Gorzka pieśń o Zaborzu - Jacek Okoń - ebook

Gorzka pieśń o Zaborzu ebook

Jacek Okoń

0,0

Opis

Zaborze było dużą, samodzielną gminą z ratuszem. Dwie kopalnie, koksownia, elektrownia, brykietownia — to miejscowe skarby. Dzieląc Śląsk po plebiscycie i III powstaniu śląskim, pozostawiono Zaborze w granicach Niemiec. Gdy wygasła konwencja o ochronie mniejszości narodowych, Gestapo zabrało się tu ostro do roboty. Teraz przyszła kolej na Kościół katolicki… Jest rok 1941. Uchowali się jeszcze w Zaborzu ludzie, którzy nie zgadzają się na niesprawiedliwości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JACEK OKOŃ

Gorzka pieśń o Zaborzu

POWIEŚĆ

W projekcie okładki wykorzystano: "Mine" © Bruder / Adobe Stock

© JACEK OKOŃ, 2019

Zaborze było dużą, samodzielną gminą z ratuszem. Dwie kopalnie, koksownia, elektrownia, brykietownia — to miejscowe skarby. Dzieląc Śląsk po plebiscycie i III powstaniu śląskim, pozostawiono Zaborze w granicach Niemiec. Gdy wygasła konwencja o ochronie mniejszości narodowych, Gestapo zabrało się tu ostro do roboty. Teraz przyszła kolej na Kościół katolicki… Jest rok 1941. Uchowali się jeszcze w Zaborzu ludzie, którzy nie zgadzają się na niesprawiedliwości…

ISBN 978-83-8189-476-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wir sind nur Gast auf Erden

und wandern ohne Ruh

mit mancherlei Beschwerden

der ewigen Heimat zu.

(Pieśń kościelna z 1935 r. Tekst: Georg Thurmair, muzyka Adolf Lohmann)

Płomień rozgryzie malowane dzieje,

Skarby mieczowi spustoszą złodzieje,

Pieśń ujdzie cało…

(Adam Mickiewicz, Konrad Wallenrod, IV, Pieśń wajdeloty, 177–193)

I. W stronę Zaborza

Wyjeżdżając spod mostu ku Zaborzu, tramwaj opuszcza miasto. Nie jest to wcale „najprowdziwsza prowda”, jak tu mawiano swobodnie do niedawna, ale też gdy kto jedzie w stronę przeciwną, nie powie przecież inaczej jak właśnie, że „jedzie do miasta”. Przez miasto rozumie się tu śródmieście Hindenburga. To taka mentalna granica. Most ponad tramwajem jest szeroki, jako że unieść musi na sobie dwa tory linii Breslau — Myslowitz, więc panuje pod nim nieprzyjemny półmrok, nie dziw więc, że tak chętnie trzaskają tu pantografy, rozświetlając to miejsce błękitnymi fleszami spięć elektrycznych. Dalej wszakże też miasto: po lewej „peryferie” witają cię fabryką maszyn Friedländera, czyli dawniejszą „Redenhütte”, po prawej wielkim młynem Loebela Händlera, który musi obsłużyć teraz 130–tysięczne miasto, dalej wielkim browarem Schultheiss–Brauerei, dawniej też Loebela Händlera, a zaraz na następnej działce wielkim i szykownym jak pałac budynkiem nowej Inspekcji Górniczej. Sam widzisz więc, że tu też wielkie miasto, to samo co po drugiej stronie mostu, jakże jednak teraz gęsto poprzetykane wielkim przemysłem, przylegającym do Kronprinzen Strasse, która jest główną arterią, przecinającą to miasto w poprzek na pół, jakby była poziomą belką krzyża Chrystusowego. Miasto nazywa się Hindenburg, ale jeśliś urodził się przed 1915 rokiem, to w papierach masz jeszcze Zabrze, bo wtedy dopiero przegłosowano tę zmianę i przyszło zatwierdzenie z Berlina. Ma się rozumieć, że to na cześć Starego Marszałka, który w owym sławnym roku odniósł wspaniałe zwycięstwo pod Tannenbergiem.

Ale oto już Gimnasial Strasse. Trzy domy tej ulicy, i nieparzysta strona przeciwległej Kattowitzer Strasse, przynależą już do parafii św. Franciszka z Asyżu, przez co można rzec, że to już Zaborze O/S, od niedawna zwane w papierach Hindenburg–Ost, co jest sprawką tych z Bund Deutscher Osten (BDO). Utrapienie z tymi nowymi nazwami, ale o tym później. Lecz właściwa brama Zaborza otwiera się dopiero, gdy tramwaj zostawia za sobą po prawej szeroką i wysoką brykietownię Caesara Wohleima, a po lewej rozległe zabudowania kopalni „Königin Luise — Westfeld”, z których do ulicy przylega tylko długi ceglasty budynek łaźni łańcuszkowej, a po drugiej już stronie ulicy także cechownia kopalniana, którą poznasz po dzwonniczce na dachu. Mała ta cechownia, ale to o nią, jakby o jaką piękną Helenę trojańską, gorzała największa miejscowa bitwa polskiego powstania 1921 roku. To po tej bitwie powstańcy opanowali Zaborze na cały okres walk. Tak tu już jest: na prawo patrz, na lewo patrz, zawsze coś zobaczysz. Ale przecież nikt tu nie przyjeżdża dla celów turystycznych, tym bardziej w czasie wojny. Kopalnia z brykietownią spięte są ponad Drogą Kronprinza i ponad drutami trakcji elektrycznej lekką konstrukcją stalowego mostka, niemal kładki, którą dowozi się do brykietowni miał węglowy. Ta brykietownia to już właściwie nie jest własność pana Wohlheima, jako że wskutek aryzacji przemysłu przeszła pod zarząd komisaryczny, a z samym panem Wohlheimem nie wiadomo co się stało.

Za cechownią jest zresztą jeszcze jeden budyneczek z dzwonnicą: to konsum robotniczy. Któż by go zresztą zauważył bez osobnego wskazania, skoro naprzeciw przytłacza swym ogromem Elektrownia. To dopiero jest coś! Masywny wysoki budynek — osłona turbin, obok cztery wysokie, może na sto metrów kominy, w głębi grube beczkowate kolosy zbiorników pary. A i zwał węgla przy zakładzie urasta czasem do niezłej wysokości; o, wspina się nań teraz spychacz! Kronprinzen Strasse jest tu przecięta wąskim torem kolejki, którą dowożą węgiel do elektrowni. Trzeba mieć szczęście, by zobaczyć tę chwilę, bo to nie jest widok codzienny. Gdy jednak już czas na kolejkę, zamyka się na trasie tramwajowej odpowiedni semafor, a na środku Drogi Kronprinza staje pracownik elektrowni z chorągiewką, zatrzymując ruch. Jeśli tramwaj zmierza „do miasta”, to i tak musi zatrzymać się przed tym wąskim torem, bo jest tam przystanek „Elektrownia”. My jedziemy w stronę przeciwną.

Za elektrownią przybiera Zaborze już wielkomiejski charakter. Na krótko przestaje się widzieć z ulicy przejawy wielkiego przemysłu, zaczyna się natomiast zwarta zabudowa, zwana tu Kolonią A, co w wasserpolnisch brzmi jak „Kolanija” lub „Kolanijo”. W tym ciągu domów, zaraz na początku stoi stary budyneczek pierwszej inspekcji górniczej, z czerwonej cegły, bynajmniej nie klinkierowej, zwykłej, z jakiej buduje się familoki przykopalniane. Nie dziw więc, że wybudowano już nową, reprezentacyjną, którą minęliśmy wcześniej. Potem kamienice raz wyższe, raz niższe, potem już tylko wyższe.

Tak dojeżdża tramwaj do głównego skrzyżowania Zaborza. Jest to przystanek zwany w nomenklaturze przedsiębiorstwa tramwajowego przystankiem Luisen Strasse. Tutaj stoi wielki kościół św. Franciszka z Asyżu i liczne gmachy publiczne z Ratuszem na czele. To ważne miejsce dla historii, która jakoś tak sama się na tych tu kartach napoczęła, choć rok 1941 nie wydaje się wcale ani ważniejszy od innych, ani obfitszy w wydarzenia. Ale skoro ksiądz radca duchowny Bennek, tutejszy proboszcz, uważa inaczej, nie należy z tym dyskutować. Tym bardziej, że jest w tym przekonaniu zgodny ze swym byłym lokalistą z kościoła św. Jadwigi, teraz już kuratusem Paulem Janikiem, który ma kłopoty. Wśród opisanych mijanych tramwajem krajobrazów przystanek na Luisen Strasse jest kluczowym punktem orientacyjnym. Na tym skrzyżowaniu toczy się życie Zaborza. Tutaj jest centrum wielu spraw, urzędowych, duchowych i przyziemnych, tu zaspokaja się też potrzeby wyższego rzędu, takie jak potrzeba sztuki. Coś jak w średniowiecznych miastach rynek, a choćby w Gleiwitz czy w Beuthen, czy w Tarnowitz. Tylko że to jednak nie jest plac. Główną arterię, która przecina Zaborze, czyli Kronprinzen Strasse, już poznaliśmy. Pod tą samą nazwą znano ją jeszcze przed połączeniem, zarówno w Hindenburgu (jeszcze jako Zabrze), jak i w Zaborzu. Pod tym samym mianem niepostrzeżenie przechodziła z jednego miasta w drugie, zszywając osobne organizmy, i pewnie też sugerując połączenie owych organizmów, które nastąpiło w 1927. W tym miejscu biorą początek dwie ulice. Ku południowi biegnie Luisen Strasse, ważna przelotowa arteria, przechodząca w Pleβer Strasse, gdzie do niedawna znajdował się niemiecki urząd celny na granicy z Paulsdorfem, czyli polskim Pawłowem. Gdy skręcić przed Pleβer Strasse w lewo znajdzie się człowiek na tętniącej życiem Kunzendorfer Strasse, zwanej do niedawna Brojastrasse (i dalej tak z przyzwyczajenia mówimy), gdzie w Noc Kryształową zdemolowano sklepy żydowskie Baumgartena, Fuhrmanna, Adlera i Markiewitscha. U jej końca znajduje się kościół ewangelicki i brama główna kopalni, a także nowa cechownia. Ten kościół wybudowano nie tak dawno, z przeznaczeniem dla urzędników kopalnianych, którzy przybyli z głębi Prus i wyznawali w większej części wiarę luterańską. Poza owym wyjątkiem jest Zaborze miastem katolickim. A gdy przed Pleβer Strasse skręcić w prawo — w Parkstrasse, trafi się do parku miejskiego, gdzie na miejscu honorowym stoi pomnik pana Steinhoffa, zmarłego dyrektora kopalni, a po stawie pływają łódki, które można tam wynająć. Czasem, gdy zorganizują festyn, grywa tam orkiestra kopalniana w czarnych uniformach i w czakach z czerwonymi pióropuszami, i można zjeść do syta — no, powiedzmy, że obecnie nie do syta — kiełbaski z rożna. Przy Parkstrasse i w jej przecznicach, a także na równoległej Lange Reihe wybudowano po podziale Śląska domy dla przesiedleńców z polskiej strony, którzy optowali za Niemcami i nie chcieli pozostać pod polskimi rządami. Teraz, dzieląc to członkostwo z miejscowymi nauczycielami, stanowią oni trzon tutejszego Bund Deutscher Osten (BDO). Ładne domy, piętrowe, postawione w zwartej zabudowie lub jako bliźniacze, z niższymi przybudówkami różnie zagospodarowywanymi. Takie same osiedla znajdziesz też w Sosnitzy i gdzie indziej w pasie naszych pogranicznych miast, bo projektował je ten sam architekt, z tym samym przeznaczeniem. A jakże, są też domy dwupiętrowe. W Hindenburgu, przy kościele św. Józefa i przy Stadionie Adolfa Hitlera znajdziesz jeszcze nawet śmielsze konstrukcje. Osiedleńcy bardzo powoli się integrują, nie spieszy im się do tego; niektórzy, jeśli już, to poprzez parafię, „po linii” kościelnej, ale przeważnie jednak po linii ideowej, gdy który zapisze się do partii lub BDO.

