Gra - Rafał Bąk - ebook + audiobook

Gra ebook i audiobook

Rafał Bąk

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po śmierci ciężarnej żony Witold wiedzie jałowe życie wypełnione alkoholem i przygodnym seksem. Mimo ostrzeżeń Dmitrija, jedynego przyjaciela, który mu jeszcze pozostał, nie jest w stanie powstrzymać się od coraz szybszego staczania się po równi pochyłej. Kiedy zdaje sobie sprawę, że zapętlił się w coś na kształt déjà vu, w którym przeżywa wciąż na nowo ten sam dzień, przypadkowo spotkany w barze starszy mężczyzna proponuje mu pomoc. Nieznajomy namawia Witolda, by wziął udział w grze, która ma być dla niego formą ratunku, ale uchyla się od wyjaśnienia jej reguł. Wkrótce okaże się, że to spotkanie wcale nie było przypadkowe, a stawka, o jaką toczy się Gra, jest o wiele wyższa, niż Witold mógłby przypuszczać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 626

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 54 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
3,3 (7 ocen)
1
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1

Mroczne kształty niewielkiego pomieszczenia z wolna traciły na intensywności. W miarę jak zmęczone oczy przyzwyczajały się do światła zimowego popołudnia próbującego się przebić przez drewniane żaluzje, z cieni zaczęły się wyłaniać znajome kształty mebli i przedmiotów. Mężczyzna rozejrzał się po pokoju, uświadamiając sobie z ulgą, że jest w swoim mieszkaniu. Dźwignął się do pozycji siedzącej, odrzucił kołdrę i zwiesił nogi na wykładzinę. Pogładził się po szorstkiej twarzy i ścisnął dłońmi skronie. Rwanie w głowie było nie do zniesienia, ale nie dało się go porównać z bólem brzucha, który dosłownie rozsadzał mu trzewia. Nie pierwszy raz za dużo wypił i – nie miał co do tego wątpliwości – nie ostatni. Zwlókł się z łóżka i nagi ruszył w kierunku aneksu kuchennego wciśniętego w róg pokoju. Poczuł przyjemny chłód, gdy jego bose stopy dotknęły zimnych kafelków kamiennej posadzki. W przelocie poprawił japoński miecz wiszący krzywo na ścianie, po czym otworzył drzwi lodówki. Wzdrygnął się, kiedy fala chłodu uderzyła w jego nagie ciało, przymknął powieki i przez krótką chwilę rozkoszował się kojącą temperaturą. Spojrzał na półkę, na której leżały zaszronione butelki piwa, patrzył na nie z mieszaniną obrzydzenia i miłości. Tak skrajnych uczuć nie wywoływało u niego nic prócz alkoholu, szczególnie kiedy był na kacu. Sięgnął po jedną z brązowych butelek i przetarł dłonią wilgotną powierzchnię, przyglądając się biało-czerwonej etykiecie, na której, odkąd pamiętał, zawsze widniała podobizna króla Zygmunta III Wazy, teraz już bez kolumny. Wyciągnął jeszcze jedną z zamiarem użycia jej jako otwieracza. Wprawnym ruchem zrobił dźwignię i kapsel odskoczył z głośnym puknięciem, padając gdzieś na podłogę z metalicznym łoskotem, przyprawiającym go o niemiły dreszcz. Przenikliwy dźwięk jeszcze nie zdążył przebrzmieć, a już doleciał go nowy. Na łóżku, z którego przed chwilą wstał, coś się poruszyło. Mężczyzna zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć przebieg wczorajszej nocy, ale wspomnienia kończyły się na godzinie dwudziestej piątkowego wieczoru, w chwili, kiedy wchodził do klubu. Dalej film się urywał. Zapalił starą jarzeniówkę umieszczoną nad kuchnią. Po kilku próbach starter zaskoczył, a pokój nabrał kształtów w delikatnej mgiełce bladego światła, wystarczającego jednak, by dojrzeć, że na łóżku ktoś leżał. Podszedł na palcach i zerknął na skraj kołdry, spod której wystawały drobne, lekko przybrudzone podeszwy stóp. „Na szczęście kobiece” – pomyślał i coś zaczęło mu świtać. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że wrócił do domu z blondynką. Był prawie pewien, że kochał się z nią na kuchennym blacie, potem na podłodze i chyba jeszcze… Kochał? Nienawidził tego słowa w odniesieniu do seksu z kobietą, której nawet imienia nie mógł sobie przypomnieć. Po prostu ją bzyknął… Albo ona jego. Przechylił butelkę z piwem i nie odrywał jej od ust, zanim nie zobaczył dna. Fenomen. Zimny płyn działał błyskawicznie, przywracając siły witalne i chęć do życia, tym razem bez efektu ubocznego w postaci odruchów wymiotnych. Jeszcze raz spojrzał na drobne stopy wystające spod kołdry, jakby chciał z nich wyczytać wspomnienia wczorajszej nocy.

Wchodząc do łazienki, zapalił światło i natychmiast je zgasił. Mimo kojącego klina oczy nadal bolały potraktowane żarnikiem sześćdziesięciowatowej żarówki starego typu. Ponownie pstryknął przełącznikiem, przysłaniając oczy dłonią i powoli rozsuwając palce, aby stopniowo przyzwyczaić źrenice do światła. Kiedy uznał, że widzi już wystarczająco znośnie, podszedł do lustra i schylił się nieco. Był wysoki, co nie pozwalało widzieć całej twarzy przy wyprostowanej sylwetce. Za każdym razem, gdy wchodził do łazienki, obiecywał sobie, że przewiesi lustro, ale od trzech lat, od momentu, kiedy wprowadził się do mieszkania odziedziczonego po babci i zaobserwował tę niedogodność, nic się w tej sprawie nie wydarzyło.

Skrzywił się. Miał świadomość swojej urody, dlatego tym bardziej odrzucało go to, co w tej chwili widział przed sobą. Jego twarz przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Czarny zarost już zdążył zakiełkować na lekko nabrzmiałej brodzie, mimo że golił się zaledwie kilkanaście godzin temu. Zmierzwił dłonią gęste ciemnobrązowe włosy nietracące nic ze swego uroku dzięki dziwnej modzie, która zakładała, że im bardziej potargana czupryna, tym lepiej dla wizerunku jej posiadacza. Przysunął twarz bliżej lustra i wpatrzył się w swoje tęczówki, wyglądające paskudnie na tle zaczerwienionych białek. Westchnął.

– Źle to wygląda, panie Witku – szepnął i ponownie się skrzywił. Nie lubił swojego imienia. Miał dopiero trzydzieści osiem lat i święcie wierzył, że takie imiona nadawano dzieciom za czasów Jagiellonów, na dodatek tylko Litwinom. Odkręcił kurki kranu i poczekał, aż ciepła i zimna woda wymieszają się z sobą, tworząc letnią mieszankę. Przemył twarz, nałożył piankę do golenia, rozsmarował ją dokładnie po zmaltretowanej szczęce i sięgnął po jednorazową maszynkę. Kiedy zbliżył ostrza do twarzy, jego ręka zawibrowała niebezpiecznie. Ponowił próbę, ale dłoń drżała mu zbyt mocno, aby mógł się ogolić bez szkody dla jakości swoich policzków. Odłożył maszynkę i z namydloną twarzą wrócił do lodówki po kolejne piwo. Wypił je w podobnym tempie co poprzednie, odczekał minutę i wrócił do łazienki. Tak, teraz poszło znacznie sprawniej. Ogolił się błyskawicznie, umył zęby i wszedł pod prysznic.

Kiedy skończył toaletę, założył szlafrok, wrócił do pokoju, zapalił światło i zerknął na swoje wypucowane, czterdziestometrowe mieszkanko. Na pierwszy rzut oka widać było, że jego właściciel jest czystej wody pedantem mającym skłonności do zachowań obsesyjno-kompulsywnych. Wszystko lśniło i stało na swoim miejscu, zachowując celową asymetrię. Jasnoszara podłoga, podobne ściany, czarne biurko, telewizor ustawiony lekko z boku blatu, konsola do gier i stary Defil Jazz, na którym brzdąkał od czasu do czasu bluesowe improwizacje. Czarne meble kuchenne i czarne półki, uginające się pod ciężarem klasycznych kryminałów, począwszy od dzieł Conan Doyle’a i Agathy Christie aż do współczesnych pozycji ze Skandynawii i kończąc na polskiej półce z seriami Bondy i Ciszewskiego na czele. Naturalnie wszystkie ułożone równo i według schematu znanego tylko Witoldowi. Poniżej, o dziwo bez podziału na pozycje polskie i zagraniczne, stały między innymi książki Zafona, Pilipiuka, Llosy, Grzędowicza, Steinbecka, kilka pozycji Coelha i Folleta oraz dość pokaźny zbiór literatury rosyjskiej i japońskiej. Tuż obok serii Murakamiego wystawał czarno-czerwony grzbiet Czarnej Madonny Mroza, swoim ustawieniem pobudzając do życia natręctwa właściciela. Witold wyciągnął dłoń i wepchnął powieść na właściwe miejsce. Przeszedł go dreszcz. Otrząsnął się, przypominając sobie mroczną treść książki, i ponownie ogarnął wzrokiem swój pokaźny zbiór. Był to w zasadzie jedyny element optycznie ocieplający pomieszczenie. Gdy był trzeźwy, pochłaniał książki w ogromnych ilościach, ale przez ostatnie dwa tygodnie oglądał tylko ich grzbiety, koniecznie ułożone pod linijkę. Książki, audiobooki, muzyka i alkohol były jego sposobem na oderwanie się od rzeczywistości, na życie w wyimaginowanym świecie, byle dalej od tego, co działo się tu i teraz.

Witold ponownie omiótł wzrokiem pomieszczenie. Miał świadomość, że jego jednopokojowa oaza jest ponura, ale to mu odpowiadało. Od pewnego czasu lubił mrok, sam był mroczny. Zerknął na łóżko. Stopy zniknęły, a kołdra zaczęła się poruszać. Podszedł bliżej, przyglądając się mocno kontrastującym z ciemną pościelą długim blond włosom wijącym się po poduszce. W końcu dziewczyna przeciągnęła się i wsparła na łokciu. Odgarnęła kosmyki z twarzy i ziewnęła, zasłaniając dłonią usta. Jej oczy powoli nabierały oryginalnego kształtu. Sporych rozmiarów niebieskie tęczówki okolone długimi rzęsami i pełne, zmysłowe usta sprawiały miłe wrażenie. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Była dużo ładniejsza niż poprzednia.

– Zjesz późne śniadanie? – zapytał. Mimo szczerych chęci nie mógł sobie przypomnieć jej imienia.

