Grand Hotel Calciomercato - Gianluca Di Marzio - ebook

Grand Hotel Calciomercato ebook

Gianluca Di Marzio

4,2

Opis

„Calciomercato, czyli piłkarski rynek transferowy, wywołuje więcej zainteresowania i emocji niż sam sport: jest bowiem niekończącą się iluzją kupowania magicznych formuł, pozwalających mieć wpływ na to, co stanie się z piłką.”

Pieniądze, obietnice i niedotrzymane umowy. Transfery, które okazują się sprawami wagi państwowej. Negocjacje finalizowane przy koktajlu na Ibizie oraz transakcje dopinane w ostatnich sekundach albo nawet po finałowym gongu. Calciomercato to w rzeczywistości jarmark, zdolny zmienić lokalną, prowincjonalną rzeczywistość w złoto.

Dzięki tej książce zrozumiesz specyfikę rynku transferowego. Gianluca Di Marzio w ironiczny i prosty sposób opowiada o najbardziej szalonych operacjach w historii calciomercato, które podsyciły marzenia milionów pasjonatów.

Dlaczego Robert Lewandowski nie trafił do Genoi? Czy Leo Messi był blisko przeprowadzki do Londynu? Co wspólnego ma córka prezydenta Romy z Francesco Tottim i jego potencjalnym transferem do Realu Madryt? Czy Luis Figo mógł zostać legendą Juventusu? Historie, które do tej pory były owiane tajemnicą, teraz zostały przedstawione w najmniejszych szczegółach.

Tajne spotkania, przegapione loty, luksusowe hotele i strategie, które coraz bardziej przypominają rozgrywki pokera. Przesądy, które sprawiają, że niektórzy nie usiądą do negocjacji, jeżeli w dacie urodzenia piłkarza pojawi się liczba 17. Przekonaj się, jak naprawdę wygląda świat największych piłkarskich transferów!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (14 ocen)
7
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
brayozz

Całkiem niezła

Początek bardzo ciekawy, opisy działań zza kulis potrafią wciągnąć. Niestety motyw powtarza się przez całą książkę, a przytaczane historie stają się coraz bardziej nudne.
00
asamax
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Zakulisowe informacje o transferach we Włoszech
00
Pyszkbar

Całkiem niezła

Lektorka beznadziejna.
00

Popularność




Gai, Giovanniemu i Annie Marii:

najcudowniejszym transferom mojego życia.

Łukasz HysaPrzedmowa

Końcówka września 2020 roku, przedpołudnie. Dźwięk z telefonu poinformował mnie o kolejnej wiadomości na Messengerze. Napisał Marcin Nowomiejski, wydawałoby się więc, że to jedna z dziesiątków zwyczajnych informacji, którymi wymieniamy się na co dzień, pracując przy projekcie Amici Sportivi. „Czy coś takiego by Cię zainteresowało, jako osobę żywo śledzącą calcio?” – pytał. Niżej znajdował się link do oryginalnej, włoskiej wersji Grand Hotel Calciomercato. Książka Gianluki Di Marzio zdradzająca kulisy transferów? Co za pytanie? – pomyślałem. Jasne, że tak! W jednej chwili zrozumiałem, że nie była to zwykła wiadomość – ziarenko zostało już zasiane, a rezultatem będzie pozycja, która rozgrzeje polski rynek książek sportowych.

Świat transferów od zawsze doprowadza kibiców futbolu do ekscytacji, czasem nawet większej niż same mecze. Florencja i Barcelona niemal stanęły w ogniu po przeprowadzkach Roberto Baggio i Luísa Figo odpowiednio do Juventusu oraz Realu. Kilkanaście lat później przenosinom piłkarzy do innych klubów wciąż towarzyszą ogromne emocje, nawet wtedy, gdy wydaje się, że powinny przejść bez większego echa. Na nieco przykurzonego, wiekowego Gigiego Buffona, wracającego na stare śmieci do Parmy, niespodziewanie czekały ociekające żalem transparenty, które wypominały mu zamianę Emilii-Romanii na Piemont sprzed 20 lat. Niejednokrotnie fani dużo szybciej zapominają o niekorzystnym wyniku meczu niż o transferach, które były nie po ich myśli.

Mercato to swoisty targ marzeń, na którym sprzedawane są nadzieje na lepsze jutro. Tak było chociażby w przypadku Carlosa Téveza, którego w Turynie witały nieprzebrane tłumy. Mnie też zdarzało się ulegać hipnotyzującemu urokowi transferowych doniesień. Jako kibic Juventusu niepohamowanie odświeżałem social media, gdy po pożegnaniu Massimiliano Allegriego z klubem łączono Pepa Guardiolę. Rozum podpowiadał: to nierealne, uspokój się. Z kolei serce bardzo kibicowało takiemu scenariuszowi, a doniesienia z niektórych źródeł pozwalały zachować nadzieję. Podobnie było podczas gorączki z Cristiano Ronaldo w roli głównej, gdy niemożliwe stało się możliwe. Z tego wszystkiego wynika jeden wniosek: nie trzeba było znać treści książki, by domyślić się, że mowa o potencjalnym hicie, tym bardziej biorąc pod uwagę nazwisko autora. Gianluca Di Marzio jest bowiem prawdziwą ikoną rzetelnego dziennikarstwa sportowego, nie tylko we Włoszech.

Szybko okazało się, że moje oczekiwania względem opowieści zza transferowych kulis nie są przesadzone, przeciwnie – smaczki, którymi dzielił się ze mną Marcin, tłumacząc książkę, raz po raz utwierdzały mnie w przekonaniu, że mamy do czynienia z wyjątkową pozycją, nieustępującą w niczym takim tytułom, jak Ja, Ibra Zlatana Ibrahimovicia, Myślę, więc gram Andrei Pirlo czy Calcio. Historia włoskiego futbolu Johna Foota. Bez zbędnego nadęcia i owijania w bawełnę autor pokazuje, jak bardzo nasze wyobrażenia o piłkarskich transakcjach rozmijają się z rzeczywistością. Pewnie większości kibiców, w tym również mnie, klubowi oficjele kojarzą się z dżentelmenami dochowującymi stosownej etykiety, skrupulatnie realizującymi założony plan, w sposób przemyślany, stonowany i profesjonalny. Nic bardziej mylnego! Odsłaniając kulisy tego biznesu, Di Marzio udowadnia, że mercato jest często nieprzewidywalne, czasem wręcz zwariowane i nielogiczne, a zamiast oficjalnej atmosfery nierzadko towarzyszy mu klimat rodem z targu, na którym przekupki przekrzykują się nawzajem, próbując złowić klienta. Rozkapryszeni piłkarze z przerośniętym ego, ekscentryczni, cwani właściciele klubów, pazerni agenci, kontrakty wrzucane do depozytu nad drzwiami i po terminie, wyciągane z kosza na śmieci listy z zapiskami, zwroty akcji motywowane objawieniem podczas snu, powoływanie się na papieża – historie, które wielu na wstępie uważa za zmyślone przez żądne sensacji media, okazują się integralną częścią piłkarskiej piaskownicy nazywanej calciomercato. A co najlepsze, wiele z nich nie ujrzało jeszcze światła dziennego, co w programie Grande Calciomercato na youtubowym kanale Amici Sportivi zdradził sam Gianluca Di Marzio. Dzięki zawartym w książce opowieściom zza kulis widać, jak diametralnie inaczej mogłyby wyglądać losy piłkarzy i klubów, gdyby nie z pozoru nieprawdopodobne incydenty z udziałem bohaterów, których na co dzień my, kibice, wyobrażamy sobie zupełnie inaczej. Bez mercato futbol nie byłby tym samym.

Łukasz Hysa

Amici Sportivi

Gianluca Di MarzioWstęp do polskiego wydania

Czasy, kiedy włoscy działacze określali piłkarzy pochodzących z Polski mianem „Polaczków”, chcąc niejako zdeprecjonować ich wartość i umiejętności, już dawno minęły. Dzieje calciomercato znają też kilka przypadków, gdy do Włoch mogli przeprowadzić się ci, którzy lata później stali się wielcy, lecz ostatecznie do tego nie doszło. Jest rok 2006, 18-letni Lewandowski zostaje zaoferowany 12 klubom Serie A, między innymi Romie, Lazio, Milanowi, Interowi, Fiorentinie, Udinese, Genoi, Palermo i Catanii (dziś grającej już w Serie C). „Kiepsko gra głową!” – mawiają wówczas niektórzy. Dziś pewnie nie śmieliby nazwać się ekspertami. Kilka lat później, kiedy Robert gra dla Lecha i kosztuje milion euro, próbuje go sprowadzić Genoa, ale błąd, który popełnia, jest tak komiczny, że postanowiłem poświęcić mu więcej miejsca na kolejnych stronach tej książki. Lewy trafi ostatecznie do Borussii Dortmund za 3,8 miliona euro, a piłkarskie Włochy będą czerwienić się ze wstydu.

Roma zasłużyła wręcz na Oscara (albo Tapira, jak powiedzieliby w naszych stronach[1]) za najgorszy występ na transferowej scenie. Mury Trigorii kryją w sobie bowiem historię o Miliku, zaoferowanym za 700 tysięcy euro w czasach, gdy nie był jeszcze dzisiejszym Milikiem, a także o niejakim… Zielińskim, którego zaproponowano giallorossim za zaledwie 350 tysięcy, zwerbowanym ostatecznie przez Udinese, dużo bardziej uważne w analizie młodych talentów z zagranicy.

Pozostając przy temacie transferów pomiędzy naszymi krajami, Wy również popełniliście jednak kilka błędów w ocenie. Wiedzieliście na przykład, że Immobile, zdobywca Złotego Buta w roku 2020, mógł trafić do Wisły Kraków? To historia sprzed jakichś dziesięciu lat, kiedy w Mediolanie, w hotelu, będącym wówczas siedzibą calciomercato, pojawia się prezydent klubu w towarzystwie agenta Gianluki Di Carlo, mogącego pochwalić się pierwszym od dawna (27 lat po Bońku) zrealizowanym transferem z Polski do Włoch (Matusiaka do Palermo). Zorganizowane zostają dwa spotkania: jedno z Fabio Paraticim, do niedawna dyrektorem sportowym Juve, drugie z Walterem Sabatinim, który w tamtym czasie pracował w Palermo. „Możemy wypożyczyć wam Immobile – zaczyna bianconero. – Chłopak strzela jak na zawołanie w naszej młodzieżówce”. „Z kolei ja – kontynuuje Sabatini, z papierosem w zębach – mógłbym oddać wam na tych samych zasadach niezłego bramkarza, Sirigu, grał w Anconie w Serie B”. No i bum. Obaj trafili później do reprezentacji, a mogli mieć w swoim CV również przygodę w Krakowie. Tymczasem propozycja zostaje odrzucona: „Co niby mielibyśmy zrobić z chłopakiem z młodzieżówki i z drugoligowym bramkarzem?”. W taki oto sposób mieszanka zarozumiałości i arogancji pozwoliła innym na podjęcie decyzji mniej skalkulowanych, za to bazujących na poczuciu szansy, po którą warto sięgnąć tu i teraz. Skorzystali z tego zwłaszcza włoscy działacze, coraz bardziej przyzwyczajeni do owocnych połowów w polskiej Ekstraklasie. Do Włoch trafili w ten sposób Glik, Piątek (o którym powiemy jeszcze nieco później), Szczęsny, Linetty i wielu innych bardzo dobrych zawodników, którzy prędko zaaklimatyzowali się w realiach Serie A, okazując się graczami godnymi zaufania i natychmiast „gotowymi do użycia”, a do tego wszystkiego w przystępnej cenie. Nie tak korzystnej jednak, jak przed laty – z biegiem czasu kwoty za karty zawodnicze wzrosły – i w sumie nic dziwnego. „Chcemy za niego przynajmniej trzy miliony” – to dzisiaj pierwsza reakcja na niewinne pytanie o szeregowego – żeby nie powiedzieć: najbardziej przeciętnego – gracza drużyny. Podrzucam instrukcję obsługi: żeby zacząć negocjacje z polskimi klubami, należy wykonać kluczowy ruch, czyli złożyć ofertę na piśmie. W przeciwnym razie działacze ci nie uwierzą, będą myśleć, że blefujesz albo że nie działasz na serio. Jeśli dzwonisz do nich tylko po to, żeby wybadać grunt, najpewniej rzucą ci kwotę rzędu „dziesięciu milionów” za napastnika, którego nazwisko jest ostatnio w modzie. A później, dzięki oficjalnej, podpisanej przez dyrektora zarządzającego ofercie na piśmie, sprowadzisz takiego zawodnika może nawet za połowę tej sumy.