Czy więc w lewo, czy w prawo, czy na wprost, wszędzie tam dojdziesz ulicą Luisen Strasse, przy której pod numerem 5 mieszka doktor Franz Montag, lekarz, były członek Katolickiego Związku Akademików, były członek naszej Rady Parafialnej i były przyjaciel proboszcza. Niedawno został mianowany głównym medykiem w naszym Urzędzie ds. Polityki Rasowej i w związku z tym wypisał się z Kościoła. Stąd owo „były”. Któżby się spodziewał, że ów uczeń Hipokratesa, też wpisze się w naszą tu historię. Ale tego wszystkiego: ulicy wiodącej ku kopalni, i tej wiodącej do Paulsdorf, i tej ku parkowi Steinhoffa, a tym bardziej domu doktora Montaga, nie zobaczysz z okien tramwaju. Widać stąd jedynie początek Luisen Strasse, gdzie wpada ona jak rzeka u ujścia do Drogi Następcy Tronu, jej początek gęsto i ściśle zabudowany, obrzeżony narożnymi kamienicami, z których w jednej mieści się wielki sklep meblowy Maxa Joachimskiego, a w drugim drogeria Noleppy. Właśnie wychodzą z tej ulicy dwaj tutejsi ministranci: Ciupka i Przygoda (ojciec Przygody zmienił ostatnio nazwisko na Preisner). Spieszą się. Rzuciwszy okiem na zegarek wiedziałbyś od razu, czy mają dziś dyżur przy ołtarzu, czy raczej obawiają się spóźnić na ćwiczenia Jungdeutsches Volk (to dziecięca przybudówka w ramach Hitler Jugend). Jeśliby się spóźnili, instruktor da któregoś za przykład negatywny, znęcając się nad słowiańskim nazwiskiem. Bardzo by chcieli tego uniknąć.

Ale do rzeczy — jesteśmy wciąż na skrzyżowaniu, nie gdzie indziej.

Ku północy wiedzie krótka Turner Weg, przy której po jednej stronie stoi budynek dawnego Vereinshausu, czyli Katolickiego Domu Związkowego i ochronka dla dzieci prowadzona przez boromeuszki, a po drugiej szkoła realna z osobno stojącą salą gimnastyczną. Ten Dom Związkowy, gdzie znalazły pomieszczenie wspólnoty parafialne, został kiedyś wybudowany jako jeden z elementów wielkiego kompleksu zabudowań kościelnych, na który prócz kościoła i plebanii z budynkami gospodarczymi składa się też szpital i klasztorek boromeuszek. Został Vereinshaus przez kościół sprzedany na początku wieku i służy teraz głównie jako elegancka restauracja, ale do dziś chodzi się tam na filmy i na przedstawienia teatralne; tam też organizowane są potańcówki. Nic dziwnego, że w miejscu tym, u podnóża schodów na dziedziniec kościelny, często widać tłum młodzieży, oczekującej na to czy na tamto. Tłoczno tu bywa jak w ulu. Za szkołą realną znajduje się Ratusz, o jego losach już tu wspomniano, zwany przez mieszkańców „nowym ratuszem”, choć postawiono go już w 1903 roku, ale to dla odróżnienia od stojącego w jego sąsiedztwie „starego ratusza”, który został wtedy przekazany Policji i jest teraz siedzibą komisariatu. Zresztą i ten „nowy” to teraz siedziba straży pożarnej. Ostatnim urzędującym w Ratuszu naczelnikiem gminy Zaborze był pan dr Franz Killing, do ostatka zwolennik naszej katolickiej partii „Centrum”. Po połączeniu Zaborza z Hindenburgiem dalej działał, ale już jako radny miejski. Kiedy w nowych czasach zaprowadzono jedynowładztwo narodowosocjalistyczne, Max Fillusch zatrudnił go w magistracie, żeby zajmował się sprawami personalnymi. Tłumaczono to sobie w ten sposób, że „przy Filluschu da się żyć”; bardziej jednak do przekonania trafiało wyjaśnienie, że z braku osobistych przymiotów intelektu, musi nadburmistrz otaczać się fachowcami. Ta nominacja byłego zwolennika „politycznego katolicyzmu” do dziś boli tutejszą organizację partyjną NSDAP. Trzeba przy tym dodać, że pan doktor Killing jest członkiem naszej Rady Parafialnej.

Turner Weg kończy się szybko, natrafiając na przeszkodę w postaci ogrodzenia zakładu ogrodniczego pana Moritza Trenczka i skręcając w związku z tym w prawo ku bocznej bramie cmentarza parafialnego, gdzie zresztą pan Trenczek też urzęduje — jako grabarz.

Jedźmy dalej. Przy chodniku, na wysokości prezbiterium kościoła, stoi pomnik zbudowany z siedmiu fragmentów muru, w taki sposób, że trzy centralnie położone tworzą miejsce upamiętnienia. W środku płaskorzeźba odlewana, na której bogini Nike pochyla się nad nagim niemieckim bohaterem w hełmie; tablica na murze z lewej informuje, że pomnik wystawiło społeczeństwo Zaborza dla bohaterów, którzy w wojnie światowej i w walkach granicznych z polskimi powstańcami oddali swe życie „za niemiecką Ojczyznę”; tablica na murze po prawej zawiera sentencję mądrościową. Z okien tramwaju nie dojrzysz, ale powtórzy ci z pamięci ten, który wie, bo widział z bliska: „Kto żyje w sercach swych bliskich, nie umarł. Jest tylko daleko. Martwym jest tylko ten, kto został zapomniany. Wierne wypełnienie obowiązku powinno zawsze być nam przykładem”. Pozostałe cztery fragmentu muru, nieznacznie niższe, po dwa po każdej stronie, stoją tam dla ozdoby, jak skrzydła ołtarza, nic już na nich nie ma. Jeszcze dalej, ale też po lewej, za budynkiem plebanii, zwanej u nas też probostwem, a często też farą, stoi wysoki szpital i zabudowania klasztoru boromeuszek, za nimi budynek dawnej gminnej Szkoły Gospodarstwa Domowego.

Po prawej urząd pocztowy, do którego wiedzie mały mostek przerzucony ponad rowem. Na tle nieba nad pocztą ujrzysz kominy i szyby zjazdowe ogromnego, ziejącego smoczymi dymami, największego z tutejszych zakładów — kopalni „Königin Luise — Ostfeld”. Kopalnia nie przylega do głównej ulicy. Zobaczysz ją w każdym razie nieco w głębi, za krzewami i niższymi zabudowaniami ulicy Paralelnej, biegnącej na tyłach poczty, albo w prześwicie Brojastrasse, która ma zaraz tam swe ujście do Drogi Kronprinza. Kopalniana brama główna znajduje się bowiem przy Brojastrasse (już o niej mówiliśmy, można nią dojechać do kopalni też od jej drugiej strony). Tam też, w sąsiedztwie kopalni, pozwoli się dojrzeć wieża kościoła ewangelickiego, też już o nim przy tej samej okazji mówiliśmy. Obie kopalnie Zaborza należą teraz do koncernu Preussag, przez co mówi się też o jednej kopalni, posiadającej dwa pola wydobywcze. Ale pomiędzy oboma zakładami rozciąga się zabudowana przestrzeń miejska, co najmniej dwukilometrowa, jeśli nie trzykilometrowa. Zresztą o kopalniach naszych nie będę tu wiele rozprawiał. Niejeden już to uczynił i niejeden uczyni, a co jeden to mądrzejszy.

Trzymamy się Drogi Kronprinza.

Z lewej, trochę przysłonięte ogródkami działkowymi, tereny sportowe, noszące dawniej imię prezydenta Eberta, a obecnie kojarzone przede wszystkim z klubem sportowym Borussia Zaborze, czy też po zmianie nazwy S. C. Preussen 1910 Hindenburg, jak tam kto woli, bo kibice mają swoje przyzwyczajenia, niechętnie zmieniane. To tutejsza duma. Mistrzostwo Górnego Śląska w piłce nożnej już jest, jakżeby inaczej. Sekcji sportowych chyba kilkanaście, a sekcji juniorów jeszcze więcej.

Dalej, po tej samej stronie ulicy, tętniący życiem plac targowy, jakże potrzebny przy tych wszystkich brakach towarowych, a już w chwilę potem drewniana przysadzista bryła kościoła św. Jadwigi Śląskiej. Nie jest to bynajmniej drewniana architektura średniowieczna, ale całkiem współczesna. Kościół stoi od 1929, jeszcze więc pachnie nowością. Zdecydowano się na drewno, gdyż szkody górnicze dały się już w okolicy wystarczająco we znaki, by zaprzeczać ich istnieniu. Drewno nie będzie tak podatne na te niszczące wpływy eksploatacji podziemnej. Tak argumentowano u kardynała (wtedy jeszcze tylko arcybiskupa) Bertrama w Breslau, a tenże uznał to za wystarczający powód do użycia drewna jako budulca. I dobrze — najpiękniejszy kościół na Śląsku znajduje się teraz w Zaborzu. Tu, od kościoła licząc, rozciąga się w kierunku Rudy i dawnej granicy z Polską część Zaborza zwana Porembą. Ma Poremba swój własny dworzec kolejowy, który zobaczymy z prawej. Za ostatnimi zabudowaniami mieszkalnymi Poremby, znajduje się budynek, w którym jeszcze przed dwoma laty mieścił się Urząd Celny. Po sąsiedzku widać też budynek polskiego odpowiednika, położonego już w granicach Rudy. Nie uwierzycie, ale posterunki graniczne były do niedawna także w kopalnianych sztolniach, bo i te zostały po podziale Śląska przepołowione i przemytnicy wykorzystywali je w swym procederze.

Pamiętacie pewnie z lekcji łaciny ów słynny początek z Juliusza Cezara, któryśmy przerabiali za lepszych czasów jako lekturę? Gallia est omnis divisa in partes tres. Tak i Zaborze dzieli się na części, nawet o jedną więcej niż Galia: wspomniane już Kolonia A (czyli centrum Zaborza) i Poremba, górnicza Kolonia B wzdłuż Brojastrasse (Kunzendorfer Strasse), zwana też „Czternaste”, liczona jako jedno z bardziej elegancką Kolonią Luizy wzdłuż Luisen Strasse (dawniej należały do Zaborza też kolonie C i D, znacznie oddalone, ale je odłączono zaraz na początku wieku). Ku północy, za cmentarzem parafialnym jeszcze Zaborze–Wieś, postrema autem non minimus, bo to przecież kolebka Zaborza, gdzie znajdziesz i pola, łąki, i gospodarstwa rolne z hodowlą zwierząt rzeźnych i domowych. Tamtejsi woźnice rozwożą fumankami węgiel do prywatnych odbiorców i zaopatrują kopalnię. Tam mieszkał i miał swój sklep masarski Franz Przygoda, nim przeprowadził się na Brojastrasse i zmienił nazwisko na Preisner. W Zaborzu–Wsi spotkasz więcej polskich nazwisk niż gdzie indziej. Tam też, na Dondergasse, stoi dom rodziny Klaków. Pan Alfons Klaka przebywa obecnie w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.