– Z przyjemnością, dziękuję, i poproszę o jakąś kawę, jeśli nie sprawi ci to kłopotu – odpowiedziała, całkiem miło budując zdania. Ponownie się uśmiechnął, przypominając sobie podobny dialog, przeprowadzony miesiąc temu z poprzednią kochanką. Ta, no, ehe i spoko. To było wszystko, na co było stać tamtą. Odwrócił się i poszedł do kuchni z zamiarem przygotowania jajecznicy na maśle z cebulą i kurkami. Dania prostego, ale jakże pasującego do porannych objawów zatrucia alkoholem. Dziewczyna tymczasem zawinęła się w prześcieradło i poszła w kierunku łazienki. Kiedy usłyszał szum prysznica, rzucił przygotowywanie śniadania. Rozejrzał się po pokoju. W nagłym przypływie empatii postanowił się dowiedzieć, jak dziewczyna ma na imię, niezależnie od tego, czy pożegnają się dzisiaj na dobre, czy też ich znajomość przerodzi się w coś poważniejszego. W to ostatnie szczerze wątpił, ale mimo wszystko uważał, że zasługiwała na coś więcej niż bezosobowe bzyknięcie i przysłowiowy płaszcz.

Torebka wisiała na oparciu jednego z dwóch krzeseł ustawionych przy okrągłym stole, kolejnym przedmiocie z babcinej kolekcji, trzecim obok lustra i ruskiego czajniczka do parzenia kawy. Otworzył ją, cały czas nasłuchując odgłosów dobiegających z łazienki. Wnętrze damskiej torebki nie było środowiskiem, w którym mężczyźni czują się najlepiej, ale portfel zlokalizował dość szybko. Wygrzebał go zza wałka do odpylania ubrań i pliku nieważnych biletów autobusowych, które gniótł śrubokręt, sznurek, cukierki i masa papierów przykrywająca również lekarstwa, kosmetyki, papierosy i klucze. Cała reszta niezbędnych przedmiotów pierwszej potrzeby leżała po drugiej stronie torebki. Dowód osobisty wyciągnął spomiędzy rozpychających portfel paragonów i żółtych karteczek samoprzylepnych. Usatysfakcjonowany swoją akcją rodem z filmów szpiegowskich odłożył wszystko na miejsce, tak aby jego wścibstwo nie wyszło na jaw.

Kiedy owinięta ręcznikiem dziewczyna wyszła z łazienki, na stole stały już talerze z jajecznicą, pieczywo, słoik z załatwioną od kumpla za dwa stare głośniki ostrą papryką w occie, przyprawy i dwa kubki kawy z mlekiem.

– Może być rozpuszczalna? – zapytał, mając nadzieję, że może, bo innej od dawna nie miał. Dziewczyna kiwnęła głową, słodząc sobie gorący napój i siadając do śniadania. Zawahała się na ułamek sekundy, zerkając na torebkę i poprawiając jedno ucho.

– Musiało spaść, kiedy odsuwałem krzesło, Mario. – Zanim skończył, wiedział, że się wkopał. Dziewczyna uśmiechnęła się znacząco.

– Przecież ja o nic nie pytam, ale wczoraj mówiłeś do mnie „Patrycjo”… Wituś. – Wituś zaczerwienił się po uszy, nie mogąc nic z siebie wydusić, Patrycja natomiast zaśmiała się głośno. – Nie zawsze imiona z dowodu są używane przez ich właścicieli – powiedziała i pogroziła mu palcem. Wituś zrobił głupią minę, ale dziewczyna po raz kolejny mu zaimponowała. Nie była głupią blondynką, ale całkiem bystrą i na dokładkę ładną kobietą koło czterdziestki. Uważał, że wiek raczej przemawia na jej korzyść. Uśmiechnął się do swoich myśli. Taka czterdziestolatka to, jakkolwiek by liczył, dwie dwudziestki. Trzy dwudziestki byłyby w jego wieku ryzykiem, ale dwie…

Dalsza część rozmowy miała już nieco luźniejszą formę. Odważyli się nawet wspomnieć minioną noc. Patrycja z autentycznym zachwytem, Witold z zachwytem, na który większy wpływ miało obecne zachowanie i wygląd dziewczyny niż wspomnienia. Kiedy śniadanie dobiegło końca i oboje przypieczętowali je papierosami, dziewczyna zaczęła się ubierać. Jej ciało, podobnie jak cała reszta, również przypadło mu do gustu. Był naprawdę pod wrażeniem i pierwszy raz od śmierci żony przez głowę przeleciała mu myśl, że gdyby nie wylądowali w łóżku zaraz po zapoznaniu, być może mógłby się w niej zakochać. Do tej pory nawet przez myśl mu nie przeszło, aby ktoś mógł mu zastąpić jego Petrę. Żona Witolda była Słowaczką, którą poznał na misji w Afganistanie przy bufecie wojskowej kantyny, w swoim stylu rzucając kontrowersyjny temat ataku na Polskę przez wojska Słowackie u boku Rzeszy w trzydziestym dziewiątym. Petra szybko odbiła piłeczkę, ale nie tak, jak spodziewał się Witold. Nie wspomniała o wcześniejszej aneksji przez Polskę terenów należących do Czechosłowacji, za to nawiązała do powstania warszawskiego, przypominając Witoldowi, że pluton Słowaków aktywnie uczestniczył w walkach i jako jedyny z ponad dwudziestu nacji zasłużył sobie na biało-czerwone opaski powstańcze z własnym godłem. Petra służyła w łączności, podobnie jak on. To była obustronna tak zwana miłość od pierwszego wejrzenia, albo raczej od pierwszej wymiany zdań, więc poszli na żywioł. Szybki romans, później ślub udzielony przez kapelana w Ghazni, krótki związek małżeński zakończony śmiercią spowodowaną wybuchem miny pułapki i długi pogrzeb w Bratysławie. Wspomnienia prześladowały go niemal codziennie, tym bardziej że Petra w chwili śmierci była w ciąży. Do tej pory nie mógł sobie darować, że ukryli ten fakt przed zwierzchnikami. Gdyby myślał bardziej o żonie niż o sobie i ich karierach, Petra i ich dziecko nadal by żyli. Obwiniał nie tylko siebie. Podobnie jak przed wypadkiem teraz też był człowiekiem głęboko wierzącym, ale ze zgoła odmiennym stosunkiem do Boga. Nie mógł mu darować śmierci bliskich, swojego obecnego stanu i nieciekawej przyszłości, jaka się przed nim rysowała. Miał dziwne, nie do końca racjonalne poczucie, że skoro on dał Bogu wiarę, w zamian coś mu się należy.

Patrycja tymczasem zapisała na żółtej kartce numer telefonu i przykleiła ją na lodówce, włożyła botki, płaszcz i przytuliła się do Witolda. To było dla niego zbyt intymne. O wiele bardziej niż długi, namiętny pocałunek, którym obdarzyła go tuż przed wyjściem. Był nieco oszołomiony. Nie zdarzało mu się to nigdy i nie bardzo wiedział, co o tym myśleć, a tym bardziej – jak się zachować. Do tej pory to on rozdawał karty, ale teraz…

Podszedł do półki z trunkami i nalał sobie kieliszek koniaku. Wypił połowę i spojrzał na zegarek, była piętnasta trzydzieści.

– Jasna cholera! – krzyknął i podbiegł do biurka, na którym spodziewał się znaleźć telefon. Na szczęście był, na dokładkę podpięty do ładowarki. Cud. Wyszukał numer i zadzwonił.

– Dmitrij? – zapytał, choć doskonale wiedział, że po drugiej stronie nie miało prawa być nikogo innego.

– Da, a kto mówi? – odwdzięczył się rozmówca.

– Przepraszam cię, ale spóźnię się odrobinę.

– Oj, Witkacy, ostatnio zdarza ci się to nagminnie. – Ksywka „Witkacy” podobała się Witoldowi, lubił, gdy jego przyjaciel zwracał się do niego w ten sposób, tym bardziej że prócz oczywistych zapożyczeń od imienia, miała także inny wydźwięk. Pasowała podwójnie, ponieważ Witold skończył ASP i nieźle sobie radził w grafice, przy czym najciekawsze, a w zasadzie jedyne prace tworzył pod wpływem alkoholu, podobnie jak Stanisław Ignacy, choć drobną różnicę stanowił rodzaj środków, jakimi się odurzali. Poza tym Witkiewicz, obok Rosińskiego, którego sterta komiksów piętrzyła się w jednym z rogów pokoju, był ulubionym artystą Witolda.

– Daj mi dziesięć minut, już wychodzę.

– Siedzę przy stoliku pod oknem. Zamówić ci kawę?

– Może coś mocniejszego, ale kawa też może być.

– Jezu, Witek, znowu? – W pytaniu Dmitrija brzmiała autentyczna troska. Z Witoldem zaprzyjaźnił się jakieś dziesięć lat temu przy okazji interesów, jakie prowadził z wojskiem. Obaj dość szybko przypadli sobie do gustu, znajdując wspólny mianownik w zamiłowaniu do sportu i alkoholu. Życie Witolda bardzo się jednak zmieniło po śmierci jego brzemiennej żony. To nie był już pułap alkoholowy Dmitrija. Witkacy załamał się totalnie, wrócił z misji mocno zmieniony, zamknął się w sobie, stronił od ludzi, wystąpił z wojska mimo awansu na kapitana, który miał go powstrzymać przed tym desperackim krokiem, i zaczął pić. Żył tylko z renty przyznanej mu przez armię. Od czasu do czasu wychodził w poszukiwaniu samicy, jak sam to określał, po alkohol, coś do jedzenia i palenia. Poza tym nic i nikt, prócz Dmitrija, nie było w stanie wyciągnąć go z domu. Siedział w swojej pustelni, jadł, pił, palił, rysował, grał na konsoli. Jeśli był trzeźwy, czytał i brzdąkał na gitarze. Miał świadomość pustej wegetacji, ale wydawało się, że zaakceptował ten stan, a nawet świadomie go sprokurował, dążąc do samozniszczenia. Dmitrij to wyczuwał i wciąż walczył o kumpla. Nie zamierzał się poddać. Był prawdziwym przyjacielem, takim, jakich poznaje się w biedzie, był także ostatnim, jaki pozostał Witkacemu.

