Grand jété, czyli wielki skok - Jan Stanisław Witkiewicz - ebook

Grand jété, czyli wielki skok ebook

Jan Stanisław Witkiewicz

3,0

Opis

Witold Gruca, jeden z najsłynniejszych polskich tancerzy i choreografów, opowiada o swoim życiu scenicznym i prywatnym. Występował w całej Polsce i za granicą. Przez długie lata był solistą Teatru Wielkiego w Warszawie. stworzył balety do muzyki między innymi: Bairda, Chopina, Szymanowskiego czy Różyckiego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 111

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Zdję­cia ‌na ob­wo­lu­cie z ar­chi­wum ‌Wi­tol­da ‌Gru­cy

Zdję­cia w tek­ście: Ju­liusz ‌Mul­ta­rzyń­ski ‌(str. ‌103, 107, ‌108), ‌

po­zo­sta­łe ‌z ar­chi­wum Wi­tol­da ‌Gru­cy

Wy­da­nie I

Co­py­ri­ght © ‌by Jan Sta­ni­slaw ‌Wit­kie­wicz, 2004

Co­py­ri­ght © ‌by Wy­daw­nic­two ‌ISKRY, War­sza­wa 2004

ISBN ‌978-83-244-0298-4

Wy­daw­nic­two ‌ISKRY

ul. Smol­na ‌11, 00-375 War­sza­wa

Dział ‌han­dlo­wy: tel./faks (0-pre­fiks-22) 827-33-89

e-mail: ‌[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo ‌Sp. z o.o.

WSTĘP

Nig­dy nie wi­dzia­łem ‌Wi­tol­da ‌Gru­cy ‌tań­czą­ce­go na ‌sce­nie. ‌Na­to­miast pa­mię­tam do­sko­na­le ‌– z licz­nych na­grań wi­deo ‌i po­wtó­rek – jego wy­stę­py ‌w te­le­wi­zji, a naj­bar­dziej ‌ba­le­ty, ‌do ‌któ­rych stwo­rzył cho­re­ogra­fię. Za ‌każ­dym ra­zem ro­bi­ły na ‌mnie spo­re wra­że­nie, tym ‌bar­dziej, że ‌jego ukła­dy zde­cy­do­wa­nie ‌od­bie­ga­ły od ‌tego, co ‌pod­ów­czas po­ka­zy­wa­ły na­sze ze­spo­ły ‌ba­le­to­we. Es­te­ty­ka ‌ru­chu Wi­tol­da Gru­cy ‌bar­dziej umiej­sca­wia­ła go ‌wśród ‌twór­ców za­chod­nich, ‌ani­że­li ‌wschod­nich, ‌a tym bar­dziej pol­skich. ‌Był po­etą tań­ca. ‌To jest ‌naj­lep­sze ‌i naj­bar­dziej ‌ade­kwat­ne okre­śle­nie ‌– po ‌raz pierw­szy w od­nie­sie­niu do ‌Gru­cy po­słu­żył się ‌nim Wi­told ‌Fil­ler – gdy­by po­ku­sić ‌się o skon­den­so­wa­ną ‌de­fi­ni­cję jego dzia­łal­no­ści ‌ar­ty­stycz­nej. Bo rze­czy­wi­ście był ‌po­etą na ‌sce­nie, kie­dy przy­cho­dzi­ło mu ‌wcie­lać się w po­sta­cie ‌Ro­mea, Dyla