Czyśmy w przejażdżce naszej o czymś zapomnieli? Owszem. Czego jednak oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Przy samym wjeździe do Zaborza, na końcu Kattowitzer Strasse, niewidoczna od Drogi Kronprinza, znajduje się Koksownia „Skalley”, zajmując rozległy obszar miasta, a za zabudowaniami Kolonii A, przy Steinhoffstrasse, też niewidoczna z drogi Kronprinza położona jest Koksownia „Poremba” (a przecież wcale nie w Porembie), nieczynna już od 1930, ale przejęta teraz przez kopalnię (Ostfeld) i bynajmniej nie zdemontowana. Zabudowania jej służą więc nadal i dokładają się do przemysłowego krajobrazu miasta. Już przy samym początku, gdy tramwaj opuszczał śródmieście Hindenburga, mogłem ci powiedzieć, że wzdłuż całej naszej trasy przebiega pod ziemią Główna Kluczowa Sztolnia Dziedziczna, która ciągnie się od Hindenburga aż do Königshütte. Miała w zamyśle pomysłodawcy (hrabiego Redena) odwadniać dwie państwowe kopalnie i kilka prywatnych, ale te szybko zeszły poniżej jej poziomu. Używano jej (i wciąż się używa) do transportu węgla czółnami. U jej wylotu znajduje się Kanał Sztolniowy idący do rzeki Klodnitz. Nie było to z mojej strony przeoczenie. Czy gdybym ci powiedział wcześniej, że pod ziemią, tuż, tuż, towarzyszą nam przepływające łodzie, czy potrafiłbyś dalej skupiać uwagę, na tym co ci pokazałem? Ja kiedyś nie potrafiłem, więc ci tego oszczędzam. Przepraszam, jeśli trzeba przeprosić.

Nie wymieniajmy już aptek, restauracji i gorzelni, tym bardziej fryzjerów, krawców i szewców, których znaleźć tu można bez liku. Bo chyba i to, cośmy wymienili, wystarczająco uzmysławia, że jest Zaborze miastem samowystarczalnym i jednym z największych w Rzeszy miast przemysłowych. W tym charakterze weszło do encyklopedii i leksykonów. Co charakterystyczne, niewielu w Zaborzu znajdziesz Żydów. Po wydarzeniach Nocy Kryształowej i przymusowej aryzacji przemysłu zostali zupełnie nieliczni. Nigdy nie było tu ich zresztą tylu ilu w Hindenburgu, gdzie spalono synagogę i podjęto różnego rodzaju antyżydowskie akcje. Może stu, nawet mniej. Ale i tu niektórzy z nich, nie tylko pan Wohlheim, byli wcześniej właścicielami dużych i średnich zakładów przemysłowych.

Bo Zaborze — to przemysł.

Takie ważne było to nasze Zaborze.

A jednak od 1927 roku stanowi już tylko kolejną dzielnicę Hindenburga, a od 1936 pod nową urzędową nazwą Hindenburg–Ost wtopione jest w organizm wielkiego miasta. Władze wielkiego Hindenburga, połknąwszy — że się tak wyrażę — ze smakiem trzydzieści tysięcy zaborzan, z satysfakcją przyjęły wpisanie tak poszerzonej metropolii na listę miast stutysięcznych (do czego przyczyniło się, nie ukrywamy, także jednoczesne połknięcie Biskupitz i Matthiasdorf). A wraz z mieszkańcami przejęty został, przynajmniej w sensie geograficznym, zaborski przemysł. Zaborze zniknęło w ten sposób z map Śląska, Europy i świata. Zwłaszczo owo „z map świata” nas martwi. Ratusz, na którym na przystanku Luisen Strasse zatrzymaliśmy na chwilę wzrok, został przekazany we władanie naszej straży pożarnej.

Gdyby nie to, że siedzi teraz w Buchenwaldzie, pan Alfons Klaka udowodniłby ci chętnie, że jeszcze Zaborze nie zginęło. Wśród różnych polskich skarbów miał w domu wielotomową encyklopedię polską, która wyszła w roku połączenia — 1927. Jeśli jej Gestapo nie zabrało w czasie rewizji, to pewnie nadal tam jest. Pokazywał mi kiedyś to miejsce, w którym stoi tam, czarno na białym: „Zaborze, gmina wiejska na niemieckim Górnym Śląsku, 2 kilometry na południowy wschód od Zabrza z 29.208 mieszkańców, wcielona w 1927 do Zabrza”.

II. Radca duchowny Bennek chodzi zatroskany

Radca duchowny ksiądz Josef Bennek był człowiekiem wiekowym lub też — w innym, łaskawszym nieco ujęciu — był w słusznym wieku. Mówiono o nim, nie bez przyczyny, że jest człowiekiem starej daty. Proboszcz parafii św. Franciszka w Zaborzu O/S, zwany u nas potocznie farorzem, ma obecnie dokładnie 70 lat, a tego wieku nie dożywają u nas wszyscy, i to niezależnie od toczącej się wojny. Czyż nie jest napisane: „Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt, lub — gdy jesteśmy mocni — osiemdziesiąt…”? (Ps 90, 10a). Wydaje się, że należy do tych mocnych, chociaż kto wie. Przeżył czasów wiele, a takich zabiera Pan wcześnie. Ale choćby i tego miał zaraz zabrać, to przecież te 70 lat robi jednak wrażenie. Jak u owego ojca rodziny, o którym rzecze Pismo, że „ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare” (Mt 13, 52b), tak i w dotychczasowym żywocie farorza Bennka zbiegała się zamierzchła cesarska przeszłość, bolesne sprawy lat 1919–1921, z całkiem świeżymi trudnościami jedynowładztwa narodowosocjalistycznego. Bieżący rok 1941 też pewnie dołoży swój krzyż do już niesionych. Gdyby radca przeczytał te tutaj słowa o sobie, poprosiłby mnie z pewnością, bym słów Pisma nie urywał w połowie dla doraźnego efektu literackiego. Trzeba je dopowiedzieć do końca, bo i korzyść dla duszy czytelniczej będzie stąd większa. Przecież tam coś było dalej: „Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt, lub — gdy jesteśmy mocni — osiemdziesiąt; a większość z nich to trud i marność: bo szybko mijają, my zaś odlatujemy” (Ps 90, 10). Na ten trud i na tę marność kazałby mi położyć nacisk, na to przemijanie i odlot.

Urodzony w Ratibor w miesiącu zwycięskiej wojny prusko–francuskiej, w dniu, w którym Rzym stał się stolicą zjednoczonych Włoch, seminarium w Breslau ukończył w 1897 roku. Tak! Nim jeszcze zakończył się miniony wiek XIX, był już nasz obecny proboszcz kapłanem! Kościół na Śląsku wyszedł już był cało z ucisków Kulturkampfu, wyprowadzony bezpiecznie ręką księcia–kardynała Georga von Koppa. Wyświęcony przez tegoż samego księcia–kardynała, trafił po niedługim czasie — żeby już być ścisłym to w 1901 roku — do naszej parafii jako wikary przy ówczesnym proboszczu Teofilu Schönaichu, tym samym, który zbudował nasz kościół w roku 1885, przez co wszedł do owego „skarbca”, z którego teraz czerpiemy. Pierwszego proboszcza, kuratusa Johannesa Fiegela, który przyszedł na gotowe i był u nas tylko dwa lata, nikt już chyba nie pamięta, bo też nie znalazł się ani jeden, który by mógł mi o nim opowiedzieć. Dziwna jest czasem powszechna świadomość, a raczej nieświadomość: wszyscy pytani przeze mnie o „pierwszego farorza” zgodnie wymienili Schönaicha.

Kiedy Schönaich odszedł na emeryturę, wówczas książę–kardynał (który dochodził już swych ostatnich miesięcy życia) mianował księdza Bennka proboszczem w Zaborzu. Było to jeszcze przed Wielką Wojną, w roku 1913. Nie wszystko odbywało się wtedy tak jak teraz, przez co jednak widać jak czasy się zmieniają. Któżby teraz upatrywał głównego wroga w modernizmie? Ale wówczas proboszczowie musieli składać przysięgę antymodernistyczną, a także przysięgę na wierność jego cesarskiej mości Wilhelmowi II. Dziś zagrożenia modernistyczne przykryte zostały nowymi, nie mniej niebezpiecznymi, cesarz Wilhelm rąbie drewno na wygnaniu w Holandii (i nic nie wskazuje, by Führer, niegdyś jego dzielny kapral, miał przywrócić go do łask, a tym bardziej na tron) — a Kościół rzymskokatolicki stoi jak stał i bramy piekielne go nie przemogły. Żeby jednak nie kusić licha, nie chwalmy dnia przed zachodem.

Jest powszechnie wiadomym, że każdy nowy proboszcz rozpoczyna swą posługę od pewnych spektakularnych poczynań o charakterze materialnym, które na samym starcie przydadzą mu miano „dobrego gospodarza”. Zawsze znajdą się tacy, którzy wypowiedzą ową niemal już sakramentalną formułkę: dobry gospodarz. Owszem, nie zaniedbał też tego ksiądz Bennek, żądając od razu, by miejscowy Urząd Górniczy wziął odpowiedzialność za szkody górnicze, które dokonały widocznych pęknięć w bryle kościelnej, i żeby środkami Urzędu została wykonana naprawa. Nietrudno zresztą jest u nas dowieść winy kopalni. Nie znaczy to, że uda się ich nakłonić do pracy remontowej. Wówczas bez szemrania, jakby wychodząc naprzeciw potrzebie sukcesu nowego proboszcza, dokonali naprawy, a farorz okazał się kolejnym „dobrym gospodarzem” i już trzymał ten poziom. Później jeszcze kazał tak przebudować stajnię plebanijną, by znalazło się miejsce na ulokowanie salki katechetycznej, biblioteki i magazynu Caritasu, gdzie urzęduje pani Hedwig Birnbach, etatowa pracownica charytatywna i zarazem nasza bibliotekarka. Na probostwie wydzielił swej siostrze (imieniem Elisabeth) osobne pomieszczenie na urządzenie ciemni fotograficznej. Widział to kto, by siostra farorza, która mu matkuje i jest zarazem gospodynią plebanijną, miała takie niekobiece zainteresowania? Obsługiwała wszystkie uroczystości parafialne, paradując ze swym aparatem o obiektywie z wysuwaną harmonijką, a potem czyniąc cuda w pomieszczeniu o czerwonym świetle, do którego „niech nikt nie śmie wejść”. Ale i to nawet zbladło wszystko, gdy na obrzeżach rozległej parafii wybudował dwie nowe lokalie, dziś już kuracje: kościół św. Jadwigi Śląskiej i kościół św. Antoniego Padewskiego. Wszystko to już pod nowymi rządami kolejnego arcypasterza diecezji wrocławskiej, księcia–kardynała Adolfa Bertrama. Nie dziw więc, że proboszcz z Zaborza jest dziś radcą duchownym i dziekanem honorowym.