Księgarnia, jedyna kawiarnia, którą z rzadka odwiedzał Witold, mieściła się przy ulicy Nowogrodzkiej. Była oddalona dosłownie o kilka przecznic od miejsca jego zamieszkania, dlatego spóźnił się tylko parę minut. Wszedłszy do środka, rozkoszował się zapachem kawy i świeżych gazet oraz widokiem starych mebli zastawionych książkami. Ilekroć przekraczał próg kafejki, niezmiennie przypominała mu się historia, która zdarzyła się, gdy odwiedził ją po raz pierwszy. Będąc po ciężkiej libacji, próbował wytrzeźwieć w cywilizowany sposób i zamówił herbatę. Kiedy kelnerka przyniosła mu czajniczek bez filiżanki, zrobił karczemną awanturę. Kobieta upierała się, że ją przynosiła, więc zaciągnął ją do swojego stolika i pokazał czajnik i cukiernicę stojące na białej serwecie. Kelnerka uśmiechnęła się pobłażliwie, podnosząc naczynie. Pod czajniczkiem na małej podstawce stała filiżanka i leżało czekoladowe ciasteczko.

Dmitrij, tak jak mówił, siedział przy małym stoliku we wnęce tuż obok okna. Witkacy podszedł do niego, uścisnął mu dłoń i usiadł naprzeciwko. Na stole stały dwie kawy i dwa koniaki.

– Zabalowałeś, Witia? – Dmitrij Brocki czasem zwracał się do Witolda w ten sposób z racji swojego pochodzenia. Co prawda był biznesmenem z Białorusi osiadłym w Polsce już kilkanaście lat temu, ale naleciałości językowych wyniesionych z rodzinnych stron nie zamierzał się wyzbyć. Wyglądał też jak człowiek Wschodu. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, do tego gęstą brodę i bujną, nieujarzmioną czuprynę. Istny niedźwiedź. Żadnego zwierzęcia nie przypominał natomiast jego ubiór. Nienagannie skrojony garnitur, pantofle i koszula bez krawata fantastycznie kontrastowały z jego dziką aparycją. Witold nie mógł się poszczycić takim kontrastem. Miał na sobie bojówki, bluzę z kapturem i ciepłą pikowaną kurtkę. Na nogach nosił trapery, pozostałość po czasach spędzonych w armii.

– Daj spokój – odparował, nie chcąc ciągnąć tematu, ale nie zrobiło to na przyjacielu najmniejszego wrażenia.

– Opamiętaj się, chłopie, bo wylądujesz w rynsztoku – powiedział Dmitrij, po czym wyciągnął z kieszeni wizytówkę i położył ją przed Witoldem. – Witkacy zmarszczył brwi, węsząc podstęp. Rzucił okiem na kartkę, po czym spojrzał w okno. Śnieg, który lekko przyprószył ulice Warszawy, działał na niego kojąco.

– Ile razy cię prosiłem, żebyś się nie wtrącał? – Odwrócił twarz od szyby i spojrzał na przyjaciela. – Nie chcę rozmawiać na ten temat – warknął.

Dmitrij się uśmiechnął.

– To bardzo dobry terapeuta. – Stuknął palcem w wizytówkę. – Pokryję wszystkie koszty.

– Dobrze wiesz, że nie o to chodzi, wałkowaliśmy ten temat nie raz… Zresztą, przyganiał kocioł garnkowi. Sam też nie wylewasz za kołnierz. – Dmitrij pokręcił głową. – Co, może mi powiesz, że twoje picie to nie picie? – dodał Witold.

– Śmiało mógłbym tak powiedzieć. – Dmitrij się uśmiechnął. – Wiesz, jak jest. W takiej, dajmy na to, Szwajcarii, jeśli ktoś nie pije, to nie pije, a u ciebie czy u mnie, jak ktoś nie pije, to i tak pije.

Witkacy spojrzał na przyjaciela, mrużąc oczy.

– Gadasz jak potłuczony, lepiej zmień dilera. I jeśli dalej zamierzasz truć mi głowę morałami, wychodzę.

– W porządku, jak chcesz. – Dmitrij podniósł ręce. – Na razie dam ci spokój, ale nie myśl, że na długo.

Cała złość uleciała z Witkacego w jednej chwili. Uśmiechnął się, słysząc oświadczenie przyjaciela i wiedząc doskonale, że to „niedługo” trwać będzie do następnej wypowiedzi. Upił łyk koniaku i odruchowo sięgnął po papierową paczkę z napisem „Chesterfield”.

– Witia, powiedz mi, co ty zamierzasz, jaki masz plan na dalsze życie? Tak nie można, kopiesz sobie grób. – Zgodnie z przewidywaniami Witkacego Dmitrij nie zamierzał odpuszczać, więc Witold tylko wzruszył ramionami i ponownie wpatrzył się w zimowy krajobraz za oknem. – Powiesz coś? – drążył Białorusin.

– Jak widać, można. Odczep się wreszcie – odpowiedział Witold. – To moje życie i będę z nim robił, co chcę, poza tym… Ech. – Machnął ręką, z uporem maniaka powracając wzrokiem za szybę, jakby tam mógł znaleźć odpowiedzi na wszystkie trawiące go bolączki.

– Co poza tym?

– Nieważne.

– Powiedz. Zrozum, ja chcę ci tylko pomóc.

– To ty zrozum, Dmitrij. Tobie się tylko wydaje, że potrzebuję pomocy… Zresztą być może masz rację, może faktycznie jej potrzebuję, ale to wcale nie znaczy, że jej chcę. Rozumiesz? Chcę żyć tak jak teraz, nawet jeśli idę prosto na szafot. Mam w dupie, czy się to komuś podoba, czy nie! – Przy ostatnim zdaniu Witkacy podniósł głos, po czym ściszył go prawie do szeptu. – Ja już nie mam siły ze sobą walczyć. Nie mam wizji przyszłości i nie chcę jej mieć, straciłem wszystko, na czym mi zależało…

– Użalasz się nad sobą – wpadł mu w słowo Dmitrij. – Próbuję ci pokazać jakiś cel, pokazać, że jeszcze może być pięknie. Nie chcę cię stracić, Witia. Nie wiem, idź do cerkwi, do kościoła, pomódl się.

– Doceniam to, ale jak wiesz, z religią u mnie na bakier. – Witkacy po raz kolejny tego dnia zamyślił się i po chwili dodał: – Sprawa wygląda tak, że albo bierzesz mnie takiego, jaki jestem, albo wcale.

– Okej. – Dmitrij rozłożył ręce w geście poddania. Wiedział, że nie może przeciągać struny. Nie była to ich pierwsza taka rozmowa i miał świadomość, że stąpa po kruchym lodzie. Wiedział też, że jeśli lód pęknie, Witkacy popłynie na złość jemu i samemu sobie. W ten sposób karał i jego, i siebie.

Przyjaciele zamienili jeszcze kilka zdań, ale rozmowa się nie kleiła. Witkacy był rozdrażniony i nieskory do przemyśleń. Czuł, że wisi nad nim coś nieuniknionego, coś, co zaważy na jego dalszym życiu albo je zakończy. Czas pokazał, że tym razem przeczucie wyjątkowo go nie zawiodło. Dmitrij również widział, że z Witoldem dzieje się coś dziwnego. Nie wiedział, czym to tłumaczyć, ale reakcje przyjaciela różniły się od typowych kacowych nerwówek i narzekań, do jakich go przyzwyczaił. Białorusin miał niejasne przeczucie, że powinien dać spokój, że dzisiaj może już tylko pogorszyć sytuację.

Jak na ich standardy, rozstali się po wyjątkowo krótkim czasie. Każdy poszedł w swoją stronę. Dmitrij na postój taksówek, Witkacy na piechotę w kierunku MDM-u, do wódopoju, jak nazywał małą spelunkę mieszczącą się w kamienicy na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej, do której czasem zaglądał. Zbliżając się do knajpy, nabierał humoru. W ostatnim czasie picie w samotności sprawiało mu największą radość. Nie musiał się z nikim liczyć i nikt go nie widział, kiedy miał zamiar się upodlić. Uważał, że to była jedna z tych rzeczy, które pozwalały mu toczyć życie według własnych zasad. To była „wolność w wersji Witkacego”, jak mawiał. Wszedł przez bramę na podwórze przedwojennej kamienicy, której wysokie ściany okalały owalną studnię, i przeszedł ją w kilku krokach. Minął stojący na środku podwórka posążek Matki Boskiej, otworzył drewniane drzwi i zniknął we wnętrzu lokalu Marshall. Nawet właściciel nie miał pojęcia, kto, kiedy i dlaczego właśnie tym mianem ochrzcił knajpę. Witkacy oddał kurtkę szatniarzowi, nie biorąc numerka, za to wręczając podstarzałemu mężczyźnie pięć złotych. Tak samo jednorazowo i z góry płacił babci klozetowej. Miał świadomość, że jeśli nie zrobi tego od razu, może nie zrobić wcale. Rozejrzał się po lokalu w poszukiwaniu wolnego hokera, omiatając przy okazji wzrokiem mało oryginalny wystrój. Kilka plakatów z napojami wyskokowymi, jakaś ściana z materiału próbującego z marnym skutkiem podrobić cegłę i półmrok niepozwalający dostrzec niczego więcej. W głębi sali, przy stolikach siedziało kilka osób, ale przy barze klient był tylko jeden. Łysiejący starzec z krótką siwą brodą, siedzący przy lewym skraju bufetu. Witkacy zajął miejsce na krześle najbardziej od niego oddalonym, tuż przy grubej belce odgradzającej go od stolików i tworzącej pozory intymności. Kiedy tylko się usadowił i oparł dłonie na blacie, pojawił się barman. Wyglądał jak czarna plama na tle rzędu butelek i oświetlonego przybrudzonego lustra umieszczonego za jego plecami. Barman stanął naprzeciwko Witkacego, zdjął z ramienia nie pierwszej czystości ścierkę i błyskawicznym ruchem trzepnął nią muchę pełzającą po blacie.

– Witam, panie Witku. To samo? – zapytał cienkim głosem. Przez ton i sposób bycia mężczyzny przebijała kobieca nuta. Witkacy długo podejrzewał, że kelner jest homoseksualistą, ale kiedy pewnego pięknego dnia zobaczył za barem kobietę, którą pracownik lokalu przedstawił mu jaką swoją narzeczoną, musiał zweryfikować pogląd na swój „nos”. Uważał się bowiem za znawcę tematu i do tej pory twierdził, że pedzia i kanara rozpozna na kilometr.