So­wi­zdrza­ła, ‌Pie­trusz­ki, ‌Don ‌Per­lim­pli­na, San­cho Pan­sy ‌i Wdo­wy ‌Si­mo­ne. W jego tań­cze­niu nie ‌cho­dzi­ło w grun­cie ‌rze­czy ‌o za­pre­zen­to­wa­nie wspa­nia­łej tech­ni­ki, lecz ‌o jak naj­peł­niej­sze po­ka­za­nie przed­sta­wia­nej po­sta­ci. I to wła­śnie było naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce w dzia­ła­niach sce­nicz­nych ar­ty­sty. Wy­kształ­ce­nie i do­świad­cze­nia ak­tor­skie bar­dzo mu w tym po­mo­gły. Jego ta­niec wła­śnie dzię­ki temu był praw­dzi­wy. Od mo­men­tu po­ja­wie­nia się Wi­tol­da Gru­cy na sce­nie nie mie­li­śmy do czy­nie­nia z mniej lub bar­dziej pre­cy­zyj­nie wy­ko­na­ny­mi pas, lecz z bar­dzo świa­do­mym kre­owa­niem zło­żo­no­ści da­nej po­sta­ci. Ba, on był tym, kogo na sce­nie przed­sta­wiał! Ta zaś zdol­ność jest udzia­łem do­praw­dy garst­ki tan­ce­rzy. Na ca­łym świe­cie. Bo nie oszu­kuj­my się, wszak­że nie wy­so­kość sko­ków i licz­ba pi­ru­etów świad­czą o kla­sie tan­ce­rza. Nie dzi­wi w tym kon­tek­ście wy­zna­nie Gru­cy, że kie­dy brat Lau­ren­ty da­wał ślub Ju­lii i Ro­me­owi, to Gru­ca-Ro­meo brał ten ślub na­praw­dę! To nie były tyl­ko dzia­ła­nia sce­nicz­ne wpi­sa­ne w tę rolę. Przez trzy akty Gru­ca był na­praw­dę Ro­me­em, a nie tyl­ko tan­ce­rzem, któ­ry wcie­lił się w tę po­stać. Cał­kiem po­dob­nie było z cho­re­ogra­fia­mi, któ­re two­rzył. W sali ba­le­to­wej nie prze­ka­zy­wał tan­ce­rzom li tyl­ko po­szcze­gól­ne ru­chy wcze­śniej wy­my­ślo­ne, on prze­ka­zy­wał im to, co naj­głę­biej w so­bie prze­żył i zo­ba­czył. Nie bez po­wo­du mówi prze­cież, że gdy słu­chał po raz ko­lej­ny ja­kie­goś utwo­ru mu­zycz­ne­go, za­my­kał oczy i za­czy­nał na­gle wi­dzieć tę mu­zy­kę ubra­ną w dzia­ła­nia tan­ce­rzy. Czy­li, in­ny­mi sło­wy, mu­zy­ka sta­ła mu się na tyle bli­ska, że w koń­cu mógł ją zo­ba­czyć przy­odzia­ną w ruch. I jed­no, i dru­gie sy­tu­uje Wi­tol­da Gru­cę wśród naj­więk­szych in­dy­wi­du­al­no­ści ba­le­tu, ja­kie w dru­giej po­ło­wie ze­szłe­go stu­le­cia były obec­ne na sce­nie w Pol­sce. Wła­śnie – naj­praw­dziw­szy po­eta tań­ca. Kto wie, czy nie je­dy­ny.

