Gorath, uderz pierwszy - Janusz Stankiewicz - ebook + audiobook

Gorath, uderz pierwszy ebook i audiobook

Stankiewicz Janusz

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Tu nie ma podziału na dobrych i złych. Tu są tylko ci mniej lub bardziej źli.

Gorath, ukrywający się przed prawem zabijaka i awanturnik,  wpada w ręce władz i dostaje propozycję nie do odrzucenia. Ma przeniknąć do organizacji płatnych zabójców – Nocnych Cieni, zinfiltrować ich i w odpowiednim momencie wydać siepaczom panujących. W zamian uzyska darowanie win i wolność.  Gorath musi stać się jednym z Cieni, a żeby poznać ich tajemniczych przywódców, musi zabijać sprawniej niż pozostali. Nocne Cienie mają jednak własne metody na zapewnienie lojalność członków. Podczas Rytuału Przejścia Gorath otrzymuje mistyczny tatuaż – o ile się go nie pozbędzie, wystąpienie przeciwko zabójcom będzie niemożliwe. Upragniona wolność wymaga od Goratha ostrożnego lawirowania między Nocnymi Cieniami, ludźmi kontrolującej go Władczyni oraz pewną gildią kupiecką z zamorskimi powiązaniami – czy jej jedynym celem jest handel luksusowymi towarami? W świecie, w którym rządzi kasta orków smoczej krwi, w którym zwykli ludzie, elfy, orki i mieszańcy tych ras starają się po prostu żyć, bardzo łatwo narazić się możnym, a służąc im, stoczyć się w mrok… 

 

Pierwszy tom 3-częściowego cyklu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 26 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
4,2 (68 ocen)
30
27
7
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PiotrekTom

Nie polecam

Przesłuchałem całą. Ależ nudy! Po prostu przejdź z punktu A do B.
10
LibraCzyta

Nie oderwiesz się od lektury

Zacznę nieco przewrotnie… Lubisz/znasz przygody Vincenta Sztejera? Tak? To znajdziesz tu coś podobnego. Nie? Twoja strata… może pora nadrobić zaległości. Co prawda Gorath jest pół-orkiem, ale działa w tej samej branży co Sztejer, ale… są też pewne różnice. Skupmy się zatem na historii Goratha, który, by „pozbyć” się ciągnącego za nim wyroku podejmuje się trudnej misji przeniknięcia do grupy skrytobójców zwanej Nocnymi Cieniami. Idzie mu to nieco za dobrze, bowiem bardzo szybko zostaje dopuszczony do Rytuału Przejścia, a co za tym idzie… nie może się zwrócić przeciwko innym Cieniom. Jednak Gorath musi znaleźć sposób by złamać ten zakaz. Inaczej czeka go zemsta zarówno ze strony zleceniodawców jak i członków grupy… Czy to mu się uda? Sprawdźcie sami. Gorąco polecam!! Za książkę do recenzji dziękuję Autorowi.
11
ktreder

Nie oderwiesz się od lektury

Polska i światowa fantasy ma nowego Mistrza! Uważam, że cykl wejdzie do kanonu fantasy. Bardzo polecam!!
00
Sidorczuk

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00
Shellmovsky

Dobrze spędzony czas

Całkiem spoko
00

Popularność




Grzechy przeszłości

Kiedy nadeszło wezwanie, poczuł bardziej ulgę niż niepokój.

Wszystko było lepsze od przeciągającego się oczekiwania. Mimo że obudzono go niemal w środku nocy, nie zdziwił się, gdy dwaj dobrze uzbrojeni orkowie – na pierwszy rzut oka elitarni gwardziści, nie żadni tam zwyczajni strażnicy – zaprowadzili go przed masywne drzwi komnat Kathany Marr. Nie zamierzali wchodzić wraz z nim do środka, ale ich twarde spojrzenia i twarze dobitnie wskazywały, że nie warto z nimi zadzierać, bo wkroczą przy najmniejszej oznace kłopotów.

Przestąpił próg śmiało, wymagała tego fałszywa tożsamość, którą przyjął, by uniknąć problemów. Od dwóch lat odgrywał rolę kapitana Torgata – pewnego siebie, dumnego oficera, który dostąpił zaszczytu audiencji u jednej z najpotężniejszych Władczyń Imperium. Jednak gdy ciężkie drzwi zamknęły się za nim, zaczął się poważnie niepokoić.

Marr siedziała wygodnie rozparta przy zawalonym papierami olbrzymim kamiennym stole, rozmawiając ze stojącym przy oknie, uzbrojonym po zęby kolejnym Władcą. Rzadko zdarzało się, by Gorath czuł obawę przed kimkolwiek, ale w tej sali, w samym sercu niezdobytego zamczyska zwanego Skałą, tych dwoje Władców przyprawiało go o ciarki.

Władcy, Orki Smoczej Krwi, rasa rządząca Imperium. Wierzono, że tylko specjalna łaska Słońca i Księżyca mogła sprawić, by zwyczajny ork urodził się z domieszką krwi smoka, a narodziny z matki i ojca Władców zdarzały się jeszcze rzadziej – głównie z powodu nieustannych walk o władzę i dominację, które były wpisane w ich naturę. Znacząco różnili się od zwyczajnych orków: co najmniej o głowę wyżsi, potężnie zbudowani, o rysach twarzy i inteligencji tak różnej, że tworzyli niemal osobną rasę. Prawdziwa kasta panująca, założyciele Imperium, górujący nad innymi, tak jak mityczne smoki dominowały niegdyś nad całym światem. Tytuł Kathana nosiło niewielu, stali najbliżej Imperatora i byli jego najważniejszymi doradcami, którym Syn Słońca ufał jak nikomu innemu. Niewielu w Imperium nosiło takie zaszczytne miano. Wśród tych nielicznych Marr była jedyną kobietą.

Przerwali rozmowę, gdy wszedł. Ten, który stał, wyraźnie się usztywnił, spoglądając na gościa z mieszaniną pogardy i złości. Kathana przeciwnie – siedziała w swobodnej pozie i leniwym wzrokiem obserwowała przybysza.

– Potężna Marr, posłałaś, pani, po mnie… – Spróbował ostrożnie wybadać, czego od niego chcą, ale natychmiast przerwał mu wściekły bas.

– Śmiesz odzywać się niepytany?! Milczeć i na kolana, półorku!

Jednym z powodów, dla których Gorath starał się nie wiązać losu z Władcami, były właśnie takie sytuacje. Większość z nich oczekiwała czołobitności i uległości – cech absolutnie mu obcych. Teraz także krew w nim zawrzała, a ręka podążyła do pasa, gdzie zwykle nosił szablę. Jednakże jego szanse nie wyglądałyby dobrze, nawet gdyby do sali wpuszczono go z bronią. W tym zamku i w tej komnacie był zdany na ich łaskę i nie miał wyboru, jeśli chciał żyć. Klęknął i opuścił głowę.

– No, tak lepiej – mruknęła zaskakująco miękkim, ale zimnym głosem Marr. – Długo kazałeś na siebie czekać, Gorath.

Na dźwięk swego prawdziwego imienia półork drgnął i wyraźnie zaskoczony spojrzał na dwoje Władców.

– A więc wiesz… – odezwał się niepewnie, jednocześnie obrzucając wzrokiem salę, szukając drogi ucieczki lub chociaż miejsca, które pozwoliłoby mu się skutecznie bronić. Wciąż nie wyglądało to jednak dobrze. Dwóch doświadczonych strażników za drzwiami i Władca-wojownik to za wiele nawet dla niego. Nie wspominając już o czarnoksięskich zdolnościach Marr.

Kathana zmierzyła go długim spojrzeniem mocno umalowanych oczu.

– Aby ta rozmowa przebiegła dla ciebie pomyślnie, przyjmij, że ja wiem wszystko. – Uśmiech zadowolenia nie znikał z jej twarzy, ale spojrzenie pozostawało zimne i twarde.

Zadzwoniły złote bransolety, gdy wzięła z biurka garść papierów i przeglądając je pobieżnie, zaczęła wyliczać:

– Fałszywe imię „Torgat” podałeś dopiero w Legionie Szumowin, naprawdę nazywasz się Gorath, urodzony w samym Arkus, w mieszanej rodzinie. Matka urwała się z domu niedługo po twoim urodzeniu, a i ty nie wytrzymałeś długo z przyrodnim rodzeństwem i ojcem, drobnym rzemieślnikiem. Zostawiłeś za sobą Kwartał Ludzi, a niedługo potem całą stolicę, i z bandą podobnych sobie szukałeś przygód na Kontynencie i na Wyspach. Typowe perypetie włóczęgów bez grosza, bez sensu i bez przyszłości. Zgadza się, jak dotąd? – Pociągnęła łyk ze zdobionego pucharu, który miała pod ręką, z pełną samozadowolenia miną.

Gorath zastanawiał się, czy najpierw pytać, jak to się stało, że ta cholerna czarownica wie wszystko, czy próbować się tłumaczyć. Jego wątpliwości rozwiał stojący obok Władca.

– Odpowiadaj!

– Potężna Kathana wie o mnie więcej niż ja sam, jak się zdaje.

– Nie zapominaj o tym. – Zmierzyła go twardym spojrzeniem, po czym wróciła do przeglądania papierów. – Ale mamy i zwrot akcji: skazany na śmierć, poszukiwany i ścigany po masakrze na Kroios, jednej z zapyziałych wysepek Archipelagu Mgieł. Ścigany długo, zarówno przez najemników, jak i siły imperialne. A nawet przez jednego z byłych towarzyszy, szlachetnego Evelona, obecnie prominentnego magistra Bractwa Oświeconych. Szukał cię także obecny tu han Drakhus, ale bez powodzenia.

– Znacie ciąg dalszy, fałszywe imię, Legion Szumowin i tak dalej – powiedział lekko niecierpliwie Gorath. Ta przepychanka zaczynała go już męczyć. – Gdybyście czegoś ode mnie nie chcieli, nie byłoby tej rozmowy, więc może przejdziemy do rzeczy?