– Jasne, Miruś, tylko nie wycieraj mi szklanki ścierką, którą masz na ramieniu – odpowiedział Witold i wręczył barmanowi banknot jako napiwek. Barman ponownie się uśmiechnął, chowając jednocześnie ścierkę pod kontuar. Witkacy był klientem lubianym przez pracowników Marshalla. Nie zalegał z płatnościami, był spokojny i nigdy nie rozrabiał, mimo że kilka razy miał ku temu powód, a na dokładkę również możliwości, żeby ewentualną konfrontację z napastnikiem rozstrzygnąć na swoją korzyść. Kiedy był w wojsku, trenował boks, kendo i singlestick w wariancie, jak sam mówił, na ostro. Singlestick był formą szermierki na kije, ale wersja Witolda i kilku jego przyjaciół z wojska często przeradzała się w walkę twardymi rurkami ze specjalnego włókna, które przy odpowiednim trafieniu robiły przeciwnikowi dużo więcej szkody niż ich drewniane odpowiedniki. Nierzadko jego hobby kończyło się szyciem, a raz nawet złamaniem ręki. Urazy i wypadki nie osłabiły jednak jego pasji, jaką była broń biała i techniki walki, w których można było ją wykorzystać. Witkacy miał nawet w domu kilka egzemplarzy szabel i sztyletów, bambusowe shinai i drewniany bokken. Wszystkie schowane, prócz wiszącego na kuchennej ścianie japońskiego miecza gunto, wyprodukowanego w czasie drugiej wojny światowej i wzorowanego na samurajskich katanach z okresu Endo.

Witold doczekał się w końcu pięćdziesiątki wódki i marynowanego ogórka na talerzyku. Gdy tylko jednym haustem wypił alkohol i przegryzł ogórkiem, pod jego nos podjechała szklanka pepsi z dużą ilością Seven Crown, amerykańskiej whisky, w której ostatnio zasmakował. Czysta, ogórek i amerykańska whisky nie są zestawieniem typowym, ale właśnie to charakteryzowało Witkacego. Robił to, co mu pasowało, nie oglądając się na ogólne zasady. Miało to dobre i złe strony. Dobre, bo nadawało mu wyjątkowy i bezkompromisowy rys, pokazywało charakter i czyniło na swój sposób wyjątkowym w czasach obłudy, zakłamania i pozerstwa. Złe, bo było częścią składową egoizmu, którego Witold miał w sobie w nadmiarze. Był to jasny przekaz. „Nie liczę się z nikim i robię, co mi się podoba”. Tym razem nie miało to znaczenia, a już na pewno nie czyniło go nikim wyjątkowym. Po czterech kolejkach był już dobrze wstawiony, podobnie jak setki Polaków w sobotę po południu. Po kolejnych dwóch drinkach Witolda zaczęło dręczyć niejasne przeświadczenie, że jest cały czas pod obserwacją mężczyzny siedzącego przy barze. Choć miał podejrzenia, nie zaryzykował oceny orientacji seksualnej starca, mając w pamięci niedawną pomyłkę w kwestii barmana, ale tak czy inaczej, nie czuł się swobodnie. Fakt ten sprawił, że Witold podjął decyzję o natychmiastowym zakończeniu dzisiejszej przygody z barem Marshall. Poza tym miał już dobrze w czubie i jeśli chciał bezpiecznie dotrzeć do domu bez spektakularnych potknięć o krawężniki, musiał się zbierać. Zamówił otwarte piwo na wynos, pożegnał się z barmanem, skinął głową klientowi siedzącemu cały czas w tym samym miejscu i grzecznie wyszedł.

Dotarł do domu z zapasem alkoholu i papierosów kupionych w pobliskim sklepie, ale z zakupów nie skorzystał. Zmęczony intensywnym dniem zwalił się na łóżko w opakowaniu i zasnął.

Przebudził się i usiadł na łóżku z niejasnym przeczuciem, że powinien mieć na sobie ubranie. Nie pierwszy raz. Wzruszył ramionami, zwiesił nogi na wykładzinę i ścisnął dłońmi skronie. Czuł rwanie w głowie i ból brzucha wywołane wypitym wczoraj alkoholem. Wstał i nagi ruszył w kierunku aneksu kuchennego. Poczuł przyjemny chłód, gdy jego stopy dotknęły zimnych kafelków. Zatrzymał się i zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że całkiem niedawno miała miejsce podobna sytuacja. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że stał się właśnie ofiarą dziwnego zjawiska, jakim bez wątpienia jest déjà vu, ale po chwili doszedł do wniosku, że to nie to. Jego kace wyglądały przecież podobnie. Podszedł do lodówki, w przelocie poprawiając japoński miecz, otworzył ją, sięgnął po jedną z brązowych butelek i przetarł dłonią wilgotną powierzchnię, odsłaniając biało-czerwoną etykietę królewskiego. Otworzył butelkę. Dźwięk upadającego kapsla sprawił, że na łóżku, z którego przed chwilą wstał, coś się poruszyło. Zastanowił się nad przebiegiem wczorajszego dnia. Pamiętał wszystko do godziny dwudziestej, dalej była pustka. Zapalił jarzeniówkę umieszczoną nad kuchnią i spojrzał na łóżko. Podszedł do skraju pościeli i spojrzał na podeszwy stóp. „Na szczęście kobiece” – pomyślał, przypominając sobie przy okazji, że faktycznie wrócił do domu z kobietą, że wylądowali w łóżku… Ba, żeby tylko w łóżku. Przechylił butelkę z piwem i nie odrywał jej od ust, zanim nie zobaczył dna, po czym wrócił do lodówki, zamknął jej drzwi i poszedł do łazienki. Zapalił światło i momentalnie je zgasił. Powtórzył czynność, tym razem przysłaniając oczy dłonią i powoli rozsuwając palce, żeby stopniowo przyzwyczaić źrenice do światła. Kiedy uznał, że widzi już wystarczająco znośnie, podszedł do lustra. Wykrzywił się z wyrazem obrzydzenia. Ciemny zarost już zdążył zakiełkować, mimo że golił się całkiem niedawno. Zmierzwił dłonią gęste włosy i przysunął twarz bliżej lustra.

– Źle to wygląda, panie Witku… – Ponownie zmarszczył brwi, zastanawiając się nad fenomenem déjà vu, który wyjątkowo dawał mu się dzisiaj we znaki. Był niemal pewny, że wypowiedział już kiedyś to zdanie, ale nie mógł sobie przypomnieć kiedy. Potrząsnął głową, jakby chciał się opędzić od natrętnych myśli, i odkręcił kurki kranu. Przemył twarz, nałożył piankę do golenia i sięgnął po maszynkę. Ręce dygotały mu do tego stopnia, że golenie w tym stanie mogło się okazać czynnością zbyt niebezpieczną. Wrócił do lodówki po kolejne piwo.

Kiedy skończył poranną toaletę, założył szlafrok, wszedł do pokoju, w przelocie poprawiając książkę wystającą z szeregu uporządkowanych woluminów, i zerknął na łóżko. Stopy zniknęły, a kołdra zaczęła się poruszać. Zerknął wyżej, przyglądając się długim blond włosom. W końcu dziewczyna przeciągnęła się, wsparła na łokciu i odgarnęła włosy z twarzy. Spodobała mu się. Uśmiechnął się pod nosem. Była dużo ładniejsza niż poprzednia.

– Zjesz późne śniadanie? – zapytał.

– Z chęcią, dziękuję, i poproszę o jakąś kawę, jeśli nie sprawi ci to kłopotu – odpowiedziała, całkiem miło budując zdania. Uśmiechnął się do swoich myśli i poszedł do kuchni z zamiarem przygotowania jajecznicy. Dziewczyna tymczasem zawinęła się w prześcieradło i poszła w kierunku łazienki. Kiedy usłyszał szum prysznica, rzucił przygotowywanie śniadania i zaczął się rozglądać po pokoju w poszukiwaniu jej torebki. Znalazł od razu. Mimo bałaganu panującego w jej wnętrzu odnalazł to, czego szukał. Kiedy owinięta ręcznikiem dziewczyna wyszła z łazienki, wszystko było już na swoim miejscu, a na stole stały usmażone jajka.

– Może być rozpuszczalna? – zapytał, wskazując na gotowy kubek z kawą.

Dziewczyna kiwnęła głową, słodząc sobie gorący napój i siadając przy stole. Zawahała się na ułamek sekundy, zerkając na torebkę i poprawiając jedno ucho, co jednak nie uszło uwagi Witolda. „Musiało spaść, kiedy odsuwałem krzesło” – pomyślał, i w tym momencie déjà vu po raz kolejny dało o sobie znać. W dowodzie było wbite „Maria”, ale był przekonany, że dziewczyna nazywa się inaczej.

– Patrycjo – zaryzykował. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

Rozmowa przy jedzeniu była przyjemna, ale Witold nie mógł przestać myśleć o sytuacjach, które, jak mu się wydawało, już kiedyś przeżywał. To było zbyt częste, zbyt realne i przerażająco intensywne. Kiedy śniadanie dobiegło końca i oboje przypieczętowali je papierosami, dziewczyna zaczęła się ubierać. Jej ciało, podobnie jak cała reszta, również przypadło mu do gustu. Był naprawdę pod wrażeniem, miał nawet ochotę umówić się po raz kolejny, jednak teraz nie miał do tego głowy. Z jednej strony chciał, żeby dziewczyna została, z drugiej jej obecność nie pozwalała mu się skupić. Patrycja tymczasem zapisała na żółtej kartce numer telefonu i przykleiła ją na lodówce, wybawiając go z niezręcznej sytuacji. Pożegnała się, obdarzając go długim pocałunkiem, i zniknęła za drzwiami.

Witold był nieco oszołomiony i zdezorientowany. Wszystko działo się wyjątkowo szybko, i to déjà vu. Otrząsnął się z nieprzyjemnego wrażenia, podszedł do półki z trunkami i nalał sobie kieliszek koniaku. Wypił połowę i spojrzał na zegarek, była piętnasta trzydzieści.

– Jasna cholera! – krzyknął i podbiegł do biurka, na którym spodziewał się znaleźć telefon. Na szczęście był. Wyszukał numer i zadzwonił.

– Dmitrij? – zapytał.

– Da, a kto mówi? – zapytał przyjaciel.

– Przepraszam cię, ale… – Witold zamyślił się na moment. Opanowało go przeczucie, że dzisiejsze spotkanie nie wyjdzie mu na dobre. Był przekonany, że Dmitrij znów będzie go umoralniał, a dzisiaj nie miał na to ochoty.

– Hej, jesteś tam? Co „ale”…? – wybił go z przemyśleń Białorusin.

– Nic, nic, daj mi dziesięć minut, już wychodzę. – Witkacy podjął decyzję. Widział jak na dłoni swoją nieodbytą jeszcze rozmowę z Dmitrijem. Nigdy wcześniej coś takiego mu się nie przytrafiło i zamierzał skonfrontować to z rzeczywistością.

– Siedzę przy stoliku pod oknem. Zamówić ci kawę?

– Wiem, może być, już wychodzę.

– Okej, czekam.

Witkacy wpadł do Księgarni, jakby go ktoś gonił. Na stoliku stały dwa koniaki i dwie kawy, dokładnie jak poprzednio.

– Zabalowałeś, Witia? – zapytał przyjaciel. Witkacy przyjrzał mu się uważnie i zaryzykował.