Jan Sta­ni­sław Wit­kie­wicz

– Zna pan oczy­wi­ście sce­nę ze „Śpią­cej kró­lew­ny” Pio­tra Czaj­kow­skie­go, w któ­rej pod­czas chrztu księż­nicz­ki Au­ro­ry po­ja­wia­ją się wróż­ki. Przy­no­szą jej dary, dzię­ki któ­rym księż­nicz­ka bę­dzie pięk­na, mą­dra, do­bra i szczę­śli­wa. Po­ja­wia się tak­że zła wróż­ka, Ca­ra­bos­se, ale na koń­cu zwy­cię­ża, rzecz ja­sna, do­bro. Ja­kie wróż­ki po­ja­wi­ły się u pana i co przy­nio­sły?

– Za­sko­czył mnie pan, bo nig­dy w ten spo­sób nie my­śla­łem. Może rze­czy­wi­ście otrzy­mu­je­my w ko­ły­sce ja­kieś – do­bre i złe – dary? Je­śli tak jest, to u mnie prze­wa­ży­ły te do­bre. Zresz­tą na­ro­dzi­ny mia­łem im­po­nu­ją­ce. Przy­sze­dłem na świat przy wtó­rze trąb i śpie­wów, po­nie­waż kal­wa­ryj­czy­cy wra­ca­li z Kal­wa­rii, a każ­dą kom­pa­nię – bo tak się na­zy­wa­li – przyj­mo­wa­no mu­zy­ką. Być może dla­te­go przez całe ży­cie lu­bi­łem or­kie­stry dęte. By­łem bar­dzo spo­koj­nym dziec­kiem, kie­dy jed­nak do­sta­wa­łem klap­sa, to wrzesz­cza­łem na całą ka­mie­ni­cę. Już w naj­młod­szych la­tach mia­łem swój ze­spół skła­da­ją­cy się z dzie­ci bliż­szych lub dal­szych są­sia­dów. Gra­li­śmy róż­ne wy­ima­gi­no­wa­ne sztu­ki. Pa­mię­tam, że chęt­nie cho­dzi­li­śmy na cmen­tarz po­ło­żo­ny nie­zbyt da­le­ko od mo­je­go miej­sca za­miesz­ka­nia. Uda­wa­li­śmy tam dzie­ci zmar­łej oso­by, tyl­ko po to, aby ukraść szar­fy z wień­ców. Z nich ro­bi­li­śmy ko­stiu­my do ba­le­tów ha­waj­skich. Wi­dzia­łem wów­czas ja­kiś film z ta­kim ba­le­tem i bar­dzo chcia­łem, żeby dziew­czy­ny z mo­je­go ze­spo­łu tań­czy­ły ta­niec ha­waj­ski. Zresz­tą tań­czy­ły na śmiet­ni­ku, bo u nas na po­dwór­ku był bar­dzo duży śmiet­nik. Któ­ra nie chcia­ła, to wy­rzu­ca­łem bez wy­po­wie­dze­nia. Dzie­ci mają to do sie­bie, że pod­czas pró­by jest wszyst­ko w po­rząd­ku, kie­dy jed­nak nad­cho­dzi mo­ment wy­stę­pu, to na przy­kład do­sta­ją ata­ku śmie­chu i nie chcą wy­stę­po­wać. W paru przed­sta­wie­niach tak było. Wte­dy da­wa­łem po tył­ku. Rów­nież w domu od­by­wa­ły się dość czę­sto przed­sta­wie­nia, bo obie sio­stry – Zo­fia i Mi­cha­li­na – uwiel­bia­ły w nich wy­stę­po­wać.

– Już wów­czas cią­gnę­ło pana do tań­ca?

– Są­siad­ki bar­dzo czę­sto ra­dzi­ły ma­mie, aby po­sła­ła mnie do szko­ły ba­le­to­wej. Bez prze­rwy w coś się prze­bie­ra­łem, coś tań­czy­łem i od dziec­ka ta­niec tkwił we mnie jako istot­ny ele­ment ży­cia. Bez tego nie mo­głem żyć.

– Czy te przed­sta­wie­nia po­dwór­ko­we lub pre­zen­to­wa­ne w miesz­ka­niu pana ro­dzi­ców były bar­dziej te­atrem czy też tań­cem?

– Moje sio­stry były jak dwa koł­ki i ab­so­lut­nie nie tań­czy­ły. To były przede wszyst­kim przed­sta­wie­nia te­atral­ne – je­śli wol­no mi te dzie­cię­ce pró­by tak na­zwać. Pa­mię­tam, że kie­dyś gra­li­śmy bar­dzo mi­nia­tu­ro­we Be­tle­jem, w któ­rym na sa­mym koń­cu, przed żłób­kiem, za­tań­czy­łem ku­ja­wia­ka i kra­ko­wia­ka.

– Czy w pana ro­dzin­nym domu był sprzy­ja­ją­cy kli­mat do tych dzie­cię­cych za­baw ar­ty­stycz­nych?

– Dwie stra­sze o sie­dem lat sio­stry gra­ły na for­te­pia­nie. Tak­że i ja, ale one gra­ły wy­łącz­nie z nut, ja zaś tyl­ko ze słu­chu. Czę­sto przy­cho­dził do nas skrzy­pek, przy­ja­ciel ojca, któ­ry rów­nież grał na for­te­pia­nie i wspól­nie z jed­ną z mo­ich sióstr da­wa­li ład­ne kon­cer­ty, prze­waż­nie wy­ko­ny­wa­li utwo­ry Jo­han­na Straus­sa.

– A oj­ciec z za­wo­du był…

– …me­cha­ni­kiem lot­ni­czym i w za­sa­dzie cały czas spę­dzał na lot­ni­sku. Już w cza­sie oku­pa­cji zo­stał in­ży­nie­rem elek­try­kiem. Mama na­to­miast pra­co­wa­ła w fa­bry­ce sody „So­lvay” jako sze­fo­wa biu­ra. W tej fa­bry­ce pra­co­wał tak­że Ka­rol Woj­ty­ła, póź­niej­szy pa­pież Jan Pa­weł II. Jeź­dził wa­go­ni­ka­mi. Ze Skał Twar­dow­skie­go wo­ził bia­ły gruz, któ­ry na­stęp­nie był to­pio­ny. Ro­bio­no z tego my­dło i wie­le in­nych rze­czy, o któ­rych nie mie­li­śmy po­ję­cia.