Kardynał Bertram nie uważał radcy duchownego za osobę starą. Jednak świadomy sytuacji, które niosą ze sobą wojny (obaj pamiętali Wielką Wojnę 1914–1918), pewien był, że zasoby materiałowe i ludzkie kiedyś tam wyczerpią się, a wówczas nieubłagane prawo zażąda ofiar także od Kościoła, rekwirując paramenty liturgiczne, kandelabry, dzwony, a także mobilizując na front coraz to kolejnych wikarych. Ta ostatnia okoliczność wydawała się kardynałowi szczególnie groźna. W takim wypadku sprawy duszpasterskie w dwudziestotysięcznej parafii poważnie by ucierpiały. Trzeba ratować dusze sobie powierzone. Cóż tam dzwony! „Daj mi dusze, zabierz resztę” — prosił Jan Bosco i wiedział, że dobrze prosi. W nieformalnej rozmowie uprzedził Kardynał proboszcza Bennka, że nie wolno dopuścić do sytuacji, iż pozostanie mu na przykład jeden tylko wikary, albo nie daj Boże, nawet ten jeden nie zostanie. Może się zdarzyć więc, że trzeba będzie zakamuflować jakiegoś młodego wikarego pod nazwą „wikariusz–administrator”, co jest zarazem wykazaniem wobec władz, że istnieje w parafii „etat konieczny”. Władze zwykle respektują taką sytuację, gdy ustępujący proboszcz rzeczywiście ma swoje lata, przez co zastępstwo nie budzi podejrzeń.

— Gdybym dał młodego do parafii, gdzie są inni młodzi wikarzy, władze nie zgodzą się na odroczenie służby wojskowej. W twojej parafii, drogi Josefie, wyda im się to słuszne i jakoś to przeboleją. Oczywiście uprzedziłbym wówczas takiego wikariusza–administratora, co jest prawdziwą przyczyną jego nominacji i twojej dymisji. Nadal więc będziesz miał głos decydujący, a gdy sprawy się unormują, zapewne powrócimy do tematu. Tylko trzymaj się do tego czasu zdrowo.

Taka okoliczność dotychczas nie zaistniała.

Trudności wszakże nie brakowało i tym razem miały już charakter spraw gardłowych. A wydawało się, że po Wielkiej Wojnie i po polskich powstaniach z lat 1919–1921 (z okien plebanii po stronie południowej widać było pomnik upamiętniający poległych wtedy niemieckich bohaterów z Zaborza) — że po ustaniu tamtych wydarzeń wszystko już będzie łatwe do przezwyciężenia. Nikt nie przewidywał nadejścia tych spraw bez precedensu, z którymi mamy do czynienia obecnie. Przerażenie już brało. Rok 1941 rozpoczął się od śmierci księdza proboszcza Antona Korczoka z Sosnitzy, śmierci jakże tajemniczej, jako że nastąpiła w przeddzień (dosłownie w przeddzień) nakazanego przez sąd uwolnienia z obozu koncentracyjnego w Dachau. Korczok był tutaj, u św. Franciszka, wikarym, stąd został powołany w 1929 roku na urząd proboszcza do Sosnitzy. Ksiądz Bennek wciąż pamiętał pogruchiwanie jego gołębi w ogrodzie, jego śmiejące się oczy, jego żarty i figle, które płatał konfratrom–wikarym. Bratanek Korczoka, ksiądz Franz Korczok, który był świadkiem kremacji, opowiadał po pogrzebie (a nakazano go pochować w rodzinnym Ratibor–Altendorfie), że miał stryj w potylicy ranę wlotową po kuli. Nie było wtedy na pogrzebie ks. Carla Ulitzki, prawowitego gospodarza tamtego miejsca, na którego nałożona była przez władze cywilne kara wysiedlenia poza granice diecezji. Był Korczok w swej młodości parafianinem Ulitzki, to tenże posłał go do seminarium. Ksiądz Bennek pamiętał, że na jubileuszu 25–lecia kapłaństwa Korczoka Ulitzka wygłosił kazanie, tak samo jak w dniu prymicji! W tydzień po tamtym jubileuszu wybito Ulitzce szyby na probostwie, a wkrótce potem nakazano opuścić granice diecezji. Przypomniał się tu Ulitzka (o którym władze mówiły, że reprezentuje „polityczny katolicyzm”), bowiem w kłopoty wpadł ostatnio kuratus z Poremby, Paul Janik, który też był kiedyś wikarym u Ulitzki w Altendorfie (wolał Janik nazywać tę parafię po polsku: Starą Wsią, a Ratibor był w jego ustach Raciborzem).

Miał tu w czasie Wielkiej Wojny ksiądz Bennek wikarego — Emila Schramka, wielce utalentowanego. Sama bystrość, lotność, łatwość uczenia się, wysławiania się, kojarzenia faktów, zestawiania ich w nowe konfiguracje, o których nawet byś nie pomyślał — serce proboszcza się radowało, gdy słuchał wikarego, a jeszcze bardziej, gdy pod pozorem poznania opinii pytał tak naprawdę o dobrą radę. Jakże poczuł się rozczarowany, dowiedziawszy się, że po plebiscycie i ostatnim polskim powstaniu optował Schramek, podobno zdecydowanie, za Polską i tam pozostał. Owszem, zrobił karierę naukową, poznali się Polacy na nim. Czuł Bennek, że wraz z taką, a nie inną decyzją Schramka poniósł Kościół niemiecki niepowetowaną stratę.

— Tak między nami mówiąc — pocieszał go kardynał Bertram — jestem tego samego zdania co ty, drogi księże. Ale nie zapomnij, że nasz Kościół nie jest niemiecki czy polski, lecz rzymskokatolicki. Bądź o Schramka spokojny; mam na myśli sumienie i duszę.

Od roku Schramek przebywa w Dachau, nie wiadomo nawet za co. Musiał tam spotkać się z Korczokiem. „Widzieli się chyba ze dwa razy na moich jubileuszach” — pamiętał Bennek. Obaj zresztą krajanie, z tego samego Heimatu, jak i on. Schramek zrodzony w Tworkau (Tworków), o dwa kroki od Altendorfu.

Zniknął też Alfons Klaka, aktywista polski, ale dobry parafianin, żeby nie powiedzieć najlepszy. Wydeptywał codziennie ścieżkę do kościoła („– Żeby nie zarosła trawą” — mawiał), zajmował zawsze to samo miejsce, pojedyncze, przyczepione do pierwszego filara po prawej (gdy patrzeć ku ołtarzowi), wyciągał sfatygowany, a więc dobrze używany jeszcze w poprzednim pokoleniu modlitewnik, i modlił się przed mszą, a potem „nabożnie uczestniczył”. Jego winą było, że aktywnie udzielał się w Związku Polaków w Niemczech. Kiedy w 1937 roku wygasła konwencja genewska o ochronie mniejszości narodowych, jego sytuacja uważana była za „nie do pozazdroszczenia”, choć nie od razu zaczęły się kłopoty. Jego synowie chodzili jeszcze przez jakiś czas do polskiego mniejszościowego liceum w Beuthen. Jest teraz w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, a pojedyncze miejsce przy filarze pozostaje puste. Jego siostra Hedwig (Jadwiga, jak chętniej się przedstawia) jest gospodynią u kuratusa Janika, w parafii swej świętej imienniczki. Miejscowe władze NSDAP są zdania, że jeśli chodzi o „propolskie zacietrzewienie”, to ta rodzina jest „niereformowalna”.

Dostała się księdzu Bennkowi do administrowania i duszpasterzowania bardzo specyficzna parafia. Specyficzna w skali Rzeszy, nie na Śląsku, gdzie niemal wszystkie takie, z takimi samymi narodowościowymi problemami. Podobno liczby nie kłamią. Mimo że przez cały czas trwania polskiego powstania Zaborze pozostawało w rękach polskich, to Rada Ambasadorów pozostawiła je przy Niemcach. Przemawiały za tym wyniki plebiscytu, w którym za Niemcami opowiedziało się osiem tysięcy mieszkańców, za Polską sześć tysięcy. Owszem, w Zaborzu–Wsi większość była za Polską, ale ta kolebka Zaborza to teraz akurat mała społeczność, jeśli porównać ją ze skupiskami robotniczymi i urzędniczymi w pozostałych częściach miasta. Lecz żywioł polski, liczący tu czterdzieści kilka procent, trzymał się mocno, a chroniony konwencją rozwijał się swobodnie przez lata. Po podziale nie wyjechało na polską stronę tak wielu jak można było oczekiwać. Klakowie pozostali. Wydawane tu były trzy polskie czasopisma. Że zamknięto socjalistyczny „Głos Pracy” — niewielka to strata dla uczciwych ludzi. Ale komu przeszkadzał „Przyjaciel Pieśni”?

W Zaborzu–Wsi mieszkała do plebiscytu i powstania bogobojna górnicza rodzina Weberów. Ci optowali za Polską i przenieśli się do Paulsdorfu, czyli po podziale — Pawłowa. Mieli dwóch synów — Emanuela i Emila. Obaj zostali księżmi. Liczył ksiądz Bennek szczególnie na Emanuela — że zostanie księdzem miejscowym, w diecezji Breslau, i że prymicje odbędą się w Zaborzu. Ku nadziei takiej skłaniał nie tylko oczywisty fakt, że został Emanuel wykształcony religijnie tu w parafii, przez miejscowych wikarych, ale przede wszystkim to, że po ukończeniu szkoły powszechnej, po epizodzie pracy górniczej, po chwalebnej służbie wojennej i demobilizacji wstąpił do Niższego Seminarium Duchownego Misjonarzy Świętej Rodziny w Bawarii i tam, na bezspornie niemieckiej ziemi, wśród kolegów–Niemców, dojrzewało jego powołanie kapłańskie. A jednak po przenosinach rodziny wybrał seminarium w Krakowie, i po święceniach w 1929 roku został inkardynowany do diecezji częstochowskiej. Jego młodszy brat, ks. Emil, został wykładowcą w seminarium w Pińsku, tam gdzie największe bagna, na szczęście nie o moralne bagna tu chodzi.

Nie żałował natomiast ksiądz Bennek, że także inny parafianin św. Franciszka, wyświęcony jeszcze w 1909 roku, ksiądz Emanuel Krzoska, też wybrał opcję polską i jest kapłanem diecezji katowickiej. Z utratą tego pogodził był się Bennek niejako na bieżąco, gdy tylko doniesiono mu, że tenże (wówczas wikary–rezydent u św. Franciszka) jest kapelanem polskich powstańców, a nawet zajmuje jakieś wojskowe stanowisko (podobno był kapitanem) w intendenturze batalionu zapasowego Kabicza. Jakże to jednak pogodzić z posłuszeństwem dekretowi kardynała Bertrama, zakazującemu księżom mieszać się do spraw plebiscytowych bez pozwolenia miejscowego proboszcza? Pytał to Krzoska swego proboszcza o pozwolenie? Z pewnością — myślał wtedy Bennek — zbierze tam tyle chwały wojennej, że nie będzie już się chciał z nią rozstawać. Takoż i się stało. Optował oczywiście Krzoska za Polską, a księdzu Bennkowi znów przyszło pocieszyć się myślą, że „nasz Kościół nie jest niemiecki czy polski, lecz rzymskokatolicki”.