O ile powszechnie wiadomo, że wygrywa ten, kto jest bardziej cwany na mercato, o tyle specyfika negocjacji transferowych z Polakami jeszcze bardziej to uwypukla. A piłkarskiej jakości w Polsce nie brakuje: chude lata, które nadeszły po sprzedaży Bońka do Juventusu, już dawno minęły. Status obywatela Unii Europejskiej wyraźnie podniósł atrakcyjność polskich piłkarzy, równolegle zaś nad Wisłą zaczęły rozkwitać liczne talenty, które pozwoliły zapomnieć o przypadku sprzed 12 lat, kiedy polskiej reprezentacji odmówił Robert Acquafresca[2] (który zaliczył nawet epizod w Interze), gdy Polacy próbowali nakłonić go do wybrania koszulki w barwach biało-czerwonych zamiast błękitnych. Na nic się jednak wówczas zdały naciski polskiej matki. Napastnik grzecznie odmówił.

Gianluca Di Marzio

Prolog

Pan Calciomercato to fascynujący typ z długą brodą i szaleństwem w oczach, który mimo setki na karku wciąż wie, jak być w modzie.

Niegdyś w kieszeni nosił zaledwie kilka lirów, dzisiaj zaś dźwiga miliony euro, a do tego stał się bardziej elokwentny i przywiązuje zdecydowanie większą wagę do dyskrecji. Są tacy, którzy wolą obserwować jego niż mecze, choć jego zadaniem jest po prostu jak najlepiej przygotować wszystkich uczestników tej gry na owe pełne pasji 90 minut.

Niniejsza książka nie jest jego biografią, ani tym bardziej zbiorem jego wypowiedzi; to długa podróż po meandrach dziwnego i szalonego świata, którego kulisy i dotyczące go anegdoty są wystarczająco niewiarygodne, by sprawić, że jest jedyny w swoim rodzaju.

Oto i pierwszy sekret. Intrygujący i przyjemny dla wszystkich, mężczyzn i kobiet, dużych i małych. Mechanizmy są bardzo techniczne i skomplikowane, to prawda, tym bardziej że w pracę angażuje się sztab prawników i profesjonalistów, którzy codziennie mierzą się z nowymi wyzwaniami, pracują nad nowymi klauzulami, głowią się nad problemami natury sportowej i nie tylko. Mimo to bakcyla potrafi złapać nawet dziecko, które wciągnie owa lekkość towarzysząca rozwojowi wydarzeń i zwrotom akcji.

Giovanni ma 14 lat i bawi się w calciomercato[3]. Rozmawia o negocjacjach, agentach, dyrektorach sportowych i dziennikarzach, tak jakby byli postaciami wziętymi żywcem z wirtualnej rzeczywistości.

„Wiem, że jestem nietypowy, ale po prostu to kocham. Moi przyjaciele spędzają długie godziny przy PlayStation, ja z kolei wolę wiedzieć z wyprzedzeniem, kogo kupi mój ukochany klub”.

To zabawne, a jednocześnie dosyć sprecyzowane: jeśli w Fortnite celem jest Vittoria Reale, w realiach mercato są nim informacje, choć tylko część z nich okazuje się prawdziwa.

„Wiesz, co jest w tym wszystkim najpiękniejsze? PlayStation to tylko fantazja, a calciomercato to żadna iluzja!”

A może jednak? W końcu wiele historii transferowych dobrze się zaczyna, a kiepsko kończy, pozostawiając po sobie gorycz, którą wywołuje strata pięknego marzenia. Ale to prawda, że piłkarski rynek transferowy jednoczy mnóstwo osób, które wykonując na nim różne zadania, mają jeden cel: dobić targu i sfinalizować transakcję.

Kim są te postacie? Dyrektor sportowy – we współpracy z innymi członkami klubu – zazwyczaj kieruje wszystkimi działaniami. Rozmawia z przedstawicielami innych zespołów, spotyka się z agentami i w ramach budżetu, który ma do dyspozycji, próbuje kupić pasujących do koncepcji zawodników.

„W trakcie okienka transferowego telefony dyrektorów sportowych są rozgrzane do czerwoności…” – mówi Giovanni z błyskiem w oczach.

Również agenci piłkarscy żyją z wciąż dzwoniącym telefonem pod ręką. Przemieszczają się z siedziby jednego klubu do drugiego, nie przestają pisać wiadomości i wykonywać połączeń, licząc na znalezienie odpowiedniego klubu dla klienta i zgarnięcie jak najlepszych pieniędzy. W jaki sposób zarabiają?

„To zależy od konkretnej transakcji: jeśli sprzedajesz zawodnika, klub odpala ci prowizję, trochę tak, jak to jest w przypadku agenta nieruchomości”.

Po sfinalizowanym transferze agent otrzymuje niewielką prowizję również od samego zawodnika. Wszyscy chcą dla siebie jak najlepiej i próbują orżnąć kontrahenta, prosząc o zniżki w przypadku kupna i windując ceny w przypadku sprzedaży. Calciomercato przypomina trochę lombard, choć może jeszcze bardziej miejski bazar: każdy się targuje i próbuje ugrać jak najwięcej dla siebie. Następnie prezydenci klubów często reinwestują to, co zarobili, by wzmocnić swoje drużyny.

Niektórzy są w tym prawdziwymi ekspertami: bywają kluby w niezbyt dobrej sytuacji finansowej, umiejące jednak odkryć nieoszlifowane i nieznane dotąd talenty, które sprowadzają za niewielkie pieniądze, by kilka lat później odsprzedać je za niebotyczne sumy.

„To tak, jak w Battle Royale, kiedy masz kiepską broń, ale zabijasz przeciwnika i przejmujesz jego, dużo lepszą i mocniejszą. To oczywiście kwestia szczęścia, ale przede wszystkim odwagi”.

Zrozumiałeś, Giovanni.

Są też kluby, które mogą pozwolić sobie na większe wydatki, ale robią to bez głowy: trzeba wiedzieć, że nie każdy, kto ma wysoką cenę na wystawie, równie dobrze poradzi sobie później na boisku.

„Przypomina mi to niektórych kolegów: zawsze kupują drogie koszulki i bluzy, tylko po to, żeby się w nich pokazać, po czym zdają sobie sprawę, że te ubrania nie mają w sobie niczego wyjątkowego”.

W grach komputerowych, jak wiadomo, im dalej zajdziesz, tym łatwiej ci odkrywać nowe obiekty, postacie czy znajdować nowe bronie. W świecie calciomercato jest podobnie: im mocniejszą masz drużynę, tym łatwiej ci przekonać świetnych piłkarzy, by do niej dołączyli. Wiele zależy tu od hymnu Ligi Mistrzów: wszyscy zawodnicy marzą, by usłyszeć go, stojąc na boisku, dlatego często udział drużyny w tych rozgrywkach odgrywa ważną rolę w decyzjach podejmowanych przez graczy. Często potrzebna jest intuicja i łut szczęścia. A także wiara i pewność siebie, acz nieprzesadnie dużo, ponieważ rynek transferowy uczy, że nic nigdy nie jest pewne, nawet jeśli osiągnie się już porozumienie: w tym świecie słowo honoru nie znaczy tyle, co gdzie indziej. Giovanni to zrozumiał i zrobi dobrze, jeśli nie będzie czerpał z tych wzorców w dorosłym życiu. Na dłuższą metę uczciwość i rzetelność zawsze się opłacają, są bowiem ponadczasowe, dlatego lepiej obrać właśnie tę drogę. A do tego uczyć się choćby z takich listów, jak ten, który znajdziecie poniżej; to podsumowanie brzmiącej wyjątkowo w tym niemal pozbawionym zasad świecie historii o lojalności (poznacie ją nieco później).

„To tak, jakby zamiast luksusowej plaży wybrać ogólnodostępną, po czym okazuje się, że morze przy niej jest przepiękne”. Giovanni uwielbia skakać na główkę w sam środek oceanu wymian i wypożyczeń. Najczęściej jednak targu nie dobija się tam na rozłożonych na piasku ręcznikach, pod przyniesionym z domu parasolem. Spotkania umawia się przede wszystkim w wyszukanych, eleganckich, a do tego w miarę możliwości dyskretnych miejscach. Najlepiej w restauracji lub hotelu w centrum miasta.

„To właśnie tam chciałbym za kilka lat zaprosić na kolację przy świecach Gaię, tamtą blondynkę z trzeciej B”.

A później dopiąć z nią miłosne negocjacje, mając nadzieję, że okaże się pierwszym prawdziwym transferem jego serca.

Korespondencja, w której prezydent Realu Madryt Florentino Pérez dziękuje dyrektorowi generalnemu Interu Massimo Morettiemu za uczciwość oraz owocną współpracę podczas transferu Luísa Nazário de Limy Ronaldo. Historię tego transferu znajdziesz na stronie 166

1Jarmark marzeń

Gorący dzień w sycylijskiej Marsali. Prażące słońce sprawia, że wino szybciej uderza do głowy, co jest całkiem przyjemne. Jeśli sprawy przybiorą kiepski obrót, tutejsza drużyna piłkarska trafi do Serie C2. Prowadzi ją trener Morgia, facet z gęstymi, krzaczastymi wąsami oraz długimi włosami, zdobiącymi mu głowę pełną rewolucyjnych pomysłów. Jednym z graczy jego zespołu jest 25-letni Fabio, który oprócz biegania w środku pola lubi dużo gadać. To typowy medianino – nie grzeszy techniką, za to paple jak najęty. Dołączył do drużyny w styczniu, mieszka niedaleko Piacenzy i kiedy może, wraca po meczach do rodzinnego domu. Rzecz w tym, że podróż na północ w 1997 roku to prawdziwa wyprawa. Najpierw samochodem z Marsali do Trapani, następnie samolotem do Florencji, po czym biegiem, by złapać jeden z niewielu pociągów, które w niedzielę wieczorem jadą w kierunku Mediolanu. Liczy się każda minuta.

Cristiano jest rówieśnikiem Fabio, gra w amatorskiej Imperii jako środkowy obrońca. Wyróżnia się tężyzną fizyczną i bujną czupryną. Pewnej środy odzywa się do niego po prośbie Gabriele Cioffi: „Przyjacielu, wyświadcz mi przysługę. W niedzielę grasz w Toskanii, w Poggibonsi. Czy mógłbyś po meczu podjechać na lotnisko we Florencji i podrzucić mojego kolegę z drużyny na stację kolejową? Inaczej nie ma szans, żeby zdążył na czas. Aha, ma na imię Fabio”.

