­ko­we. Nie kła­mią. Dużo o nas mó­wią. Przy­naj­mniej tak twier­dzi moja pani dok­tor.

Kie­dy nad na­szym mia­stem zgro­ma­dzi­ły się czar­ne chmu­ry, w hi­sto­rii na­szej ro­dzi­ny zgu­bi­ło się jed­no „n” ze sło­wa Mann. Po­wiem wprost, że to „n” było naj­mniej istot­ną rze­czą, któ­ra mo­gła się w na­szej ro­dzi­nie zgu­bić.

Być może spy­ta­cie, jak na­zy­wam się da­lej. A wła­ści­wie, jak na­zy­wam się wcze­śniej. Lu­dzie za­zwy­czaj mają imię i na­zwi­sko, ale ja mam tyl­ko na­zwi­sko. To wcze­śniej za­po­mnia­łem. Mu­sia­łem za­po­mnieć.

Na­zy­wam się Fle­isch­man. Mam sto sie­dem­dzie­siąt dzie­więć cen­ty­me­trów wzro­stu. Ważę sie­dem­dzie­siąt trzy kilo. Mó­wię o tym, bo może in­te­re­su­ją was licz­by, tak jak in­te­re­su­ją mnie.

Na­zy­wam się Fle­isch­man. Je­stem rzeź­ni­kiem, któ­ry nie je mię­sa, bo nie lubi krwi. Rzeź­ni­kiem, któ­ry na ta­le­rzu kroi so­bie chmu­ry i po­go­dę, dla­te­go że na świe­cie nie ma ni­cze­go waż­niej­sze­go. Kroi też sa­me­go sie­bie. Ale do tego jesz­cze doj­dę. Do wszyst­kie­go jesz­cze doj­dę.

Wszyst­ko musi być po ko­lei. Tak jak bu­du­je się mo­del sa­mo­lo­tu. Albo szu­ka li­te­rek w zu­pie i two­rzy z nich sło­wa, któ­re po­tem się zja­da. Chmu­ra na nie­bie prze­cież też nie bie­rze się zni­kąd. Naj­pierw po­trze­bu­je ja­kichś dro­bi­nek. Ku­rzu. Do­pie­ro na nich osia­da wil­goć. Z wil­go­ci po­wsta­ją małe kro­pel­ki, po­tem więk­sze i na ko­niec po­wsta­je chmu­ra.

Za­tem naj­pierw na­sy­pię wam na ta­lerz tro­chę dro­bi­nek ku­rzu. Tro­chę ży­cio­we­go po­pio­łu Fle­isch­ma­na. Ale jak się nad tym za­sta­na­wiam, to za­miast po ko­lei wolę prze­ska­ki­wać z te­ma­tu na te­mat.

Moja pani dok­tor mówi, że ludz­kie ży­cie jest jak mo­zai­ka. Że nie pa­mię­ta­my go w ca­ło­ści. Że za sobą za­wsze wi­dzi­my tyl­ko mo­men­ty. Prze­bły­ski. Bły­ski.

Stan du­szy

Nie za­czę­ło się zbyt spo­koj­nie.

21 wrze­śnia 1973 roku było ja­sno i cie­pło. De­li­kat­ny wiatr. Al­twaj­be­rzo­mer, jak ma­wia nasz sztam­gast Franz. Ba­bie lato, któ­re po­wsta­je pod wpły­wem wy­so­kie­go ci­śnie­nia nad Ro­sją.

Pa­mię­tam to jak dziś.

Kie­dy wy­la­złem ma­mie z brzu­cha, na po­ro­dów­ce było otwar­te okno i wszyst­ko to zo­ba­czy­łem, po­czu­łem i usły­sza­łem. Po pro­stu by­łem tam.

– No i już – po­wie­dział le­karz.

– Wy­star­czy – po­wie­dzia­ła pie­lę­gniar­ka.

– Dziew­czyn­ka? – spy­ta­ła moja mama.

– Chło­piec – po­wie­dział le­karz.

– Bę­dzie pan miał zim­ną kawę, dok­to­rze – po­wie­dzia­ła pie­lę­gniar­ka.

– Pani zro­bi nową.

Na chwi­lę wzle­cia­łem, po­pa­trzy­łem na wszyst­kich spod su­fi­tu: zo­ba­czy­łem bia­łą po­ro­dów­kę, mamę, jak mnie trzy­ma na pier­si, pie­lę­gniar­kę pi­szą­cą coś w pa­pie­rach, le­ka­rza ścią­ga­ją­ce­go rę­ka­wi­ce.

Chcia­łem le­cieć wy­żej, ale wal­ną­łem gło­wą w su­fit. Na­gle stra­ci­łem od­dech i za­czą­łem opa­dać. Wi­dzia­łem mamę krzy­czą­cą, że się du­szę, że nie od­dy­cham i bie­gną­ce­go w stro­nę mo­je­go cia­ła le­ka­rza – prze­wró­cił ku­bek z kawą, któ­ra roz­la­ła się po sto­le. Ta brą­zo­wa pla­ma wy­glą­da­ła jak Au­stra­lia.

Spa­dłem na zie­mię i przez chwi­lę było zu­peł­nie ci­cho. W koń­cu się roz­ry­cza­łem.

Le­karz po­tem po­wie­dział ma­mie, że o mało nie umar­łem, ale że nie po­win­no to mieć naj­mniej­sze­go wpły­wu na moje ży­cie, bo tak poza tym to je­stem w po­rząd­ku. Chłop jak dąb. Zuch na schwał.