– Taka hardość i odwaga mogą mi być potrzebne, ale uważaj, by nie przesadzić. – Marr gestem powstrzymała towarzysza. – Wciąż jeszcze nie rozstrzygnęłam, czy będziesz użytecznym narzędziem, czy skrwawionym strzępem w moich lochach – mówiła bez silenia się na groźny ton, z jej twarzy wciąż nie schodził lekki uśmiech osoby w pełni kontrolującej sytuację. Przejmowało to grozą dużo bardziej niż wrzaski Drakhusa.

– Gdy uznałeś, że Goratha już nikt nie ściga, szukałeś okazji, by uciec z armii. – Marr wstała wreszcie zza biurka i podeszła wolnym krokiem do klęczącego, spoglądając na niego z góry. – I mógłbyś urwać się na wolność, tylko że już wtedy to moja ręka trzymała twoją smycz. Ręka, która, być może, podpisze twoje ułaskawienie. Ręka, którą teraz ucałujesz, w zamian za życie.

Nie widząc zbytniego wyboru, Gorath dotknął ustami pierścienia na jej dłoni. Zadowolona Władczyni niedbałym gestem pozwoliła mu podnieść się z kolan. Teraz, gdy stali, z zainteresowaniem przyjrzał się obydwojgu. Nigdy wcześniej nie przebywał tak blisko Władców. Kathana Marr była odrobinę wyższa od niego, suknia z lekkiego, przewiewnego materiału opinała szerokie ramiona, zakrywając, a jednocześnie podkreślając kształt piersi. U dołu była luźna, z rozcięciami, ukazującymi mocne, muskularne nogi. Marr poruszała się pewnie i spokojnie. Było oczywiste, że mimo zajmowania się magią i polityką utrzymywała ciało w doskonałej kondycji. Mocna, szeroka szczęka i wydatne kości policzkowe, tak charakterystyczne dla orków, u Władców były łagodniej zarysowane, nadając im bardziej surowy niż brutalny wygląd. Spojrzenie mocno umalowanych oczu Marr pochłaniało niemal całą uwagę Goratha, ale ignorować obecności jej towarzysza także nie mógł.

Gorath był wysoki i mocno zbudowany, nawet jak na półorka, jednak han Drakhus przytłaczał go posturą. Wyższy co najmniej o głowę, wydawał się także znacznie cięższy. Okryty pancerzem łuskowym poruszał się nieco sztywno, ale w każdym jego ruchu widoczne były siła i pewność. Przy boku miał ciężki buzdygan, którym bez wątpienia posługiwał się z łatwością. Gorath nie wiedział, czy Drakhus pełni rolę strażnika Kathany, czy też dopiero przybył na Skałę i nie zdążył pozbyć się podróżnego stroju. Mógł być też jednym z tych typów, którzy zdejmowali zbroję tylko do snu.

– Chcecie czegoś ode mnie – powtórzył. – Ta długa przemowa nie została wygłoszona tylko po to, bym miał co wspominać na szubienicy?

– Nie była – potwierdziła Kathana. – Widzisz, Gorath, ja służę Imperatorowi w dość specyficzny sposób. Muszę znać każde obecne i przewidywać przyszłe zagrożenia dla jego boskiej władzy w tej części kontynentu. Nie jest to łatwe zadanie.

– Współczuję. Mam być twoim szpiegiem?

– Nie bądź zbyt domyślny. Szpiegów mam dosyć. Twoje cechy sprawiają, że nadawałbyś się na kogoś, nazwijmy to… do zadań specjalnych. A właściwie wykonasz dla mnie jedno zadanie specjalne. – Z wyrazu jej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać.

– A co będę miał w zamian?

– Zapomnienie. Zostaniesz ułaskawiony, a my o tobie zapomnimy. Potem udasz się, gdzie dusza zapragnie, choćby poza granice Imperium. Znów będziesz wolny.

Wolny. To słowo poruszyło w nim coś, o czym już dawno zapomniał. Zbyt długo się ukrywał, uciekał, spał z nożem pod poduszką i spakowaną torbą. Myśl, że to wszystko może się skończyć, sprawiła, że nie zastanawiał się długo.

– Dobra. Jestem twój.

– Zawsze byłeś mój. – Marr posłała Drakhusowi zadowolone spojrzenie. – Ale nie ciesz się zawczasu. To zadanie nie będzie łatwe.

– Rzadko kiedy trafiają się łatwe zadania specjalne, pani. Kogo mam zabić?

– Bystry, to się chwali. Podejdź do mapy, lepiej zrozumiesz. Drakhus, zechcesz wyjaśnić, czego oczekujemy? – Kathana nalała sobie kolejny puchar wina.

– Imperator chce głowy przywódcy Nocnych Cieni, grupy skrytobójców działających na Wybrzeżu Szkutników. – Han Drakhus, gdy nie krzyczał, głos miał niski i gardłowy. – Dostanie ją ode mnie, a ty będziesz moim narzędziem. Masz przeniknąć w ich szeregi, zdobyć zaufanie i wystawić nam całą bandę. Oczyścimy Imperium z tych śmieci.

Gorath spodziewał się raczej, że każą mu kogoś zamordować – zdarzało mu się wykonywać zlecenia na ludzi, jeszcze zanim musiał ukrywać się w wojsku. Jednak zadania o takiej skali nigdy dotąd się nie podejmował. Z drugiej strony wszystko wydawało się lepsze od powrotu na front, do Legionu i ciągłej rzezi w starciach z Hordą.

– Plotka głosi, że Władcy tolerują gildie zabójców, by się nimi czasami posługiwać – spróbował ostrożnie. – Myślę, że…

– Ty nie jesteś od myślenia! – Drakhus jednak nie potrafił rozmawiać spokojnie. – Robisz to, co ci każemy albo…

– Nie popadajmy w przesadę – przerwała Marr władczym głosem, najwyraźniej także mając już dość wrzasków. – To nie pole bitwy, w tym przypadku działamy subtelniej.

Drakhus z trudem zdusił w sobie wściekłość, jednak nie odważył się sprzeciwić Kathanie.

– Ta misja wymaga sprytu i myślenia, nie okrzyków bitewnych. Ale politykę zostaw nam, Gorath. Nocne Cienie mają stać się przeszłością i taka wiedza musi ci wystarczyć. Jutro wsiądziesz na statek do Savony, gdzie nawiążesz z nimi kontakt. Han Drakhus przekaże ci szczegóły i niezbędne środki.

Nalała sobie po raz kolejny wina i podeszła do okna, za którym widać było fale wściekle rozbijające się o skały. Gorath i Drakhus czekali w milczeniu.

– Jeśli ci się powiedzie, będziesz wolny. Zapomnimy o twoim istnieniu i będziesz mógł udać się, dokądkolwiek zechcesz. Ale nie popełnij błędu! – Odwróciła się, a w jej oczach zabłysło dziwne światło. – Odprawiłam rytuały i wciąż jesteś na mojej smyczy. Dopóki cię z niej nie zwolnię, nie ukryjesz się przede mną nigdzie.

Savona

Savona oglądana z morza sprawiała sympatyczne wrażenie, zwłaszcza że pogoda dopisywała, gdy szkuner, którym zabrał się Gorath, wszedł do zatoki i można było podziwiać miasteczko niemal w całej okazałości. Leniwie wygrzewający się w słońcu port zajmował prawie całe nabrzeże, z kilkunastoma cumującymi szkunerami, barkasami, a nawet jednym czy dwoma brygami. Co najmniej drugie tyle mniejszych łodzi i łódeczek stało w towarzystwie nieco większych jednostek.

Wybrzeże portowe okupowały składy i targ rybny, o tej porze dnia niemal opustoszały, ale nie mniej śmierdzący. Po prawej stronie portu, patrząc od strony morza, cumowały wojskowe galery i brygantyny, a na wysuniętym cyplu nieduży zameczek, zapewne garnizon miejscowego kontyngentu orków, strzegł wejścia do portu. Savona była pod zarządem miejscowego diuka, jednak jak w każdym większym miasteczku Imperium utrzymywało tu niewielkie, ale znaczące oddziały, by pomóc lokalnej arystokracji w zachowaniu porządku na wodach i terenach wokół miasta. A także by wymuszać posłuszeństwo w razie potrzeby.

Za portem zaczynała się luźna zabudowa, budynki, przeważnie z jasnego kamienia, nie przekraczały wysokości dwóch pięter. Starając się jak najszybciej opuścić smrodliwe nabrzeże, Gorath ruszył jedną z głównych ulic, równą, ale niebrukowaną szeroką aleją, która – jak się okazało – prowadziła na przestronny rynek. Tu budynki stawiano wyższe i lepszej jakości, zapewne należały w większości do lokalnych kupców i arystokracji, choć sam pałac diuka znajdował się na wzgórzu na obrzeżach Savony. W miasteczku było dość sucho, w podwórkach i zacienionych zaułkach dało się dostrzec resztki twardej, żółtej trawy. Gdzieniegdzie rosły karłowate drzewka cytrusowe, z których dzieciaki zrywały soczyste owoce.

Nie mijał wielu przechodniów, ale był pewien, że podobnie jak inne południowe miasteczka, Savona zaczyna tętnić życiem dopiero przed wieczorem, a w każdym razie w porze, gdy słońce nie grzeje już tak mocno, zwłaszcza teraz, na początku lata. W bocznych uliczkach odchodzących od rynku wystawiano ławy i stoliki pod rozciągniętymi płachtami materiału, chroniącymi przed promieniami, a przesiadujący tam klienci leniwie popijali wino, palili fajki i cygaretki oraz prowadzili głośne, ale w większości raczej przyjacielskie rozmowy.

Gorath przystanął na chwilę przy tarasie jednego z lokali, wyjątkowo głośnego, gdzie kilkoro półelfów grało na fujarkach i fletach, podczas gdy pozostali goście oklaskiwali tańczące do muzyki wesołe dziewczyny. Towarzystwo było mocno mieszane, poza jednym dużym stolikiem, zajętym przez uzbrojonych orkowych żołdaków.

Orkowie oczywiście najbardziej odstawali od towarzystwa. Nigdy nie lubili osiedlać się w miastach, zdecydowanie lepiej czuli się, prowadząc koczowniczy tryb życia oraz tworząc struktury wojskowe. Siedząca przy bocznym stoliku grupka tylko potwierdzała starą prawdę, że orka w mieście najłatwiej rozpoznać po pełnym uzbrojeniu.