Cristiano gra w meczu, który kończy się bezbramkowym remisem, bierze w pośpiechu prysznic, wsiada do auta i rusza w kierunku lotniska Peretola – florenckiego lotniska imienia Amerigo Vespucciego. Żeby łatwiej go było rozpoznać, Fabio przygotował niewielką kartkę, na której nabazgrał markerem swoje nazwisko, tak jak to robią kierowcy podstawiani po odbiór pasażera: „Cristiano, przysyła mnie Gabriele. Miło mi”.

Samolot jest o czasie, ale korki w kierunku centrum Florencji nie wybaczają. Stacja jest zatłoczona, a obaj mają w kieszeni 50 tysięcy lirów. W sumie, nie na głowę. O pociągu można zapomnieć, bo już praktycznie uciekł, a na następny trzeba będzie czekać co najmniej dwie godziny. Fabio i Cristiano zaczynają rozmawiać o piłce nożnej, a kończą, podrywając dwie zagraniczne turystki. Dużo w tym śmiechu, piłki i fantazji. Więź, jaką przez przypadek nawiązali, dojrzewała i zacieśniała się dzięki kolejnym wspólnie spędzonym wieczorom oraz wspólnej pasji – calciomercato.

Fabio Paratici, dzisiaj dyrektor sportowy (pardon, Chief Football Officer, by użyć nowoczesnej terminologii) Juventusu. Cristiano ma na nazwisko Giuntoli i pełni tę samą funkcję w Napoli. Po ponad 20 latach dwóch przyjaciół stało się przeciwnikami: na boisku, w tabeli ligowej, podczas odwiecznej rywalizacji Juventusu z Napoli, ale przede wszystkim na piłkarskim rynku transferowym. To właśnie na tym polu dwóch byłych kumpli z jednego rocznika toczy ze sobą boje o piłkarzy, chcąc sprzątnąć sobie nawzajem sprzed nosa kolejny piłkarski talent. Obaj mają instynkt, dużo sprytu, żyją z komórką w dłoni i często kłamią (zwłaszcza Paratici). Chcą wiedzieć wszystko o wszystkich, by wybrać zwycięską strategię, i właśnie dlatego nigdy nie wyłączają telefonów. Kto woli spać, traci piłkarzy i cenne informacje.

Żeby dotrzymać kroku Fabio, Cristiano musi zapomnieć o śnie, rodzinie i wakacjach. Musi myśleć niczym prywatny detektyw, bazować na obserwacjach i donosach, jak gdyby był szpiegiem. Kluby piłkarskie nie mają bowiem żadnego interesu we wczesnym ujawnianiu, kogo chcą ściągnąć ani z kim negocjują, czasem wręcz zwodzą opinię publiczną, byleby nie stracić okazji i później nie pluć sobie w brodę. Nasze interesy się nie pokrywają: my, reporterzy, chcemy wyprzedzać ruchy działaczy, zdobywać jak najwcześniej informacje o nazwiskach i transferach, podczas gdy kluby dążą do tego, by osiągnąć cel po cichu. Właśnie dlatego ja również zaczynam (bardzo wcześnie) i kończę (bardzo późno) dzień z telefonem w ręce, w restauracjach i hotelach, gdzie mam nadzieję spotkać odpowiednie osoby, podsłuchać nazwisko obcokrajowca, który już jedzie, zaprzyjaźnić się z kierowcą prezydenta klubu, który da mi przynajmniej cynk, gdzie znajduje się to sekretne miejsce decydującego spotkania. A do tego setki wiadomości, WhatsApp, trzeba być niczym dziwka, która ma nadzieję przekonać klienta, żeby wybrał ją, a nie konkurencję.

„Jakieś wieści?” – brzmi klasyczny tekst.

„Dziś wracam na antenę, co mi dasz…?” – to haczyk zarzucany od 2004 roku w desperacji podczas każdego pierwszego odcinka programu Calciomercato l’Originale, emitowanego każdego wieczora o 23.00 na antenie kanału Sky Sport, który w styczniu oraz latem jest dla mnie drugim domem. Nieprzypadkowo Alessandro Bonan, mój redakcyjny towarzysz podróży, został ojcem chrzestnym moich dzieci, Gai i Giovanniego. Mój program to coś w stylu Quelli della notte[4] w wersji piłkarskiej – mam nadzieję, że Arbore się nie obrazi za to porównanie. Utrzymany w lekkim tonie, pełen żartów i śmiechu, z muzyką w tle i wirtualną scenografią. To właśnie tam ludzie piłki wyczekują wieści, by móc sobie pomarzyć, zachwycają się i przygnębiają, uważają cię za geniusza, jeśli podsuniesz im nazwisko, które chcą usłyszeć, i obrażają cię, jeśli im powiesz, że ich idol może zostać sprzedany. W social mediach trafiasz do „najpopularniejszych”, kiedy tylko jako pierwszy podasz informację o wyczekiwanym transferze. Czujesz się wtedy obserwowany na ulicach. Na lotniskach, w pociągach i na światłach słyszysz: „To naprawdę ty? Ciao, panie Calciomercato!”. Tak, jakiś kibic pozbawił mnie już imienia i nazwiska. Przyznaję, że z upływem czasu zacząłem czuć coraz większy ciężar odpowiedzialności, bo zrozumiałem, że mam bezpośredni wpływ na nastroje ludzi i wszelkie emocje, wywoływane przez handel na piłkarskim rynku. To właśnie dlatego bardzo uważnie dobieram słowa, a kiedy nie jestem pewien – bądź prawie pewien – że transfer zostanie dopięty, nie chcę nikogo mamić. W kwestii transferów trudnych do zrealizowania wolę być pesymistą niż optymistą – nie chcę czuć się winny z powodu odarcia kogoś z pięknych marzeń, nawet jeśli wiem, że to tak naprawdę nie na mnie spoczywa wina. Prawdą jest, że staliśmy się (my, tak zwani eksperci od rynku transferowego) pośrednimi bohaterami tego szalonego i niewiarygodnego jarmarku marzeń, być może ostatniego prawdziwego w świecie calcio, dzięki któremu latem, już po zakończeniu negocjacji, a jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, wszyscy czują się mocniejsi i zdolni do pokonania nawet niezwyciężonych.

Nie istnieje żaden sekret ani magiczna formuła, która mogłaby sprawić, że opublikujesz informacje jako pierwszy albo że zrobisz to we właściwym momencie. Kontakty, kontakty, kontakty. Im więcej ich masz, tym większa szansa, że trafisz pod właściwy adres lub że ktoś ci takowy podrzuci. To również kwestia zaufania: oczywiście, ważne jest, by znaleźć źródło, ale jeszcze ważniejsze, by każdego dnia o nie dbać, szanować informatora, obchodzić się z nim ostrożnie i być wobec niego lojalnym.

„Tego na razie, proszę, nie mów, poczekaj, aż dam ci znać” – kiedy słyszysz coś takiego, nie możesz zawieść zaufania, nawet jeśli wskutek tego tym razem będziesz drugi. Jeśli bowiem dotrzymasz słowa, możesz być pierwszy w tysiącu kolejnych przypadków. Jedyne ostrzeżenie ode mnie: „Nigdy nie próbuj mnie zwodzić: jeśli odkryję, z którym zawodnikiem negocjujesz, nie wmawiaj mi, że to nieprawda”. Zawsze wyraźnie proszę o to swoich partnerów, bo bardzo mi na tym zależy. Zdarzyło się jednak, i to nie raz, dostać tego przeklętego SMS-a: „Odpuść sobie, nic się nie dzieje”. A później i tak okazywało się, że ten czy tamten zawodnik został zakontraktowany, tyle że transfer oficjalnie ogłaszano kilka tygodni później.

„Przysięgam ci, w tamtym momencie nic się nie działo”.

Tak, wiem, oczywiście. A teraz spierdalaj.

Największą satysfakcję czujesz jednak wtedy, kiedy wywabisz ich z kryjówki. Cyk, przyłapani. Kiedy masz tyle konkretów, że po prostu nie są w stanie ci zaprzeczyć. Co więcej, zaczynają się motać i podnoszą głos. Dokładnie tak jak 17 maja 2013 roku. Bohater: nie kto inny jak sam Fabio Paratici. Wysyłam mu wiadomość około 10.00, zwykłego SMS-a, bo dyrektor sportowy Juventusu jest jednym z nielicznych, którzy nie używają WhatsAppa. Niewiarygodne, a jednak prawdziwe.

„Jak tam jedzenie w Babbo Restaurant w Londynie?”

Mija zaledwie kilka sekund i dzwoni telefon.

„Co ty w ogóle wygadujesz? O co ty mnie pytasz? Jesteś szalony, szalony, rozumiesz? Kto w ogóle zna to miejsce?” – klasyczna reakcja kogoś, kogo przyłapałeś z ręką w słoiku z marmoladą, ale próbuje zrobić z ciebie głupka, wypierając się tego.

„Drogi Fabio, wiem wszystko: byliście tam wczoraj wieczorem, rozmawialiście z Carlitosem Tévezem i jego agentem. Ty, kierownik drużyny, a nawet Conte! Restauracja była zamknięta, otworzyli ją tylko dla was. Wiem o tym, więc nie opowiadaj mi tu bajek”.

Cisza, która trwa 10–20 sekund.

„Fabio, jesteś tam jeszcze?” – pytam, po czym zaczyna się litania, którą pamiętam po dziś dzień. Oczywiście wszystko okazało się prawdą. Delegacja Juventusu wylądowała na lotnisku Luton prywatnym samolotem około 22.00, później, niż się jej spodziewano, ponieważ Antonio Conte zapomniał paszportu! Kolacja trwała do późnej nocy. Turyńczycy dobili targu z zawodnikiem, po czym, po zaledwie trzech godzinach snu, wrócili o świcie do Turynu, zadowoleni z porozumienia z Tévezem, pewni, że nikt ich nie widział.

„Nie możesz o tym powiedzieć, słyszysz? Bo napuścisz na mnie tych z City, oni nie mają o niczym pojęcia! Znam ich dobrze, więc siedź cicho! Poza tym musisz mi powiedzieć, jak się dowiedziałeś. Musisz to wytłumaczyć prezydentowi Agnellemu, zostawię ci jego e-mail, w przeciwnym razie pomyśli, że to ja… A przecież to nie byłem ja, do kurwy nędzy! Jakim cudem?! Dopilnowaliśmy przecież, żeby nikt nas nie rozpoznał! To jakiś obłęd, istne szaleństwo!”

Nie obłęd, ale… człowiek na zmywaku. Włoch, Giuseppe Laudante, który tamtego wieczora pomagał na zapleczu restauracji. Szef kuchni, jedyna osoba, która mogła wejść do zarezerwowanej na spotkanie salki na pierwszym piętrze, wiedząc o pochodzeniu swojego pracownika, rzucił: „Ejże, italiano! Wiesz już, że Tévez podpisuje właśnie kontakt z Juventusem?”. Giuseppe mógłby sprzedać tę sensację, oczekując pieniędzy w zamian za cynk o dopinanym transferze, i wielu na jego miejscu tak by właśnie postąpiło. Tymczasem on zrobił inaczej: tej samej nocy wysłał mi wiadomość na podany na mojej stronie internetowej adres – gianlucadimarzio.com: „Od lat jestem twoim fanem, chciałbym sprezentować ci tę informację. Zweryfikuj ją, rzecz jasna. Zostawiam ci swój numer telefonu. A oto co wiem w tej sprawie…”. Podał tyle konkretów i detali, że nie mogły być zmyślone. Nie chodziło o puste przechwałki, jak to robił pewien informator od siedmiu boleści, który każdego lata podrzucał cynk o Ibrahimoviciu relaksującym się na jachcie De Laurentiisa. I to dlatego Paratici nie był w stanie wcisnąć mi kitu. Dogadaliśmy się, że pominę wszystkie szczegóły tamtego spotkania, by nie powodować niepotrzebnych spięć z niczego nieświadomym wówczas kierownictwem angielskiego klubu. Miałem za to puścić notkę o tym, że Tévez znalazł się na celowniku Juve, że nawiązano pierwsze kontakty, które mają na celu sprowadzenie go do Turynu, i tak dalej. W zamian za to Paratici zobowiązał się, że poinformuje mnie jako pierwszego o sfinalizowanym transferze. Ustaliliśmy, że dopiero wtedy będę mógł ujawnić kulisy spotkania w Babbo Restaurant i przyznać zasługi Giuseppe, italiano, który zresztą został zwolniony po polowaniu na szpiega, ale zbytnio się tym nie przejął.