– Tego nikt nie może pa­mię­tać – po­wie­dział mi Jégr.

– Ale ja to nor­mal­nie pa­mię­tam. Wszyst­ko wi­dzia­łem. A w ra­diu śpie­wał Ma­tu­ška.

– No, ja­sne, a nad ko­leb­ką stał sta­ry Gott.

– Nor­mal­nie śpie­wał Doj­rze­wa­ły cze­re­śnie.

– Ta­kie kity to wci­skaj swo­jej sta­rej – po­wie­dział Jégr i wal­nął mnie po gło­wie. – Chcesz mi wmó­wić, że wi­dzia­łeś, jak się du­sisz na po­ro­dów­ce i jak cię ra­tu­ją? A ta kawa to była sy­pa­na? Czy może roz­pusz­czal­na?

– Tego nie wiem. Ale na dwo­rze było ba­bie lato. Nor­mal­nie jak te­raz.

– Nor­mal­nie… cią­gle tyl­ko nor­mal­nie. Ale ty nie je­steś nor­mal­ny, szaj­bu­sie! Po­gódź się z tym.

– Nie, le­karz po­wie­dział, że ze mną jest wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Jak­by z tobą było w po­rząd­ku, to byś tak cią­gle nie smar­kał. I miał­byś babę. I ki­bi­co­wał­byś Slo­va­no­wi.

– To nie ma z tym nic wspól­ne­go.

– Ja­sne, że ma! Kto nie ki­bi­cu­je, nie dyma! Ja mam wiecz­ne ba­bie lato.

– Prze­cież pan też ni­ko­go nie ma.

– Ale mia­łem, ko­le­go, mia­łem. I to ile! Ja mam co wspo­mi­nać.

– No ile?

– Chma­ry. Cały świat mi klę­czał u stóp. I te baby cią­gle by przede mną klę­cza­ły, gdy­bym chciał.

– I tak uwa­żam, że ze mną jest wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Jak z tobą jest wszyst­ko w po­rząd­ku, to ja je­stem świę­ty Jó­zef, ty Wa­li­gru­cho.

Wa­li­gru­cha to ja. Przy­naj­mniej we­dług Jégra. Wa­li­gru­cha to stan du­szy. Mo­jej du­szy.

Pral­ka po­wie­trza

21 wrze­śnia 1973 roku w Cie­śni­nie Be­rin­ga pod­czas bu­rzy za­to­nę­ła So­wie­tom łódź pod­wod­na. W In­diach we mgle zde­rzy­ły się dwa po­cią­gi oso­bo­we. Ku ogól­ne­mu za­sko­cze­niu, FC To­ri­no po­ko­nał Man­che­ster Uni­ted 4:0. Gu­stáv Hu­sák po­je­chał po­cią­giem z Pra­gi do Mo­skwy na obo­wiąz­ko­wy mie­siąc mio­do­wy. W Ham­bur­gu już od mie­sią­ca straj­ko­wa­li stocz­niow­cy. Przez Flo­ry­dę prze­szedł hu­ra­gan Ivan i za­bił dzie­sięć osób. Po­ka­zy­wa­li to w te­le­wi­zji.

Hu­ra­gan to tro­pi­kal­ny cy­klon. Ogrom­na róż­ni­ca ci­śnień. Nisz­czy­ciel­ski wiatr. W Ja­po­nii mówi się na nie­go taj­fun. W Au­stra­lii wil­ly-wil­ly. Na Oce­anie In­dyj­skim or­kan. Żeby po­wstał, po­trzeb­ne są trzy rze­czy: cie­pła woda, wil­got­ne po­wie­trze i zbie­ga­ją­ce się wia­try rów­ni­ko­we. Ale może wy­star­czy, że gdzieś mu­cha mach­nie skrzy­dła­mi. Albo mo­tyl. Albo ko­mar. Albo że ktoś ko­muś po­ma­cha na uli­cy. Może dla­te­go ja ni­ko­mu nie ma­cham na uli­cy, żeby tym mach­nię­ciem nie spo­wo­do­wać ka­ta­stro­fy.

Hu­ra­gan dzia­ła jak ol­brzy­mia pral­ka po­wie­trza, jak wiel­ki od­ku­rzacz, któ­ry cza­sem każ­de­mu z nas by się przy­dał. Może hu­ra­gan też jest sta­nem du­szy. Sta­nem du­szy po­go­dy. Ale te­raz nie wiem, czy do­kład­nie mnie ro­zu­mie­cie. Moja pani dok­tor twier­dzi, że cza­sa­mi mó­wię zbyt za­wi­le. Ale że to nie szko­dzi, bo ona i tak wie, co mnie drę­czy i de­ner­wu­je. Do­brze, że cho­ciaż ktoś to wie.

Adept przy­szło­ści

21 wrze­śnia 1973 roku uro­dzi­łem się w na­szym mie­ście ja i dzie­się­cio­ro in­nych adep­tów przy­szło­ści. Je­de­na­stu świe­żo upie­czo­nych oj­ców z na­sze­go mia­sta wy­ru­szy­ło za­pić swo­je wiel­kie szczę­ście, o któ­rym my­śle­li, że po­trwa całą wiecz­ność. Wró­ci­li póź­no w nocy w uwa­la­nych gar­ni­tu­rach z te­si­lu i z roz­ma­za­ną szmin­ką na po­licz­kach.