Taka to była parafia. Teraz przygraniczna, z dwoma punktami celnymi — na granicy z Rudą i przy granicy z Pawłowem. Sprawy narodowościowe, językowe zawsze były istotne i tak czy inaczej wpływały na miejscowe stosunki. Z kwestią językową dawano sobie radę, szanując oba języki i nie wyróżniając żadnego. Kardynał Bertram zarządził, by księża posługujący na terenach dwujęzycznych, co głównie odnosiło się do Górnego Śląska, znali biegle oba języki. W tym celu utworzył zresztą w Breslau przy kurii arcybiskupiej kolegium Polonicum, gdzie seminarzyści lub księża przeznaczeni do pracy na wschodniej rubieży państwa mieli wprawiać się w języku polskim. Także listy pasterskie kardynała Bertrama wychodziły równocześnie w dwóch wersjach językowych, a ta polska na oznaczenie miasta Breslau jako miejsca wydania broszury używała polskiej nazwy „Wrocław”, nawet z tą niełacińską literą diakrytyczną w środku. Księża musieli umieć wygłosić kazanie po niemiecku i po polsku, a w każdej z takich parafii, których w diecezji było 240, odprawiane były msze takie i takie; podobnie było z nabożeństwami.

Póki konwencja genewska chroniła polską mniejszość, stosunkowo bezpiecznie było być Polakiem. Dziś doszły do tego działania władz narodowosocjalistycznych, wrogich polskiej mniejszości i jej językowi, rugowanemu teraz jawnie i bez dostatecznej przyczyny. Ostatnie zakazy, likwidujące msze w języku polskim i nabożeństwa, stąd się właśnie wzięły. Opór przeciągnął się na długie miesiące, ale teraz praktycznie ustał. W dekanacie Hindenburg do ostatka kontynuowali polskie msze już jedynie trzej kapłani, wśród nich Janik z Poremby.

Nie tak dawno władze zarządziły, że lekcje religii nie będą już mogły odbywać się w pomieszczeniach szkolnych. Na to Kościół zareagował protestem, ale jednocześnie — w przewidywaniu skutecznego uporu władz — zostały przystosowane różne pomieszczenia przyplebanijne. Lekcje religii nazywały się teraz „godzinami duszpasterskimi”, a i te chciały władze zaatakować, gdy pojawiły się pierwsze kolizje z godzinami zbiórek organizacji przymusowych (Hitler Jugend i Bund Deutsche Mödel). Dowiedział się ksiądz Bennek okrężną drogą, że w czasie tegorocznych wakacji — by uniknąć natychmiastowych protestów czy to „zdewociałych rodziców”, czy też „politycznego katolicyzmu” –zarządzona zostanie likwidacja modlitwy przed lekcjami, a ze ścian szkół znikną krzyże. Zgroza bierze! Kto weźmie odpowiedzialność za skutki tej polityki? Z tego typu problemami, gdy jeszcze niespecjalnie egzekwowano ich wykonanie, dawał sobie farorz radę także dzięki wybitnym członkom Rady Parafialnej, zawsze gotowym go usprawiedliwić wobec władz, a przynajmniej poręczyć słowem, by zyskać na czasie (a potem się zobaczy). Uważał ich za osobistych przyjaciół, ludzi bez skazy, wyznających prymat człowieczeństwa nad bezzasadnym, czy wręcz urągającym prawu Bożemu, przepisem. A to, przyznać trzeba, cecha u nas rzadka. Pan doktor Johannes Nathan był dyrektorem Szpitala św. Józefa, zaraz w sąsiedztwie plebanii; pan doktor Franz Killing to były burmistrz zaborski, a teraz radny miejski i pracownik magistratu; i wreszcie doktor Franz Montag, lekarz, wiele mogący dzięki znajomościom w kręgach partyjnych.

Ale doktor Montag, ów długoletni przyjaciel, już nie pomoże. Zapisał się do NSDAP, a niedawno mianowano go naczelnym lekarzem w Urzędzie do spraw Polityki Rasowej. Złożył też wobec urzędnika stanu cywilnego oświadczenie, że wypisuje się z Kościoła rzymskokatolickiego. Informacja o tym fakcie nadeszła z Urzędu obligatoryjnie pocztą do parafii, a po osobistym potwierdzeniu tego w kancelarii parafialnej przez Montaga (że też ludzie wstydu nie mają), przestał być członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa. Na nic tłumaczenia księdza proboszcza, zaklinania, odwoływanie się do przyjaźni, uświadamianie, że to grzech apostazji, grzech śmiertelny. Jeszcze wtedy rzeczywiście mówił do przyjaciela, który dopiero stoi na skraju przepaści, ale jeszcze w nią nie skoczył. Wszystko na nic, jak do ściany. Musiał poinformować doktora, że od tej chwili nie może tenże korzystać z posługi sakramentalnej, ani uczestniczyć we mszach i nabożeństwach wewnątrz świątyni i na innych miejscach kanonicznie ustanowionych. Gdyby jednak, zrozumiawszy wagę swego czynu, zechciał powrócić kiedyś na łono Kościoła, to on, radca duchowny Bennek, gotów jest mu to ułatwić. Tak skończyła się ta przyjaźń, którą wszakże należy tu odnotować, jako że nie była iluzją i w przeszłości przynosiła dobre owoce.

Zagrożenia narastały stopniowo, rozłożone przemyślnie na lata. Gdy NSDAP przejmowała pełnię władzy, eliminując komunistów i socjalistów, wydawało się to poza zainteresowaniem ludzi Kościoła, kierujących się w życiu raczej pobożnością niż ideami politycznymi. Oczywiście gdy podobny los spotkał katolicką partię „Centrum”, zrozumiano, że nie będzie już komu przedstawiać racji katolickich wobec jedynowładczej partii nazistowskiej. Jakże symptomatyczny był los prałata Ulitzki! Z końcem 1938 roku władze rozwiązały Katolicki Związek Akademików, który grupował zacnych obywateli posiadających wyższe wykształcenie, a który w Zaborzu liczył kiedyś 50 członków, a i w momencie rozwiązania było ich tam jeszcze dwudziestu pięciu. Tak, tak, proboszcz Bennek też należał, nie inaczej Janik. Na ostatniej sporządzonej liście rzucił się w oczy brak doktora Montaga. Nie chciał mieć już nic wspólnego z „politycznym katolicyzmem”. W styczniu 1939 roku rozwiązano Katolicki Związek Młodzieńców. Żaden z konfratrów nie dziwił się uczuciom Janika, wiedząc, że jest on dekanalnym opiekunem tego Związku.

Naciski władz, by zlikwidować polskie nabożeństwa, gdzie jeszcze w jakiejś reliktowej formie były praktykowane, uzasadniane też bywały za pomocą liczb, o których powiedzieliśmy, że nie kłamią. Owszem, w plebiscycie 6 tysięcy mieszkańców Zaborza zagłosowało za Polską. Ale od tego czasu minie wkrótce 20 lat, a to przecież szmat czasu. W maju 1939 roku odbył się spis powszechny. Ilu więc mieszkańców Hindenburga–Ost zadeklarowało w spisie narodowość polską? No, ilu? Tu towarzysz partyjny z lubością wymienił liczbę: 202 (dwustu dwóch).

Było aż nadto oczywiste, że coś tu nie tak. Czyżby jednak liczby kłamały?

Radca duchowny Bennek nie miał wątpliwości, że rządy, które nastały, opierają się na zastraszeniu ludności. Będąc Niemcem, zapewne przeoczył wiele sygnałów ostrzegawczych, lecz nie umknął mu ani jeden z tych, które uderzały w Kościół. W Hindenburgu trzech proboszczów nadal uparcie kontynuowało polskie nabożeństwa, wykazując, że sprawa ta leży całkowicie w kompetencji Kościoła, a w najmniejszym stopniu nie leży w kompetencji władz świeckich. Niby racja, tylko że ta racja nie bierze pod uwagę uwarunkowań. A nie chodzi tu przecież o jakieś złożenie ofiary pogańskiemu bożkowi.

W czerwcu 1939 roku kardynał Bertram rozesłał proboszczom list, w którym ostrzegł upierających się księży, że od tej chwili dalsze odprawianie mszy w języku polskim skutkować będzie kanonicznie karą suspensy. Jednocześnie uspokoił ich co do meritum i słuszności, dodając, że gdy „w przyszłości znowu zapanuje wolność w życiu religijnym i domowym”, wówczas zostaną przywrócone dotychczasowe praktyki.

Nolens volens, nie dyskutując i nie szemrząc przeciw zwierzchności, ostatni dwaj „polscy księża”, jak ich tu nazywali wierni, poddali się woli Kardynała, ufając, że na ów „powrót do dotychczasowych praktyk” nie trzeba będzie długo czekać. Ksiądz Madeja z kościoła w Matthiasdorf zdecydował się na ucieczkę z terytorium III Rzeszy i przeszedł na polską stronę, gdzie podobno otrzymał nową inkardynację.

Miał kardynał Bertram nadzieję, że takie postawienie sprawy uśmierzy gniew władz, które co rusz zgłaszały się doń z pretensjami i zarzutami, szafując wciąż tymi samymi nazwiskami. Dałby Bóg, aby toczone już przez Gestapo śledztwa, też mogły być teraz umorzone i pozostawione bez dalszego biegu. Ale w urzędach Tajnej Policji Politycznej wszystko jest tajne, żadne odpisy akt nie są dostarczane.

— Myślę, że teraz już Bóg zainterweniuje. Tak czy inaczej. Będę posłuszny arcybiskupowi. Ale może dane mi będzie raczej pójść drogą Chrystusową — powiedział ksiądz Janik, dowiedziawszy się o groźbie suspensy. A napotkawszy nierozumiejące spojrzenie rozmówcy, doprecyzował. — Drogą krzyżową.

Nie sądził ksiądz radca Bennek, by sprawy mogły zajść aż tak daleko. Ale chwali się Janikowi taka determinacja.

Codzienny kierat pracy duszpasterskiej i administracyjnej obracał się bez przestanku, w czym udział mieli też czterej wikarzy, właściwie trzej i jeden rezydent (ksiądz doktor Bruno Seidel był rezydentem w parafii od 1910 roku, posługując jako kapelan w szkole realnej na Gimnasial Strasse i w Szpitalu św. Józefa). Wychodził informacyjny „Pfarrblatt” i doroczny „St. Franziskus Kalendar”.

Pojawiały się też sprawy nie przewidziane zawczasu, a przecież ważne, mimo szczególnej swej materii. Wiosną tego roku, na części cmentarza, która obniżyła się w ciągu ostatnich miesięcy na skutek szkód górniczych, pojawiła się woda. Nie o kałużę tu przecież chodzi! Woda była na metr głęboka i przykrywała wiele grobów. Zobaczywszy to, pan Trenczek bezradnie rozłożył ręce i powiedział, że nie jest to robota dla jednego człowieka. A już na pewno nie dla grabarza czy ogrodnika. Zresztą nie o liczbę ludzi tu chodzi, bo z tym to zawsze najmniejszy kłopot, wystarczy wezwać z ambony. Ale tu trzeba maszyny, spychacza, kto wie czy nie koparki. Potrzebna pompa i wóz–cysterna, bo nie da się tego tak po prostu przepompować w jakieś sąsiedztwo. A że to cmentarz, to pewnie urząd sanitarny się wtrąci, nie wiadomo co powiedzą. Ci rzadko bywają sojusznikami. Władze miejskie ze swej strony odmówiły wydania zezwolenia na naprawę cmentarza, nie uznając jej za obecnie konieczną. Stąd i kopalnia odmówiła natychmiastowej interwencji remontowej, oddalając sprawę na lepsze czasy.