Ludzie i półorkowie siedzieli ramię w ramię, bardziej różnił ich sposób ubierania niż rysy twarzy. Po latach mieszania się ras półorkiem był przecież praktycznie każdy, w kogo żyłach płynęła domieszka orkowej krwi, a śniada cera i ciemne włosy tu, na południu, były powszechne także i wśród czystej krwi ludzi.

Pośród tańczących zwracały uwagę oczywiście półorkowe dziewczyny, poruszające się wcale nie gorzej niż smukłe półelfki, tak jak one ubrane w wyzywające, śmiałe stroje. Wielu półorków, a zwłaszcza kobiety, prowadziło zupełnie inny tryb życia niż ich orkowi pobratymcy. Podkreślając swoją odmienność i niezależność od ściśle patriarchalnej, haremowej kultury orków, już młode półorkowe dziewczyny wyrywały się z domów rodzinnych, by podejmować się zajęć, o jakich kobiety orków nie mogłyby nawet pomyśleć. Zajmowały się kowalstwem, stolarstwem, wojaczką – siłą fizyczną niewiele ustępując mężczyznom. Były wśród nich poławiaczki pereł i marynarze, prostytutki i złodziejki. Ich orkowa krew skłaniała je do podejmowania ekscytujących i często niebezpiecznych zajęć, nudziły się w domach, nierzadko zostawiając wychowywanie potomstwa swoim męskim partnerom lub dzieląc się obowiązkami.

Podobne zwyczaje panowały wśród półelfów, choć ci częściej wybierali zawody artystyczne. W duszach grało im tak, że wszelkiej maści uliczni muzycy, cyrkowcy, iluzjoniści, a także garncarze, tkacze czy wyrabiacze zdobnego rękodzieła to w większości przypadków osobnicy z lekko spiczastymi uszami. Z racji drobniejszej budowy ciała odziedziczonej po elfich przodkach, rzadziej wybierali zawody wymagające czystej siły, choć bywali także doskonałymi wojownikami.

Spośród ludzi natomiast wywodziła się większość arystokracji w tej części Imperium, wielu bogatych kupców i posiadaczy ziemskich. Lubili podkreślać to ubiorem, starając odziewać się wytwornie i na bogato.

A biedota miejska, bez względu na rasę, jak zwykle próbowała po prostu przetrwać, nie przywiązując większego znaczenia do ubioru, chwytając każdą pracę, jaka się trafiła i kultywując własne zwyczaje, w których naczelną zasadą było dbanie o swoich i trzymanie się z dala od kłopotów.

Gorath mimowolnie pomyślał, że byłoby to dobre miejsce do zamieszkania. Kiedyś, w innym życiu, kiedy mógłby wreszcie przestać oglądać się przez ramię, obawiać zdemaskowania i wyroku śmierci, zacząć wszystko od nowa. Bez rozkazów i zginania karku. Może tu mógłby stać się tym, kim zapragnie, odetchnąć wreszcie głęboko czystym powietrzem wolności.

Ale na razie wypadło mu grać kolejną rolę: najemnego zbira szukającego zajęcia. Wydawało się, że mieszkańcy nie zwrócili na niego szczególnej uwagi, choć jeśli informacje Drakhusa były prawdziwe, odpowiednie oczy z pewnością zanotowały już pojawienie się obcego zbrojnego w miasteczku.

Dzień był upalny, większość straganów pozamykana, mimo że sjesta dobiegała końca, mieszkańcy wciąż jeszcze odpoczywali w domach i karczmach. Minąwszy budzący się leniwie do życia rynek, Gorath dotarł do uboższej części miasteczka, rozglądając się za odpowiednio podłą gospodą. Tu uliczki były dużo węższe, kobiety zajmowały się praniem i plotkami, mężczyźni stali w grupkach i tracili czas, a dzieciaki ganiały z psami wśród śmieci, wzbudzając irytację dorosłych.

Spelunka „Frykas” wydawała się wystarczająco obskurna. W środku przywitały go nieprzyjazne spojrzenia stałych bywalców, nawet rozmowy umilkły na krótką chwilę. Spokojnym, powolnym wręcz krokiem podszedł do stolika w kącie, rzucił torbę na stołek i usiadł.

– Co przynieść? – Pulchna dziewczyna o tępym wyrazie twarzy przetarła szmatą blat. – Jest rybna polewka albo kasza z sosem.

– Kaszę i piwo, byle szybko, nie lubię czekać – warknął Gorath, odpinając pas z szablą i maczetą i kładąc je ostentacyjnie na stole.  – I nie pożałujcie skwarek – dodał, zostawiając na blacie garść miedziaków.

Po chwili dostał parującą miskę i dzban piwa. Gdy leniwie kończył posiłek, do karczmy weszło trzech podejrzanych typów. Zwalisty, paskudny półork w skórzanej kamizeli, o twarzy przypominającej pysk buldoga lub świni, zależy z której strony spojrzeć, i dwóch kolejnych, jeszcze nawet brzydszych, choć mniejszych. Wszyscy uzbrojeni w pały i noże. Ten duży powiódł wzrokiem po sali i zaraz klienci speluny poczęli nerwowo spoglądać w swoje talerze.

„Frykas” okazał się jednak dobrym miejscem, by zwrócić na siebie uwagę lokalnego półświatka. Trzech bandziorów – akurat tylu, by zrobić wrażenie, a zarazem samemu zbytnio nie ryzykować. W takiej grupce byli bardziej pewni siebie, mniej ostrożni, choć Gorath wiedział, że musi to załatwić szybko. Ten, kto uderza pierwszy, zwykle uderza też ostatni – to lekcja, którą odebrał przed laty, jedyna zasada, której był wierny. Zaatakować szybko i bez litości, zaskoczyć przeciwnika, zwłaszcza liczniejszego. Uderz pierwszy, a zakończysz walkę na swoich zasadach.

Dźwięk odsuwanego stołka zaburzył ciszę, jaka zapanowała po wejściu bandziorów. Gorath rozparł się wygodniej za stołem po skończonym posiłku.

– Ej, mała, podaj no mi jeszcze drugi dzban piwa, tylko bystro.

Zbiry podeszły do niego, świński ryj kopnął stół.

– A ty coś za jeden? Siedzisz na moim miejscu!

– To znajdź inne, wieprzku, bo na tym mi wygodnie – odparował Gorath, nawet nie podnosząc wzroku na opryszka.

Bandziory popatrzyły po sobie.

– Te, Lowig – odezwał się najpaskudniejszy z nich, ogorzały drab z ohydną szramą na policzku i wyraźnym talentem do stwierdzania oczywistości – ten koleś chyba szuka zaczepki.

– Jak mnie nazwałeś?! – Oprych, nazwany Lowigiem, oparł potężne pięści na stole, nachylił się nad nim i ryknął: – Powtórz!

W tym momencie ospałe ruchy Goratha stały się bardzo szybkie. Błyskawicznie chwycił Lowiga za włosy i potężnie rąbnął jego twarzą o blat, aż pusta miska podskoczyła i spadła na podłogę. Nie czekając na reakcję osłupiałych bandziorów, poderwał się i wyskoczył zza stołu. Jeden z oprychów, ten ze szramą, zamachnął się pięścią, jednak Gorath złapał jego kułak w swoją dłoń, drugą zaś – całym ciałem nabierając impetu – zdzielił tamtego prosto w twarz. Cios rękawicą nabijaną ćwiekami trafił gdzieś na granicy nosa i zębów, bandyta fiknął do tyłu, a tor jego lotu znaczyła groteskowo rozchlapująca się krew. Trzeci z napastników spróbował uderzyć Goratha w głowę, ale ten zwinnie obrócił się prowadzony jeszcze siłą poprzedniego uderzenia i z rozpędu huknął zbira łokciem w brzuch. Powietrze z głośnym świstem uszło z płuc opryszka – aż zamarł w dziwnej pozie, by za chwilę po szybkim kopniaku w głowę zwalić się ciężko pomiędzy ławy.

Lowig poderwał się ze stołu, zostawiając na nim kilka zębów, i z przekleństwem na ustach rzucił się na Goratha. Ten przystopował go jednak błyskawicznym prawym prostym i poprawił potężnym lewym sierpowym prosto w szczękę. Bandzior zwalił się jak ścięte drzewo. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nikt nawet nie zdążył się rozwrzeszczeć. Obecni w oberży patrzyli osłupiali, jak ten obcy dosłownie w kilka chwil zmasakrował trzech znanych w okolicy zbirów. Ciszę, jaka zapanowała, mącił tylko przerywany jęk oprycha z blizną, jedynego z trójki, który nie stracił przytomności.

Gorath z dezaprobatą spojrzał na rozwalony stół, zebrał swoje rzeczy, przypiął pas z bronią.

– No, co z tym piwem, mała? – zapytał, podchodząc do baru.

Dziewka drżącym ruchem podała mu kufel. Wychylił do dna i skierował się do drzwi. Na odchodnym dodał jeszcze:

– Za bałagan weźcie sobie sakiewki tych obwiesi.

Krew i wino

Plan był prosty: zwrócić na siebie uwagę, skraść Nocnym Cieniom zlecenie, poczekać na ich ruch i – nie dając się zabić – w jakiś sposób do nich dołączyć. Gorath nigdy nie lubił wybiegać z planami zbyt daleko w przód, czuł się dużo lepiej, pozwalając się nieść wydarzeniom i zdając na szczęście. Doświadczenie nauczyło go, że zamierzenia to jedno, a życie lubi zaskoczyć i sprzeda mu mocnego kopa w momencie, gdy najmniej się tego spodziewa. Najlepiej czuł się wtedy, gdy mógł improwizować, polegając na swoich umiejętnościach i instynkcie.

Teraz, niestety, był w sytuacji, w której bez dobrego planu najpewniej zginie. Jeśli szczęście będzie mu sprzyjało, zginie w miarę szybko i bezboleśnie, jeśli jednak farta tym razem mu zabraknie, będzie miał dużo czasu, by przeklinać swoją niechęć do kalkulowania w salach tortur Kathany Marr lub Nocnych Cieni. Niewiadomych było bardzo dużo, włącznie z problemem przetrwania wśród zabójców, uniknięcia zdemaskowania oraz podskórnym przekonaniem, że Kathana wcale nie zamierza dotrzymać słowa i puścić go wolno, gdy wykona zadanie.