Tego sa­me­go dnia, do­kład­nie o dzie­sią­tej rano, otwar­to ho­tel na wzgó­rzu, w któ­rym dzi­siaj miesz­kam. I w któ­rym też pra­cu­ję. I któ­ry zbu­do­wa­no tyl­ko dzię­ki nie­szczę­śli­we­mu wy­pad­ko­wi, za któ­rym stał mój dzia­dek. I w któ­rym Jégr się na mnie wy­dzie­ra, bo też tu pra­cu­je, a od cza­su do cza­su wy­dzie­ram się na nie­go ja, bo mo­men­ta­mi Jégr jest nie­zno­śny. Jego zda­niem nie­zno­śny to je­stem przede wszyst­kim ja. Ale może to tyl­ko wina tej wy­so­ko­ści, któ­ra z ludź­mi wy­pra­wia róż­ne rze­czy.

Nasz Gran­dho­tel stoi na wy­so­ko­ści ty­sią­ca dwu­na­stu me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Cza­sa­mi od­no­szę wra­że­nie, że to nie jest ho­tel, tyl­ko wiel­ka fa­bry­ka chmur. Wy­star­czy się ro­zej­rzeć. Na ta­kiej wy­so­ko­ści chmu­ry usta­wia­ją się jed­na za dru­gą w ko­lej­ce przed na­szy­mi ocza­mi. Taka wy­so­kość po­tra­fi na czło­wie­ku zro­bić wra­że­nie.

Ho­tel otwar­to z wiel­ką pom­pą, z jaką za­wsze wita się przy­szłość, o któ­rej my­śli­my, że na wiecz­ne cza­sy bę­dzie świe­tla­na, ale ni­g­dy tak nie jest, jak ma­wia Franz. Przy­szłość za­zwy­czaj szyb­ko ga­śnie. O tym jed­nak nikt wte­dy nie my­ślał, a ja to ro­zu­miem.

Ze sto­li­cy przy­je­cha­ła te­le­wi­zja i na­krę­ci­ła dzie­się­cio­mi­nu­to­wy re­por­taż. Wy­stą­pi­ła miej­sco­wa or­kie­stra dęta, któ­ra za­gra­ła osiem po­lek, sześć wal­czy­ków i nie­spo­dzie­wa­nie jed­ne­go blu­esa, przy któ­rym nikt nie tań­czył. Pio­nie­rzy wrę­czy­li bu­dow­ni­czym czter­dzie­ści czer­wo­nych goź­dzi­ków.

Zje­dzo­no trzy­sta pięć­dzie­siąt trzy ka­nap­ki z szyn­ką, wy­pi­to dwie­ście pięć­dzie­siąt trzy piwa oraz dzie­sięć bu­te­lek praw­dzi­wej ra­dziec­kiej wód­ki. Trzy­dzie­stu go­ści na dru­gi dzień mia­ło kaca. Dwóch wy­mio­to­wa­ło jesz­cze na­stęp­ne­go wie­czo­ru.

List gra­tu­la­cyj­ny wy­słał na­wet pre­zy­dent kra­ju, cho­ry ge­ne­rał, któ­ry po­ko­nał na­zi­stów na Prze­łę­czy Du­kiel­skiej. Ale list zgu­bił się na po­czcie. Pew­nie, że nie by­łem na­ocz­nym świad­kiem. Jégr mi opo­wia­dał. A on wie wszyst­ko. Był kie­row­ni­kiem w skle­pie sa­mo­ob­słu­go­wym. I nie tyl­ko. Ale do tego jesz­cze doj­dę.

A więc tu miesz­kam i pra­cu­ję

A więc tu miesz­kam i pra­cu­ję. W Gran­dho­te­lu na gó­rze Je­štěd. Przed­tem szczyt na­zy­wał się Je­sch­ken. A wcze­śniej Je­sch­ken­berg. A wcze­śniej Je­schen­ber­ge. A wcze­śniej Jes­stied. A wcze­śniej Jes­stiedr. Na­zwa szczy­tu ma po­noć coś wspól­ne­go z ja­kimś je­żem albo ja­kąś ja­ski­nią. Jeże tu są. Ja­ski­nie też. Albo coś w sty­lu ja­skiń. Dziu­ry w zie­mi.

A więc tu miesz­kam i pra­cu­ję. W zwę­ża­ją­cej się ku gó­rze okrą­głej ra­kie­cie o wy­so­ko­ści dzie­więć­dzie­się­ciu me­trów. Zbu­do­wa­no ją z alu­mi­nium, z któ­re­go ro­bi­ło się noże i wi­del­ce na obo­zy pio­nie­rów, oraz z la­mi­na­tu, z któ­re­go robi się ca­noe i py­chów­ki na obo­zy skau­tów. Ni­g­dy nie by­łem skau­tem, a z pio­nie­rów mnie wy­rzu­ci­li. Ale do tego jesz­cze doj­dę.

Pra­cu­ję w ho­te­lu, któ­ry nie ma kan­tów, ale i tak moż­na roz­bić so­bie w nim gło­wę i stra­cić ro­zum. W ho­te­lu, w któ­rym wszyst­ko jest okrą­głe, w któ­rym moż­na za­błą­dzić rów­nie ła­two jak we mgle, w wiel­kim mie­ście albo jak w sa­mym so­bie. A to się cza­sem zda­rza. Nie tyl­ko mnie, ale każ­de­mu, więc czło­wiek po­wi­nien być na to przy­go­to­wa­ny. Tak mówi moja pani dok­tor.