– Daj spokój – odpowiedział, chcąc, aby ich dialog był jak najbardziej zbliżony do tego, który miał w pamięci. Musiał wszystko sprawdzić, musiał mieć pewność.

– Opamiętaj się, chłopie, bo wylądujesz w rynsztoku – powiedział nieświadom niczego Dmitrij, a Witkacy zadrżał. Przyjaciel wypowiedział zdanie słowo w słowo takie, jakie przed chwilą w myśli Witold sam sobie wyrecytował. Był już niemal pewien, że jego dzisiejsze déjà vu nie jest zwykłą przypadłością dopadającą każdego człowieka kilka razy w życiu. To było czymś więcej, czymś niepokojącym, ba, nawet czymś przerażającym. Był zdenerwowany. Czekał. Czuł się jak gracz, który ma już pięć wygranych cyfr i brak mu tylko tej jednej dzielącej go od milionów. W końcu Dmitrij wyciągnął z kieszeni wizytówkę, ucinając w ten sposób wszelkie wątpliwości Witkacego.

– Jezu Chryste – wyszeptał Witold. Opadł na oparcie krzesła, wychylił jednym haustem koniak i spojrzał w oczy przyjaciela. Serce mu waliło, jakby miało za chwilę wyskoczyć.

– Spokojnie – powiedział Dmitrij, widząc przerażenie wyryte w każdym mięśniu twarzy Witolda. – To tylko namiary na terapeutę. On jest bardzo dobry, a jeśli chodzi o koszta…

– Wiem, co to jest, do cholery! – warknął Witkacy, ale zaraz się opamiętał, odetchnął i ciągnął dalej, chcąc podzielić się z przyjacielem swoją rozterką. Niestety, żeby Dmitrij nie wziął go za kompletnego wariata, musiał mu przedstawić dowód. – Dobrze wiesz, że nie chodzi o pieniądze, wałkowaliśmy ten temat nie raz… – ciągnął dalej, recytując zdania z wczorajszego dnia, wyryte w jego pamięci z zadziwiającą jasnością. – Zresztą przyganiał kocioł garnkowi. Sam też nie wylewasz za kołnierz. – Dmitrij pokręcił głową. Witkacy czekał na ten gest z nerwami napiętymi jak postronki. – Co, może mi powiesz, że twoje picie to nie picie? – powiedział drżącym głosem, wpatrując się w przyjaciela

– Śmiało mógłbym tak powiedzieć. – Dmitrij się uśmiechnął. – Wiesz, jak jest…

– Wiem – przerwał mu Witkacy. – W takiej, dajmy na to, Szwajcarii, jeśli ktoś nie pije, to nie pije, a u ciebie czy u mnie, jak ktoś nie pije, to i tak pije. – Witkacy zacytował Białorusina, wpadając mu bezceremonialnie w słowo.

Słysząc to, Dmitrij zesztywniał, ale tylko na chwilę. Podświadomie odrzucił niejasne przeczucie, że przyjaciel właśnie wyjął mu z ust słowa, które miał już ułożone w głowie.

– Nie spodziewałem się po tobie takiej lotności, Witia – powiedział z niepewnym uśmiechem – ale masz rację, dokładnie to chciałem powiedzieć, może nie tymi słowami, ale…

Witkacy machnął ręką.

– Dokładnie tymi słowami. Ja już to wszystko przeżywałem, każdą chwilę, począwszy od rana – powiedział, pochylając się nad stolikiem. Po chwili dyskretnie rozejrzał się po sali i ściszył głos do szeptu. – Ja wiedziałem, co powiesz, Dmitrij. Słowo w słowo. Wiem też, co będzie dalej. Teraz będziesz mnie nakłaniał do zmian w moim popapranym życiu, do nawrócenia się i tym podobne. – Witold wyrzucał z siebie słowa z prędkością ponaddźwiękową, podnosząc już nieco głos, ale Dmitrij nie wydawał się przekonany.

– No wiesz – powiedział z uśmiechem, próbując uspokoić przyjaciela. – Nic nowego, to moja misja.

Witkacy spojrzał w okno, opanowując złość i bezradność. Śnieg, który lekko przyprószył ulice Warszawy, działałby na niego kojąco, gdyby ten drobny fakt również nie wydał mu się znajomy.

– Wiesz, co to jest déjà vu, Dmitrij?

– Jasne, rozumiem, co chcesz mi powiedzieć, ale…

– Gówno rozumiesz! – warknął Witold, po raz kolejny wpadając w słowo przyjacielowi. – Nic tu po mnie. – Wstał, o mało nie wywracając krzesła.

– Poczekaj, Witia, nie gorączkuj się. Zrozum, to niecodzienna sytuacja i trudno mi się tak na gorąco do niej ustosunkować. Szukam racjonalnego wytłumaczenia.

– Ale go nie ma! – krzyknął Witkacy i znów rozejrzał się po sali. Kilka par oczu zerknęło na niego. Natychmiast się zreflektował. W głębi duszy wiedział, że na miejscu Dmitrija zachowałby się prawdopodobnie tak samo. – W porządku, rozumiem, zapomnij o tym.

Białorusin uśmiechnął się i gestem dłoni zaprosił Witolda, by ponownie zajął fotel. Witkacy jednak kategorycznie odmówił.

– Przepraszam cię, Dmitrij, ale nie dzisiaj. Zdzwonimy się. Na razie. – Odwrócił się i wyszedł, pozostawiając zaskoczonego przyjaciela samemu sobie.

Ruszył w kierunku MDM-u, nie myśląc nawet o tym, że jego déjà vu prowadzi go tą samą drogą co poprzednio. Szedł ulicami Warszawy, nie rozumiejąc, co się dzieje. Mijał jak w malignie kolejne przecznice i obcych przechodniów. Doszedł do baru Marshall i odprawił swój rytuał, płacąc z góry obsłudze. Usiadł przy barze i spojrzał na siwego starca siedzącego nieopodal na hokerze. Wszystko wróciło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z zadziwiającą ostrością przypomniał sobie zakończenie swojego snu, który właśnie przeżywał na nowo. Nagle zapragnął się ratować, zrobić coś, co zmieni bieg wydarzeń i nie pozwoli mu wyjść prosto w objęcia pętli, która zamieni jego życie w jeszcze większy koszmar. Zastanawiał się gorączkowo, co ma zrobić, i ponownie spojrzał na staruszka. Nieduża łysina, krótko przystrzyżona biała broda, nie mogło być mowy o pomyłce. Zawahał się przez chwilę, nim podjął decyzję. Ruszył w kierunku mężczyzny i zajął miejsce na krześle tuż obok. Umościł się wygodnie dokładnie w chwili, kiedy do lady podszedł znajomy barman z przyklejonym do twarzy uśmiechem.

– Witam, panie Witku, to samo? – zapytał cienkim głosem, trzaskając ścierką muchę spacerującą po blacie.

Witkacy najpierw kiwnął głową, lecz po chwili, kiedy słowa kelnera dokładniej do niego dotarły, przestraszył się nie na żarty. Miał wątpliwości, czy jego zabiegi cokolwiek zmienią. Czuł się jak główny bohater filmu Dzień świstaka. Z zadumy wyrwał go barman, stawiając na stole kieliszek czystej i ogórka konserwowego. Pod ladą już czaiła się szklaneczka Seven Crown. Witkacy przełknął wódkę i zakąsił ogórkiem. W chwili gdy kelner stawiał na barze szklankę amerykańskiej whisky, odwrócił głowę w kierunku starca. Z zaskoczeniem zauważył, że ten przygląda mu się z ironicznym uśmiechem. Witkacy zmarszczył brwi nieco zbity z tropu. Zamierzał zagadnąć, lecz starszy jegomość go ubiegł.

– Co tam słychać, panie Witku? – Witkacy wytrzeszczył oczy i spojrzał na barmana, który kiwał energicznie głową, zaprzeczając wszelkim niewypowiedzianym zarzutom o brak dyskrecji. Starszy jegomość tymczasem upił łyk wina z wielkiego kieliszka do połowy wypełnionego czerwonym płynem.

– Skąd pan wie, jak mam na imię? – zapytał Witold, ale nie doczekał się odpowiedzi. Został za to zaskoczony kolejnym pytaniem, tym bardziej złowieszczym, że zadanym z przyklejonym do pomarszczonej twarzy szerokim uśmiechem.

– A jak tam dzisiejszy dzień, nie wydaje się panu ciut podobny do poprzedniego?

Witkacy zerwał się z miejsca, przy okazji przewracając hoker z głośnym hukiem. Nieliczni goście z głębi sali leniwie odwrócili głowy, na ułamek sekundy zatrzymując wzrok na dwóch mężczyznach przy barze, by po krótkiej chwili wrócić do kontemplowania swego pogmatwanego bytu.

– Kim pan jest? O co tu chodzi? – Witold prawie krzyknął.

– Spokojnie, niech pan siada, wszystkiego się pan dowie – odpowiedział starzec, zsuwając się jednocześnie ze swojego hokera i podnosząc stołek sąsiada ze sprawnością, która nie licowała z jego podeszłym wiekiem. Witkacy usiadł i duszkiem wypił szklankę whisky. Po jej opróżnieniu natychmiast podstawił naczynie pod butelkę stojącego na straży barmana.

– Proszę mi powiedzieć, co tu jest grane? – ponownie spytał Witkacy, już nieco uspokojony, głównie dzięki kolejnej szklance trunku.

– Widzi pan… – Mężczyzna spojrzał mu w oczy. – Chodzi o to, że chciałbym panu pomóc. – Odczekał kilka chwil, licząc zapewne na jakąś reakcję. Nie doczekawszy się, kontynuował: – I pan, i ja wiemy, co się stanie, kiedy znów się pan obudzi. Jestem tu po to, aby mógł pan tego uniknąć.

– Czy to pan był w moim śnie…? Wczoraj… Chyba?

– Tak, ale to nie był sen, to była rzeczywistość, a ja chcę dać panu szansę na jej zmianę, ma się rozumieć, za pańską zgodą.

Kompletnie zdezorientowany Witkacy wlepił wzrok w nieznajomego. Nie rozumiał sytuacji, z którą właśnie przychodziło mu się mierzyć. Powziął podejrzenia, że jest to związane z jego piciem, że jego głowa zaczęła szwankować w związku z przeżyciami ostatnich miesięcy i z nadmiaru wypitego alkoholu. Widząc jego reakcję, staruszek przeniósł wzrok na barmana, westchnął i uregulował rachunek za siebie i Witkacego. Idąc w kierunku szatni, odwrócił się i zatrzymał, widząc, że Witold nadal siedzi na swoim miejscu jak wmurowany i przygląda mu się z trudnym do określenia wyrazem twarzy.