Do parafii zaczęły trafiać urny z prochami osób zmarłych w obozach — na zapalenie płuc lub na skutek zatrzymanego krążenia, i urny z prochami poległych w walkach. Kościół nie uznawał praktyki palenia ciał za praktykę chrześcijańską, dopuszczając jedynie pochówek zwłok w ziemi. Na czas sytuacji wojennych kardynał Bertram wydał dla takich przypadków nadzwyczajne zezwolenie. Pogrzeby z urną odbywać się także miały według zwykłych reguł liturgii katolickiej. Wskazane byłoby uprzednie włożenie urny do trumny. Zezwolenie takie nie oznaczało bynajmniej aprobaty dla instytucji krematoriów.

III. Dostojny Teofilu…

„Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które dokonały się u nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa. Postanowiłem więc i ja zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil i opisać ci po kolei, dostojny Teofilu, abyś się mógł przekonać o całkowitej pewności nauk, których ci udzielono” (Łk 1, 1–4). Mój Boże, żebym tak mógł powiedzieć, iż to co tu piszę, to rzeczy pewne! Łatwo przecież pisze się o sprawach, które poznało się naocznie albo o których wyrokuje się zgodnie z sumieniem. Kogóż zapytam o sprawy zakryte, utajnione, a choćby przeoczone? Gdy w jakiejś chwili jestem bowiem tu, a nie gdzie indziej, to owo „gdzie indziej” jakby dla mnie nie istniało, lecz nie przestaje być przez to (przez moją tam nieobecność) czyimś życiem i czyjąś historią. Pewnie, że nie wszystkich będę pytał. Zapytałbym raczej niewielu, ale ci, którzy by mi na pewno odpowiedzieli, nie są już dla mnie dostępni. Pan Klaka siedzi w Buchenwaldzie, plebania św. Jadwigi obserwowana jest bez przerwy przez szpicli, ksiądz Madeja uciekł jeszcze przed wojną i nie wiem co się z nim dzieje, ksiądz Teofil Schönaich umarł w 1921 roku i nie zmartwychwstanie przed dniem ostatecznym. Ja go osobiście nie znałem, ale żyje on jakoś w mojej pamięci (tę formę trwania, gdyśmy o tym mówili, proboszcz Bennek nazwał „pamięcią historyczną”.

Kiedyśmy jechali tramwajem i zapoznawałem cię z topografią Zaborza, rzuciło ci się pewnie w oczy, że dachówki na dachach naszych domów są przyczernione, jeśli nie całkiem czarne, i nie radują tu oczu samym swym kolorem, jak to jest na Dolnym Śląsku, gdzie wesoły odblask słońca na pomarańczowych dachach zdolny jest wydobyć cię ze smutku i czarnowidztwa. Jeśli chodzi o niebo zasnute dymami, to więcej o nim mówią gdzie indziej niż u nas. Dymy są, bo muszą być, wierni towarzysze przemysłu. Snują się wysoko szarymi lub białymi smugami, kładą się poziomo zaraz za wylotem kominów (gdy wiatr) albo strzelają w górę jak dym ze stosu Abla. Da się z tego wywróżyć pogodę. Wysokie kominy rozpraszają dym na dużych wysokościach, żeby rozszedł się daleko, rozrzedzony, niegroźny dla zdrowia (doktor Nathan sprzeciwia się temu tu argumentowi, dowodząc, że „ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”). Tak jest wszędzie gdzie wydobywają węgiel i gdzie palą nim w paleniskach wielkich zakładów. Myślisz, że w Westfalii inaczej, albo w Waldenburgu, albo w Karwinie? Wszyscyśmy tu z węgla, urobieni po pachy. Jeśli nie kopalnia, to koksownia lub brykietownia, a i elektrownia też przecież na węgiel, co chyba oczywiste. A ci, co w tych dymach i pyłach pracują, muszą po pracy przepłukać gardło. Stąd też te gorzelnie i browary, stąd tyle tu gospód i szynków, zwanych teraz restauracjami.

Nie od razu tak było, w każdym razie nie za czasów czeskich czy habsburskich, kiedy to jedynym bogactwem ubogiej naszej wioski było jedynie drewno dębowe i bukowe obficie rosnące w gęstym borze oddzielającym nas od świata. Z owej okoliczności wzięła się zresztą nazwa naszego miasta: Zaborze, co po polsku oznacza miejsce położone za borem, coś jak u Szwajcarów Unterwalden czy Obwalden albo Nidwalden, teraz też utrwalone jako nazwy kantonów i półkantonów. A i nazwa Poremba też wiele mówi po polsku: miejsce w lesie, gdzie wycięto drzewa. Wiemy już, że nie tylko wycięto, ale i wykarczowano teren, i obsiano, i zamieszkano.

Węgiel to po łacinie carbon. Zaraz na początku rządów pruskich, a było to w połowie wieku XVIII, gdy Austria przegrawszy wojnę oddała bez mała cały Śląsk, uczyniony zaraz ład kancelaryjny zaobfitował dokumentami, w których przy polskich nazwiskach z Poremby zapisano nazwę wykonywanej profesji: carbonarius. Te buki i dęby wycinano tam nie przypadkiem. Carbonarius to węglarz. Stały tam bowiem mielerze, w których wypalano węgiel drzewny dla rudzkiej kuźnicy żelaza. Stąd i Poremba. Wtedy zresztą nawet większe huty pracowały na węgiel drzewny, stawiane przy rzece, by młyńskie koło mogło napędzić miechy. Że Poremba też ważna, nie będziesz wątpił, gdy dowiesz się, że to tam mieszkała Johanka Gryczik (Gryzik, Gryszczyk — i tę bowiem zapisywano w urzędach, jak który dosłyszał), którą Karol Godula, wcale zresztą nie żaden krewny, obdarzył — ot, z fantazji — w spadku milionami swej fortuny utoczonej z cynku. Jeśliś o niej nie słyszał, to niemożliwe jest, byś nie słyszał o hrabinie Johannie Gryczik von Schomberg–Godula von Schaffgotsch. Wyszła bowiem za Schaffgotscha, a kto zacz chyba mówić nie muszę.

Zanim odkryto u nas węgiel, co nastąpiło w końcu XVIII wieku, Zaborze było wsią liczącą stu pięćdziesięciu kmieci, a Poremba tylko kolonią.

Po plebiscycie, gdy stało się Zaborze miastem przygranicznym, owe podziały narodowościowe i językowe jawiły się już obcym jako bardziej czytelne: tak zwykle bywa na terenach spornych i w najbliższym sąsiedztwie granic. Ale granica poplebiscytowa, to zupełnie świeża granica, nienaturalna, wytyczona przez obcych, a teraz — po wojnie z Polską — przesunięta znów na wschód, aż po Schoppinitz, a nawet jeszcze dalej do Altreichu. Chciałbym tu się trzymać wyłącznie spraw kościelnych, ale już teraz widzę, że nie da się, że sprawy świeckie ciągle będą mi się na nie nakładać, czy to w naszej ponurej rzeczywistości, czy nawet w najodleglejszej przeszłości, którą już tylko z książek mogę poznać, bo do dokumentów mnie nie dopuszczają, a właściwie to ja sam nie afiszuję się z moimi zainteresowaniami. Kiedy dowiedziałem się tu w Zaborzu, że zmarły w Dachau ksiądz Korczok z Sosnitzy (znaliśmy go, był wcześniej u nas wikarym) nie może być pochowany w parafii, w której był proboszczem, tylko będzie eksportowany (exportatio) do miejsca urodzenia w Ratibor–Altendorf, wtedy przypomniało mi się pochodzenie Sosnitzy, jej poniekąd wspólny z Zaborzem i Zabrzem los. Zanim bowiem stała się częścią miasta Gleiwitz, należała przez ponad pół wieku do powiatu zabrzańskiego i zawsze ciążyła ku Zabrzu, również gdy zmieniono mu nazwę na Hindenburg. Nawet kiedy zbudowano tam pierwszy prowizoryczny kościół, była to tylko filia kościoła św. Andrzeja w Zabrzu, skąd dojeżdżał kapłan. Owo „ciążenie ku” od dawna jest cechą tutejszych mieszkańców i miejsc, które — na pozór bezduszne — mają przecież swój genius loci. To samo znajdziecie w dziejach Zaborza, śledząc punkt ciężkości, wciąż się przesuwający to na wschód, to na zachód, to ku północy, bo i tak bywało.

Gdy przychodzi mi dziś mowić o Kirchliches Leben in Hindenburg–Ostgrenze, co rusz nasuwa się nazwisko księcia–kardynała Adolfa Bertama, co jest aż nadto zrozumiałe, jako że jest on biskupem ordynariuszem naszej diecezji i jemu winniśmy posłuszeństwo w razie czego. Obecnie wydaje się już czymś oczywistym, że nasza przynależność diecezjalna i państwowa przenikają się wzajemnie, utożsamiają się, a nasz punkt ciężkości przesunął się ku zachodowi. Czy mogło być kiedyś inaczej? Spośród żyjących nikt sobie nie przypomina. A jednak!

Diecezję naszą wrocławską ustanowiono w roku 1000, równocześnie z diecezją krakowską. Oczywiście ustanowiono ją w Rzymie, ale w czasie, gdy polityczne władztwo sprawował polski książę Bolesław zwany Chrobrym. Cały nasz teren, który nazywany był kasztelanią bytomską, a później też wyodrębniony został kościelnie jako dekanat bytomski, znalazł się wówczas w obrębie (by nie używać tu słowa „granice”) diecezji krakowskiej. Tak, to nie pomyłka! Ta przynależność kościelna utrzymała się aż do 1860 roku, a to niemal tysiąclecie! Z początku pokrywała się też ona z podległością świecką — księciu krakowskiemu, a z bliższych panów — kasztelanowi bytomskiemu. Granica Śląska przebiegała wówczas na zachód od Bytomia, a ziemia nasza, na której stoi dziś przemysł Zaborza, nie była wcale ziemią śląską. Dopiero Kazimierz Sprawiedliwy wydzielił z ziem Małopolski ową kasztelanię bytomską, a wraz z nią też oświęcimską i przekazał śląskiemu księciu Mieszkowi Raciborskiemu. Jednocześnie podział kościelny pozostał nienaruszony, bowiem świecki władca nie był tu kompetentny i nowi mieszkańcy Śląska pozostali jednocześnie diecezjanami krakowskimi! Okazało się to wszakże pierwszym punktem owych zawiłych przenikań się władztwa kościelnego i świeckiego, które w ciągu wieków niewiele miały do siebie podobnych.

Jeśli jednak nawet przed rokiem 1860 Zaborze nie przynależało do diecezji wrocławskiej, to przecież miało za sobą już długą historię władztwa świeckiego biskupów wrocławskich. Tak właśnie: władztwa świeckiego, nie przejęzyczyłem się. Teren nasz, nie podlegając przez wieki jurysdykcji kanonicznej wrocławskich biskupów, stanowił ich własność feudalną, świecką, włącznie z prawem wydobywania ołowiu, gdyby takowy został na ich tutejszych ziemiach znaleziony.