W ho­te­lu, nad któ­rym za­czy­na się nie­skoń­czo­ność, w ho­te­lu, któ­ry nie­kie­dy na całe ty­go­dnie, mie­sią­ce, a może na­wet lata zni­ka w chmu­rach albo nad chmu­ra­mi, więc nikt go nie szu­ka. W ho­te­lu, po któ­rym hula wiatr i któ­rym wiatr ko­ły­sze z taką ła­two­ścią, jak­by to był za­po­mnia­ny sta­tek na Oce­anie In­dyj­skim. A nam z pó­łek spa­da­ją kub­ki i ta­le­rze, a bla­de i wy­stra­szo­ne pa­nien­ki z po­ko­jów przy­cho­dzą do Jégra i on im roz­da­je prze­ter­mi­no­wa­ny avio­ma­rin, żeby zno­wu wszyst­kie­go nie zwy­mio­to­wa­ły i że­bym ja nie mu­siał póź­niej tego sprzą­tać.

W ho­te­lu, któ­ry jest ste­rem mo­je­go ży­cia i któ­ry wbi­ja się w nie­bo jak ostra igła. Cza­sa­mi od­no­szę wra­że­nie, że tuż nad nami krwa­wi nie­bo. Ale może to tyl­ko za­chód słoń­ca.

A więc tu miesz­kam i pra­cu­ję. Za­gu­bio­ny w naj­pięk­niej­szym miej­scu świa­ta, gdzie koń­czy się zie­mia, a za­czy­na nie­bo. No­szę wa­liz­ki, opróż­niam po­piel­nicz­ki, uzu­peł­niam pre­zer­wa­ty­wy w szu­fla­dach, wy­cie­ram ku­rze, sprzą­tam, wy­mie­niam po­psu­te kra­ny i po­pę­ka­ne ka­fel­ki. Je­stem Fle­isch­man do wszyst­kie­go. Piję żół­tą le­mo­nia­dę, jem wa­fel­ki, co­dzien­nie trzy le­mo­nia­dy i trzy wa­fel­ki. Spo­ty­kam lu­dzi, któ­rych już tu nie ma i pod­glą­dam lu­dzi, któ­rzy tu są, lu­dzi w po­ko­jach, głów­nie dziew­czy­ny. A cza­sem też ra­tu­ję inne dziew­czy­ny, któ­re przy­jeż­dża­ją się do nas za­bić, dla­te­go że naj­pięk­niej­sze miej­sca na świe­cie mają ma­gicz­ną moc przy­cią­ga­nia. Jak na przy­kład Wie­ża Eif­fla. Albo Dia­bel­ski Młyn w Wied­niu.

A więc tu miesz­kam i pra­cu­ję, ale przede wszyst­kim trzy razy dzien­nie mie­rzę po­go­dę, pi­szę pa­mięt­nik i ob­ser­wu­ję chmu­ry. Cze­kam, co przy­nio­są no­we­go i czy za­bio­rą to sta­re, dla­te­go że po­go­da i chmu­ry są na po­cząt­ku wszyst­kie­go, wszyst­kich ludz­kich roz­mów i wszyst­kich hi­sto­rii, i będą też na ich koń­cu. Rów­nież na koń­cu tej hi­sto­rii.

Mó­wię to wszyst­ko bez ogró­dek, bo nie chcę już mieć żad­nych ta­jem­nic.

Nie­bo jest jesz­cze błę­kit­ne

Po­go­dyn­ka. Ba­ro­metr. So­pel. Ter­mo­metr. Chmu­ro­mir. Tak na mnie mó­wi­li, kie­dy cho­dzi­łem do szko­ły. Ale też Krzy­woń, Smar­kuś i Te­sil.

Nie, ko­le­dzy z kla­sy za bar­dzo mnie nie lu­bi­li. Ale wy­da­je mi się, że tych pierw­szych pięć ksy­wek było lep­sze. A ra­czej bar­dziej traf­ne. Otóż pierw­sze sło­wo, ja­kie wy­po­wie­dzia­łem, brzmia­ło chmu­ra.

Ale nie mogę mieć żalu do swo­ich ko­le­gów. Mie­li ra­cję. Na­praw­dę mam tro­chę krzy­wą gło­wę po wy­pad­ku. Od tego cza­su mam też ka­tar i wciąż po­cią­gam no­sem. A spodnie z te­si­lu, nie­gnio­tą­ce­go się sztucz­ne­go ma­te­ria­łu, ku­po­wał mi za­wsze na Gwiazd­kę tato. Brą­zo­we. Czar­ne. Sza­re. In­nych ko­lo­rów chy­ba nie było do wy­bo­ru. Nie mo­głem mu wy­ja­śnić, że piją w kro­cze, po­nie­waż wsty­dzi­łem się przed nim po­wie­dzieć sło­wo kro­cze. Moja pani dok­tor mówi, że to nor­mal­ne, że każ­dy czło­wiek ma sło­wo, któ­re­go się wsty­dzi.

Ale ja za­wsze by­łem bar­dzo wsty­dli­wy.