– Idzie pan?! – zawołał.

Witkacy powoli podniósł się z krzesła, zerkając na barmana i jakby szukając u niego ratunku, ale Mirosław tylko wzruszył ramionami i zabrał się do pucowania szklanek przybrudzoną ścierką. Witold powoli ruszył w kierunku starca, ratując w ostatniej chwili swój umysł pewnym nie do końca przemyślanym pomysłem. Kiedy zrównał się z mężczyzną, zapytał, szepcąc mu w ucho:

– Pan chyba nie jest pederastą? Bo wie pan, ja nie gustuję… Wie pan…

Nieznajomy ryknął śmiechem, ponownie rozpraszając błogą nudę panującą w lokalu. Nawet szatniarz podniósł wzrok znad gazety.

– Pederastą – powtórzył starzec, wciąż rozbawiony. – Archaiczne słowo, ale proszę się nie niepokoić, nic z tych rzeczy… Zresztą, jeśli chce pan coś zmienić, i tak musi pan zaryzykować.

Witkacy zastanowił się, ale nie znalazł powodu, dla którego wydarzenia z poprzedniego dnia, czy też innej wersji dnia teraźniejszego, miałyby być lepszym wyjściem niż coś nowego i nieznanego. W końcu staruszek zapewnił go, że pederastą nie jest, więc czego tu się bać? Witold sięgnął po kurtkę. Jego ruchy były powolne i niepewne. Wahał się, czuł, że wybór, jaki pozostawiał mu nieznajomy, był tylko pozorny. Wiedział, że praktycznie go nie ma i że jest teraz zdany na łaskę i niełaskę starego. Co prawda miał niejasne przeczucie, że nic dużo lepszego go nie spotka, i nie miał tu na myśli bólu tyłka, ale nie chciał po raz kolejny przeżywać tego samego dnia, zastanawiając się bez końca, czy podjął właściwą decyzję. Zmęczony i przybity ruszył za tym dziwnym człowiekiem w kierunku tylnego wyjścia. Nikt ich nie zatrzymywał, nikt nie zwrócił na nich uwagi, po prostu wyszli wprost na zimowe podwórze, tyle że było to podwórze sąsiedniej kamienicy. Witold rozejrzał się nerwowo, szukając podstępu, ale wyglądało na to, że po prostu kierują się ku wyjściowej bramie. Nie niepokojeni przez nikogo ruszyli ulicą Koszykową w stronę Lwowskiej, po chwili skręcili w kolejną bramę i weszli do budynku. Witkacy nie rejestrował trasy, był w swoim świecie dziwnie nieobecny i znieczulony na wszystko, co go otaczało. Wiedział, gdzie jest, widział, że wchodzą do starej windy zamykanej kratą, czuł, że jadą, że po chwili wchodzą do stylowo umeblowanego mieszkania, ale wszystko to obserwował jakby z zewnątrz przez matowe szkło. W momencie kiedy nieznajomy zapalił światło, wszystko minęło. Surrealistyczny świat zniknął. Witkacy widział ostro i wyraźnie, jego zmysły funkcjonowały prawidłowo. Wydawało mu się, że nawet jego upojenie alkoholowe gdzieś uleciało. Starszy mężczyzna zdjął płaszcz i pomógł Witoldowi ściągnąć kurtkę. Kurtuazja staruszka znów obudziła w Witkacym podejrzenia co do jego orientacji seksualnej, ale natychmiast je odrzucił, skupiając się na otoczeniu. Wysokie przedwojenne mieszkanie z wymyślnymi stiukami na suficie było małym muzeum. Prócz stylowych mebli à la Ludwik jakiś tam, ściany ozdobione były licznymi obrazami. Witkacy podszedł do niewielkiego oleju na płótnie przedstawiającego architekturę i kilka postaci, przyjrzał się dokładnie i wskazał na niego palcem.

– To Francesco Guardi, Schody pałacowe, całkiem niezła kopia.

Starszy mężczyzna uśmiechnął się, słysząc opinię Witkacego.

– Widzę, że jest pan znawcą, ale przecież nie może to dziwić, skoro jest pan absolwentem Akademii Sztuk Pięknych.

– Zaraz tam znawcą – odparł skromnie Witold i uśmiechnął się chyba pierwszy raz tego dnia. – Sporo pan o mnie wie – zauważył, nie wykazując chęci poznania źródła tej wiedzy. – Poza tym, że skończyłem ASP, byłem też wojskowym, o czym pan zapewne też wie. Kiedyś interesowałem się obrazami zaginionymi po drugiej wojnie światowej. Taka detektywistyczna zabawa.

– Tak, wiem. – Starzec pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął. – Jedną zagadkę ma pan już rozwiązaną. – Uśmiechnął się i pogroził palcem. – Mam nadzieję, że pan na mnie nie doniesie?

– Nie bardzo rozumiem. – Witkacy faktycznie nie miał pojęcia, co nieznajomy ma na myśli.

– To nie jest kopia, drogi kolego, to oryginał, ale proszę nie pytać, skąd go mam, i tak by pan nie uwierzył. – Witkacy nie był pewny, czy przypadkiem stary z niego nie kpi, ale zważywszy na wypadki dzisiejszego dnia, założył, że może mówić prawdę.

– Przecież oryginał wisiał w muzeum w Stuttgarcie, i z tego, co wiem, wrócił do Polski. Trąbili o tym kiedyś we wszystkich mediach.

– Wróciła kopia, zresztą, tak między nami, tylko dlatego wróciła, że to właśnie kopia. Ale… – machnął ręką – mniejsza o to, chodźmy dalej, w salonie jest coś, co jak mniemam, zainteresuje pana znacznie bardziej. – Staruszek znów się uśmiechnął, wszedł do pokoju, nie zwracając uwagi na szok, w jakim znajdował się Witkacy, i zapalił światło bakelitowym przekręcanym włącznikiem pamiętającym czasy Peerelu.

Witold ruszył za gospodarzem, natykając się na nowe zbiory. Po lewej stronie od wejścia wisiała broń palna z różnych okresów historycznych, po prawej biała. Nieznajomy dał Witkacemu chwilę na rozsmakowanie się w kolekcji, podszedł do biurka, usiadł w rzeźbionym fotelu, okręcił się na nim plecami do gościa i spojrzał w wysokie okno. Witkacy poszedł w kierunku mieczy, szpad, szabel i sztyletów, ignorując ścianę z bronią palną. Na białej broni znał się dużo lepiej niż na obrazach, nie mówiąc już o pistoletach, rewolwerach czy muszkietach. W antyku stojącym na czarnym stojaku pod gobelinem z porozwieszaną bronią rozpoznał japońską katanę. Dostrzegł natychmiast, że nie dało jej się porównać do miecza z jego kolekcji, tak jak nie da się porównać mercedesa S klasy z lanosem. Nie miał wątpliwości, że ma przed sobą egzemplarz wykonany tradycyjną metodą, i śmiało mógł przyjąć, że był to miecz nihonto, fachowo wyszlifowany, z wyraźną linią hartu hamon i z rękojeścią w oplocie ze skóry rekina. Nie miał dość wiedzy, aby określić datę jego produkcji, ale mając w pamięci doświadczenie z obrazem, zakładał, że może być wiekowy. Po dokładnej lustracji jego wzrok przeniósł się na ścianę, na której rozpoznał polskie szable, faszystowskie i sowieckie bagnety, portugalskie i hiszpańskie rapiery, francuskie szpady. Zatrzymał się na przepięknym sztylecie wyglądającym jak mały mieczyk, po czym odwrócił się do gospodarza, wskazał palcem na oręż i zapytał:

– Mógłbym zobaczyć to cudo?

Starzec przekręcił się na krześle i skinął głową.

– Niech się pan nie krępuje – powiedział. – Przyda im się odrobina wiatru na klingach.

Witkacy zdjął ostrożnie broń ze ściany, zważył ją w ręku, po czym wykonał kilka pchnięć i cięć.

– Podoba się panu? – zapytał mężczyzna, widząc zmagania Witkacego.

– Jest piękny, co to za sztylet? Wygląda na arabską robotę.

– Ma pan rację, to antyczne dzieło mistrzów miecznictwa z Bliskiego Wschodu. Dokładnie z Persji, z okolic dzisiejszej Armenii.

Witkacy jeszcze raz zważył broń w dłoni, z autentycznym podziwem przyglądając się klindze, czym po raz kolejny wywołał uśmiech na twarzy starca.

– Niech go pan zatrzyma, może się panu przydać – powiedział gospodarz, delektując się wyrazem zaskoczenia i niedowierzania malującym się na obliczu Witkacego.

– Jak to? Przecież to jest warte fortunę.

– Czymże są pieniądze, panie Witoldzie? – zapytał starzec, ale już całkiem poważnie. – Proszę go wziąć, bez dyskusji. Niech pan już zostawi resztę tego żelastwa i usiądzie naprzeciwko mnie. – Mówiąc to, wskazał dłonią ozdobne krzesło usytuowane z drugiej strony biurka. – Już czas, abyśmy porozmawiali poważnie.

Witkacy wsunął sztylet do pochwy i skierował się w stronę staruszka. Usiadł, kładąc broń na pociągniętym politurą blacie mebla.

– Słucham – powiedział nieco zaniepokojony, ale i zaciekawiony.

– Panie Witku – mężczyzna podniósł do góry papierową teczkę z dyndającymi u jej boku bawełnianymi trokami – tu mam wszystko, co dotyczy pana. Jak więc pan widzi, wiem o panu sporo, a pan o mnie nic. To jest dla pana dobra sytuacja, tym niemniej coś panu zdradzę. Widzi pan, można by mnie określić mianem gracza. – Witkacy zmarszczył brwi, nie bardzo rozumiejąc, co jego rozmówca chce przez to powiedzieć. – Gra pan w gry komputerowe? – zapytał starzec.

– A nie ma pan tego w moich aktach?

– Mam, ale bez szczegółów. Grał pan kiedyś w Age of Empires, w Age of Pirates, Syberię albo w Wiedźmina?

– Grałem.

– Wie pan, co je łączy, zresztą jak każdą inną?

– No… mają kilka cech wspólnych, ale generalnie się różnią.

– Owszem, ale chodzi mi o tę jedną, najważniejszą i najbardziej oczywistą. – Starzec zrobił pauzę, tak aby Witkacy mógł zadać pytanie, co też skwapliwie uczynił.

– Jaką?

– Ano, proszę pana, chodzi o gracza.

Słysząc te słowa, Witold prychnął i się rozluźnił.

– Banał. To łączy wszystkie gry, w które grałem, nawet szachy.