„O nic się nie martw, Gianlu, i tak miałem tam tylko próbną umowę. Znajdę sobie inną robotę. Nawet nie wiesz, jaki jestem dumny i szczęśliwy, że mogłem ci pomóc i być jednym z bohaterów informacji o calciomercato. Nigdy tego nie zapomnę!”

Ani ja.

W takich momentach, kiedy masz szczęście lub odwagę podać do wiadomości prawdziwą informację, adrenalina rozsadza ci żyły. Na tym polega piękno tego zawodu. Zapominasz o napięciu, ścisku w żołądku, nieprzespanych nocach. Pamiętam jedną z nich, z 13 na 14 listopada 2014 roku. W porze kolacji dostałem wiadomość: „Mancini – Inter, ale nie wiesz tego ode mnie”. Źródło na tyle wiarygodne, że mógłbym to brać za pewnik. Mercato nauczyło mnie jednak, żeby bez względu na wszystko zawsze weryfikować zdobyte informacje, mając na względzie zwłaszcza owe wspomniane wcześniej relacje z klubami i agentami. Nie można rujnować wszystkiego, idąc do telewizji i strzelając doniesieniami bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. A w tym konkretnym przypadku istniała na dodatek pewna wątpliwość. Nikt nie mówił ani nie pisał o rychłym zwolnieniu Mazzarriego, nie wspominając już o powrocie do klubu Roberto Manciniego. Za dziesięć dni Inter miał rozgrywać derbowy mecz z Milanem, w związku z czym wszystkie gazety rozpisywały się na temat przewidywanego składu nerazzurrich na to spotkanie. Co mam robić? Wysyłam wiadomość na WhatsAppie do działacza Interu, którego dobrze znam – dyrektora sportowego Piero Ausilio. Nie wchodzę w szczegóły, bo boję się, że szybko utnie temat.

„Mam pilną sprawę, zadzwoni pan do mnie?”

Oba „haczyki” w aplikacji prędko stały się niebieskie, co oznaczało, że wiadomość została dostarczona i odczytana. Mija pół godziny, nawet więcej, a Ausilio nie telefonuje. Robię to więc ja. Ma wyłączony telefon. Już wiem, że jestem na właściwym tropie. Jeśli piszę, że to coś ważnego, a on wszystko wyłącza, wygląda na to, że chce szybko zatrzeć wszelkie ślady i unika konfrontacji. Mylę się? Decyduję się na drugie posunięcie – piszę do Marco Fassone, ówczesnego dyrektora generalnego Interu, ale tym razem zmieniam strategię. Sugeruję, że wiem o wszystkim, i zaczynam naciskać: „Drogi Marco, wiem, że jesteście teraz z Mancinim. Jeśli za chwilę nie dacie mi znać nic na ten temat, wejdę na antenę Sky i powiem o wszystkim”.

Serce waliło mi jak młotem. Chciałem podać tę informację, a do tego bałem się, że ktoś mnie wyprzedzi. Nie było ani chwili na zastanowienie, tymczasem usłyszałem sygnał.

„Zaraz zadzwonię. MF” – wiadomość od Marco Fassone.

Ta odpowiedź to dla mnie praktycznie potwierdzenie, mógłbym już w zasadzie uprzedzać redakcję i poprosić o połączenie telefoniczne na antenie, co zresztą radzi mi (a raczej się tego domaga) mój tata, krzycząc z góry: „Wypuść to natychmiast, zrobią cię w chuja! Zrobią cię, zobaczysz! Wypuść to!”.

Mimo wszystko postanawiam działać zgodnie z własnym protokołem: lepiej poczekać i zaryzykować niż stracić zaufane relacje. Po jakichś 20 minutach dzwoni Fassone. W jego głosie słyszę wyraźne zdumienie.

„Wiemy o tym tylko my czterej: ja, Piero, Thohir i Mancini!” Ewidentnie nie tylko. Po krótkich pochwałach pod moim adresem sprawia mi zimny prysznic. „Nie możesz pisnąć o tym ani słowa, w żadnym wypadku. Po pierwsze, nie jesteśmy jeszcze dogadani z Roberto, a poza tym, jeśli nie dopniemy tego do jutra rano, nie zwolnimy Mazzarriego, rozumiesz? Obiecuję ci jednak, a dopiero co uzgodniłem to z naszym prezydentem w Indonezji: dowiesz się o wszystkim pierwszy. Jak tylko to sfinalizujemy, dostaniesz zielone światło”.

Cisza, tym razem z mojej strony. U nas krzyczy zawsze tylko mój tata, Gianni; pracował jako trener, a następnie działacz i dobrze wie, jak funkcjonuje świat calcio i że składane obietnice często okazują się bez pokrycia.

„Wypuść to! Musisz to wypuścić, posłuchaj mnie!”, wrzeszczy, a tymczasem ja zaciskam zęby i zawieram układ z Interem. Wyczekuję pierwszych stron dzienników sportowych[5], ale nie pojawia się żadna informacja na ten temat. Nikt o niczym nie wie, a przynajmniej taką mam nadzieję. Tymczasem tata nie dawał mi żyć, a na koniec położył się spać wściekły niczym bestia. On tak czy inaczej odpocznie, podczas gdy ja nie zmrużę oka, czekając na świt, kiedy to na nowo zacznę naciskać na Fassone i Ausilio. O 8.00 tamtego 14 listopada dostaję pierwszy kąsek, ale wciąż bez pozwolenia, by się nim podzielić. Cholera.

„Z Mancinim wszystko w porządku, ale musimy poczekać, aż Mazzarri skończy poranny trening, bo nie chcemy mu o tym mówić przez telefon. Wracamy i spotkamy się z nim zaraz po zajęciach. Poinformujemy go o zwolnieniu, a następnie damy ci znać. Będziesz drugim człowiekiem po trenerze, który się o tym dowie. Byłoby niewłaściwie, gdyby dowiedział się o tym z anteny Sky”.

W tamtym momencie zacząłem już sobie wyobrażać, jak zostaję wyrolowany przez inne serwisy, które mnie uprzedzają, albo przez przyjaciela Manciniego, któremu nasz obecny selekcjoner mógł się w zaufaniu zwierzyć.

„Spokojnie, Roberto jest w tym z nami, wszystko dogadane, zaufaj nam”.

Możecie wyobrazić sobie minę mojego ojca, gotowego mnie niemal wydziedziczyć, wściekłego jak wtedy, kiedy przyłapał mnie, że pod szkołą imienia Leonarda da Vinci w Katanii krzyczałem „Pio” w kierunku okna dyrektora, brata Pio. Rzecz jasna, zostałem za to wówczas zawieszony, niczym zawodnik zdyskwalifikowany przez sąd sportowy. Pomimo tego przeczucie mówiło mi, że moje porozumienie z Interem to właściwa decyzja. I tak właśnie było, ponieważ niedługo później, po 11.00, dostałem zgodę na publikację informacji, którą podałem faktycznie jako pierwszy, ku ogólnemu zdumieniu i zaskoczeniu wszystkich. Miałbym jednak to wewnętrzne przekonanie również wtedy, gdybym został wyprzedzony na ostatniej prostej (na przykład przez jednego z kolegów po fachu). Wierzę bowiem, że jeśli jesteś lojalny, w długiej perspektywie zbierasz, co zasiałeś. Dotyczy to również świata futbolu i transferów piłkarskich, zwłaszcza że w tym ostatnim dane słowo (a nawet złożony podpis) nie zawsze okazuje się wiążące.

2Umowa stoi

Okazja czyni… Figo. Zwłaszcza jeśli chodzi o podpisanie kontraktu z dwoma klubami naraz. To trochę tak, jakby chcieć rozegrać mecz w dwóch różnych koszulkach, po jednej połowie w każdym zespole.

Do jednego z pierwszych tego typu przypadków w historii calciomercato doszło w kwietniu 1982 roku, kiedy to bośniacki talent Safet Sušić, piłkarz FK Sarajevo, dogaduje się i podpisuje kontrakt zarówno z dyrektorem sportowym Torino, którym był wówczas Luciano Moggi, jak i z działaczem Interu Sandro Mazzolą.

„Jest mój!”

„Nie, mój!”

We Włoszech wybucha skandal i nie mówi się o niczym innym. Moggi ogłasza, że Bośniak jest nowym graczem Torino, ale to Inter wyprzedza go z formalnościami, dając piłkarzowi wcześniej wszystkie niezbędne dokumenty do podpisu. Wybucha potężny chaos i nie wiadomo, jak cała sprawa może się zakończyć, tym bardziej że sytuacja nie ma precedensu w całej Europie. Do interwencji zmuszeni zostają działacze UEFA oraz Antonio Matarrese, ówczesny prezydent Lega Calcio. Działając razem, zmuszają napastnika do odrzucenia jednej i drugiej oferty.

„Nie dla Włoch, tak dla PSG: Sušić przenosi się do Francji, gdzie „France Football” przyznaje mu tytuł piłkarza stulecia klubu ze stolicy, po czym w listopadzie 2003 roku zostaje w ojczyźnie okrzyknięty najlepszym bośniackim piłkarzem ostatniego półwiecza. Tyle. Dodatkowa ciekawostka: w styczniu 2015 roku również bratanek Sušicia, Tino-Sven, jest o krok od przeprowadzki do Serie A, do Interu. Tym razem jednak bośniacki piłkarz nie tylko nie podpisuje dwóch kontraktów, ale nawet jednego, ponieważ nerazzurri ostatecznie stawiają na Marcelo Brozovicia.

Najsłynniejszym przypadkiem podpisania dwóch umów jednocześnie w historii calcio jest jednak historia 22-letniego chłopaka z Almady pod Lizboną, któremu w październiku 1994 roku kończy się kontrakt ze Sportingiem i o którego walczą Juventus Umberto Agnellego oraz Parma Calisto Tanziego. Chodzi o Luísa Felipe Madeirę Caeiro, znanego wszystkim jako… Figo! Szczery, bezpośredni typ, który mówi to, co myśli, i nie boi się mierzyć wysoko. Ambitny, a do tego uparty. Talent czystej wody, obdarzony oszałamiającym dryblingiem, który pomimo młodego wieku wie, co znaczy wygrywać. Mając na koncie ponad 100 występów w koszulce lizbońskiego klubu, Luís chce przeprowadzić się do Włoch, dlatego decyduje się na spotkanie z dyrektorem Parmy Giambattistą Pastorello, pierwszym Włochem, który się nim zainteresował, a oprócz tego miał świetne relacje z agentem zawodnika, José Veigą, kimś w rodzaju Jorge Mendesa tamtych czasów.

„Dołączysz do nas?”