Rów­nież wte­dy, kie­dy sze­dłem po raz pierw­szy do szko­ły. Tego dnia świe­ci­ło słoń­ce, wiał de­li­kat­ny wiatr, a błę­kit­ne nie­bo roz­le­wa­ło się aż po ho­ry­zont. Na po­cząt­ku wszyst­kich hi­sto­rii i fil­mów nie­bo jest błę­kit­ne, za­uwa­ży­li­ście? Do mo­men­tu, w któ­rym skądś nad­cią­gną chmu­ry. Ja wiem, skąd nad­cią­ga­ją. Mam nosa do chmur.

– Jaki bę­dziesz? – spy­ta­ła mnie mama przed wej­ściem do szko­ły.

– Grzecz­ny.

– Do­brze – po­wie­dzia­ła, po­gła­ska­ła mnie i po­ca­ło­wa­ła w po­li­czek. Po­tem od­wró­ci­ła się i po­szła. Pa­trzy­łem na nią, po­do­ba­ło mi się, jak fa­lo­wa­ła jej su­kien­ka. Słu­cha­łem stu­ka­nia jej ob­ca­sów. Za­trzy­ma­ła się na chod­ni­ku. Na przej­ściu po­pa­trzy­ła po­wo­li w jed­ną i dru­gą stro­nę. Prze­je­chał sa­mo­chód. Prze­cze­sa­ła dło­nią wło­sy i prze­szła przez uli­cę.

Wła­śnie tak ją so­bie przy­po­mi­nam w dro­bin­kach ku­rzu, któ­re moja pani dok­tor na­zy­wa wspo­mnie­nia­mi: stoi na skra­ju uli­cy, po­wo­li się roz­glą­da, cze­ka, aż prze­je­dzie sa­mo­chód i prze­cze­su­je dło­nią wło­sy. Pa­trzy na te, któ­re jej zo­sta­ły mię­dzy pal­ca­mi i wy­pusz­cza je na wiatr. Tak po pro­stu. Ele­ganc­ko. Czy­sto, je­śli wie­cie, o co mi cho­dzi. A mi się wy­da­je, że w tej chwi­li na mo­ment za­trzy­mu­je się czas. Sa­mo­chód prze­jeż­dża, mama wkra­cza na przej­ście, prze­cho­dzi na dru­gą stro­nę i nie­bo jest jesz­cze przez chwi­lę błę­kit­ne.

Gar­bus

Być może my­śli­cie, że chcę się uża­lać nad sobą, że chcę was za­mę­czać swo­imi trau­ma­mi. Wy­rzu­cić gnój, któ­ry no­szę w gło­wie, jak ma­wia moja pani dok­tor, kie­dy za­cho­wu­ję się nie­zro­zu­mia­le i ona się de­ner­wu­je, co jed­nak nie zda­rza się czę­sto. Tyl­ko wte­dy, gdy za­glą­dam jej do to­reb­ki, a ona wra­ca z to­a­le­ty o se­kun­dę za wcze­śnie. Póź­niej mówi, że już jej nie in­te­re­su­je ten gnój z mo­jej gło­wy i że­bym spa­dał. A kie­dy je­stem przy drzwiach, za­czy­na się bać, że mógł­bym na­praw­dę spaść, na przy­kład z ja­kie­goś wy­so­kie­go okna, i mia­ła­by mnie na su­mie­niu, i może z tego po­wo­du przy­je­cha­ła­by do niej te­le­wi­zja, i ona mu­sia­ła­by o mnie opo­wia­dać.

A więc na­gle robi się miła i pięk­na i mówi:

– Przyjdź w przy­szłym ty­go­dniu, do­brze?

A ja po­ta­ku­ję. Jak za­wsze.

A po­tem prze­waż­nie daje mi za­da­nie. Że­bym na przy­kład na­ry­so­wał ja­kiś ob­ra­zek. Jaki? Po pro­stu ja­kiś. Na przy­kład drze­wo. Ho­tel. Chmu­rę. Pani dok­tor i tak za­wsze wi­dzi w nim coś zu­peł­nie in­ne­go i za­zwy­czaj jest to zwią­za­ne z sek­sem. Albo z mo­imi ro­dzi­ca­mi. Z mo­imi pra­gnie­nia­mi.

Może tak. Może te­raz chcę wy­wa­lać swój gnój. Ale może za­ra­zem nie. Może chcę tyl­ko po­wie­dzieć, że to nie ja mia­łem w szko­le naj­go­rzej. Cho­dził do niej też Gar­bus, któ­ry nie wi­dział na jed­no oko, wy­krzy­wiał mu się krę­go­słup i nie mu­siał cho­dzić na wuef. Jego mógł kop­nąć każ­dy. Na­wet ja. Pew­nie, zro­bi­łem to. I to nie­raz.

Chcia­łem po­wie­dzieć, że do­brze jest móc cza­sa­mi ko­goś kop­nąć, kie­dy czu­je­cie, że ktoś ma go­rzej od was. To coś jak sport. Moż­na od­re­ago­wać. Ale tak samo, jak nie­kie­dy mogą my­lićta­be­le ligi pił­kar­skiej, tak wpro­wa­dza w błąd i to. Jégr cza­sem mnie wal­nie, po­nie­waż my­śli, że ma le­piej ode mnie. Ale ja wiem, że ma go­rzej. Tak samo jak Pat­ka. Albo Franz. Albo Ilja. Ale do nich wszyst­kich jesz­cze doj­dę.