Mimo wszystko Gorath postanowił skupić się na kilku najbliższych krokach, zostawiając martwienie się o przyszłość na dogodniejszy moment. Han Drakhus powinien już zlecić morderstwo Varmelusa i lada dzień Nocne Cienie z Savony dowiedzą się o tym kontrakcie, nie zostało zatem wiele czasu, by ich ubiec. I to było zadanie, którym należało się zająć w pierwszej kolejności.

Varmelus niegdyś był szpiegiem Marr w Savonie, dostarczał informacji z otoczenia diuka Kassyra Farinaty, lokalnego władcy. Był na tyle skuteczny, że Farinata zrobił go głównym poborcą podatków w mieście i mniej więcej w tym samym czasie Varmelus uznał, że nie musi już wysyłać raportów na Skałę. Kathana nawet nie zauważyła braku jego aktywności, tym bardziej że diuk Farinata był lojalny wobec Imperatora i raporty Varmelusa oraz innych informatorów z Savony nie wnosiły niczego nowego.

Kiedy jednak Drakhus ustalił, że w Savonie może znajdować się siedziba Nocnych Cieni, wzrok Kathany Marr znów padł na leniwego szpiega, obecnie nieźle już utuczonego na podatnikach diuka. Stanowił dobry cel, stwarzający Gorathowi szansę wejścia do Nocnych Cieni, a okazując nielojalność wobec Kathany, załatwił sobie wyrok śmierci. Skorumpowanego poborcy podatków Gorath mógł się pozbyć bez specjalnych wyrzutów sumienia. Najistotniejszą wydawała się informacja o sporej zażyłości Varmelusa z miejscowym kupcem, Kasbinem Zafirem.

Popytawszy trochę, późnym popołudniem Gorath stanął przed domem Zafira, okazałą kamienicą nieopodal głównego rynku Savony. Ruch o tej porze był już spory, dzięki czemu mógł bez zwracania na siebie szczególnej uwagi obserwować budynek.

Wczesnym wieczorem dwóch schludnie odzianych mężczyzn wyszło z domu kupca, prawdopodobnie służący. Gorath ruszył za nimi, a gdy na jednej z przecznic rozdzielili się, wybrał tego z bardziej kaprawą twarzą. Nie pomylił się. Podczas gdy jego towarzysz udał się zapewne do domu i rodziny, śledzony odwiedził pełną życia tawernę i przywitawszy się z bywalcami, usiadł z gąsiorkiem wina przy dużym stole, wciskając się między znajomych pijaczków.

W knajpie panował spory tłok. Gorath, w oczekiwaniu na okazję, by przysiąść się do służącego Zafira, zdążył na stojąco wychylić dwa kubki wina. Wreszcie stracił cierpliwość i po prostu wepchnął się na długą ławę, bezceremonialnie przesuwając na wpół śpiącego nad kuflem pijaka. Nikt nie zaprotestował.

– Nowy w mieście? – odezwał się służący niespodziewanie. Ku lekkiemu zaskoczeniu i zadowoleniu Goratha należał do takich, co to uwielbiają sobie pogadać przy piciu. Skinął głową w odpowiedzi. – Dobrze trafiłeś, chłopie, tu, „U Barnaby Węgorza”, prawie nie dolewają wody do wina.

– No to wreszcie mam fart. Parę godzin temu zszedłem na ląd i na obiad wpadłem do naprawdę paskudnej speluny. – Gorath dolał z dzbana sobie i rozmówcy.

– Uu, widzę, że jesteśmy dziś w hojnym nastroju! – Twarz służącego rozpromieniła się, gdy jego kubek znów był pełny. – A gdzie konkretnie jadłeś?

– We „Frykasie”, ale będę ich raczej odtąd omijał. Zarobiłem całkiem nieźle na ostatniej robocie, a nie lubię pić sam.

– No to, chłopie, gorzej trafić nie mogłeś. – Służącego nie opuszczał dobry nastrój. – We „Frykasie” żarcie mają paskudne jak łajno wielbłąda, a i łomot można zaliczyć, jak się wpadnie na Lowiga w kiepskim humorze. Zdradzisz, co to za robota tak dobrze płatna?

– Nająłem się do ochrony kupieckiej kogi. Dwa tygodnie rejsów z żarciem i miejscem do spania. Żadnych przygód i zapłata godziwa. Ale statek na razie ma dłuższą przerwę, zresztą znudziło mi się już to bujanie. A jak tu, w Savonie, da się żyć?

– Jednym dobrze, innym nie. – Służący należał również do tych, co to lubią sobie pofilozofować po kilku głębszych. – Jeśli szukasz roboty, to u diuka Farinaty, jak słyszałem, biorą czasem najemników.

– No, nie wiem – skrzywił się Gorath – taka oficjalna praca u księcia pana to trochę nie w moim stylu. Kiedyś robiłem u jednego wielmoży i płacił niby nieźle, a potem złupił na podatkach. – Czas było przejść na właściwy kurs rozmowy.

– Taaaa, podatki to ci u nas rzeczywiście nielekkie. A i główny poborca nielekki typ. – Służący ucieszył się, że i na ten temat może pochwalić się wiedzą. – Znam go, bo u mojego pana, wielmożnego Zafira, nieraz bywa w gościnie.

– Proszę, proszę, obracamy się w wielkim świecie, co? Zaraz powiesz, że i z diukiem kumple jesteście. – Służący żachnął się lekko na te słowa, więc Gorath pojednawczo dolał mu do kubka resztę wina z dzbana. – To pogratulować twojemu Zafirowi.Kolega poborca to opłacalna znajomość.

– Z tego, co wiem, to oni nie są kolegami. – Mężczyzna zniżył głos i konspiracyjnie pochylił się w stronę Goratha. Z jego ust mocno zalatywało kwaśnym winem i czymś jeszcze mniej smacznym. – Varmelus jest za to w bliskich stosunkach z panią Zafirową. – Zachichotał obleśnie i popatrzył znacząco na Goratha. – Ten grubas prawie co tydzień jest u niej z wizytą.

– A twój pan Zafir się nie zorientował?

– Zorientował się, a jakże. Przed wizytami Varmelusa daje nam wszystkim wychodne, żeby plotek nie było, a sam całą noc chleje w „Złotym Byku”, najlepszej oberży w mieście. Widzisz, bracie – podatki lepiej płacić, chyba że chcesz mieć kłopoty, jak nasz pan, Zafir.

– No, ale nie ma tego złego, niedługo pewnie kolejne wychodne, co?

– A to właśnie dziś! I korzystam! – Służący zaczynał mówić mocno niewyraźnie, ewidentny znak, że czas było kończyć tę pogawędkę.

– Cóż, kolego, bywaj. Pora na mnie. Podpowiesz mi jeszcze, gdzie zanocować? Tak żeby ostatniego grosza nie zdarli, ale i żeby coś w nocy nie pogryzło.

– Spróbuj w „Zielonej Zatoce” albo u Wolsunga, zaraz za portem. Jak stąd wyjdziesz, idź na prawo i popytaj, każdy ci drogę wskaże. – Służący z żalem popatrzył na znów pusty kubek.

*

Stał na dachu budynku, w ciszy obserwując sąsiednią kamienicę Zafira. Służący nie kłamał – dom wydawał się pusty, tylko w jednym oknie na piętrze świeciło się światło. To pewnie sypialnia pani Zafirowej. Okazja była zbyt dobra, by pozwolić jej uciec – tej nocy zabawy poborcy Varmelusa z żoną Zafira znajdą zupełnie inny finał.

Gorath sprawdził pozycję liny przełożonej przez ramię, poprawił czarną maskę, która – jak liczył – pasowała do wizerunku zabójców Nocnych Cieni, wziął niewielki rozbieg i lekko przeskoczył ponad uliczką na dom Zafira. Budynki oddalone były od siebie nie więcej niż trzy kroki, ale spadzisty dach, na który skakał, nieco utrudniał zadanie. Dachówki na szczęście dobrze się trzymały i półork z łatwością utrzymał równowagę na pochyłej powierzchni, nie robiąc przy tym zbędnego hałasu.

Przywiązał linę do komina i ostrożnie opuścił się do okna sąsiadującego z oświetlaną, jak zgadywał, sypialnią państwa Zafirów, obecnie zdobywaną przez Varmelusa. Sądząc po odgłosach dochodzących zza szyby, zdobywaną intensywnie i przy spazmatycznym udziale żony nieszczęsnego kupca.

Okno obok było uchylone, Gorath bez większych kłopotów podważył zasuwkę i po chwili stąpał ostrożnie w ciemnym pokoju. Przez moment żałował, że nie wypytał służącego, czy państwo Zafirowie nie mają aby psa – nie cierpiał krzywdzić psów, nawet złych. Uchylił drzwi i ostrożnie wyjrzał na słabo oświetlony korytarz. Żadnego warczenia, żaden mały piesek nie próbował go złapać za nogawkę. Nie było czasu na porządną obserwację, na dobrą sprawę nie widział jeszcze nikogo z gospodarzy, ale na szczęście kupiec nie okazał się miłośnikiem polowań, co to trzymają w domu po kilka chartów myśliwskich. A i jego żona, wbrew temu, co Gorath zdążył sobie wyobrazić, najwyraźniej nie była pulchną mieszczką z małym szczekaczem noszonym na rękach.

Drzwi do sypialni zostały lekko niedomknięte, podchodząc, słyszał wyraźnie słowa rozmowy.

– Pojutrze podczas uroczystości przedstawisz mnie diukowi. Będę z tym niedołęgą, moim mężem, będziesz musiał przedstawić nas oboje. – Głos żony Zafira był zdecydowany, a jednocześnie jakby lekko znudzony.

– O ile będzie okazja. – Varmelus brzmiał, jakby miał dość tego tematu. – Wielu próbuje uścisnąć dłoń Farinaty, zwłaszcza przy uroczystych okazjach.

Gorath ostrożnie uchylił drzwi, by dokładniej przyjrzeć się dwójce kochanków i całej sypialni. Blask z rozpalonego kominka oraz kilku małych lamp oświetlał dość duży pokój. Varmelus i żona Zafira leżeli na ozdobnym łożu sporej wielkości, wyściełanym miękkimi futrami, obydwoje zupełnie nadzy. Poborca, który najwyraźniej rzeczywiście dobrze się utuczył na podatkach zbieranych dla diuka, leżał rozwalony na plecach, drapiąc się po wielkim włochatym brzuszysku.