– O tym właśnie mówię, ale proszę mnie wysłuchać. Twierdzi pan, że rozgrywki komputerowe, w których pan uczestniczył, różnią się diametralnie, ale gdyby je pan połączył, wymieszał, dołożył te pańskie szachy i odpowiednio przyprawił, miałby pan grę, do której chcę pana przekonać. Moja gra łączy ze sobą w jedno praktycznie wszystko. Jest zarazem przeszłością, przyszłością i rzeczywistością, fikcją i faktem, jest kwintesencją, o której do tej pory mógł pan tylko pomarzyć.

Witkacy skrzywił się, patrząc na starca spod przymkniętych powiek. Gospodarz nie po raz pierwszy wydał mu się niespełna rozumu.

– Muszę przyznać, że nie do końca pana rozumiem. Szuka pan kompanów do…?

– Chwileczkę – przerwał mu gospodarz, unosząc do góry otwartą dłoń. – Nie chodzi tu o grę, o jakiej pan myśli. Dając panu taki przykład, chciałem tylko, aby pan mnie lepiej zrozumiał, ta gra to… – Mężczyzna przerwał i podrapał się w głowę. – Można powiedzieć, gra na śmierć i życie, gra o przetrwanie.

Słysząc to, Witkacy zmarszczył brwi. Starzec zreflektował się błyskawicznie, nie dając mu czasu na przemyślenia.

– Bez paniki. Zdaje się, że źle się wyraziłem… To zresztą może poczekać. Tak się zagalopowałem, że zapomniałem o manierach. Wypadałoby, abym w końcu się panu przedstawił. – Witkacy nie naciskał. Zainteresował się wywodem starego, ale nie zamierzał się z tym zdradzać. Nieznajomy tymczasem uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. – Nazywają mnie Salwador.

– Dali? – wypalił Witkacy, potrząsając dłonią gospodarza.

Starzec zaśmiał się głośno.

– Niestety, choć wyobraźni również mi nie brakuje. Poza tym w moim imieniu występuje „w”, nie „v”. Ma romskie pochodzenie.

– Jest pan Cyganem?

– Nie, przyjacielu, jestem obywatelem świata i trudno określić, jakiej jestem narodowości. Dzisiaj jestem Polakiem, jutro Rumunem, a pojutrze Peruwiańczykiem… – Salwador westchnął. – Ale nie o tym mieliśmy rozmawiać. Musi się pan w końcu dowiedzieć, dlaczego zadałem sobie trud, aby pana tu ściągnąć. Musi mieć pan również świadomość, że łatwo nie było… – Nagle Salwador klepnął się energicznie w kolano, przerywając raptownie swoją wypowiedź. Witkacy pozwolił sobie na uśmiech, utwierdzając się w przekonaniu, że stary ma wyjątkową przyjemność w serwowaniu szczątkowych informacji. – Widzi pan, starość nie radość. Najpierw zapominam się przedstawić, a teraz zapominam o powinnościach gospodarza. Może pan coś zje?

Witkacy potrząsnął przecząco głową.

– Wolałbym się raczej czegoś napić – odpowiedział, a jednocześnie uważniej przyjrzał się swojemu rozmówcy. Miał wątpliwości co do objawów miażdżycy, którą wymigiwał się Salwador. Przypuszczał, że podobnie jak ze zdrowiem, nie licząc psychicznego, również z jego pamięcią nie było najmniejszych kłopotów.

– Naturalnie, naturalnie. Przerwaliśmy przecież naszą konsumpcję u Marshalla i wypadałoby ją kontynuować. Proszę mi wybaczyć, już naprawiam swój błąd. Behemot!!!

Witkacy aż podskoczył, słysząc wołanie gospodarza, i to nie z powodu jego – trzeba przyznać donośnego – głosu, ale z powodu imienia, jakie wypowiedział. Kilka razy czytał i oglądał Mistrza iMałgorzatę, a sytuacja, jaka go spotkała, mogła śmiało kandydować do kolejnego wątku powieści Bułhakowa. Ekscentryczny dziadyga w stylowym salonie, niezwykłe déjà vu, Behemot. Po raz kolejny dopadły go złe przeczucia. Czekał w napięciu na wejście wywołanej przez starego osoby, spodziewając się wielkiego kocura na dwóch łapach w wymyślnej liberii. Po krótkiej chwili napięcia jego nerwy mogły na chwilę odpocząć. Do pokoju przydreptał drobny człowieczek z przylizanymi do tyłu, posmarowanymi brylantyną włosami i z cienkim, fryzjerskim wąsikiem pod nosem. Owszem, miał dziwną kamizelkę w paski i muszkę, które mogły od biedy uchodzić za liberię, ale kota nie przypominał. Salwador zresztą pośpieszył natychmiast z wyjaśnieniami, uspokajając Witkacego na dobre.

– Proszę wybaczyć staremu człowiekowi fanaberię. Jestem zafascynowany rosyjską literaturą, a Bułhakow, Nabokov i Dostojewski są moimi mistrzami. Czego się pan napije? Może, skoro już jesteśmy w klimacie cyrylicy, odpowiednia byłaby jakaś rosyjska wódka albo bułgarski Słoneczny Brzeg?

– Jak to mówią, red is bad, ale jeśli chodzi o książki, muszę się z panem zgodzić… Może dodałbym jeszcze film. Poza tym staram się omijać szerokim łukiem wszystko, co ruskie. Natomiast Słoneczny Brzeg jak najbardziej. Nie piłem tego od niepamiętnych czasów.

– Oczywiście, panie Witoldzie – powiedział z uśmiechem Salwador i strzelił palcami. – Behemot, dwa razy Slantschew Briag poprosimy. Tylko beż żadnego chrztu… Zresztą, przynieś całą butelkę.

Kamerdyner skłonił się nisko i odszedł. Młody i stary mężczyzna siedzący naprzeciw siebie w salonie-muzeum milczeli w oczekiwaniu na służącego, jakby wcześniej się umówili. Po dłuższej chwili, ale zanim cisza mogła stać się niezręczna, lokaj wrócił, niosąc na tacy butelkę bułgarskiej brandy i dwa kieliszki do winiaku. Postawił je na biurku i ponownie zniknął za drzwiami. Salwador odkręcił nakrętkę i nalał trunku do kieliszków. Złapał jeden od spodu i zakręcił, jednocześnie podstawiając naczynie pod nos. Powąchał jego zawartość, delektując się specyficznym zapachem destylowanego wina. Witkacy nie wykazał się taką kurtuazją. Przechylił kieliszek i wypił solidny łyk, zostawiając sobie jednak odrobinę na dnie. W końcu, równie zmęczony niezręczną ciszą, jak zaciekawiony przerwanym tematem, wznowił rozmowę.

– Mówił pan coś o trudnościach związanych ze ściągnięciem mnie do pana.

– Co takiego? – Salwador, zauroczony Słonecznym Brzegiem co najmniej tak, jakby był to portugalski Aguardente, nie od razu zrozumiał, o co chodzi Witkacemu. W końcu jednak wrócił do rzeczywistości. – Ach tak, proszę mi wybaczyć. Wspomnienia – wyjaśnił. – O co pan pytał?

– A o co mogłem pytać? – powiedział Witkacy, lekko poirytowany niefrasobliwością gospodarza. – Mówił pan, że miał pan trudności…

– Tak, tak, oczywiście. Proszę o wyrozumiałość dla starego człowieka – wpadł mu w słowo Salwador. – Trudności były, a jakże, ale udało się je pokonać.

Witkacy był zaskoczony.

– Nie widzę problemu z dotarciem do moich danych – powiedział. – Figuruję w aktach wojskowych, i mimo że nie są to publiczne dane, obrotna osoba… – tu potarł kciukiem o palec wskazujący w międzynarodowym geście – nie będzie miała w tym kraju problemu z ich zdobyciem. Poza tym mam maila, konto w banku i telefon. Co prawda nie ma mnie na tych idiotycznych portalach społecznościowych, ale w dzisiejszych czasach człowiek, choćby nie wiem jak się kamuflował, i tak będzie publiczną wywłoką.

Salwador się uśmiechnął.

– Widzi pan… Zresztą, zostawmy to. Sytuacja jest zbyt pogmatwana, aby mógł pan ją teraz zrozumieć, zatrzymajmy się na moment. Teraz ważniejszą rzeczą jest to, po co pana ściągnąłem.

– W takim razie zamieniam się w słuch. – Witkacy rozparł się w fotelu, czekając na wyjaśnienia.

– Oczywiście. Zanim jednak zaczniemy, pozwoli pan, że uzupełnię mu kieliszek i poczęstuję cygarem.

Mimo że Witkacy miał zdecydowanie dość wybiegów starego, perspektywa pełnego kieliszka i czegoś do palenia wyraźnie przyhamowała chęć wyrażenia na głos swojej opinii.

– Dziękuję – odpowiedział krótko, przypalając cygaro i podsuwając kieliszek gospodarzowi.

Kiedy już wszystko było na miejscu, a obaj panowie jak najlepsi przyjaciele sączyli alkohol i puszczali kłęby dymu, Salwador przystąpił do wyjaśnień:

– Jak już wspomniałem, jestem graczem, podobnie jak pan. Uczestnictwo w przedsięwzięciu, które panu proponuję, nie jest zwykłą rywalizacją, do jakich był pan przyzwyczajony, siedząc przed ekranem. Tu gra pan w rzeczywistości, jest pan w centrum wydarzeń.

– Co to znaczy? – zapytał Witold.

– Och, to bardzo proste. Jest pan fizycznym uczestnikiem rozgrywki.

– Na czym ma ona polegać?

– Na dobrej zabawie i zwycięstwie, ma się rozumieć. Jak to w grach – odpowiedział z uśmiechem gospodarz i niespodziewanie spoważniał. – To jednak, czy będzie się pan dobrze bawił, zależy wyłącznie od pana – dodał takim tonem, że Witkacy pojął natychmiast, iż o żadnej zabawie nie może być mowy. Po krótkiej chwili starzec znów powrócił do swojego wesołego wcielenia. – Ale niechże pan będzie dobrej myśli, przyjacielu. Jestem pewien, że poradzi pan sobie doskonale – oświadczył, wypił łyk brandy i podniósł kieliszek w geście toastu. – Gdybym miał wątpliwości, nie wybrałbym pana.

Witkacy zamyślił się na chwilę, po czym zadał kolejne pytanie:

– A jakie to kryteria kierowały panem przy wyborze mojej skromnej osoby? Zdradzi mi pan ten sekret?

Witold zdał sobie sprawę, że zaczyna rozmawiać z gospodarzem językiem, jakim od dawna się nie posługiwał. Kultura językowa gospodarza niejako wymuszała podobny styl prowadzenia dialogu. Uzmysłowił sobie również, że o ile dobrze pamiętał, od pierwszego zdania, jakie zamienił z Salwadorem, ani razu nie przeklął.