Niem­cy fa­bry­ki nie zbom­bar­do­wa­li, co świad­czy­ło o tym, że ten obiekt był im po­trzeb­ny. W domu było bar­dzo we­so­ło. Ro­dzi­ce byli bar­dzo chęt­ni do róż­nych wy­głu­pów. Czę­sto prze­bie­ra­li­śmy się i ro­bi­li­śmy róż­ne ad hoc wy­my­śla­ne przed­sta­wie­nia. Uwiel­bia­łem się prze­bie­rać, szcze­gól­nie w pa­su­ją­ce na mnie su­kien­ki sióstr. Do­pie­ro póź­niej dziew­czy­ny wy­tłu­ma­czy­ły mi, że je­stem chło­pa­kiem i po­wi­nie­nem cho­dzić w por­t­kach. Kie­dyś oj­ciec dał mi na uro­dzi­ny w pre­zen­cie ka­me­rę fil­mo­wą i dzię­ki temu by­łem pierw­szym ak­to­rem fil­mo­wym na po­dwór­ku. Krę­ci­li­śmy zresz­tą róż­ne fil­my. Pa­mię­tam je­den z nich, któ­ry opo­wia­dał o tym, że mój stra­szy ko­le­ga za­brał per­ły swo­jej mamy, a ja go cały czas szu­ka­łem, wie­dząc, że to on zro­bił. Wresz­cie go zna­la­złem, ode­bra­łem mu te per­ły i roz­po­czę­ła się bar­dzo za­baw­na go­ni­twa po po­dwór­ku. W domu mie­li­śmy pro­jek­tor, na któ­rym czę­sto pusz­cza­li­śmy fil­my, naj­czę­ściej ko­me­die, ale tak­że inne, któ­rych jed­nak nie wol­no było mi oglą­dać. Były za­re­zer­wo­wa­ne dla ojca i jego ko­le­gi, księ­dza.

– Ro­dzi­ce za­ję­ci pra­cą za­wo­do­wą nie mie­li zbyt wie­le cza­su na wy­cho­wa­nie dzie­ci?

– Tak. Dla­te­go też wy­cho­wy­wa­ła mnie bab­cia, któ­ra na­zy­wa­ła mnie Ma­niu­siem, cze­go nie­na­wi­dzi­łem. Moim oj­cem chrzest­nym był wy­bit­ny ma­te­ma­tyk, pro­fe­sor Wi­told Wil­kosz, któ­ry kie­dyś po­wie­dział, że będę miał na imię Wi­told. Tak dłu­go się sprze­cza­li, aż usta­li­li, że będę się na­zy­wał Ma­ria Wi­told, i tak do dzi­siaj się pod­pi­su­ję.

– Wi­dzia­łem zdję­cie pana ro­dzi­ny, na któ­rym obie pana sio­stry wy­glą­da­ją, jak­by były chłop­ca­mi, a pan na­to­miast wy­glą­da zu­peł­nie jak dziew­czyn­ka.

– Wte­dy była taka moda. Mama na ślub przy­szła w krót­kiej su­kien­ce, ucze­sa­na a la ga­rçon, więc oj­ciec był obu­rzo­ny. Sio­stry wy­glą­da­ją na chłop­ców, bo tak są ostrzy­żo­ne. Na­to­miast ja zo­sta­łem z locz­ka­mi, być może dla­te­go, że bar­dzo ba­łem się fry­zje­ra. Wte­dy też umiesz­czo­no moje zdję­cie na re­kla­mie cze­ko­la­dy zwa­nej „Opti­ma”, któ­rej uży­wa­ło się do ro­bie­nia kre­mów, ciast i in­nych ła­ko­ci. Pa­mię­tam za­baw­ne zda­rze­nie zwią­za­ne z cze­ko­la­dą. Do­sta­łem ogrom­ne­go Mi­ko­ła­ja z cze­ko­la­dy, któ­re­go się po­twor­nie ba­łem. Sio­stra Zo­fia, któ­ra w grun­cie rze­czy bar­dziej była chło­pa­kiem ani­że­li dziew­czy­ną, mó­wi­ła do mnie po kra­kow­sku: „Cze­go ty się bo­isz ba­jo­ku, prze­cież jak odła­miesz łeb, to w środ­ku bę­dzie pu­sty!”. Nie po­zwo­li­łem na to i bar­dzo dłu­go ten cze­ko­la­do­wy Mi­ko­łaj u nas był.