Pomiędzy Zaborzem a Biskupitzami przepływa rzeka Bytomka, zwana w średniowieczu Kaczawą, a obecnie Beuthener–Wasser. Wpada ona do nieco większej rzeki Klodnitz. Na osi tych rzek od miejsca zwanego Ujazd nadano biskupowi wrocławskiemu Tomaszowi I ziemie na własność, wydzielone spod władztwa miejscowych książąt, a rozciągające się w postaci enklaw aż po Rudę. Sośnica, Zabrze, Zaborze, Biskupice! Na te ziemie rozciągała się jurysdykcja świecka biskupów wrocławskich, podczas gdy jurysdykcję kościelną nadal sprawowali biskupi krakowscy.

Dawali oczywiście biskupi korzyści z tych ziem w dzierżawę różnym panom i paniczykom, a ci ustanawiali zarządców, z czego pozostały w historii nie tylko nazwiska wielkorządców, lecz i tych poślednich, którzy ich tu wyręczali w pozyskiwaniu owych korzyści: Grotkowscy, Kamieńscy, Ormantowscy. Przez wieki prawny właściciel tych enklaw zamieszkiwał Wrocław (później zwany już Breslau), a arcypasterz nad duszami — przebywał stale w Krakowie. Zależnie od materii spraw, ciążyło Zaborze raz tu, raz tu, co nikomu nie było problemem, jako że mówimy o kilkunastu zagrodach chłopskich i pewnie kilkudziesięciu sztukach inwentarza. Później nabył te ziemie od biskupów król bawarski, a od niego w 1826 roku hrabia Karl Lazarus von Donnersmarck.

Przez cały okres przynależności do archidiecezji krakowskiej nie posiadało Zaborze własnego kościoła i nie była dla niego ustanowiona nawet filialna kaplica. Łatwo teraz mówić, że „nie dbali biskupi krakowscy o Zaborze”, ale gwoli prawdy trzeba przypomnieć, że u początków władzy pruskiej była to osada o 150 zagrodnikach, a w sto lat później — u końca zwierzchnictwa kościelnego krakowskiego — też ich było nie za wielu — może tysiąc, dwa tysiące, w czym większość to już robotnicy. W takiej kopalni, gdzie teraz może pracować nawet 10 tysięcy górników, wtedy pracowało nie więcej niż trzystu. Nic przecież dziwnego, że ani dla stu pięćdziesięciu dusz, ani dla tysiąca, nie ustanowił żaden z kolejnych biskupów krakowskich osobnej parafii. Dziś nawet, gdy Zaborze już pod władzą duchowną ze stolicą w Breslau, ustalił kardynał Bertram postulowaną uniwersalną w diecezji liczbę parafian na 6 tysięcy, co zapewnić by miało sprawne duszpasterstwo (a niektóre parafie w naszym przemysłowym kącie liczyły już nawet po 30 tysięcy). Żeby rozwiązać problem, zezwolił, a nawet polecił rozeznać się, czy jakieś wystawione na sprzedaż gmachy nie nadawałyby się przypadkiem po przeróbce na urządzenie w nich kościoła. I tak, nasze najnowsze kościoły w Hindenburgu powstały z wykorzystaniem takiego zgoła szalonego pomysłu: św. Antoniego, podobnie jak Ducha Świętego — w salach restauracyjnych, św. Kamila w sali teatralnej.

Przez bardzo długi czas ciążyło Zaborze ku Biskupicom, położonym za Kaczawą, przynależąc do tamtejszej parafii św. Jana Chrzciciela. Chodziło się tam trzy, cztery kilometry polną drogą przez łąki, kładką na rzece, a gdy roztopy zagrodziły tę drogę, to nadkładano jej dwukrotnie idąc przez Zabrze lub Rudę. Niepostrzeżenie zaczęły Biskupice pojawiać się na papierze jako Biskupitz, Kaczawa stała się Bytomką, a wkrótce — najpierw też na papierze, a dopiero potem w mowie — nazwano ją z kolei Beuthener Wasser. To jest właśnie owo „ciążenie ku północy”, o którym wspomniałem wcześniej, jeszcze go nie wyjaśniając. A kiedy powstała kopalnia „Königin Luise” (to dziś Pole Zachodnie) i w Zaborzu osiedlili się nowi mieszkańcy — górnicy i urzędnicy, to w dniu świętej Barbary, patronki górników, przemaszerowywali w Kirchgangu w karnym szyku, z rozwiniętymi sztandarami i kadrą urzędniczą na czele — do kościoła św. Andrzeja w Zabrzu, położonego też ze trzy, cztery kilometry od Zaborza, tyle że w kierunku zachodnim.

Prusy wygrały wojnę z Austrią (1740) i przejęły niemal cały Śląsk (z wyjątkiem Opawskiego i Cieszyńskiego), rozpoczęły się poszukiwania bogactw naturalnych, który by dorzuciły (nikt nie spodziewał się, że aż tyle!) swe „conieco” do skarbca królewskiego. Że te skarby tu są, wnioskowano z bogatych tradycji miasta Tarnowskie Góry, gdzie nie tylko srebro i ołów wydobywano, ale i kierowano się prawem górniczym, prowadzono fundusze na zaopatrzenie sierot i wdów, posiadano osobne stroje do parad i świąt, założono bractwo św. Barbary. Wiedzieli wszyscy wokoło, że wydobyty kruszec potrafi uświetnić choćby najmizerniejsze miasto, a cóż dopiero gród z korzeniami jeszcze w średniowieczu, starożytny niemal. A gdy nagły wypływ wody, co legenda przypisała złemu duchowi Scharleyowi, zalał tamte kopalnie, dowiedziano się ze zgrozą, ile dobra utracić można, jeśli nie posiada się kopalń. Wiedziano więc od dawna, że górnośląska ziemia posiada w swych wnętrznościach srebro, ołów, rudy żelaza, a także węgiel, bo i ten był skubany przez prosty lud, gdy go znajdowano na powierzchni. Przypomnijmy sobie, że gdy książę Władysław nadawał w 1260 roku biskupom wrocławskim pożytki ze wsi Biskupice, nadanie zawierało także wzmiankę o prawie do wydobytego tam ołowiu, „gdyby takowy został tam znaleziony”. Nadzieja na tutejsze skarby wybiegała hen naprzód, w nieokreśloną przyszłość.

Najpierw więc minister von Hoym, specjalnie ustanowiony dla Śląska, potem von Heynitz, którego tu błogosławią, a potem bratanek Heynitza, minister hrabia Fryderyk von Reden, którego tu błogosławią jeszcze bardziej, zlecili prace geologiczno–poszukiwawcze. Do odwodnienia zalanych kopalń tarnogórskich sprowadził Reden z Anglii maszynę ogniową (parową), pierwszą taką na kontynencie europejskim, i kazał jej ssać wodę, aż całą wyssie. Gdy słabo jej szło, sprowadził drugą, silniejszą. Pojawili się na Śląsku specjaliści z Miedzianki, potem z innych części Prus i księstw niemieckich, potem też z zagranicy. Przybył też wtedy Salomon Izaak z Brabantu, francuskojęzyczny Żyd, do pracy w Urzędzie Górniczym w Tarnowskich Górach. Czy to sprawiła francuska beztroska, czy żydowski idealizm każący zajmować się sprawami ważnymi z pominięciem przyziemnych — w każdym razie narobił Salomon Izaak bałaganu w rachunkach, i został ukarany „zesłaniem w teren”, by pod gołym niebem szukać tego, czego dotychczas nie udawało się znaleźć — skarbów ziemi.

Przemyślny Żyd rozpoczął swe poszukiwania w dolinie Scharnaffki, dawniej zwanej Czarniawką, dziś też Szarnawką, która wypływa spod Poremby i biegnie w dolinie pomiędzy ostatnimi domami dzisiejszej Kolonii B i drzewostanem Parku Steinhoffa a Paulsdorfem, gdzie — jak mogliśmy się już dowiedzieć — zamieszkuje rodzina księży Weberów z Zaborza–Wsi, po wybraniu opcji polskiej. Dolina utworzona jest z niewysokich skarp, które doskonale nadają się do zjeżdżania zimą na sankach. Póki działały tu Urzędy Celne obu państw, nie pozwalano na to, słusznie przypuszczając, że pomiędzy saneczkarzami znajdą się przemytnicy, których sanki poniosą daleko na drugą stronę Scharnaffki. Skarpa po stronie Paulsdorfu nazywana bywa Pawłowskimi Pagórkami i podobno lepiej się tam zjeżdża niż po stronie Zaborza. W czasach Salomona Izaaka przylegały do rzeczki szerokie łąki, wspinające się na skarpy, na których wypasano bydło. Wody Scharnaffki były czyste, niemal źródlane, bo i źródło na rzut kamieniem. Legendy często przypisują pasterzom odnajdywanie węgla. Tu w Zaborzu te pierwsze wychodnie (tak nazywane są miejsca, gdzie pokład sięga powierzchni) rzeczywiście zostały najpierw dostrzeżone przez dzieci doglądające wypasu. Pożytku z czarnych kamieni nie było jeszcze wiele, ale frajda już była, gdy wrzucić to do ogniska. Tym tropem podążywszy, dokonał Salomon Izaak niezbędnych, a logicznie się nasuwających odwiertów, i tak już po kilku zaledwie miesiącach zameldował przełożonemu o odkryciu na stosunkowo niewielkiej głębokości pokładu węgla o takiej a takiej grubości, nadającego się do opłacalnej eksploatacji przemysłowej. Ochrzczono pokład mianem „Einsiedel”, co dało początek zaborskiej kopalni. Po tym epokowym odkryciu znikł nasz dobrodziej–odkrywca z historii Zaborza, przeniesiony gdzie indziej, by odkrywać dalej, skoro taki to talent.

Powstanie naszej kopalni datują na rok 1791, co oznacza, że jest jedną z pierwszych kopalń węgla na Górnym Śląsku. Była przy tym kopalnią królewską, dziś powiedzielibyśmy „państwową”, co dobrze rokowało w sprawach kapitałowych. Kapitały nie bardzo musiały być rozpraszane, jako że w okolicy były tylko dwie takie kopalnie (druga to „König” w Königshütte). Już w 1800 roku nakazał Reden drążenie Erbstolle (sztolni odwadniającej), poczynając od wylotu w Starym Zabrzu i planując ciągnąć ją aż do Königshütte, a nawet do Myslowitz, co oznaczało, w pierwszej przynajmniej fazie, porwanie się na podziemny chodnik o długości 13 kilometrów. Nie ukrywajmy, że odcinek od Rudy budowano przez 60 lat, a kiedy go ukończono obie rządowe kopalnie zeszły już poniżej poziomu sztolni. U nas w Zaborzu korzystano z niej przez kilka dziesiątków lat, zarówno gdy chodzi o odwadnianie jak i transport węgla czółnami. Drogę do portu w Gliwicach i potem do portu odrzańskiego w Cosel (Koźle) zapewniał Kanał Kłodnicki, biorący początek w Kanale Sztolniowym. Z budowy odcinka mysłowickiego zrezygnowano.