Mię­dzy Is­lan­dią, Or­ka­da­mi a Ir­lan­dią

Mi­nę­ło kil­ka mie­się­cy i kil­ka lat. Kil­ku rze­czy w tym cza­sie do­świad­czy­łem. Na przy­kład le­cia­ła mi z nosa praw­dzi­wa ju­cha.

Mama prze­sta­ła mnie od­pro­wa­dzać do szko­ły, więc ko­le­dzy z kla­sy mie­li o je­den po­wód mniej, żeby się ze mnie śmiać. Ale i tak śmia­li się ze mnie wy­star­cza­ją­co czę­sto. A ja mia­łem to gdzieś.

Tato za­pi­sał mnie na ho­kej, dla­te­go że w zdro­wym cie­le miesz­ka zdro­wy duch, a może też coś wię­cej. A kie­dy on był mło­dy, to też grał w ho­ke­ja. I jesz­cze w sza­chy, na skrzyp­cach i wy­gry­wał olim­pia­dy che­micz­ne.

Nie mogę po­wie­dzieć, żeby mi nie szło na lo­do­wi­sku. Ale żeby mi szło ja­koś świet­nie, to też nie. Nie chcie­li mnie w ata­ku, więc dali mnie na bram­kę. Ale jak mó­wi­łem – nie na­rze­kam. Taki Gar­bus to w ogó­le z nami nie grał. I już chy­ba ni­g­dy nie za­gra. Gar­bus nie żyje od pię­ciu lat. Krę­go­słup wy­krzy­wił mu się tak, że za­po­mniał od­dy­chać.

– Gdzie się ga­pisz, Chmu­ro­mi­rze? – krzy­cze­li na mnie chłop­cy, kie­dy pu­ści­łem gola.

Po­tem z ko­lei krzy­czał na mnie tato. Tato chciał, że­bym był taki jak on. Że­bym grał w ho­ke­ja, na skrzyp­cach i cho­dził po­rząd­nie ubra­ny.

Cho­dzi­łem więc po­rząd­nie ubra­ny. Żad­nych ko­szu­lek z San­do­ka­nem. Żad­nych dżin­sów. Tyl­ko spodnie pi­ją­ce w kro­czu.

– Kie­dy za­brak­nie te­si­lu, co bę­dziesz no­sił, de­bi­lu? – krzy­cze­li za mną ko­le­dzy po szko­le, a ja ucie­ka­łem dłu­gą uli­cą do domu. Ale nie ucie­ka­łem wy­star­cza­ją­co szyb­ko. W koń­cu mnie zła­pa­li i przy­wią­za­li do drze­wa. Cze­ka­li, aż się roz­be­czę.

– Za­mru­gaj – po­wie­dział je­den.

– Za­śpie­waj – po­wie­dział dru­gi.

– Za­re­cy­tuj – po­wie­dział trze­ci.

Nie da­łem się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi. Na­wet kie­dy roz­pię­li mi roz­po­rek i wy­cią­gnę­li siu­sia­ka. Wszyst­ko wi­sia­ło już na wło­sku, ale, jak się ma­wia, sta­ną­łem na wy­so­ko­ści za­da­nia. Pa­trzy­łem na chmu­ry, któ­re su­nę­ły ni­sko nad uli­cą. Na chmu­ry, któ­re nio­sły deszcz znad Mo­rza Pół­noc­ne­go, i na­gle zro­zu­mia­łem. Mam na my­śli wszyst­ko, o chmu­rach i o mnie. Uspo­ko­iło mnie to. Wie­dzia­łem, że za­raz za­cznie pa­dać i chłop­cy uciek­ną do domu. A „za­raz” przy­szło na­tych­miast. Lu­nął deszcz, chłop­cy wpraw­dzie ucie­kli, ale za­po­mnie­li mnie od­wią­zać. No i jesz­cze przed tym każ­dy z nich wy­mie­rzył mi po­li­czek. Fak­tem jest, że wcze­śniej wy­ga­dy­wa­łem o nich róż­ne rze­czy. Zna­łem wszyst­kich, jed­nym z nich był Pat­ka. Tyle że wte­dy jesz­cze na­zy­wał się Lu­děk Be­ránek. I nie miał tej idio­tycz­nej fry­zu­ry, któ­rą kie­dyś pod­pa­trzył w te­le­wi­zji. To tak na mar­gi­ne­sie. Ale do Pat­ki jesz­cze doj­dę.

Sta­łem tam więc przy­wią­za­ny do drze­wa, cie­kło mi z nosa, uli­cą prze­ta­czał się deszcz, woda, któ­rą chmu­ry ze­bra­ły gdzieś mię­dzy Is­lan­dią, Or­ka­da­mi a Ir­lan­dią, tam gdzie po­wsta­ją naj­pięk­niej­sze niże ba­rycz­ne na świe­cie, naj­pięk­niej­sze niże ba­rycz­ne mo­je­go ży­cia. O tym my­śla­łem. Uspo­ka­ja­ło mnie, że je­stem za­le­wa­ny wodą z ta­kiej dali, wodą, któ­ra w chmu­rach prze­le­cia­ła kil­ka ty­się­cy ki­lo­me­trów i wi­dzia­ła Lon­dyn, Bruk­se­lę czy Ham­burg, a w koń­cu spa­dła w Li­ber­cu i rze­ką Nysą od­pły­nę­ła do Mo­rza Bał­tyc­kie­go, póź­niej z po­wro­tem przez cie­śni­ny Kat­te­gat i Ska­ger­rak do Mo­rza Pół­noc­ne­go, do pół­noc­ne­go Atlan­ty­ku, z po­wro­tem na swój po­czą­tek, z po­wro­tem na swój ko­niec, z po­wro­tem tam, gdzie fale są wiel­kie jak domy, a kie­dy się za­ła­mu­ją, mo­rze ję­czy, jak mi raz po­wie­dział Franz. A on to wie­dział, dla­te­go że la­tał my­śliw­cem nad Mo­rzem Pół­noc­nym i dwa razy skoń­czył w tych fa­lach, a raz nie mo­gli go zna­leźć i nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a by go tam zo­sta­wi­li.