– Naturalnie, to żadna tajemnica. – Starzec poprawił się w fotelu, odpowiadając na pytanie. – Pierwszym i chyba najważniejszym czynnikiem była pańska znajomość sztuk walki o specyfice niezbyt popularnej w dzisiejszych czasach. Drugim, w miarę przyzwoita umiejętność radzenia sobie w siodle…

– Ech – przerwał mu Witold – dawne dzieje, pewnie już zapomniałem, jak to się robi.

– Tego się nie zapomina, szanowny panie, z tym jest jak z jazdą na rowerze. Ufam, że poradzi pan sobie doskonale. Kontynuując: niewiele mniej ważna była pańska kariera wojskowa, a właściwie jej koniec. – Tym razem to Witkacy poprawił się w fotelu, czując, że wracają bolesne wspomnienia. Salwador natychmiast zareagował. – Może powiem to w telegraficznym skrócie. Pańska sytuacja zawodowa i rodzinna kwalifikuje pana do mojego przedsięwzięcia z tego względu, że nie jest pan już związany z tym światem i podświadomie szuka pan zguby. Musi pan zrozumieć, że jest to dla pana forma ratunku.

– Ratunku?

– Owszem, przed samotnością, znieczulicą i samozagładą. W zasadzie głównie ratunku przed samym sobą.

– Co pan przez to rozumie? – Choć Witkacy zadał to pytanie, domyślał się, co stary ma na myśli. Rozmowa zaczęła mu przypominać dialogi, jakie toczył z Dmitrijem.

– Jest pan na rozdrożu, przyjacielu. Topi pan smutki w alkoholu i niszczy sobie życie. Chcę podać panu rękę, póki nie jest za późno i…

– I nic z tego nie mieć – wypalił Witkacy, uśmiechając się ironicznie. – Proszę mi wybaczyć, ale nie wierzę w filantropię.

Salwador również się uśmiechnął.

– Wcale pan nie musi. Nigdy nie mówiłem, że robię to wyłącznie dla pana, co nie zmienia faktu, że bardzo chciałbym, aby pan do nas dołączył.

– Wie pan, a ja bardzo bym chciał, żeby „Bolek” kiedyś uderzył się w pierś.

– A po co?

– Bo bardzo chciałbym mu wybaczyć, a na razie nie mogę. Ale za to długo mogę tak „bardzo chcieć”.

– Rozumiem, ale mimo wszystko wydaje mi się, że moje marzenie ma większe szanse spełnienia, tym bardziej że mam tylko jedno. – Salwador uśmiechnął się, podniósł kieliszek w geście toastu i dodał: – Powtarzam po raz enty, jestem graczem i gram po to, żeby wygrać. Jest to możliwe tylko dzięki odpowiedniej taktyce i mocnej karcie. Pan jest dla mnie dżokerem, atutem, który, mam nadzieję, mocno zbliży mnie do sukcesu.

– Bez przesady, chyba mnie pan przecenia, ale nie ukrywam, że taka odpowiedź jest dla mnie dużo bardziej wiarygodna – zgodził się Witkacy i wypił resztkę alkoholu, jaka została na dnie jego kieliszka. Salwador podniósł butelkę i ponownie napełnił naczynie swojego gościa.

– Dodam, że moje profity nie wykluczają pańskich korzyści. Zgodzi się pan ze mną – stwierdził gospodarz, zakręcając flaszkę. Witkacy przybrał tylko nieokreślony grymas twarzy i wypuścił kłąb dymu. – Niech pan posłucha – kontynuował Salwador. – Moja… Nasza gra potrzebuje co jakiś czas zasilenia z zewnątrz.

– Ma pan na myśli zasilenie zasobami ludzkimi czy również sprzętowe? – zapytał Witold z rosnącym zaciekawieniem, którego mimo starań nie był w stanie ukryć.

– Proszę pana, to akurat nie ma znaczenia! – Salwador podniósł nieco głos, wyraźnie podenerwowany pytaniem.

Witold zmrużył oczy. Zdaje się, że nieświadomie udało mu się wyprowadzić starego z równowagi. Nie bardzo wiedział, dlaczego gospodarz akurat w tym momencie się zniecierpliwił, ale to nie miało znaczenia. Fakt, że mógł zdenerwować Salwadora, sprawił, że staruszek stał się dla niego bardzierealny.

– Czyli jednak są tu jakieś tajemnice? – zapytał Witold.

– Oczywiście, ale wybaczy pan, karty zawsze trzymam przy orderach – odpowiedział już spokojnie Salwador. – Każdy gracz ma swoje tajemnice i swoją strategię, którą musi chronić przed przeciwnikami. Inaczej rozgrywka nie miałaby sensu. – Staruszek strzepnął gruby popiół ze swojego cygara do wielkiej popielnicy i rozparł się w fotelu.

– Mam rozumieć, że będę grał przeciwko panu?

– Skądże znowu, ale są sprawy, które nie mają dla pana znaczenia.

– Czyli po prostu nie ma pan do mnie zaufania?

– Dlaczego miałbym mieć? – prychnął Salwador z rozbrajającą szczerością, po czym zamilkł.

Witold odczekał kilka sekund i zadał pytanie:

– Nie powie mi pan nic więcej?

– Przykro mi, ale nie mam wiele więcej do dodania. Generalnie gramy przeciwko jednej drużynie, a ona gra przeciw nam, cała reszta to tylko małe punkty w drodze do celu.

– No dobrze, a na jakim terenie odbywa się rozgrywka? Chodzi mi o metraż, architekturę, krajobraz. Rozumiem, że skoro ludzie uczestniczący w pańskiej zabawie nie są awatarami, tylko żywymi ludźmi, teren musi być spory…

– O, widzi pan, dobrze, że pan wspomniał – wpadł Wiktorowi w słowo Salwador, podnosząc grube brwi. – Awatary są, i do tego są żywe…

– Jak to?

– To znaczy… Trudno to wyjaśnić, zobaczy pan. Ja… Nie bardzo umiem się do tego odnieść. Jeśli chodzi o teren, to jest dostateczny, ale o to proszę się nie martwić. Zresztą prędzej czy później wszystkiego się pan dowie. Jak pan będzie wystarczająco dociekliwy, może to nastąpić bardzo szybko po wprowadzeniu pana do gry, więc nie traćmy czasu i przystąpmy do sedna…

– Chwileczkę, nie sądzi pan chyba, że podejmę decyzję na podstawie tak szczątkowych – Witkacy poniósł do góry wskazujący palec w mentorskim geście à la Nikodem Dyzma – a w szczególności tak niepokojących informacji, jakich mi pan udzielił?

– Niepokojących? – żachnął się gospodarz. – Cóż niepokojącego pan w nich widzi? Poza tym, jak już wspominałem, nie ma pan chyba wielkiego wyboru.

– Chciałbym jednak… – Witold spróbował zadać kolejne pytanie.

– Albo, albo, proszę pana. Tu już chyba nie ma nic do wyjaśniania – przerwał mu Salwador. Widać było gołym okiem, że jest teraz mocno poirytowany. To już jednak nie interesowało Witolda. Ostatnie słowa nie były fair. To nie był wybór, to było postawienie pod ścianą, a Witold funkcjonował na skrajnych emocjach. W jednej chwili potrafił być szczęśliwy, w następnej dopadały go myśli samobójcze. Podejmował decyzje w sekundzie, a o konsekwencjach nie myślał wcale albo myślał za późno.

– Wie pan co – powiedział, wstając z krzesła. – Ja się jednak pożegnam. Nie podoba mi się to i nie mam zamiaru stawiać swojego życia na głowie dla jakichś tam pańskich mrzonek.

– Niech pan siada, jeszcze wszystkiego nie omówiliśmy – powiedział Salwador dużo łagodniejszym tonem, wyraźnie zaskoczony obrotem sprawy.

– Sam pan powiedział, że tu już nie ma nic do omawiania.

– Może tylko to, że dodatkowo otrzyma pan sporą gratyfikację finansową, którą omówimy przy podpisaniu kontraktu. – Salwador uśmiechnął się, mówiąc te słowa.

– Pan mówi poważnie? – Witkacy poczuł zawód. Stary jednak nie różnił się od innych. – Dziękuję, nie skorzystam.

– Ale…

– Naprawdę, dziękuję panu bardzo za czas, jaki mi pan poświęcił. Definitywnie pasuję i proszę mnie nie namawiać – zakończył Witkacy. Jego ton był na tyle stanowczy, że staruszek tylko westchnął, wstał z fotela i zapytał:

– Wie pan, z czym to się wiąże?

– Może wiem, może nie wiem, nie ma znaczenia – odparł zniecierpliwiony Witold. Wyciągnął dłoń, pożegnał się ze starcem i ruszył do wyjścia.

– Pański sztylet będzie tu na pana czekał – rzucił na odchodne Salwador.

Witkacy nie skomentował. Włożył kurtkę i ruszył w kierunku wyjścia. Kiedy tylko przestąpił próg, a kamerdyner zamknął za nim drzwi, rozejrzał się zaskoczony. Lustro w odpustowej ramie, cieknący kran nad dużym zlewem? Znał to miejsce. Stał przed wejściem do toalety baru Marschall. Natychmiast odwrócił się i otworzył drzwi, przez które wyszedł przed chwilą z mieszkania Salwadora. Uderzyły go ostry zapach chloru i znajoma biel kafelków. Stał przez chwilę, nie mogąc zebrać myśli. Wyszedł z toalety i oparł się o ścianę w pomieszczeniu z umywalką. Patrząc w swoje lustrzane odbicie, zaczął się zastanawiać nad wydarzeniami ostatnich godzin, niepewny, jak ma się do nich ustosunkować. To go przerastało. Nie bardzo potrafił się odnaleźć w tej surrealistycznej rzeczywistości… Ba, gdyby miał tylko pewność, że to rzeczywistość. Odkręcił kran, opłukał ręce i twarz zimną wodą i wytarł je papierowym ręcznikiem. Jeszcze raz zerknął w lustro i wyszedł z toalety, kierując się w stronę baru. Stanąwszy przy kontuarze, popatrzył z obawą na barmana. Nie wiedział, co tamten sobie pomyśli o jego stosunkowo długiej wizycie w toalecie. Mirosław jednak nie wydawał się zaskoczony. Uśmiechnął się i bez pytania nalał pięćdziesiątkę wódki. Witold wypił ją bez popitki.

Gdy tylko wyszedł z podwórka, natychmiast ruszył w stronę swojego mieszkania, zahaczając po drodze o monopol. Nie zamierzał się dziś już nigdzie ruszać. Chciał się dobić i pójść spać. Przebudzenie było zagadką, którą wolał mieć już za sobą.

Kiedy