Jednak to żona Zafira przyciągała uwagę. Była półelfką i to niezwykle piękną. Wielkie sarnie oczy, pełne usta, długie czarne włosy, gładka oliwkowa cera, młodziutka. Wstała z łóżka, zupełnie naga podeszła do stolika i pochyliła się nad nim, dzięki czemu Gorath mógł podziwiać wyjątkowo kształtną pupę. Na blacie, obok srebrnej tacy z usypanymi kreskami białego proszku, stała pusta butelka po winie, druga do połowy pełna czekała przy łóżku w towarzystwie dwóch zdobionych pucharków.

– To się lepiej dobrze postaraj, Varm. – Wciąż pochylona wciągnęła nosem narkotyk. – Tyle razy opowiadałeś mi, jaki jesteś ważny, jak diuk ceni twoje zdanie. Chcę poznać go osobiście i ty mi to załatwisz.

– Iman, musisz zrozumieć, że… co?!

Gorath uznał, że pora się pokazać. Otworzył szerzej drzwi i wszedł do komnaty. Zamaskowany, odziany na czarno i uzbrojony w noże obcy w drzwiach nie był gościem, którego mogła się spodziewać para kochanków podczas upojnego wieczoru.

– Będziesz musiała zmienić plany, ślicznotko. Varmelus już w niczym ci nie pomoże.

Dziewczyna wrzasnęła krótko i cofnęła się pod ścianę. Poborca zerwał się z łóżka, tak szybko, jak pozwalała na to jego tusza. Był dużym mężczyzną, w młodości być może dość sprawnym, teraz jednak nadwaga i wypite wino sprawiały, że poruszał się ociężale.

– Kim jesteś, do diabła?

– To proste, jestem tu, by cię zabić, grubasie. – Gorath zamachnął się i pewnym rzutem wbił nóż w ścianę kilka cali przed twarzą Iman, która właśnie ruszała w stronę drzwi prowadzących zapewne do toalety. – Nie ruszaj się, jeśli chcesz przeżyć. – Wielkie oczy półelfki rozszerzyły się ze strachu, ale stanęła posłusznie.

– Kto cię przysłał? Ten pierdziel Zafir? Zapłacę więcej! – Varmelus nie stracił do końca zimnej krwi.

– Kasbin wynajął płatnego zabójcę? – W głosie Iman słychać było niedowierzanie i jakby podziw. – Żeby pozbyć się mojego kochanka?

– Nie pochlebiaj sobie zbytnio, dziewczyno, wasz dziwny układ nie jest aż tak ważny. – Gorath dobył noża o szerokim, ciężkim ostrzu i ruszył w stronę cofającego się nagiego poborcy. – Marr przesyła uszanowania.

– Marr? A więc jednak nie zapomniała… – Grubas nie miał pod ręką żadnej broni, chwycił jednak ciężki taboret i machnął nim przed sobą, by utrzymać napastnika na odległość. – Ona nigdy nie zapomina. Kiedyś i ty się o tym przekonasz!

Zaatakował znienacka, celując w głowę Goratha. Nie trafił, zabójca zanurkował pod taboretem, wszedł w zwarcie i z bliska, patrząc Varmelusowi w twarz, wbił nóż w wielki kosmaty brzuch.Poborca oklapł, jakby uszło z niego powietrze, i zwalił się ciężko na kolana. Gorath wyszarpnął ostrze i wbił je tym razem w szyję ofiary. Varmelus był martwy, jeszcze zanim jego ciało ciężko runęło na podłogę, plamiąc krwią bogato zdobiony dywan.

Iman Zafir stała wciśnięta w ścianę, naga i nieruchoma. Spoglądała z mieszanką przerażenia i fascynacji na ciało swojego kochanka i jego mordercę. Jej nagie piersi poruszały się w rytm przyspieszonego oddechu. Gorath popatrzył na nią przez chwilę, z żalem odwrócił wzrok, zabrał wbity w ścianę nóż i wyszedł, znikając w ciemnym korytarzu.

Nocni goście

Wieść o zabójstwie Varmelusa dość szybko obiegła miasteczko i była głównym tematem rozmów przy straganach, w knajpach i prawdopodobnie też na dworze diuka. Wielu było zszokowanych, ale niewielu żałowało poborcy. Wydawało się jasne, że nie należał do najpopularniejszych obywateli Savony. Powody do radości miał oczywiście Kasbin Zafir, któremu Varmelus przyprawiał rogi, jak się okazało przy chętnym udziale pięknej Iman. A w zasadzie Zafir miałby powody do radości, gdyby nie to, że jako pierwszy podejrzany był obecnie najprawdopodobniej bardzo zajęty udowadnianiem swojej niewinności.

Podebranie kontraktu z pewnością było mocno nie w smak Nocnym Cieniom. Nie dość że nie zrealizowali zlecenia, to jeszcze cel został zlikwidowany w ich mateczniku, o ile oczywiście informacje hana Drakhusa były prawdziwe i gildia zabójców naprawdę miała siedzibę w tej okolicy. Gorath wolał zakładać, że Drakhus ma rację i w takim razie Ciemnym, jak ich zaczął w myślach nazywać, na niczym teraz tak nie zależy, jak na znalezieniu i zlikwidowaniu bezczelnego konkurenta. Masakrując Lowiga w tamtej parszywej mordowni, pokazał, że jest kimś, kto bez problemu byłby w stanie zabić Varmelusa. Dziś należało wypaść na kogoś, kto się nagle znacząco wzbogacił.

Dzień upływał mu zatem pod znakiem szastania srebrem.Gorath kupił wystawne i dość krzykliwe szaty, zjadł suty obiad w jednej z najlepszych oberży w Savonie oraz rozpytywał w porcie o wygodną kajutę na rejs do Pharos w najbliższym możliwym terminie. Wieczorem, ustrojony w bogato haftowany kaftan i bufiaste spodnie, w których wyglądał jak przebrany za wielmożę goryl, udał się do „Białego Flaminga” – domu gry o dość przyzwoitej renomie.

We „Flamingu” było tłoczno i duszno. Gracze niemal każdego stanu, rasy, wieku, płci i stopnia upojenia tłoczyli się wokół kilku słabo oświetlonych stołów do ruletki, gry w kości oraz innych, których przeznaczenia Gorath nie potrafił odgadnąć. Takie same tłumy oblegały też dwa bary, za którymi mocno zmęczeni barmani próbowali sprostać zamówieniom poirytowanych klientów. Na sali nie brakowało też pijaczków, dziwek, naciągaczy, handlarzy białym lotosem oraz gliną – narkotykiem dla tych, których nie stać było na lotos. Niedaleko wejścia rozstawił swój stolik lichwiarz, do którego stał zadziwiająco uporządkowany kordon petentów. Wszystko tonęło w dymie i gwarze, przy słabym świetle kopcących lamp i wielkiego żyrandola zawieszonego nad środkiem sali.

Gorath czuł się z początku trochę przytłoczony atmosferą tego miejsca, nie bardzo też znał reguły gier, przy których traciło się pieniądze. Chciał jednak przyciągnąć uwagę, zatem na stanie z boku i spokojne przyglądanie się nie było czasu.

Podszedł zdecydowanym krokiem do pierwszego stołu, gdzie kręcono kołem i obstawiano, jaki numer wypadnie. Postawił trzydzieści srebrników na czarne. Wypadło czarne i Gorath znów obstawił, tym razem sześćdziesiąt srebrników. Ponownie wygrał, na stole leżało teraz sto dwadzieścia jego srebrnych monet, w równych słupkach.

Suma robiła wrażenie, część graczy zaczęła z uwagą obserwować jego poczynania. Zrobili mu też więcej miejsca, jakby grający za miedziaki okazywali szacunek szaleńcowi, obstawiającemu tak wysokie stawki. Tym razem wypadło czerwone. Głośne westchnienia zmieszane ze złośliwymi śmiechami zamilkły natychmiast, gdy Gorath wyciągnął złote monety i trochę srebra, równowartość stu dwudziestu srebrników i znów postawił na czarne. Krupier, gruby ork z szeroką blizną na podbródku, popatrzył na niego uważnie, zanim zakręcił kołem. Jedna z dziwek, cycata blondynka o twarzy niewiniątka, stanęła tuż obok, Gorath poczuł silny zapach perfum pomieszany z wonią alkoholu. Wypadło czarne, dziewczyna krzyknęła z zachwytem i naparła biustem na wystrojony w kaftan tors półorka.

– Wspaniale! Ach, to twój szczęśliwy dzień, panie!

– Przyniosłaś mi farta, mała, uczcijmy to! – Gorath rzucił krupierowi dziesiątaka i zakrzyknął: – Wina!

Zjawił się niski człowieczek, przystrojony w elegancki, choć nieco już podniszczony kubrak, z butelką i parą pucharków.

– Jeśli ma pan życzenie, to zapraszam do stołu dla poważniejszych graczy. Tam, z drugiej strony sali. Dla naszych najlepszych gości mamy tam wszelkie trunki, cygaretki, a nawet wygodne kanapy do odpoczynku. Będziemy też trzymać z dala od pana obwiesi i pijaczyny z tej części sali.

– Dobrze prawisz, przyjacielu, masz tu piątaka ode mnie na dobry początek i prowadź. Jak ci na imię, słodziutka?

– Annika, ale wołają na mnie Cukierek. – Teraz, gdy przypatrzył się jej uważniej, uznał, że była młodsza, niż mu się z początku wydawało, nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat.

– To chodź, Annika, czuję, że przy tobie szczęście mnie nie opuści. Ha, obwiesie i pijaczyny, kto by pomyślał, że to najlepszy dom gry w tym mieście. – Gorath starał się zachowywać tak, jak wyglądał: głośno i głupio. Jeśli już ma tu wydać całe srebro, jakie dostał od hana Drakhusa, to musiał zostać dobrze zapamiętany.