Figo się zgadza, obaj panowie ściskają sobie dłonie, jakby niemal złożyli sobie przysięgę małżeńską. Ze świętowaniem trzeba się jednak wstrzymać do lutego, kiedy to kontrakt zyska moc prawną. Tanzi jest nie tylko szefem Parmy, ale przede wszystkim włodarzem firmy Parmalat, światowego lidera produkcji i dystrybucji żywności, bardzo znanego również w Portugalii, gdzie kilka miesięcy później zostanie sponsorem Benfiki i pomoże jej wrócić do europejskiej czołówki. To właśnie między innymi dlatego Portugalczyk Figo może okazać się wisienką na torcie i prawdziwą wizytówką tego imperium.

„Dyrektorze, to prawda, że przenosi się do nas ten geniusz ze Sportingu?”

„Tak! Jesteśmy już po słowie, czekamy na niego” – zapewnia Pastorello, licząc, że chłopak dotrzyma złożonej obietnicy.

Ale kilka tygodni później do gry włącza się Juventus, zachęcany do tego przez własnego zawodnika, Paulo Sousę, rodaka Figo. Obaj znają się z boiska, a prywatnie się przyjaźnią. Dobrze się znają, a sam Paulo jest już znaną firmą w Portugalii – zdobył mistrzostwo kraju z Benficą oraz młodzieżowe mistrzostwo świata z drużyną narodową do lat 20, której zresztą był kapitanem. Jego zdanie w całej sprawie ewidentnie ma znaczenie. To właśnie dzięki jego rekomendacji przedstawiciele bianconerich kontaktują się z Figo i umawiają spotkanie z zawodnikiem na 18 października, kiedy to Juventus ma rozgrywać wyjazdowy mecz w Pucharze UEFA z Marítimo, oczywiście w Portugalii. Zwycięską bramkę zdobywa Fabrizio Ravanelli, poza boiskiem pracuje natomiast trio Bettega-Giraudo-Moggi i błyskawicznie dogaduje warunki transferu: Sporting otrzyma za piłkarza sześć miliardów lirów, sam zawodnik zaś natychmiast zgadza się podpisać trzyletni kontrakt, który przygotował sam Giraudo.

„Przechodzi do nas, podpisał!” – obwieszcza zadowolony zarząd turyńskiego klubu.

Telenowela dobiega końca: Figo zagra w Juventusie. Chyba że nie. Siódmego listopada do biura Bettegi i Giraudo dociera list, w którym Figo wycofuje się z porozumienia, utrzymując, że złożył podpis pod nieobecność notariusza. Juventus się tym jednak nie przejmuje i kilka miesięcy później, w styczniu 1995 roku, składa kontrakt do depozytu w Lega Calcio. Czy dokument jest ważny? W opinii działaczy Parmy absolutnie nie. Są o tym przekonani do tego stopnia, że 1 lutego Giambattista Pastorello leci do Portugalii, spotyka się z piłkarzem w jego domu i podpisuje z nim umowę, już drugą. „Zawodnik jest nasz, nie ma co do tego żadnych wątpliwości” – deklaruje po powrocie dyrektor, przekonany, że zrobił wszystko, co trzeba i w jak najbardziej poprawny sposób.

Podsumowując: Figo zagra w Parmie. Bzdura. Od tamtej chwili cała intryga staje się sprawą wagi państwowej i doprowadza do globalnego starcia dwóch rodzin, Agnellich i Tanzich, które w połowie lat 90. dzielą między siebie świat włoskiej gospodarki i nie tylko. Rozwiązaniem okazuje się po raz kolejny Matarrese, który tymczasem został prezydentem Włoskiej Federacji Piłkarskiej, a wcześniej miał już do czynienia z przypadkiem „podwójnego podpisu” Sušicia. Po długich pertraktacjach i żmudnych działaniach dyplomatycznych dochodzi do rozstrzygającego spotkania, zorganizowanego rzecz jasna w spektakularnym stylu: po Umberto Agnellego przylatuje z Parmy prywatny helikopter, po czym dowozi go bezpośrednio do Calisto Tanziego. Obaj zamykają się w pokoju i zaczynają dyskusję.

„Co z tym robimy? Gdzie ma zagrać Figo? Który kontrakt podpisał wcześniej?”

Po kilkugodzinnej dyskusji szef Parmy podnosi telefon i dzwoni do swojego dyrektora.

„Posłuchaj, ten pojedynek musi zakończyć się remisem”.

W walce o Portugalczyka nie ma więc zwycięzców i przegranych. Zero do zera. Być może dlatego, że porażka którejkolwiek ze stron wywołałaby wokół tego starcia mocarzy zbyt duży szum.

Tym samym 17 lutego Matarrese osobiście podejmuje decyzję, na mocy której Figo nie może zagrać ani dla Juventusu, ani dla Parmy, ani dla żadnego innego włoskiego klubu przez co najmniej dwa kolejne lata. Rezultat? Gdzie dwóch się bije, tam Barcelona korzysta: Katalończycy z łatwością dochodzą do porozumienia z piłkarzem, głównie dzięki przyjaźni z… dyrektorem Parmy. Dziwne, ale całkowicie prawdziwe. W połowie kwietnia zawodnik bowiem zaprasza Pastorello do swojego domu w Lizbonie i w eleganckim stylu prosi go o pomoc.

„Polegam na panu, ponieważ był pan jedną z nielicznych osób, które w całym tym zamieszaniu pozostały wobec mnie lojalne”.

W oczach włoskiego działacza widać błysk, a jego myśli od razu wędrują w kierunku Joana Gasparta, wiceprezydenta Blaugrany, przyjaciela z dawnych lat, z którym zawsze miał dobre relacje i ubił niejeden interes. Poza tym umówmy się: topowy zawodnik pokroju Figo mógł trafić wyłącznie do topowego klubu, którym niewątpliwie była Barcelona.

„Mam tu chłopaka, który może wam się przydać”.

I to nie byle jakiego, tylko Figo, w prawdziwym tego słowa znaczeniu[6]. Portugalczyk zdobędzie później nawet Złotą Piłkę. W tym wypadku wystarcza zaledwie jedna wizyta Pastorello w Hiszpanii, w domu Gasparta (potem zostanie on zresztą prezydentem Barcelony), oraz feeling, warty więcej niż tysiąc podróży w tę i we w tę, które byłyby konieczne dzisiaj: hiszpański klub nie traci czasu i przygotowuje kontrakt, wyrażając wdzięczność wobec Parmy za pomocą „premii” w wysokości dwóch miliardów lirów. Co więcej, obaj panowie dogadują klauzulę – po upływie dwóch lat, gdy we Włoszech minie zasądzony przez federację okres karencji dla Figo, Tanzi będzie miał pierwszeństwo odkupu Portugalczyka, o ile Barcelona wystawi go na listę transferową. Ach, przejęzyczenie: wykupu, rzecz jasna. Barça więc niemal całkowicie przez przypadek zgarnia Figo za cztery miliardy lirów (dwa miliardy dla Sportingu i dwa dla Parmy), a pięć lat później odsprzedaje go za… 120 miliardów. Tyle bowiem wynosiła wówczas klauzula wykupu, wykorzystana przez śmiertelnych wrogów z Realu Madryt.

Po jakimś czasie Włochy ponownie odzywają się jednak po Luísa, tak jakby były nieuniknionym rozdziałem w jego karierze piłkarskiej. W 2005 roku, po tym jak w koszulce Galácticos wygrał już wszystko, a nawet więcej, nadchodzi najwyższy czas na zmianę otoczenia i spróbowanie czegoś nowego, tym bardziej że Vanderlei Luxemburgo, ówczesny trener Realu, nie widzi Figo w swoich planach. Relacje między oboma panami całkowicie się psują. Tymczasem telefon nie dzwoni ani z Parmy, ani z Turynu, lecz z Mediolanu, dzięki intuicji pośrednika Ernesto Bronzettiego, który dzięki błyskowi geniuszu wymyśla ten transfer z niczego. Nikt jednak nie chce zrobić pierwszego kroku: prezydent Interu Massimo Moratti się nie wychyla, Figo podobnie – ma nadzieję, ale nawet nie rusza palcem. Wszystko stoi w miejscu. Sprawy w swoje ręce bierze więc Ernesto, który najpierw wykręca numer do szefa nerazzurrich.

„Prezydencie, Figo chce z panem porozmawiać!”

Niedługo później dzwoni do Portugalczyka i zagrywa tą samą kartą.

„Luís, Moratti chce z tobą porozmawiać!”

„W porządku! Porozmawiajmy więc!”

Obaj rozegrani w kilka chwil. Proste, nieprawdaż? Wyobraźcie sobie jednak, co by się stało, gdyby jeden z nich zadzwonił do drugiego i powiedział: „Słyszałem, że chce pan ze mną rozmawiać…”. Ale byłby wstyd. Tymczasem dzieje się inaczej: Figo przylatuje do Włoch i jedzie do Forte dei Marmi, gdzie na piłkarza w swojej willi czeka sam Moratti.

„Jest i Figo! Przyjechał Figo”.

Portugalski mistrz przejeżdża przez bramę i spogląda w kierunku znajdującego się przy domu ogrodu, gdzie zauważa pewien detal, który go zmiękcza: dzieci Massimo grają w piłkę w koszulkach Interu z numerem siedem na plecach.

„Zagrasz z nami?”

Figo zgadza się z uśmiechem. To „tak” warte jest więcej niż jakakolwiek inna obietnica, podobnie jak ta, którą dwa lata później składa i której dotrzymuje David Suazo, najlepszy honduraski zawodnik w historii włoskiej piłki.

Jest 18 czerwca 2007 roku: tego wieczora Massimo Cellino, prezydent Cagliari, idzie na kolację w La Risacca 6, restauracji w ścisłym centrum Mediolanu. Jest bardzo podenerwowany, co zauważa również właściciel lokalu, którego działacz klubowy prawie nie zauważa przy powitaniu. Zaraz po wejściu zaskakuje go uprzejmy głos.

„Massimo! Jak miło, dołącz do nas”.

Adriano Galliani zaprasza go do swojego stolika, przy którym siedzą już Emilio Fede i Fedele Confalonieri, prezes Mediaset. Ponury wyraz twarzy Cellino od razu wywołuje sporą ciekawość, wzbudzając żywe zainteresowanie wszystkich obecnych.

„Coś ty taki ponury? Ktoś cię wkurzył? Opowiadaj”.

Chwilę później powód wychodzi na jaw: Inter dogadał się z Suazo, napastnikiem, który przeszedł do historii Cagliari dzięki ponad 100 strzelonym golom. Co więcej, piłkarz przeszedł już testy medyczne, które uprzednio zostały autoryzowane. Mimo to jest jedno „ale”, które spędza szefowi rossoblu sen z powiek.

„Z piłkarzem się dogadali, ale ze mną jeszcze nie – rzuca Cellino. – Jednego dnia oferują mi rower, drugiego gokarta… Tak czy inaczej, zawodników, którzy mnie nie interesują”.

Klik. W głowie Gallianiego zaskoczył trybik.

„Przepraszam, ale może w takim razie oddałbyś go nam? Dopiero co straciliśmy Szewczenkę. Ile za niego chcesz?”

Inter proponuje 14 milionów euro za całość praw do piłkarza, tymczasem Galliani podczas rzeczonej kolacji wykłada na stół siedem milionów za połowę praw (w tamtym czasie funkcjonował jeszcze mechanizm współwłasności).

„Umowa stoi!” Nie bawiąc się w półśrodki, Galliani dzwoni do Berlusconiego.

„Prezydencie, daję panu Massimo Cellino, ustalamy właśnie spotkanie w celu sfinalizowania transferu Davida Suazo”.