Ale do Fran­za i do la­ta­nia jesz­cze doj­dę. Do wszyst­kie­go jesz­cze doj­dę. A przede wszyst­kim do sa­me­go sie­bie. Do środ­ka sa­me­go sie­bie. Obie­cu­ję.

Stru­gi wody

Tego dnia pa­dał deszcz, a ja sta­łem przy­wią­za­ny do drze­wa w mie­ście oto­czo­nym gó­ra­mi, pa­trzy­łem na sza­re chmu­ry, słu­cha­łem wia­tru i na ni­ko­go się nie gnie­wa­łem.

By­łem spo­koj­ny. To chmu­ry mnie uspo­ka­ja­ły. To chmu­ry na­uczy­ły mnie wy­ba­czać. Chmu­ry, któ­re tu były przede mną, przed wami, przed szpi­cza­stym ho­te­lem na na­szej gó­rze, przed ko­mu­ni­sta­mi, przed na­zi­sta­mi, przed pił­ka­rza­mi i ho­ke­ista­mi, przed ko­le­ja­rza­mi, pa­nia­mi dok­tor i gra­ba­rza­mi, przed pio­sen­ka­rza­mi, ak­tor­ka­mi i ro­bo­ta­mi, przed całą na­szą hi­sto­rią. Chmu­ry, któ­re tu będą, na­wet jak skoń­czy się hi­sto­ria. A ona się skoń­czy. Po­ka­zy­wa­li to w te­le­wi­zji.

Pa­trzy­łem na nie­bo, z któ­re­go le­cia­ły stru­gi desz­czu. Oprócz tego było ci­cho. I na­gle ktoś się na mnie wy­darł:

– Co ty tu ro­bisz?!

To był mój tato. W tej se­kun­dzie zda­łem so­bie spra­wę, że jest mi zim­no i że ju­tro chy­ba będę cho­ry.

– Kto ci to zro­bił?

– Nor­mal­nie nie wiem.

– Wo­ła­łeś o po­moc?

– Nie.

– Cze­mu nie?

– Nie wiem.

I nie wiem tego do dziś.

Ob­ser­wa­tor chmur

Oj­ciec mnie od­wią­zał. Szli­śmy do domu, szli­śmy koło pu­stych skle­pów, któ­re na­zy­wa­ły się Mer­kur i Du­kla, szli­śmy do na­sze­go wiel­kie­go blo­ku, z któ­re­go tato był dum­ny, dla­te­go że ni­g­dzie w ca­łym kra­ju nie miesz­ka­ło pod jed­nym da­chem tylu lu­dzi, blo­ku, któ­ry wy­glą­dał jak wiel­ki obi­ty kij ho­ke­jo­wy i lu­dzie też tak na nie­go mó­wi­li, blo­ku, na któ­re­go klat­kach scho­do­wych za­wsze ba­łem się być sam. Szli­śmy po­wo­li i było mi zim­no, choć tato po­ży­czył mi swo­ją brą­zo­wą ma­ry­nar­kę.

Do­sta­łem za­pa­le­nia płuc. Le­ża­łem w łóż­ku, od go­rącz­ki krę­ci­ło mi się w gło­wie, czu­łem, jak­by na pier­si le­żał mi wiel­ki ka­mień, któ­re­go nie mo­głem pod­nieść i mama za­mar­twia­ła się z tego po­wo­du. Kil­ka dni prze­spa­łem, ale za­wsze się wzdry­gną­łem, kie­dy o wpół do szó­stej rano we wszyst­kich pię­ciu­set dzie­więć­dzie­się­ciu czte­rech miesz­ka­niach na­sze­go kija ho­ke­jo­we­go lu­dzie rów­no­cze­śnie spusz­cza­li wodę i ja na­gle nic nie sły­sza­łem, na­wet tego, jak od­dy­cham. Czy w ogó­le od­dy­cham. Sły­chać było tyl­ko hu­czą­cą wodę.

Kie­dy do­sze­dłem do sie­bie, pa­trzy­łem na chmu­ry le­cą­ce za okna­mi. Pa­trzy­łem, jak goni je wiatr, i czu­łem, że chmu­ry za­bie­ra­ją też ze mnie moją cho­ro­bę. Te chmu­ry mnie uzdro­wi­ły. Mu­sia­łem o nich my­śleć. Bez prze­rwy. Cią­gle. A kie­dy wró­ci­łem do szko­ły, pani na­uczy­ciel­ka roz­da­ła nam kart­ki i każ­dy miał na­pi­sać, kim chciał­by zo­stać w przy­szło­ści.

Wy­szło to mniej wię­cej tak:

Pię­ciu chłop­ców chcia­ło być kie­row­ca­mi For­mu­ły 1 i roz­bić się na to­rze w Mon­zie. Wśród nich był też Pat­ka.