U początków uprzemysłowienia naszej okolicy leży nie tylko działalność Redena, pruskiego urzędnika, ale także opatrznościowa okoliczność, że po zawstydzającej dla Prus przegranej wojnie z Napoleonem Bonaparte, tenże — pragnąc rozszerzyć swój kodeks cywilny na cały świat — doprowadził do uwłaszczenia chłopów w okupowanych Prusach, a dobrodziejstwo to okazało się trwałym. Uwłaszczeni chłopi mogli dysponować swobodnie sobą, z czego od razu skorzystali, wynajmując się do prac robotniczych w kopalniach i zakładach przynależnych. W 1810 roku zmarła królowa Luiza, co skutkowało u nas między innymi tym, że jej imieniem nazwano naszą kopalnię: Königin–Luise–Grube. Węgiel ekspediowano furmankami do huty w Strzybnicy i do Odlewni Żelaza w Gleiwitz, ale przede wszystkim Odrą do Brieg i Breslau. Na południe od Zaborza (wtedy mianem tym oznaczano przede wszystkim dzisiejsze Zaborze–Wieś) przeprowadzono w 1820 roku utwardzoną „drogę węglową” z Gleiwitz do Königshütte. Kiedy przejechał nią następca tronu Fryderyk Wilhelm IV Hohenzollern, nazwano ją Drogą Następcy Tronu — Kronprinzen Strasse, i tak pozostało do dziś. Tak, to ta sama, po której jeżdżą tramwaje. Ma się rozumieć, że rozwój przemysłu spowodował napływ nowych mieszkańców, do czego w równym stopniu przyczyniło się przeprowadzenie linii kolejowej Breslau — Myslowitz z przystankiem w Zabrzu i bocznicą kolejową do kopalni. Ale i w roku przeprowadzenia kolei liczyło Zaborze nieco ponad ośmiuset stałych mieszkańców.

W 1871 roku (a to też data urodzenia radcy duchowengo Bennka), na terenie ofiarowanym gminie przez pana Guido Henckla von Donnersmarcka, właściciela tutejszych gruntów dworskich, stanęła w Zaborzu–Wsi kaplica poświęcona Maryi. Było to wotum dziękczynne za ustanie epidemii cholery. Nieduża kaplica, ale zawszeć kaplica. Było nas wszakże zaborzan już prawie osiem tysięcy. Gdy w 10 lat później ta liczba podwoiła się, książę–kardynał Robert Herzog zarządził budowę w Zaborzu, przy Drodze Następcy Tronu, dużego pojemnego kościoła parafialnego, słusznie przewidując, że wobec tak niebywałego rozwoju przemysłu liczba parafian w krótkim czasie jeszcze się zwielokrotni. Nowa parafia miała być wydzielona z parafii w Biskupicach i ustanowiona pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu. Budowy podjął się ksiądz Teofil Schönaich, który był zarazem prawdziwym inicjatorem, przy powszechnym entuzjazmie mieszkańców, przy jedenastu zaledwie głosach przeciwnych. Nie był ten budowniczy osobą obcą czy całkiem nową. Znali go tu wszyscy, jako że był wcześniej ich wikarym, gdy należeli jeszcze do parafii biskupickiej. Już wtedy dostrzegał konieczność tej budowy, w czym zgodny był z miejscowym wójtem. W ciągu dwu lat 1884–1885 kościół został wybudowany. Wiele wskazywało, że będzie to parafia w charakterze górnicza. Stąd o pieniądze zwrócił się ksiądz Schönaich do Urzędu Górniczego. Urząd odmówił, ale żeby mu nie wypominano w przyszłości tego faktu bądź co bądź historycznego, zgodził się na przeprowadzenie kilku zbiórek przy szybach kopalnianych w dniach wypłat. Hojność górników okazała się nadspodziewanie wielka. Drugie tyle dołożył biskup wrocławski, a trzecie tyle państwo pruskie. Można?

Kiedy 15 lat później podobnie wielki kościół stawiano we wsi Dorota (teraz to też Hindenburg), skorzystano tam z tego przykładu zaraz na wstępie, ogłaszając w dwujęzycznej odezwie, że „Gdy w Zaborzu nowy kościół budowano, górnicy w dniu otrzymania płatu chętnie grosze swoje na budowę tegoż kościoła ofiarowali. My zaś tem bardziej spodziewany się, iż górnicy na kościół w Dorocie hojniejsze jeszcze dary ofiarować będą, gdyż zwłaszcza dla ogromnego powiększenia się liczby górników na kopalni królewskiej „Königin Luise” drugi kościół w Zabrzu stał się koniecznie potrzebnym.”

Parafię naszą erygował już następca biskupa Herzoga, książę–biskup Georg von Kopp w 1888 roku i on też w roku kolejnym dokonał poświęcenia. Zwłaszcza ta konsekracja to było wielkie górnicze święto, triumf tego zawodu nad innymi i znak przeznaczenia Zaborza. W dwudziestoosobowym komitecie parafialnym znalazło się aż pięciu sztygarów i trzech maszynistów kopalnianych. Z osób nam znanych także doktor Nathan, który został wkrótce budowniczym i pierwszym dyrektorem Szpitala św. Józefa. Trzecia z kolei brama powitalna na drodze orszaku arcybiskupiego od dworca kolejowego w Zabrzu do nowo postawionej świątyni wykonana została w całości z węgla!

To właśnie miałem na myśli. Wszyscyśmy tu z węgla.

Oparta o mur oddzielający teren plebanijny od dziedzińca kościelnego stoi dziś grota lourdzka, zbudowana przez naszego architekta, pana Śliwkę, który mieszka w mieście przy Glückaufstrasse 10. Ta grota to właściwie niewysoki ceglany budyneczek, w którego centralnej części zaaranżowana jest ta grota, gdzie zobaczysz figury Maryi i klęczącej Bernadetki Soubirous, oddzielone jest od dziedzińca żelazną kratą, do której klucz mają panie, które zmieniają tu kwiatki. To też wykonane za życia i posługi proboszczowskiej księdza Schönaicha. W szerokiej framudze tej kraty, a może trzeba powiedzieć raczej w murowanych odrzwiach, po stronie lewej, pochował ksiądz Schönaich w roku 1900 swego dawnego przyjaciela, jeszcze z czasów seminaryjnych, księdza jezuitę Karla Schaffa, który pracował jako misjonarz w Indiach. Ta przyjaźń, w ciągu życia obu raczej korespondencyjna, spowodowała, że tak pięknie rozwinęły się u nas dzieła misyjne, mimo że jako państwo utraciliśmy już własne (kolonialne) tereny do ewangelizacji. Kościół nie patrzy wszakże na narodowość, gdy posyła apostołów na żniwo. Trumna misjonarza wmurowana została w mur groty! Oświadczył od razu proboszcz, że brak symetrii jest tylko chwilowy. Gdy bowiem i on umrze, należy go pochować po drugiej stronie, czyli po stronie prawej, w podobny sposób i żeby tablica była taka sama. Żył zresztą jeszcze długo i szczęśliwie. Pochował go ksiądz Bennek w 1921 roku, zastosowawszy się ściśle do życzenia.

Gdy przechodzisz tamtędy i zatrzymasz się — rozumiem, że z pobożności maryjnej — przed grotą, po jej prawej stronie, nieco powyżej oczu wysokiego dorosłego człowieka dojrzysz marmurową tablicę, która jest nagrobkiem tego naszego budowniczego i proboszcza. Stoi tam, wykute w kamieniu, imię, nazwisko, daty i kto zacz. Zaraz w sąsiedztwie znajduje się pierwszy rząd grobów naszego cmentarza. Oczywiście nie wszyscy są zadowoleni z takiego usytuowania grobu naszego „zasadźcy”. Lata mijają, coraz to nowe pokolenia odwiedzają coraz to nowe groby, z szacunkiem zerkają na groby stare, odnajdując tam protoplastów rodzin swych rówieśników. Nagrobek w grocie lourdzkiej bywa przeoczony, co nikogo nie dziwi. Nie przypomina grobu, raczej tablicę pamiątkową „Pro memoria”.

Czy był ksiądz Teofil osobą znaną w środowisku księżowskim? Jeśli i wy ulegliście kiedyś pasji czytania po polsku, czy to czasopism z Beuthen albo Ratibor, czy książek z Nikolai (Mikołów), nie mogliście przeoczyć także tego wielkiego poematu, w którym ksiądz Bończyk (albo Bonczyk, albo Bontzek, albo Boinczyk, a nawet Bączek — tak to cię mogą zniekształcić w tę lub w tę stronę, gdy pójdziesz do urzędu) opisał Annaberg — „Góra Chełmska”. Znajdziesz tam nazwisko księdza Schönaicha, pomiędzy prominentnymi księżmi, którzy przybywszy z pielgrzymką stali się działającymi postaciami literackimi. Tak, to ten sam Schönaich, nasz dawny proboszcz! Nikt nie ma wątpliwości, że jeśli pochówek w murze jest wyrazem wyjątkowej estymy, to otrzymał Schönaich, na co zasłużył!

Osoby skłonne do szukania dziury w całym widzą jednak w takim sposobie pochówku efekt odwrotny od zamierzonego.

— Chcieli onego uhonorować, a jak jest Wszystkich Świéntych, to wszystkie mają świeczki, ino tyn łon mo tela co pies napłakoł. To mo być grób?

— To niech przynajmniej pani zapali tam świeczkę — odpowie na to ksiądz radca Bennek — to nie będzie powodu do narzekań. Gdyby księdzu Teofilowi było tam źle, to by straszył, aż byśmy go musieli przenieść. — I dorzuciłby Bennek na koniec: — Najwięcej krytykują ci, co nic nie robią.­­

Wielu u nas podziela zdanie tej kobiety. Bo te kilka świeczek, które pod tą tablicą się wtedy palą, to wszystko dzieło naszych księży i pracowników plebanijnych. Czasem przechodzisz obok jakiejś ubogiej mogiły, a tam napisane: „Prosi o jedno Zdrowaś Mario”. Przystajesz więc i czynisz, o co cię ta dusza prosi. Jeśli od tego zależy jej przejście z czyśćca do Nieba, jakże ci będzie wdzięczna! Będziesz miał orędownika w Niebie! A przy grobie księdza Schönaicha kto się kiedy pomodlił? Może kościelny Suchanek i organista Larisch, może pan Klaka, zanim zamknięto go w Buchenwaldzie, może siostra proboszcza Bennka, może pani Birnbach… A który z młodych? Może tylko dziewczyny od Morciszka, może ministrant jeden z drugim. Jeśli trafił Schönaich po śmierci do czyśćca, jakże musi czuć się samotny. Tak sobie myślę, zapalając mu świeczkę, dokładając się do tych księżowskich i plebanijnych, i już z własnej nieprzymuszonej woli odmawiając tam Zdrowaś Mario i Wieczny Odpoczynek.

Choć, jak wspomniałem, ksiądz radca duchowny Bennek nie lubi, gdy dla efektów — jak mówi — „wyłącznie literackich” przycina się natchnione słowa Pisma, nie zmieni to faktu, że ilekroć raz do roku usłyszę w czytaniu mszalnym już te pierwsze słowa Prologu do Dziejów Apostolskich: „Pierwszą księgę napisałem, Teofilu…” (Dz 1, 1a), przychodzi mi zaraz na myśl nasz dawny proboszcz — Teofil, i ta książka, której jeszcze nie napisałem, ale oto tu właśnie piszę.