Kobiece towarzystwo bardzo mu pasowało. Od spotkania z piękną Iman i jej doskonałym ciałem nie mógł przestać o niej myśleć. Nigdy nie widział z tak bliska tak pięknej, nagiej kobiety. Tej nocy śnił o jej gładkiej skórze, długich nogach i aroganckiej twarzy z tymi wielkimi, brązowymi oczami. Annika, zwana Cukierkiem, chociaż nie umywała się do Iman, była wystarczająco ładna, by Gorath z przyjemnością dotykał jej ciała, gdy obejmowała go z udawanej radości przy kolejnych wygranych.

Tego wieczora starał się pić mało, mimo że stawiał wszystkim zgranym pechowcom i pijaczkom, którzy wbrew zapewnieniom posługacza jednak byli obecni przy stole dla największych graczy. Zadbał też o Annikę, wprawdzie z żalem zrezygnował z wzięcia jej na noc do pokoju, ale wielkodusznie dawał jej część srebra z każdej wygranej – rozdawanie pieniędzy, które i tak do niego nie należały, było zaskakująco przyjemne. No i zgrał się dość mocno. Przed północą, kiedy postanowił wrócić do gospody, w której wynajął pokój, jego sakiewka była lżejsza o dobrych kilkadziesiąt srebrników. Niezbyt wiele, biorąc pod uwagę, do jakich stawek dochodził, obstawiając najróżniejsze numerki i kolory, ale kwota, którą stracił, równała się miesięcznym zarobkom solidnego rzemieślnika czy pracownika portowego. Wszystko po to, by zabójcy nie mieli wątpliwości, kto wzbogacił się na zabójstwie w domu Zafira.

*

Gdy dotarł do pokoju, zamiast położyć się spać, przebrał się. Założył lekką kolczugę i sprawdził broń: pokryta starymi runami szabla była ostra jak zawsze, ale maczeta mogła wymagać uwagi. Zadowolony schował ostrza do pochew, przygotował także kilka noży, trzy z nich umieszczając w specjalnym futerale na piersiach, a jeden zatykając za pas. Na koniec naciągnął nabijane ćwiekami rękawice. Był gotowy do nadchodzącej walki. Jeszcze tylko uformował płaszcz podróżny w ludzką sylwetkę, przykrył go kocem i usiadł pod ścianą, czekając na zabójców.

Był środek nocy, gdy usłyszał delikatne dźwięki dochodzące z zewnątrz. Zachowując absolutną ciszę, podniósł się, szykując broń. Szmer za oknem powtórzył się, coś skrobnęło także pod drzwiami – zachodzili go z obu stron. Znali się na robocie, na ich miejscu zrobiłby to samo. Mieli przewagę pozycji, ale nie spodziewali się, że będzie na nich czekał.

Nagle drzwi z łomotem wyleciały z zawiasów, pojawiła się w nich czarna postać z kuszą. Jednocześnie podobna postać wpadła do komnatki przez okno i miękko wylądowała na podłodze, natychmiast wyciągając miecz. Szczęknęła cięciwa i śmiercionośny bełt przebił koc i łóżko. W tym samym momencie Gorath wyskoczył ze swej kryjówki i mocno ciął kusznika. Skrytobójca, wykazując niezwykły refleks, zdążył unieść kuszę, by się osłonić – potężny cios Goratha przeszedł przez nią, krzesząc iskry i drasnął przeciwnika w pierś.

Półork momentalnie odwrócił się i skoczył na drugiego napastnika. Zamarkował cios w szyję i gdy przeciwnik zasłonił się odruchowo mieczem, kopnął go mocno w brzuch. Potrzebował więcej miejsca, nie mógł walczyć z obydwoma w tak małej przestrzeni. Nie czekając na kontrę Ciemnego, rzucił się szczupakiem przez okno… Pokój był na pierwszym piętrze, uderzając w ziemię Gortath przetoczył się, próbując złagodzić upadek, ale i tak bolało.

Zerwał się na nogi i popatrzył w okno, by dostrzec, że obaj czarni zabójcy wyskakują i miękko lądują przed nim. Na ten widok ogarnął go lekki niepokój – byli lepsi, niż przypuszczał. Z cienia wyłonił się jeszcze jeden uzbrojony w miecz przeciwnik.

Przez krótką chwilę wszyscy stali nieruchomo, mierząc się nawzajem wzrokiem. Noc była jasna i wyraźnie widział ich stroje: czarne kostiumy i twarze zasłonięte maskami i kapturami. Nie byli gotowi na taki obrót spraw, spodziewali się zabić śpiącego, teraz jakby wahali się przed atakiem.

Gorath nie miał wątpliwości, uderzył pierwszy. Skoczył na najbliższego przeciwnika, tnąc nisko szablą. Zabójca sparował w ostatniej chwili. W tym momencie, jakby na sygnał, ruszyli pozostali dwaj. Wykorzystując siłę bloku przeciwnika, Gorath wyprowadził z samego nadgarstka błyskawiczny cios w głowę cofającego się zabójcy, jednocześnie parując maczetą cięcie kolejnego. Poczuł, jak jego szabla rozłupuje czaszkę Ciemnego i w tym samym momencie odskoczył, o włos unikając miecza trzeciego z napastników.

Zasypali go ciosami, które parował z najwyższym trudem. Atakowali go ten, który strzelał z kuszy i ten trzeci, co czekał na dole. Gorath znów zaskoczył przeciwników, przechodząc od obrony do nagłego ataku. Sparował maczetą cios kusznika i mocno, pomagając sobie skrętem bioder, ciął szablą w bok drugiego Ciemnego. Metal zachrzęścił, zaczepiając prawdopodobnie kolczugę pod ubraniem trafionego. Siła uderzenia targnęła zabójcą i zbiła go z nóg.

Półork odwrócił się do ostatniego z przeciwników, z łatwością sparował jego cios i uśmiechając się złowieszczo, odepchnął go w tył. Zabójca zachwiał się, ale nie stracił równowagi. Zyskując chwilę, Gorath, nie odrywając wzroku od stojącego napastnika, kopnął w głowę próbującego się podnieść rannego.

– No to zostaliśmy tylko my dwaj. Myślisz może, że masz jakieś szanse? – Ledwo dostrzegalnym ruchem ciął lewy bok przeciwnika, a gdy ten nerwowo sparował, płynnym szybkim wypadem wykonał sztych, celując prosto w twarz. Zabójca, ratując się rozpaczliwie, padł na plecy. Gorath przytknął mu szablę do gardła.

– Spokojnie, nie zabiję cię. Chcę pogadać. Wiedziałem, że przyjdziecie. Nie musisz teraz umierać, ale wybór należy do ciebie.

– Czego chcesz? – spytał chrapliwym głosem Ciemny.

– Jesteście Nocnymi Cieniami, czy tak? No więc chcę się do was przyłączyć…

*

Jechali konno już ponad pół godziny. Deszcz siąpił i zimne krople co i rusz dostawały się pod rozpięty kaftan Goratha, przyprawiając go o dreszcze. Na głowie miał worek, na tyle cienki, by dało się oddychać, ale jednocześnie skutecznie uniemożliwiający dostrzeżenie czegokolwiek w mroku wieczoru. Ręce związane za plecami zaczynały mu już odrobinę drętwieć. Starał się zachować spokój, ale wiedział, że była to najniebezpieczniejsza część jego misji. Znajdował się teraz w mocy zabójców. Już nie od niego zależało, czy będzie żył.

Przypomniał sobie starcie z poprzedniej nocy. Nasłano na niego dobrze wyszkolonych skrytobójców. W ich działaniu nie dostrzegł śladu amatorszczyzny – byli cisi, szybcy i śmiercionośni, choć na szczęście, tak jak na to liczył, nieprzywykli do otwartej walki. Gdy oznajmił, że chce się do nich przyłączyć, przywódca oddziału kazał mu czekać, aż sami do niego się odezwą. Gorath podejrzewał, że jeśli przyjdą, to albo po to, by go przyjąć, albo zamordować. Zważywszy na to, że zabił jednego z nich, a kolejnego ciężko ranił, druga możliwość była wielce prawdopodobna. Jednak gdy zjawili się wieczorem w umówionym miejscu, dwie mile od miasteczka, wiedział, że go zaakceptowali. Teraz pozostało zdobyć ich zaufanie, tak by nie stracić życia już na samym początku.

Szum wody wyrwał go z rozmyślań. Konie zwolniły kroku, po chwili stanęły. Kazano mu zejść z siodła. Dalej prowadzono go pieszo. Czuł wilgoć w powietrzu, zbyt dużą jak na deszcz. Szum wody narastał. Gorath domyślił się, że znajdują się w pobliżu wodospadu i stwierdził, że nie są znowu tacy sprytni. Ich kryjówka znajdowała się o jakieś pół godziny drogi od Savony. Gdyby chciał ich wydać już teraz, wiedziałby, gdzie ich szukać. Chociaż, pomyślał, równie dobrze w tych okolicach wodospady mogły być częstym elementem krajobrazu.

Wprowadzili go w korytarz, który kilka razy skręcał. Podłoże było nierówne, parę razy potknął się i byłby stracił równowagę, gdyby nie przytrzymali go eskortujący. Nagle zrobiło się jaśniej, podłoże przeszło w równą posadzkę, usłyszał głosy rozmów, dźwięk obracającego się kamienia do ostrzenia broni. Czuć było świeży powiew, a także zapachy kuchenne, dym. Rozmowy ucichły, ostrzałka stanęła. Zdjęto mu z głowy worek i gdy tylko oczy przywykły do słabego światła, spostrzegł, że jest w przestronnej jaskini oświetlonej lampami i paleniskiem kuchennym, a także światłem gwiazd wpadającym przez częściowo otwarte sklepienie. Umeblowanej, zamieszkałej. Wpatrywało się w niego kilkunastu zabójców. Był w siedzibie Nocnych Cieni.

Skorpion w ogrodzie

Zatem postanowione. – Diuk Farinata skinął na sekretarza, by przygotował dokument. – Do czasu znalezienia kogoś godnego zaufania mój syn, Glabrio, obejmie urząd Głównego Poborcy w miejsce Valmerusa.

Vigo van Thorn, Magister Gildii Kupców Korzennych i Jedwabnych w Savonie z lekkim rozbawieniem popatrzył po twarzach zgromadzonych członków Rady. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że młodszy syn diuka jest osobą najmniej odpowiednią do zbierania podatków, nikt jednak nie zamierzał wypowiadać się na ten temat.