Działacz Milanu odsuwa telefon od ucha, przeciera go lewym rękawem, jak to ma w zwyczaju, po czym podaje Cellino, którego twarz wreszcie się rozpogadza. Agent napastnika, Giovanni Branchini, przebywa jednak w tym czasie po drugiej stronie globu, w Japonii, gdzie świętuje urodziny Masashiego Ōguro, piłkarza Torino, którego interesów pilnuje. Muzyka, tańce, kilka drinków, ale bez przesady. Po przebudzeniu rano sprawdza telefon, ten zaś jest rozgrzany do czerwoności: setki nieodebranych połączeń, tysiące wiadomości każdego rodzaju, a wśród nich ta pochodząca od jego współpracownika, Antonio Dell’Aglio, który przypadkiem był na kolacji właśnie w La Risacca 6 i siedział niedaleko od stolika, i był świadkiem, jak dobito tego „szemranego” interesu.

Sytuacja robi się delikatna, ponieważ z jednej strony istnieje umowa pomiędzy Suazo a Interem, z drugiej zaś porozumienie między Cagliari a Milanem, który z minuty na minutę przyspiesza działania, do tego stopnia, że tej samej nocy zaprasza Cellino do siedziby klubu.

„Podpisujemy?”

„Podpisujemy”.

Oficjalna informacja o sfinalizowanym transferze zostaje podana na antenie Milan Channel, oficjalnej telewizji klubowej. Auć. Massimo Cellino zrywa się z krzesła w budynku przy via Turati.

„Ale jak to!? Co wy robicie! Najpierw zadzwońcie do Branchiniego! Uprzedźcie piłkarza!”

Przyparty do muru agent zawodnika, który w jednej chwili znalazł się między młotem a kowadłem, decyduje się na dotrzymanie słowa danego Interowi – nie ze względu na barwy klubowe, ale zasady.

„Zobowiązanie to zobowiązanie” – mówi Branchini Gallianiemu, który z kolei ma po swojej stronie Cellino. Prezydent Cagliari radzi Suazo przyjąć ofertę Milanu. „Musisz wiedzieć, że byli bardziej zdeterminowani, starając się o ciebie, wykazali się większym zdecydowaniem. Ale koniec końców to oczywiście ty musisz podjąć decyzję”.

Zawodnik się waha, ale ostatecznie pozostaje przy swojej pierwotnej decyzji, przekonany również ciągłymi telefonami od trenera nerazzurrich, Roberto Manciniego.

Starcie o piłkarza rozstrzyga się dzięki adekwatnej ofercie: 19 milionów euro plus połowa karty zawodniczej Acquafreski oraz dodatkowe bonusy, dające w sumie kwotę 23–24 milionów. Przede wszystkim jednak stało się tak dzięki dotrzymanej przez „Panterę” z Hondurasu obietnicy.

Są obietnice i obietnice. Bo niektórych dotrzymuje się bardzo niechętnie, tak jak to było w przypadku Waltera Sabatiniego, gdy pełnił on funkcję dyrektora sportowego Romy. Wszystko zaczyna się od decyzji o zatrudnieniu Rudiego Garcii na stanowisku trenera giallorossich: jest lipiec 2013 roku, trwa ich decydujące spotkanie w znajdującym się kilka minut od centrum Mediolanu hotelu Visconti Palace. Kandydatura Francuza wydaje się niezwykle przekonująca – pomijając to, jaką piłkę prezentują prowadzone przez niego drużyny, dopiero co wygrał rozgrywki ligowe i puchar kraju we Francji. Optymista, człowiek pewny siebie, ale nie zarozumiały, który może dobrze wpłynąć na klimat panujący wówczas w stolicy Włoch. Jest dla Romy obietnicą powiewu świeżego powietrza. Istnieje jednak pewien niezapisany w kontrakcie warunek, który Garcia stawia Sabatiniemu.

„Chciałbym, żebyś sprowadził mi do drużyny Gervinho”.

Do tej pory nie było o tym mowy. Walter zapala kolejnego papierosa i odpowiada krótko: „Ale ja go tu nie chcę”.

Prośba wydaje się zbyt zaskakująca i frywolna, ale nazwisko skrzydłowego, który brylował w drużynie Lille Garcii i odnosił z tym trenerem sukcesy, rozbrzmiewa w głowie dyrektora przez kolejne dni, aż w końcu Sabatini ulega.

„No dobrze, w porządku, spróbujemy” – komunikuje szkoleniowcowi, nie chcąc po raz kolejny mu odmawiać.

„Jednego muszę mu sprowadzić, żeby był zadowolony” – obiecuje niejako również samemu sobie, choć nie ma przekonania co do słuszności tej decyzji. Walter pakuje walizki i leci do Londynu, gdzie jest umówiony na spotkanie z Arsène’em Wengerem, menedżerem Arsenalu, klubu, dla którego gra Iworyjczyk. Poprzedniego wieczora wybrał się jednak na kolację do Gaucho, argentyńskiej restauracji, położonej rzut beretem od Piccadilly Circus. W środku rozpoznało go kilku Włochów, którzy zaczęli szeptać między sobą.

„To Walter Sabatini? Dyrektor sportowy Romy? Tak, to on”.

Pochodzący z Rzymu szef lokalu zaczyna uważnie obserwować oficjela stołecznego klubu i śledzi każdy jego ruch, aż do przerwy na papierosa. Wychodzi, zdejmuje rękawice kuchenne i postanawia poprosić go tylko o jedno: „Dyrektorze, proszę posłuchać. Nie mam pojęcia, dlaczego pan tu przyjechał, ale od wielu lat kibicuję Arsenalowi, dlatego proszę: może pan kupić każdego piłkarza, byle nie… Gervinho!”.

Wzięty z zaskoczenia Sabatini otwiera szeroko oczy i nie odpowiada, jakby zapomniał języka w gębie. Mógłby to uznać za gwóźdź do trumny i zrezygnować, tymczasem jednak nie zamierza myśleć dwa razy: nazajutrz udaje się do centrum sportowego Kanonierów na umówione spotkanie z Wengerem. Pierwsza oferta, którą składa, jest tak niska, że wydaje się aż prowokacyjna („Na to nigdy się nie zgodzi, a ja będę miał gotową wymówkę dla Garcii”, kombinuje Walter). Arsène, trochę najeżony, decyduje się na arogancki gest.

„Częstuj się, Sabatini”.

Po czym kładzie na stole portfel, tak jakby chciał powiedzieć: „Ja dopłacę tę brakującą część”, tym bardziej że różnica dzieląca obie strony jest ogromna. Atmosfera robi się coraz bardziej napięta, przypomina to grę w pokera. Koniec końców Gervinho przenosi się do Romy za niewiele ponad siedem milionów euro, mimo że londyńczycy żądali początkowo 11 milionów. Choć dyrektorowi sportowemu Romy jest zupełnie nie po drodze z tym transferem, ostatecznie przekonuje go to, co nowy nabytek robi na boisku.

„Myliłem się, a Garcia miał rację”.

Gervinho kończy swój pierwszy sezon w Romie z dziewięcioma golami i 12 asystami na koncie. Po rozstaniu Romy z Garcią Iworyjczyk zostaje sprzedany za górę złota do Chin. Za zarobione pieniądze Sabatini kupi El Shaarawy’ego i Perottiego, zdecydowanie bardziej odpowiadających jego fantazyjnemu gustowi piłkarskiemu.

Często się zdarza, że obietnica zostaje odłożona w czasie. Na przykład wtedy, gdy klub nie zgadza się na transfer zawodnika w trakcie okna transferowego, ale uzgadnia z nim, że dostanie „zielone światło” do odejścia podczas następnego mercato. Zdarzyło się to na przykład w Napoli z Lavezzim, sprzedanym do PSG rok po tym, jak poprosił o transfer, a także w Fiorentinie z Lucą Tonim w 2006 roku. Po zdobyciu 31 bramek w lidze oraz tytułu mistrza świata ów wielkolud, który celebruje strzelone gole w charakterystyczny sposób, obracając otwartą dłoń przy uchu, jest o krok od przeprowadzki do Interu za 25 milionów euro, zostaje jednak niespodziewanie zatrzymany przez rodzinę Della Valle, właścicieli Fiorentiny.

„Nie możemy go sprzedać”.

„Ale co wy w ogóle wygadujecie? Od dwóch miesięcy pracujemy nad tym transferem, dyrektor Corvino obiecywał mi, że za taką sumę piłkarz będzie mógł odejść” – odpowiada agent napastnika, Tullio Tinti.

„To nie kwestia pieniędzy, ale wizerunku, chcemy zacząć od nowa z Tonim w składzie” – naciskają działacze Violi latem, kiedy to wybuchła afera Calciopoli.

Niedotrzymana umowa zmienia się jednak w kompromis.

„Ustalmy cenę na przyszły rok: 13 milionów dla włoskiego klubu, 11 dla zagranicznego”.

Umowa stoi. Mniej więcej 12 miesięcy później, 1 lipca 2007 roku, Toni podpisze pięcioletni kontrakt z Bayernem Monachium: sześć milionów euro rocznie, siedem milionów za sam podpis. Co więcej, w Niemczech kibice ułożą o nim nawet przyśpiewkę.

Liczby, cyfry, obietnice. Nawet te złożone w knajpie. Nawet te zapisane na serwetce. Transfer Djamela Mesbaha z Lecce do Milanu w styczniu 2012 roku narodził się w taki właśnie sposób: w Rzymie, podczas kolacji Gallianiego z agentem piłkarza, Alessandro Luccim.

„Nic za niego nie zapłacisz, a zyskasz dobrego zmiennika”.

Powiedziane i zrobione. Wystarczy odstawić talerze i szklanki, a ofertę zapisać na kawałku papieru. Makaron z serem i pieprzem, dwie lampki wina i transakcja smakuje jeszcze wyborniej. Na tyle, że entuzjasta Galliani dzwoni do dyrektora sportowego Ariedo Braidy, który jednak zaskakuje go, doradzając mu, by odpuścić sobie tę transakcję. Ślepy zaułek. Również trener Massimiliano Allegri nie skacze z radości na wieść o transferze i ma nadzieję na kogoś lepszego. Ostatecznie jednak, wbrew wszystkiemu i wszystkim, Algierczyk dołącza do Milanu. Łatwiej byłoby pewnie się wykręcić i schować za popularną wymówką: „Przykro mi, przemyślałem to jeszcze raz i przedyskutowałem z innymi: musimy się wycofać”, ale dla kogoś takiego jak Galliani słowo dane przy stole jest warte więcej niż kontrakt. A kiedy zdarzyło się, że trzeba było coś naprawdę odszczekać, Adriano zawsze potrafił w elegancki sposób zadośćuczynić zawiedzionemu kontrahentowi.

3O tych, co mówią „nie”

Znacie to uczucie rozgoryczenia połączonego z rozczarowaniem, kiedy się okazuje, że osoba, z którą intensywnie flirtujecie od wielu dni, tygodni czy nawet miesięcy, postanawia nagle zakończyć wasze relacje? No właśnie. Odpowiedzi (albo argumenty) brzmią zawsze tak samo i są niczym melancholijny refren, powtarzany w kółko aż do znudzenia. Albo nawet lepiej – do następnego zauroczenia.

„Nie mogę” albo „Nie czuję tego”, a może nawet „Teraz nie, może kiedyś”, bo gdy słyszy się coś takiego, pewnie łatwiej przełknąć gorycz odrzucenia. Niestety, w tego typu przypadkach ból głowy lub odległe wspomnienie po byłej bądź byłym niczego nie zmienia: brutalna rzeczywistość jest taka, że owa historia miłości się nie ziści, prawdopodobnie ani teraz, ani nigdy później.