Trzech chcia­ło po­le­cieć w ko­smos jak Ju­rij Ga­ga­rin.

Dwóch chcia­ło być ma­szy­ni­sta­mi ko­lei trans­sy­be­ryj­skiej.

Na­stęp­ni dwaj chcie­li grać w pił­kę noż­ną w FC To­ri­no albo cho­ciaż w Slo­va­nie Li­be­rec.

Je­den chciał być śmie­cia­rzem.

Je­den Le­ni­nem.

Je­den go prze­bił tym, że chciał być Sta­li­nem. To był Gar­bus.

A je­den chciał być Kar­lem Got­tem.

Czte­ry dziew­czy­ny chcia­ły być ak­tor­ka­mi jak ko­bie­ta za ladą.

Trzy pio­sen­kar­ka­mi jak He­le­na Von­dra­čko­vá.

Dwie na­stęp­ne ba­let­ni­ca­mi.

Dwie inne na­uczy­ciel­ka­mi bio­lo­gii i czes-kie­go.

A jed­na chcia­ła od razu iść na eme­ry­tu­rę.

A ja?

– Ob­ser­wa­tor chmur? Taki za­wód nie ist­nie­je – po­wie­dzia­ła na­uczy­ciel­ka, gdy prze­czy­ta­ła, co na­pi­sa­łem.

– Ist­nie­je. Po­ka­zy­wa­li to w te­le­wi­zji. Tacy lu­dzie miesz­ka­ją w gó­rach i całe dnie pa­trzą w nie­bo.

– Zno­wu chcesz się ze mną kłó­cić, Fle­isch­man?

– Nie, chcę tyl­ko po­wie­dzieć, że to nor­mal­nie pra­ca jak każ­da inna. Mają ze­szy­ty i za­pi­su­ją ro­dza­je chmur.

– To ja pi­szę me­te­oro­log – po­wie­dzia­ła na­uczy­ciel­ka i cała kla­sa za­czę­ła się śmiać. Nie wiem, co jest ta­kie­go śmiesz­ne­go w tym sło­wie. Ale coś mu­sia­ło być. Choć może to ja by­łem śmiesz­ny. Sta­ło się to bo­wiem w tym mo­men­cie. By­łem Po­go­dyn­ką. Ba­ro­me­trem. So­plem. Ter­mo­me­trem. Chmu­ro­mi­rem. Ale jak mó­wi­łem, i tak lep­sze to niż Te­sil.

Au­to­stra­da Pra­ga–Brno–Nie­bo

Za­sta­na­wiam się, co się sta­ło z ludź­mi z mo­jej kla­sy. Albo kim się sta­li. Gott pra­cu­je w kre­ma­to­rium.

Kie­dyś z nim i in­ny­mi chło­pa­ka­mi pod­pa­li­li­śmy trak­tor na bu­do­wie szkol­nej sali gim­na­stycz­nej. To on nad ba­kiem od­pa­lił za­pal­nicz­kę. A przed­tem wrzu­cił do nie­go lont. Nie­źle się faj­czy­ło. Stra­ża­cy przy­je­cha­li w sześć i pół mi­nu­ty. Wzią­łem to tym ra­zem na sie­bie, dla­te­go że nic in­ne­go mi nie po­zo­sta­ło. Wszy­scy ucie­kli. Wy­rzu­ci­li mnie z pio­nie­rów, ale było mi wszyst­ko jed­no. Tyl­ko ta­cie nie.

Gott mó­wił, że jak­bym kie­dyś cze­goś po­trze­bo­wał, to że­bym się do nie­go zwró­cił, że zro­bi dla mnie ab­so­lut­nie wszyst­ko ze wzglę­du na sta­rą przy­jaźń. Po­wie­dzia­łem mu, że pięk­nie dzię­ku­ję, że może kie­dyś się ode­zwę. No i się ode­zwa­łem. Ale do tego jesz­cze doj­dę.

A resz­ta? Von­dráčko­vá pra­cu­je w szpi­tal­nej sto­łów­ce. Pat­ka nie zo­stał Fit­ti­pal­dim, tyl­ko kel­ne­rem u nas w Gran­dho­te­lu. Le­ni­na dwa lata temu po­trą­ci­ła cię­ża­rów­ka na au­to­stra­dzie Pra­ga–Brno–Nie­bo. Po­ka­zy­wa­li to w te­le­wi­zji. Nie był to przy­jem­ny wi­dok. Cię­ża­rów­ka wio­zła dwie tony pla­sti­ko­wych blond la­lek, któ­re wy­sy­pa­ły się na dro­gę. A mię­dzy nimi le­żał po­ła­ma­ny Le­nin z gło­wą ob­ró­co­ną do góry. Pa­dał na nie­go śnieg.

Sta­lin Gar­bus też jest mar­twy. Ale tak poza tym to wszy­scy żyją i do­brze im się wie­dzie. Aku­rat ostat­nio spo­tka­łem na uli­cy Śmie­cia­rza. Na­praw­dę nim zo­stał. Speł­ni­ło się jego ma­rze­nie. Miał po­ma­rań­czo­wy kom­bi­ne­zon, pa­lił pa­pie­ro­sa, prze­kli­nałswo­ją żonę, pluł na swo­je śmie­ciar­skie ży­cie i nie po­znał mnie, na­wet jak go po­zdro­wi­łem.

Gdy­by było ina­czej, pew­nie by mi nie po­wie­dział:

– Od­wal się, pa­lan­cie.