Wielebna Altahe, arcykapłanka Bogini Veles, jednego z dwóch głównych bóstw, patronów Savony, nie przejmowała się podatkami; świątynia Veles była z nich zwolniona. Kobieta niecierpliwie szeleściła swymi nieskazitelnie białymi szatami, ewidentnie czekając na zamknięcie obrad. Vigo był pewien, że korpulentna kapłanka myślami podąża ku drugiemu śniadaniu, a nie do swojej bogini.

Opat Zaherux siedział po drugiej stronie stołu. Stanowił kompletne przeciwieństwo Altahe – chudy, nieruchomy i cały na czarno. Mogłoby się wydawać, że jego bogini Thenneth jest w wiecznej opozycji do Veles – mrokiem w miejsce światła i tak dalej. Nic bardziej mylnego – kulty Veles, bóstwa płodności, plonów i patronki matek, oraz Thenneth – bogini wiatru i zmian, zaskakująco zgodnie współistniały w Savonie oraz na całym Wybrzeżu Szkutników. Świątynia Thenneth wprawdzie płaciła podatki – nic dziwnego, skoro karawany handlowe regularnie wyruszały z klasztoru pod miastem, ale postawienie na czele poborców diuka tego utracjusza Glabria w miejsce Valmerusa z pewnością nie uszczupli klasztornych dochodów.

– Kończymy? – Tar Gromar, dowódca orkowego garnizonu i oficjalny przedstawiciel Imperium w Radzie Savony, opróżnił już trzeci puchar wina i sprawiał wrażenie, jakby chciał się chwilę zdrzemnąć. Patrząc na niego, Vigo po raz kolejny zadumał się nad zadziwiającą skłonnością orków do tycia, jeśli tylko zaczynają prowadzić bardziej osiadły tryb życia. Savona była na tyle spokojna, że Gromar nie musiał opuszczać miasta ze swoimi oddziałami chyba już od ponad roku i było to widać.

– Jeszcze tylko ostatnia kwestia, książę. – Van Thorn zupełnie nie przejął się poirytowanymi spojrzeniami pozostałych członków Rady, ewidentnie liczącymi na koniec posiedzenia. – Doszły mnie wieści, że po ostatnich sztormach port w Pharos nie będzie w stanie przyjąć statków moich dostawców z Natanbanu. Zawiną zatem do naszego portu. Liczę, że tym razem dzielni celnicy kapitana Gromara nie będą ich trzymać tydzień na redzie.

– To były trzy dni. – Gromar był niezadowolony, że w ogóle musi się odzywać. – Ci przeklęci Theranie nie chcieli współpracować.

– Wie pan bardzo dobrze, kapitanie, jak zazdrośnie strzegą sekretów swoich statków. A pańscy ludzie domagali się pełnego dostępu. Nasze traktaty z Imperium Natanbanu wyraźnie stanowią, że zgadzamy się nie zaglądać im pod pokłady. Nie muszę tłumaczyć, jak istotne dla handlu jest utrzymanie terminów dostaw. Przedłużające się kontrole celne…

– Dość, dość, Vigo – przerwał łagodnie, lecz zdecydowanie diuk Farinata – wszystkim nam zależy na pomyślności handlu. A teraz, skoro wiemy, że zamorscy kupcy będą gościć w moim porcie, z pewnością tar Gromar odpowiednio przygotuje swoich ludzi. Na dzisiaj kończymy, mój sekretarz zawiadomi was, kiedy zbierzemy się ponownie. Na razie wyjeżdżam do Burdorf, więc spotkamy się nie wcześniej niż za miesiąc. Dziękuję.

Po zakończeniu Rady Vigo udał się z ratusza do kamienicy Gildii – w tym celu wystarczyło tylko przejść przez rynek. Siedziba szacownej Gildii Kupców Korzennych i Jedwabnych znajdowała się dokładnie naprzeciwko miejsca urzędowania Rady Miejskiej, były to dwa najważniejsze budynki w mieście, nie licząc świątyni Veles. Budynek Gildii był bardziej okazały od ratusza, co zdaniem van Thorna doskonale opisywało hierarchię ich ważności. W korytarzu czekał na niego Kasbin Zafir. Nie wyglądał dobrze, ale zważywszy, co przeszedł w ostatnim tygodniu, było to poniekąd zrozumiałe.

– Kasbin, drogi przyjacielu! Co cię do mnie sprowadza? – Vigo nie miał ochoty z nim rozmawiać, jednak Zafir długo zabiegał o to spotkanie. – Jak żona, doszła już do siebie?

– Iman ciężko przeżyła wydarzenia tamtej nocy, ale wszystko wraca do normy. A ja w tej sprawie właśnie chciałem się do ciebie zwrócić, Magistrze.

– Zatem chodź, zapraszam do gabinetu. Napijesz się brandy? Wracam ze spotkania Rady, a nic tak po niej nie poprawia humoru, jak szklaneczka starej dobrej burdorfskiej. Obawiam się, że mogę ci dziś poświęcić niewiele czasu, zatem przejdźmy od razu do rzeczy.

Podając szklankę Zafirowi, spojrzał na ich odbicie w wielkim lustrze zdobiącym jedną ze ścian przestronnego gabinetu. Na tle wysokiego, przystojnego van Thorna Kasbin Zafir prezentował się wyjątkowo żałośnie. Był niskim, drobnym człowieczkiem, dobrze po pięćdziesiątce, o nijakiej twarzy i nerwowym, niepewnym siebie, wręcz usłużnym sposobie bycia. Smutne posiwiałe wąsy i sięgająca piersi broda upodobniały go do cherlawego krasnoluda. Magister Vigo z modnie przystrzyżonymi czarnymi wąsami i krótko przyciętą bródką, w eleganckim, haftowanym srebrem czarnym wamsie wyglądał przy pechowym kupcu jak orzeł przy kurze. Jakkolwiek historia znalezienia martwego i nagiego Varmelusa w sypialni Zafirów przedstawiała się żenująco, patrząc na starego kupca, trudno było się dziwić takiej piękności jak Iman, że i poza małżeństwem szukała ujścia dla swojego temperamentu.

– Ludzie diuka wciąż zadają pytania. Wyjaśniłem wszystko, jak potrafiłem najlepiej, ale mam wrażenie, że… Vigo, chciałem prosić… a raczej wydaje mi się, że twoje poparcie…

– Ależ masz je, drogi przyjacielu! Dziś na Radzie poruszaliśmy sprawę morderstwa w twoim domu i zapewniłem diuka oraz wszystkich radnych o moim pełnym poparciu dla twojej osoby.

– Naprawdę? – Zafir rozpromienił się momentalnie. – Oni muszą wiedzieć, że ja nigdy… To jest, nie wiedziałbym nawet, do kogo się zgłosić…

– Oczywiście, przyjacielu. Nikt nie wierzy, że mógłbyś osobiście dokonać tak – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – brutalnej zbrodni. A twoja nieposzlakowana reputacja i lata uczciwej pracy sprawiają, że niepodobna nawet brać poważnie pod uwagę wynajmowania przez ciebie płatnych morderców. Diuk i reszta Rady podzielają moje zdanie. Ty i małżonka możecie spać spokojnie. Gildia dba o swoich, nie zapominaj o tym. A teraz, jeśli mi wybaczysz…

– Dziękuję, Magistrze! – Zafir energicznie zamiatał podłogę swoją niegustowną czapką, gnąc się w podziękowaniach. – Chcielibyśmy wraz z Iman zaprosić cię na kolację u nas, jeśli oczywiście znajdziesz czas.

– Pomyślimy o tym. Bywaj. I pokłony dla żony. – Zamknął wreszcie drzwi za kupcem.

Vigo doskonale wiedział, że to nie Zafir złożył zlecenie na Varmelusa. Dostarczył je łącznik z Arkus, pochodziło od którejś z arystokratycznych rodzin, być może nawet od kogoś z Władców. Valmerus przybył przed laty do Savony właśnie z Arkus, kto wie, co tam kiedyś przeskrobał. Tym, co złościło Vigo van Thorna, był irytujący zwyczaj zleceniodawców z wyższych sfer do powierzania tego samego zadania różnym wykonawcom. Ale z tym, przy kontraktach z kręgów władzy, zawsze należało się liczyć. Teraz, na szczęście, wszystko zmierzało w dobrą stronę, bo faktyczny zabójca Varmelusa gościł od ponad tygodnia w Jaskiniach. Jeśli przejdzie Inicjację, to i zabójstwo poborcy pójdzie na konto Nocnych Cieni bez skazy na renomie. Tak, to najwyższy czas, by Vigo osobiście przyjrzał się temu Gorathowi.

*

Tego popołudnia Zaherux był niedostępny, zaczął jeden z tych okresów medytacji na wietrze, kiedy większość kapłanów i nowicjuszy, a nawet część akolitów udaje się na klify, by całe wieczory spędzać na modłach, wdychaniu Czarnego Korzenia i tańcach w transie. Było to na rękę Vigo, nie miał tego dnia specjalnej ochoty na religijne bzdury, którymi raczył go w ostatnim czasie Zaherux, ilekroć van Thorn gościł w klasztorze. Opat przez większą część roku był bardzo praktyczny i konkretny, a jego sieć wiernych wyznawców na całym Wybrzeżu była nieocenionym źródłem informacji i w dużej mierze stanowiła o sile Nocnych Cieni. Jednak te kilka tygodni w roku, gdy tajny, mroczny aspekt Thenneth był szczególnie celebrowany przez kapłanów, sprawiało, że stary Zaherux mówił zagadkami, często bywał nieobecny, a jeśli już zaszczycał Vigo lub Moranę swoją obecnością, to zazwyczaj domagał się egzekucji zupełnie przypadkowych ofiar, których rzekomo oczekiwała bogini Thenneth.

Gdy zszedł do Jaskiń, Morana Thail stała na galerii, obserwując trening strzelecki. Mistrzyni Broni przykładała wielką wagę do ciągłego poprawiania sprawności każdego z Cieni, poza tym uwielbiała słuchać jęków i narzekań ludzi zmuszających swoje ciała do przekraczania granic możliwości. Równie surowa i wymagająca wobec siebie, nieustannie doskonaliła też własne umiejętności. Teraz stała na pewnie rozstawionych nogach, wysoka i mocna, o szerokich ramionach, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, milcząca, ale jej ciemna twarz wyrażała zadowolenie.