– Pa­mię­ta pan wy­buch dru­giej woj­ny świa­to­wej?

– Wy­sko­czy­łem z sio­strą przez okno – okno słu­ży­ło u nas dość czę­sto za drzwi: część miesz­ka­nia na par­te­rze wy­cho­dzi­ła na park – bo usły­sze­li­śmy sa­mo­lo­ty, któ­re le­cia­ły do­syć ni­sko. Moja star­sza sio­stra, Zo­fia, wy­ma­chi­wa­ła rę­ko­ma, krzy­cząc: „Nasi! Nasi! Nasi!”. Tak­że wy­krzy­ki­wa­łem i ma­cha­łem rę­ko­ma. A tu na­gle „nasi” pu­ści­li se­rię z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go! Ura­to­wa­ła nas duża wierz­ba, za któ­rą się scho­wa­li­śmy. Moja dru­ga sio­stra, Mita – na­zy­wa­li­śmy ją za­wsze księż­nicz­ką – sta­ła w oknie i za­wo­ła­ła: „Nie wie­cie, że wy­bu­chła woj­na!?”. Póź­niej ko­pa­li­śmy oko­py – były ko­pa­ne w zyg­zak, aby się moż­na było z każ­dej stro­ny scho­wać. Le­że­li­śmy tam i ob­ser­wo­wa­li­śmy le­cą­ce wy­so­ko sa­mo­lo­ty. Wi­dzie­li­śmy cu­dow­ny błę­kit nie­ba i te kosz­mar­ne sa­mo­lo­ty. Pod­czas ca­łej woj­ny Kra­ków nie zo­stał bar­dzo znisz­czo­ny. Mo­dli­li­śmy się, żeby nie zbom­bar­do­wa­no ani Su­kien­nic, ani też ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go i Wa­we­lu.

– Za na­mo­wą ro­dzi­ców czy też sam po­szedł pan do Stu­dia Tań­ca Ar­ty­stycz­ne­go Ire­ny Mi­chal­czyk?

– To było już w cza­sie oku­pa­cji, kie­dy pra­co­wa­łem na Po­czcie Głów­nej w Kra­ko­wie. Po­sze­dłem tam z wła­snej po­trze­by. Szyb­ko uwi­ja­łem się z pra­cą i już o dzie­sią­tej, a mia­łem pra­co­wać do osiem­na­stej, folks­dojcz­ka przy­sta­wia­ła mi pie­cząt­kę, dzię­ki temu mo­głem cho­dzić na za­ję­cia do szko­ły. Na­uka tam nie mia­ła nic wspól­ne­go z tań­cem kla­sycz­nym. Do­pie­ro póź­niej, kie­dy zo­sta­ła za­an­ga­żo­wa­na Bar­ba­ra Karcz­ma­re­wicz – w wie­ku szes­na­tu lat tań­czy­ła Swa­nil­dę w „Cop­pélii” w Te­atrze Wiel­kim w War­sza­wie i tam otrzy­ma­ła ty­tuł pri­ma­ba­le­ri­ny – roz­po­czą­łem z nią na­ukę tań­ca kla­sycz­ne­go. Krę­ci­łem wów­czas nie­zli­czo­ne pi­ru­ety, oczy­wi­ście bar­dzo źle, jak zresz­tą nie­omal wszyst­ko, co wów­czas tań­czy­łem. Po dwóch la­tach na­uki u niej mo­głem jako tako po­pi­sać się w tań­cu kla­sycz­nym.

WI­TOLD GRU­CA (W ŚROD­KU) Z RO­DZI­CA­MI I SIO­STRA­MI, ZO­FIĄ I MI­CHA­LI­NĄ, W 1929 ROKU

JAKO TRZY­LA­TEK RE­KLA­MU­JĄ­CY CZE­KO­LA­DĘ „OPTI­MA”

– Jak te szko­ły i stu­dia funk­cjo­no­wa­ły pod­czas oku­pa­cji?