Teraz spróbujcie sobie wyobrazić wyraz twarzy Stephena Appiaha, perełki Udinese, kiedy latem 1999 roku Adriano Galliani najpierw mówi mu: „Podpisz kontrakt z Milanem i przenieś się do naszej drużyny”, po czym, kilka tygodni później, pozbawia go złudzeń, oznajmiając nieoczekiwanie: „Nie możemy już cię sprowadzić”, mrożąc ghańskiemu zawodnikowi krew w żyłach. Usprawiedliwienie całej sytuacji nie jest wymówką, ale najszczerszą prawdą. A w końcowym rozrachunku prawda zawsze się opłaca, nawet w całym tym szalonym świecie calciomercato. Transfer Appiaha jest bowiem w rzeczywistości ściśle zależny od pożegnania z Bobanem i wszystkie zaangażowane w niego strony od samego początku zdają sobie z tego sprawę.

„Zvone zdecydował się zostać, dlatego nie jesteśmy w stanie pociągnąć tego dalej” – w taki sposób pryska marzenie Appiaha o czerwono-czarnej koszulce. Piłkarz jedzie do Mediolanu, ale nie po to, by podpisać kontrakt.

„Najmocniej cię przepraszamy! – zaczynają spotkanie Galliani oraz dyrektor sportowy Braida. – Masz wszelkie powody, by się na nas wściekać, ponieważ podpisałeś z nami wstępną umowę, ale nie jesteśmy w stanie dotrzymać danego słowa. Wybacz. Nasze drzwi zawsze będą dla ciebie otwarte”.

Dają mu w prezencie złoty zegarek z grawerunkiem na znak pokoju i w geście wdzięczności. Ghański pomocnik, choć wyraźnie zawiedziony, wydaje się rozumieć sytuację. Uspokoi się jeszcze bardziej kilka tygodni później, kiedy to dogada się z Parmą, tym razem bez niemiłych niespodzianek.

Zupełnie inaczej zostanie potraktowany za to Júlio Baptista, napastnik urodzony w brazylijskim São Paulo, który w styczniu 2010 roku jest o krok od transferu z Romy do Interu. Po 20 dniach negocjacji zawodnik rozmawia i dogaduje się również z José Mourinho, ówczesnym trenerem nerazzurrich.

„Czekam na ciebie” – mówi mu Portugalczyk, ufając, że sprawy doczekają się pozytywnego finału.

Jest środa. Júlio jest gotowy do przeprowadzki: ma zarezerwowany lot, spakowane walizki. Ciao, Roma. Ale kilka godzin przed podróżą dyrektor sportowy Interu Branca dzwoni do Lucciego, agenta piłkarza, i zupełnie spokojnym, łagodnym głosem informuje go o zmianie planów, co spada na piłkarza i jego przedstawiciela jak grom z jasnego nieba.

„Nie sfinalizujemy tego transferu. Temat jest zamknięty”.

„Ale jak to? Dziś rano Baptista sprzątnął swoją szafkę w Trigorii, pożegnał się z kolegami z drużyny i szykuje się do wylotu do Mediolanu! Nie możemy się teraz wycofać, jest już na to za późno”.

Jak grochem o ścianę. Dyrektor powtarza swoje: „Zarząd klubu przemyślał wszystko jeszcze raz, biorąc pod uwagę zarówno koszty całej operacji, jak i wiek zawodnika. Przykro mi”.

Połączenie zostaje zakończone, a „nie”, które słyszy na koniec Júlio, sprawia, że zgodnie ze swoim pseudonimem staje się prawdziwą, rozgniewaną „Bestią”.

À propos odwrotów. Wiecie, że Genoa zamknęła drzwi przed nosem Robertowi Lewandowskiemu? Powtórzę, gdyby ktoś nie ogarnął skali tematu: Robertowi Lewandowskiemu. Oczywiście, nie był wówczas jeszcze graczem, który w koszulce Bayernu strzela na zawołanie jakieś 30 goli w sezonie i sięga po trofea, jedno po drugim. Jest rok 2010, ma więc dziesięć lat mniej i jest raczej cofniętym napastnikiem niż lisem pola karnego. Dysponuje dobrymi warunkami fizycznymi, ale jest jeszcze graczem nieoszlifowanym, na tyle, że jego partnerka, a późniejsza żona Anna, absolwentka Akademii Wychowania Fizycznego, dogląda jego indywidualnego planu treningowego. Oczywiście na boisku można już dostrzec przebłyski dużego talentu.

Jest 7 lutego, 15.00. Mecz Atalanta – Chievo. Na trybunie, wśród wielu innych przedstawicieli świata calcio, przebywają również agent Sergio Berti oraz dyrektor sportowy Genoi Stefano Capozucca. Po zakończeniu pierwszej połowy Berti odwraca się do dyrektora i dyskretnie mówi mu coś do ucha.

„Muszę ci wspomnieć o pewnym graczu Lecha Poznań, bardzo dobrym napastniku”.

„Podaj mi nazwisko”.

„Lewa-cośtam. Kończy się na -ski”.

Capozucca postanawia wziąć Lewandowskiego pod lupę, idąc tym samym za sugestią agenta, który w tej sytuacji odgrywa rolę pośrednika, w pełnym znaczeniu tego słowa. Zainteresowanie polską „dziewiątką” rośnie w zatrważającym tempie, z meczu na mecz, z bramki na bramkę. Do Poznania pielgrzymują też przedstawiciele rossoblu – klub wysyła tam dwóch obserwatorów, których zadaniem jest przyjrzenie się Lewandowskiemu na żywo. Oprócz tego obserwuje go dyrektor sportowy, a promuje syn prezydenta Enrico Preziosiego, Fabrizio. Z domu piłkarzowi przygląda się nawet trener Genoi, Gasperini, który podpisuje się pod tym transferem obiema rękami.

„Bierzemy go”.

Brakuje tylko podpisu na kontrakcie, który jednak wydaje się wyłącznie formalnością, do ogarnięcia względnie szybko. Okazja nadarza się w niedzielę 11 kwietnia, w dniu derbów z Sampdorią: to wręcz idealna okazja, by odcisnąć własne piękno nie tylko na boisku, ale i w sercu piłkarza. Lewandowski przylatuje do Genui, melduje się w tym samym hotelu, w którym przebywa przed meczem drużyna, a nawet przechodzi testy medyczne. Nie brakuje więc niczego. Po obiedzie Preziosi i Gasperini wracają do pokojów, obaj bardzo skoncentrowani. Piłkarz, jego polski agent Cezary Kucharski oraz Berti zatrzymują się w holu na pogawędkę, czekając na prezydenta. Ten jednak pojawia się dopiero po co najmniej dwóch godzinach: Preziosi schodzi po schodach ze spuszczoną głową, idzie przed siebie i bez słowa opuszcza hotel.

„Przepraszam, prezydencie, może pan nie zauważył… Chłopak jest tu z nami, w hotelu” – woła go piskliwym głosem Berti, próbując zwrócić uwagę szefa klubu. Idzie za nim, aż w końcu go dogania.

Odpowiedź prezydenta Genoi sprawia, że świat Bertiego wali się w jednej chwili: „Wie pan co, myślałem, że jest wyższy”.

To rzecz jasna wymówka, która rozwściecza pośrednika całej operacji, ten jednak postanawia nie dawać tego po sobie znać i nie opowiada gościom z Polski o całym zajściu. Po obejrzeniu z trybun meczu derbowego Lewandowski oraz towarzysze podróży wracają do Polski pełni nadziei, nie spodziewają się jednak, że już nigdy nie postawią nogi we Włoszech, a zwłaszcza w Genui.

„Cena zawodnika jest zbyt wysoka, bardzo nam przykro”.

Kolejna wymówka Bertiego mająca zamaskować fakt, że Genoa wycofała się z operacji. Z perspektywy dziesięciu lat to jedno z rozczarowań wciąż tkwiących w pamięci bohaterów tamtych wydarzeń, których w żaden sposób nie zaskoczyły wyczyny napastnika w sezonie 2019/20, kiedy to Polak zostaje królem strzelców Bundesligi i Ligi Mistrzów, zdobywając z Bayernem historyczną „potrójną koronę”.

Niektóre rozczarowania zmieniają się w prawdziwe męczarnie, niemal obsesje. Dyrektor sportowy Pantaleo Corvino nie mógł zmrużyć oka całymi miesiącami z powodu Arturo Vidala.

„Trzymam w domu jego koszulkę…” – tamtą czerwoną, Bayernu Monachium.

„O dedykacji wolałbym nie wspominać…” – ale nie może: w 2007 roku dyrektor sportowy Fiorentiny zakochuje się w chilijskim pomocniku i decyduje się na negocjacje z Bayerem Leverkusen, niemieckim klubem, który niedawno sprowadził piłkarza do Europy.

„Cztery i pół miliona powinno wystarczyć, prawda?”

Oczywiście – za chłopaka, którego jak na razie mało kto zna, to wręcz pokaźna suma. Dzięki pracy agenta zawodnika, Fernando Felicevicha, obie strony szybko dogadują niemal wszystkie szczegóły transferu.

Fiorentina Cesare Prandellego ma sprecyzowaną tożsamość, zwłaszcza jeśli chodzi o charakterystykę gry w środku pola: biega tam trzech zawodników, którzy mają za zadanie wspierać napastników. Vidal uznawany jest za półskrzydłowego z krwi i kości, dlatego może stać się działającym z powodzeniem trybem w już przetestowanym systemie.

„W porządku, Fernando, czekam na was w najbliższą niedzielę w moim domu przy via Guerazzi, tam podpiszemy kontrakt – oznajmia Corvino, po czym zwraca uwagę na istotny szczegół: – Spotkajmy się o wpół do ósmej rano, dzięki temu nikt nas nie zauważy”.

Lepiej trzymać się z daleka od wścibskich oczu i unikać plotek transferowych, nikomu na tym etapie niepotrzebnych i mogących tylko zaszkodzić całej operacji. Wszystko musi zostać utrzymane w wielkiej tajemnicy i rozegrane bardzo szybko. Zmiana planów czai się jednak już za rogiem. W sobotę o 18.00 Fiorentina gra na rzymskim Olimpico z Lazio i wygrywa 1:0 po bramce Pazziniego. Corvino, usprawiedliwiony nieobecny, zostaje w domu, gdzie oczekuje Vidala, i około pierwszej w nocy dzwoni do swojego trenera, by wspólnie z nim szybko przeanalizować mecz.

„Posłuchaj, »Leo«, to nowe ustawienie, 4-2-3-1, świetnie się sprawdziło i dało nam równowagę, jakiej potrzebowaliśmy… Sam już nie wiem, może Chilijczyk nie będzie nam wcale potrzebny?”

Dyrektor sportowy Violi blednie i czuje, że brakuje mu słów. Myślami jest już na spotkaniu, które ma za sześć godzin.

„Ale co ja mu teraz powiem, co mu powiem?!” – myśli zestresowany Corvino, próbując dodzwonić się do agenta piłkarza, niestety bezskutecznie.

O 5.00 Vidal i Felicevich wsiadają na pokład samolotu i stawiają się we Florencji punktualnie o 7.30. Dyrektor sportowy zostawia w łóżku żonę i podejmuje gości.

„Kawy?”

No jasne, bardzo chętnie, szkoda tylko, że w tym momencie nie jest w stanie wydusić z siebie słowa, tak jakby był zbyt zażenowany tą tragikomiczną sytuacją. Nie wie nawet, od czego zacząć. Wydaje się, że najlepszym sposobem będzie powiedzenie całej prawdy.

„Arturo, oto jak wygląda sytuacja”. Po czym opowiada mu wszystko, niczego nie pomijając. „Nadal jestem gotowy podpisać z tobą kontrakt, ale to ty musisz przemyśleć, czy się na to godzisz. Jeśli zdecydujesz się na współpracę, bardzo się ucieszymy, ale jak sam rozumiesz, trzeba wziąć pod uwagę całą dynamikę sytuacji, w której się znaleźliśmy”.

Dyrektor mówi powoli, daje sobie czas, by wszystko piłkarzowi wytłumaczyć. Chłopak jednak szybko pojmuje, w czym rzecz, i to mu wystarcza.

„Dyrektorze, dziękuję panu za szczerość, ale chciałbym grać regularnie. Jestem jeszcze młody i mało znany, dlatego potrzebuję tego, żeby robić postępy”.

Operacja spala na panewce. Jedyną pamiątką po niedoszłym transferze jest wspomniana czerwona koszulka Arturo Vidala z Bayernu Monachium (dokąd Chilijczyk przenosi się z Juventusu w 2015 roku), którą działacz przechowuje w domu. Na jej odwrocie, zaraz pod nazwiskiem, widnieje specjalna dedykacja. Bardzo specjalna.

„Dla… dyrektora palanta, który pewnego pięknego dnia mnie nie kupił”.

Tymczasem Corvino czuje się trochę jak Lino Banfi w filmie L’allenatore nel pallone[7].

Waltera Sabatiniego nazywa się do dzisiaj „kretynem”, ponieważ latem 2013 roku powiedział „nie” Pierre’owi-Emerickowi Aubameyangowi, obecnemu napastnikowi Arsenalu. Dyrektor sportowy Romy obserwuje go od dłuższego czasu, piłkarz wyraźnie mu się podoba i jest przekonany, że jego talent wkrótce eksploduje. Ponadto bardzo dobrze zna się z ojcem chłopaka, Pierre’em, byłym piłkarzem, którego w 1996 roku właśnie Sabatini sprowadził do Triestiny.

Wiele wskazuje na to, że transfer powinien zostać sfinalizowany bez przeszkód.

„Spotkajmy się na obiedzie w Visconti Palace w Mediolanie” – mówi Walter do młodego Oscara Damianiego, syna oraz imiennika znanego i bardziej doświadczonego ojca, który jest agentem. Przy sałatce, wodzie i tuzinie wypalonych papierosów obaj dochodzą do porozumienia i ustalają warunki pięcioletniego kontraktu.

„Zaoferuję Saint-Étienne osiem milionów euro. Jutro temat będzie dopięty”.

Słowa, zamiary, obietnice – intencje są faktycznie dobre. Mimo to w ciągu zaledwie doby wszystko idzie z dymem. „Przykro mi, nie dam rady” – przyznaje dyrektor sportowy, zdruzgotany faktem, że nie zdołał przekonać zarządu klubu do zainwestowania w więcej niż jednego napastnika (wcześniej Roma kupiła za 11 milionów euro Mattię Destro). Amen.

Znalezienie idealnego partnera w ataku dla Francesco Tottiego od zawsze było dla włodarzy Romy priorytetem. Oczywiście zaraz po tym, by nie sprzedawać swojej gwiazdy!

Jest jednak ktoś, kto na poważnie próbował przenieść Koloseum do Madrytu. I to kilka razy, nawiasem mówiąc. Niemożliwe? Jeśli nazywasz się Florentino Pérez i jesteś prezydentem galaktycznego Realu, nic nie wydaje się niemożliwe. Poza tym zapytać zawsze można, podobnie jak i uprzejmie odpowiedzieć. Jest sezon 1996/97, to czwarty rok Francesco Tottiego w Serie A w koszulce Romy, ale rzadko kiedy pojawia się na boisku: nowy trener, Argentyńczyk Carlos Bianchi, od września do stycznia trzyma go na boisku przez cały mecz zaledwie dwukrotnie. Z tego powodu podczas zimowego okna transferowego młody Pupone prosi klub o zgodę na wypożyczenie do Sampdorii, gdzie spotkałby swojego byłego szkoleniowca Spinosiego, pełniącego wówczas w Genui funkcję asystenta pierwszego trenera, Svena-Görana Erikssona. Wszystko zostaje ustalone i brakuje w zasadzie tylko zastępcy Tottiego, na którego wybrano Jariego Litmanena, „dziesiątkę” i gwiazdę Ajaxu. W tamtych burzliwych dniach, kiedy to rzymski klub prowadzi równolegle kilka negocjacji, do gry włącza się również Real Madryt, zainteresowany sprowadzeniem Tottiego. W rozmowach pośredniczy Ernesto Bronzetti, zaufany człowiek Péreza. Zostaje nawet zorganizowany trójstronny turniej Torneo Città di Roma, w którym udział biorą Borussia Mönchengladbach i Ajax, co ma umożliwić między innymi podziwianie z bliska owego Litmanena, potencjalnego następcy Tottiego. I pomyśleć, że zwykła towarzyska potyczka odmieni los i sprawi, że zamiast rychłego pożegnania będziemy mieli historię wiecznej miłości. Tamtego ponurego, chłodnego wieczora, na oczach mniej niż dziesięciu tysięcy obecnych na trybunach widzów, to właśnie młokos Romy, który już dawno spakował walizkę, zachwyca wszystkich, w tym Bianchiego, swoją wręcz nieprawdopodobną grą.

„Zatrzymujemy Tottiego” – oznajmi niedługo później Franco Sensi; od tamtej pory nie przestanie bronić i chronić swojego pupila i również dla niego odrzuci ofertę Milanu.

Podobna historia wydarzyła się 11 września 2001 roku. Tamten dzień zostanie zapamiętany przede wszystkim z uwagi na tragiczne wydarzenia w Stanach Zjednoczonych, zamachy terrorystyczne, które dla wielu z nas stanowiły przełomowy punkt w dziejach ludzkości. O dziwo, owej nocy świat calcio bynajmniej się nie zatrzymał. W programie widniał wówczas mecz Roma – Real Madryt, poprzedzony, jak zawsze, zorganizowanym przez UEFA oficjalnym obiadem zarządów obu klubów. Florentino Pérez siada naprzeciwko rodziny Sensich: z lewej strony Franco, prezydent Romy, z prawej zaś jego córka Rosella, która mówi trochę po hiszpańsku. Pośród formalności oraz kurtuazyjnej wymiany zdań między włodarzami obu ekip przy lampce białego wina Pérez postanawia nieco podgrzać atmosferę przy stole.

„Niña… – zwraca się ciepłym tonem do Roselli, która prosi o równoczesne tłumaczenie rozmowy ojcu – Czy Totti jest na sprzedaż?”

Dziewczyna otwiera szeroko oczy.

„To żart, prawda?”.

„Nie, pytam poważnie, jestem zainteresowany”.

Franco podsłuchuje i szybko pojmuje, o co chodzi – nie potrzebuje do tego ani słownika, ani tłumaczenia. Jego pierwszą reakcją jest spontaniczny gromki śmiech, po chwili zaś odpowiada bardzo precyzyjnie i bezpośrednio: „On jest dla mnie jak syn, absolutnie nie na sprzedaż”.

Koloseum pozostaje tym samym w Rzymie. Nie przenosi się do Madrytu nawet później, przed 2006 rokiem, kiedy to Pérez postanawia wrócić do tematu i dzwoni bezpośrednio do Francesco.

„Powiedział mi, że nie mógłby opuścić Rzymu” – przyznał po latach Florentino. Cóż, żółto-czerwone serce bije przez całe życie dla jednej drużyny.

Również Daniele De Rossi, który odziedziczył po Francesco opaskę kapitana drużyny, był odporny na jakiekolwiek zaloty ze strony innych klubów. Prawie do samego końca – do pożegnania po niemal 18 latach spędzonych w Rzymie, które wzięło się z rozbieżności wizji co do dalszej współpracy między piłkarzem a Romą. Wówczas to klub odmówił przedłużenia kontraktu.

„I co teraz chcesz zrobić?” – pyta zawodnika w czerwcu 2019 roku jego agent, Sergio Berti, zajmujący się interesami mistrza świata, który niespodziewanie poszedł w odstawkę.

W okolicy świąt pytała już o niego Bologna Sabatiniego, z którym obaj mieli bardzo dobre relacje jeszcze z czasów Romy, następnie zaś latem podchody pod De Rossiego robią Fiorentina, Milan i Parma. Najbardziej oczywistym rozwiązaniem wydaje się dołączenie do drużyny Vincenzo Montelli, byłego kolegi Daniele z boiska, aktualnego trenera Violi.

„Posłuchaj, załatwię ci kontrakt w Fiorentinie” – oznajmia Berti podczas jednego z wielu spotkań sam na sam z piłkarzem.

Dla De Rossiego ważniejsze jest jednak coś innego: pasja, jaką odczuwa wobec argentyńskiego Boca Juniors. Przekonuje go do tego inny były kolega, a w tamtym czasie dyrektor sportowy dawnego klubu Diego Maradony, Nicolás Burdisso. Mimo to również De Rossi, podobnie jak Totti, w trakcie pobytu w Romie odrzucił wiele interesujących propozycji, począwszy od Manchesteru City Roberto Manciniego, który w 2012 roku dwoił się i troił, by sprowadzić go do swojej drużyny. Obaj nawet spotykają się w Rzymie, by przedyskutować taki scenariusz, spędzają długą noc na rozmowach i negocjacjach, co więcej, wydaje się, że dochodzą do porozumienia, lecz 12 godzin później pomocnik dzwoni do szkoleniowca i mówi mu w perfekcyjnym romańskim dialekcie: nun je la faccio[8]. Ból serca Daniele i krew do głowy bardzo rozczarowanego Manciniego. Berti do dzisiaj trzyma ów skrawek papieru, na którym City zapisało wstępną ofertę – widnieje na nim kosmiczna kwota. Kilka lat wcześniej próbę sprowadzenia De Rossiego podejmuje również Real Madryt, reprezentowany bezpośrednio przez jednego z działaczy klubu, José Ángela Sáncheza, lecz nawet to niczego nie zmienia: De Rossi myśli, zastanawia się, rozważa za i przeciw, a potem myśli raz jeszcze, by w końcu odpowiedzieć: „Nie, dziękuję”. W taki sam sposób kończą się rozmowy z Juventusem Marotty i Paraticiego, którzy próbują wyciągnąć Daniele z Romy w czasie, gdy piłkarz prowadzi rozmowy o przedłużeniu kontraktu.

Nie znaczy nie. W takich sytuacjach niczego się nie wskóra. Żywym symbolem tej filozofii jest też poniekąd Totò Natale[9], ponieważ w trakcie kariery zaliczył tyle samo odmów co asyst na boisku. Najbardziej wstrząsającym i przepełnionym emocjami „nie” było z pewnością to, które powiedział „swojemu” Napoli. „Swojemu” Napoli! Klubowi, któremu od zawsze kibicował i który niejednokrotnie próbował go pozyskać.

„Ta koszulka ciążyłaby mi za bardzo”.

Nie ma nic złego w tym, że człowiek przyznaje się, że brak mu odwagi.

W 2004 roku, w czasach Empoli, Totò odmówił również Fiorentinie, wówczas jednak miał ku temu zupełnie inny powód.

„Przestali się do mnie odzywać, zniknęli, w związku z czym wybrałem Udinese”.

To właśnie tam Di Natale napisze kawałek historii klubu z regionu Friuli-Wenecja Julijska, zakochanego w swoim wielkim piłkarsko, choć niewielkim wzrostem zawodniku. Strzelił tam mnóstwo goli i zdecydował się na odrzucenie kolejnej niewiarygodnej propozycji – tym razem ze strony Juventusu! Dwudziestego siódmego sierpnia 2010 roku bianconeri