– Ofi­cjal­nych szkół, rzecz ja­sna, nie było. Je­śli uczo­no, to po­kąt­nie, w kon­spi­ra­cji. Jed­nak nie­któ­re pa­nie pro­fe­sor­ki – jak je na­zy­wa­li­śmy – mia­ły po­zwo­le­nie Niem­ców na pro­wa­dze­nie szko­ły, ale tyl­ko ba­le­to­wej. Przy tych szko­łach czy stu­diach pro­wa­dzo­no na przy­kład taj­nie za­ję­cia te­atral­ne, na któ­re tak­że uczęsz­cza­łem wspól­nie mię­dzy in­ny­mi z Ha­li­ną Mi­ko­łaj­ską, Wik­to­rem Sa­dec­kim i An­drze­jem Szczep­kow­skim. Na­szy­mi na­uczy­cie­la­mi byli: wspa­nia­ły ak­tor Wła­dy­sław Woź­nik, teo­re­tyk Wie­sław Gó­rec­ki i przede wszyst­kim gwiaz­da nad gwiaz­da­mi Zo­fia Ja­ro­szew­ska, któ­rą uwiel­bia­li­śmy. Tak­że pod przy­kryw­ką szko­ły tań­ca pro­wa­dzi­li­śmy te­atr kon­spi­ra­cyj­ny, w któ­rym wy­sta­wia­li­śmy „Wie­sła­wa” Ka­zi­mie­rza Bro­dziń­skie­go i „Ze­mstę” Alek­san­dra Fre­dry. W pierw­szej sztu­ce gra­łem Pana mło­de­go, a w dru­giej – po­żal się Boże, to mu­sia­ło być okrop­ne! – Wa­cła­wa.

– Jak wy­glą­da­ły za­ję­cia w Stu­diu Tań­ca Ar­ty­stycz­ne­go Ire­ny Mi­chal­czyk?

– Tę szko­łę pro­wa­dzi­ła – jak my­śmy ją na­zy­wa­li – Wej­ka, któ­ra przy­je­cha­ła z Kau­ka­zu. Mia­ła wspa­nia­le opra­co­wa­ne ru­chy rąk, go­rzej było z no­ga­mi. Dla­te­go póź­niej za­ję­ła się nami Karcz­ma­re­wicz, aby­śmy mo­gli sta­nąć – jak ja to na­zy­wam – na że­la­znych no­gach i jako tako po­znać tech­ni­kę tań­ca kla­sycz­ne­go. Tań­czy­li­śmy tam róż­ne te­ma­ty, co było bar­dzo cie­ka­we, bo mu­sie­li­śmy je roz­wią­zać ru­cho­wo.

– Czy­li im­pro­wi­za­cja na za­da­ny te­mat.

– Tak, sza­le­nie to lu­bi­łem. Cza­sa­mi wy­cho­dzi­ły z tego dzi­wac­twa. Ire­na Mi­chal­czyk po­świę­ca­ła tak­że dużo uwa­gi ru­cho­wi ak­tor­skie­mu. Kie­dy za­czę­li­śmy wy­sta­wiać sztu­ki dra­ma­tycz­ne, to sza­le­nie waż­na w nich była kom­po­zy­cja ru­chu.

– Od­no­szę wra­że­nie, że z więk­szą fa­scy­na­cją mówi pan o spra­wach ak­tor­skich, a z mniej­szą o ta­necz­nych.

– Tak, bo w ogó­le chcia­łem zo­stać ak­to­rem, ale re­ży­se­rzy wy­ko­rzy­sty­wa­li mnie przede wszyst­kim do ról tań­czo­nych i gdzie tyl­ko mo­gli, tam upy­cha­li plą­sy w moim wy­ko­na­niu. Nie opusz­cza­łem żad­nej lek­cji tań­ca, śni­łem na­wet o tań­cu, bo w grun­cie rze­czy był moim prze­zna­cze­niem. Znacz­nie póź­niej świa­do­mie łą­czy­łem jed­no z dru­gim, bo ak­tor­stwo po­ma­ga­ło w peł­niej­szym wy­ra­że­niu na sce­nie tań­czo­nej po­sta­ci. Te­atr bar­dzo mi po­mógł w póź­niej­szej ka­rie­rze tan­ce­rza.

– Szko­łę po­wszech­ną w Kra­ko­wie – w ów­cze­snym Bor­ku Fa­łenc­kim – ukoń­czył pan w pierw­szym roku woj­ny. Na­stęp­nie zdał pan eg­za­min do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, któ­ra wów­czas na­zy­wa­ła się Szko­łą Prze­my­słu Ar­ty­stycz­ne­go…

– …i do dzi­siaj mie­ści się na pla­cu Ma­tej­ki. Stam­tąd – jako mło­dzik – mam naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nia. W tej szko­le byli też Bro­nek Paw­lik, Da­nu­ta Ko­ro­le­wicz i paru in­nych zna­nych póź­niej ak­to­rów. Cho­dzi­łem tam przez dwa lata, bo na­gle Niem­cy się zbie­si­li i po­wie­dzie­li, że nie po­zwo­lą kształ­cić ar­ty­stów. Za­mknę­li szko­łę, a jej ucznów wy­wieź­li na ro­bo­ty do Nie­miec. Wte­dy za­cho­ro­wa­łem na żół­tacz­kę, bo zja­dłem bar­dzo dużo pysz­nych ry­dzów w oc­cie. Kie­dy Niem­cy po mnie przy­szli i zo­ba­czy­li, jak wy­glą­dam, sta­nę­li w drzwiach i po­wie­dzie­li: „Ty, zo­sta­niesz tu­taj!”. W ten spo­sób ura­to­wa­łem się grzy­ba­mi przed wy­wie­zie­niem do Trze­ciej Rze­szy. Oj­ciec na­tych­miast za­ła­twił mi pra­cę na Po­czcie Głów­nej w Kra­ko­wie. Ubra­no mnie w gra­na­to­wy mun­du­rek i czap­kę z po­ma­rań­czo­wą otocz­ką. Przez resz­tę oku­pa­cji jeź­dzi­łem na ro­we­rze do pra­cy, któ­ra była dla mnie tar­czą obron­ną. Niem­cy od tego cza­su ani mnie nie le­gi­ty­mo­wa­li, ani nie za­cze­pia­li, zresz­tą mia­łem od­po­wied­nią le­gi­ty­ma­cję. Na po­czcie mia­łem funk­cję „wy­ła­py­wa­cza błę­dów”, któ­ra po­le­ga­ła na do­le­wa­niu do aku­mu­la­to­rów kwa­su sol­ne­go lub wody. An­tek, z któ­rym pra­co­wa­łem, taki kra­kow­ski cwa­nia­czek, czę­sto si­kał do ol­brzy­mich bu­tli z wodą, z któ­rych do­le­wa­li­śmy do aku­mu­la­to­rów. Była wte­dy tra­ge­dia, kie­dy aku­mu­la­to­ry prze­sta­wa­ły dzia­łać, bo to ozna­cza­ło na przy­kład brak po­łą­czeń te­le­fo­nicz­nych. My­śmy uda­wa­li, że nie wie­my, co jest przy­czy­ną.

SZES­NA­STO­LET­NI W TAŃ­CU IN­DYJ­SKIM

– Z ja­kich przed­mio­tów zda­wał pan eg­za­min do Szko­ły Prze­my­słu Ar­ty­stycz­ne­go?

– Mu­sie­li­śmy na kar­to­nie na­ma­lo­wać coś na obo­jęt­nie jaki te­mat. Na­ma­lo­wa­łem ple­ner z brzóz­ka­mi i pły­ną­cym stru­mie­niem. Dru­gi eg­za­min był z rzeź­by, z czym tak­że so­bie po­ra­dzi­łem. Wy­rzeź­bi­łem po­stać ko­bie­ty, więc kie­dy przy­szedł pro­fe­sor Kal­fas, zna­ny ze zło­śli­wo­ści, po­wie­dział, że pięk­nie to zro­bi­łem i kie­dy mó­wił, pra­wą ręką znisz­czył rzeź­bę. „A te­raz – po­wie­dział – niech pan zro­bi coś no­wo­cze­sne­go”. Zro­bi­łem naj­prost­szą rzecz na świe­cie: jed­ną dużą kulę i dru­gą mniej­szą, skle­iłem je ra­zem, po­wkła­da­łem za­pał­ki i wy­szedł z tego pięk­ny kot.

– Z ja­kich przed­mio­tów miał pan za­ję­cia?