Skinęła głową na widok van Thorna.

– Vigo. – Nigdy nie mówiła więcej, niż było potrzebne.

– Nie przemęczaj ich dziś zbytnio, Morana. Chcę, byś wieczorem wysłała większy oddział na drogę między Klencory a Hunidorem.

– Alingon?

– Tak, mam dość czekania, ta sprawa powinna być już dawno załatwiona. Skoro tak pilnuje się u siebie, zrobimy to w otwartym ataku. Pod koniec tygodnia będzie wracał z eskortą z Klencory. Nie chcę masakry w przydrożnej karczmie, stoi tam chyba „Pod Błękitnym Kołem”, lubię ją. Lepiej przygotować zasadzkę w lasach przy drodze.

– Sama poprowadzę ludzi. Dawno nie spałam pod gołym niebem.

– Wiem, że lubisz taką robotę. – Vigo uśmiechnął się pod wąsem. – Weź ze sobą naszego nowego spryciarza. Tego, co wymienił młodego Islika na siebie.

– Islik był słaby, Gorath to co innego.

– No właśnie, porozmawiajmy o nim. Niezbyt tradycyjny sposób na dołączenie do nas, ale przecież już tak bywało, choćby i w twoim przypadku. Naprawdę taki dobry?

– Tak. Szybki i bardzo silny. Solidna technika, dobra praca nóg. Dałoby się ją jeszcze poprawić, ale przy jego sprawności nie ma takiej potrzeby. – Omawianie sposobów walki było jedynym tematem, kiedy Morana Thail rozwijała swoje wypowiedzi. – Walczy agresywnie, jest zwinny i trudny do trafienia. Lepszy od większości naszych, może poza Nihilusem.

– Tak, spodziewałem się takiej oceny, biorąc pod uwagę, co zrobił z naszymi w Savonie. Spodziewali się zlikwidować śpiącego, a on czekał na nich gotowy do walki, nawet z trzema. Z kolei Varmelusa zdjął, włamując się do posiadłości Zafira bez śladu, zatem zakładam, że obserwacja i ciche poruszanie się też nie są problemem. A jak z działaniem w większej grupie? To często bywa trudne z takimi jak on.

– Był kilka lat w armii imperialnej, umie wykonywać rozkazy. Ale najwięcej będziemy mieli z niego pożytku, dając mu wolną rękę w działaniu, gdy przyjdzie na to czas.

– Do czasu Inicjacji i nadania Znaku nie wypuszczaj go samego, na razie nie ma sensu ryzykować, po ceremonii będzie to bez znaczenia. Kiedy będzie gotowy do Przejścia?

– Już jest gotowy.

– Zatem przyjmiemy go oficjalnie, gdy wrócicie po zakończeniu sprawy z Alingonem. Ciekaw jestem jeszcze zdania Nihilusa, jest u siebie?

– Nihilus jest na klifach z Zaheruxem. Wiesz, jak poważnie podchodzi do tych spraw.

– Religijni wariaci, ale co byśmy bez nich zrobili? Dobrze, niech zapewniają nam łaskę Thenneth, byle szybko skończyli. Nadchodzą ciekawe czasy, Morana. Czeka nas wszystkich sporo pracy.

Inicjacja

Uderzenia bębnów wbijały mu się w czaszkę. Noc była gorąca, nawet od morza nie dało się wyczuć wiatru. A może tak mu się tylko wydawało, cała ta sytuacja przypominała jeden wielki, zły sen. Rytuał Przejścia, tak to nazywali. Tej nocy miał stać się jednym z nich. Oficjalne przyjęcie do Nocnych Cieni. Gorath spodziewał się jakiejś uroczystości, ale to, co się działo, przekraczało granice jego wyobraźni.

Znajdowali się na na wpół zamkniętym klifie, rozległej półce skalnej o szerokości większej niż rynek w Savonie. Od strony zachodniej ziała otwarta przepaść, dochodził stamtąd huk fal rozbijających się o skały, z pozostałych stron przestrzeń zamykało wysokie kamienne półsklepienie, wznoszące się dobrych sto stóp ponad nią, zasłaniając gwiazdy. Gorath był pewien, że terenu, na którym się znajdują, nie widać z wybrzeża ponad nimi. Pokryta trawą rozległa i tajna polana stanowiła idealne miejsce treningów Nocnych Cieni oraz sekretnych obrzędów mnichów z klasztoru.

Kult bogini Thenneth był popularny na Wybrzeżu Szkutników, w ojczyźnie żeglarzy i kupców. Bogini wiatru, ale też zmian i podróży, patronka marynarzy, wędrownych handlowców, a nawet poważnych przedsiębiorców miała tu swoje kapliczki niemal w każdej wiosce i cieszyła się prawie takim samym szacunkiem jak najważniejsze bóstwa Imperium.

Opactwo z Savony było istotnym ośrodkiem handlowym, należały do niego rozległe tereny na zachód od miasta, gdzie hodowano owce i uprawiano winorośl. A mnisi, zgodnie z etosem ich bogini, aktywnie sprzedawali produkty swojej pracy. Karawany handlowe regularnie wyruszały z klasztoru, nieraz z silną obstawą – dogodna przykrywka dla innej, sekretnej i mrocznej działalności kapłanów. Byli oni wyznawcami tajnego aspektu bogini, bowiem Thenneth miała dwa oblicza: w swym zakazanym, drugim wcieleniu sprzyjała oszustwom, intrygom, spiskom i morderstwom. Mnisi ze zgromadzenia na klifach, uważając się za jedynych prawdziwych wyznawców, czcili oba aspekty Thenneth, a znajdująca się w jaskiniach pod opactwem siedziba Nocnych Cieni była tak naprawdę częścią kultu.

Rytuał Przejścia, który miał odbyć Gorath, był w gruncie rzeczy obrzędem religijnym. Na ukrytym klifie zebrali się akolici, nowicjusze i kapłani z klasztoru, którzy rozpalali ognie, walili w bębny oraz dorzucali tajemnicze zioła do płomieni w wielkich misach. Na skalnych ścianach poruszały się ich zdeformowane cienie. Panowała dziwnie duszna atmosfera, nawet z otwartej od strony morza krawędzi polany nie dochodził żaden powiew. Gorath miał wrażenie, że cały świat tonie w dymie, czerwonawym świetle ognia, dźwięku bębnów i widmach tańczących do złowróżbnej muzyki. Przed nim stali zamaskowani zabójcy, tworząc szpaler, który miał pokonać. Oni także poruszali się, zupełnie jak cienie, w rytm tych dziwnych, niepokojących dźwięków. Ścieżka prowadziła do ołtarza z kamiennym posągiem Thenneth. Czekał tam Arcykapłan oraz przywódcy Cieni.

Gorath wkroczył na wyznaczony szlak i przeszedłszy kilka kroków wśród groteskowo podrygujących skrytobójców, stanął przed niewielkim basenem, w którym kotłowała się purpurowa, spieniona ciecz. Zdjął odzienie, ale czuł dziwny opór przed dotknięciem tej cieczy. Bał się, że będzie gorąca jak wrzątek lub też lodowato zimna, a to, co się w niej kotłuje, to mięsożerne ryby.

– Wejdź! By się obmyć przed obliczem Pani Życia, która jest też i Śmiercią! – Rozległ się grzmiący głos Arcykapłana. – Niech cię przeniknie jej moc, tak jak wiatr przenika gęsty las!

Nie było odwrotu, zanurzył się zupełnie nagi. Woda była ciepła i przyjemna, jednak jej zapach drażnił nozdrza jeszcze bardziej niż dymy wypełniające całą przestrzeń klifu. Wychodząc, zachwiał się, czuł pulsowanie w skroniach, jego własne tętno uderzało w rytm tych przeklętych bębnów. Stojący w szpalerze popchnęli go dalej, pomiędzy dwa słupy ognia, płonące w olbrzymich kamiennych czarach. Czuł się dziwnie niezgrabny, zdrętwiały, a świat pływał mu przed oczami. Wilgoć zasyczała na skórze, gdy przeszedł między płomieniami i zatrzymał się u stóp ołtarza.

– Ogień oczyści twego ducha! Stań przed obliczem Thenneth, niczym nowo narodzone dziecię!

Arcykapłan Zaherux stał półnagi, jego żylaste ciało pokrywały dziwaczne znaki, na głowie miał coś w rodzaju tiary z wyrzeźbioną czaszką nad czołem oraz wielkim pióropuszem tworzącym półtalerz nad jego postacią. Rozgorączkowane oczy zdawały się zaglądać w samą duszę Goratha. Półork wspiął się po kilku stopniach i zatrzymał przed ołtarzem i posągiem Thenneth. Na prawo od kapłana stały trzy zamaskowane postacie, ubrane w bojowe stroje Nocnych Cieni.

Mimo maski rozpoznał ciemną twarz Morany Thail, Mistrzyni Broni, to ona sprawdzała jego umiejętności po przybyciu do Jaskiń. Prowadziła też oddział, z którym kilka dni temu zaatakowali tamtego bogatego kupca i jego eskortę. Widział, jak walczy i był pewien, że nie chciałby krzyżować z nią ostrzy.

Obok Morany stał bardzo wysoki i szczupły osobnik o wielkich, niemal kobiecych, migdałowych oczach, ale męskiej sylwetce, zatem prawdopodobnie elf, którego Gorath nigdy wcześniej nie spotkał.

Nie mogło być jednak wątpliwości, kim jest wysoki i mocno zbudowany człowiek stojący między nimi. To musiał być sam Wielki Mistrz Cieni, przywódca organizacji. Człowiek, którego Gorath miał wydać han Drakhusowi i Kathanie Marr. Być może sprawiły to narkotyki, których nawdychał się w dymie, a być może sama atmosfera Inicjacji, jednak przenikliwe, ostre spojrzenie oczu Wielkiego Mistrza napawało go grozą.

Gorath całe życie chełpił się, że nie boi się nikogo i niczego.Widział ożywione trupy wstające z grobów, był świadkiem przyzywania demona, stał w bitwie naprzeciw ryczącej Hordy. I za każdym razem taki przerażający widok zamiast strachu wzbudzał w nim potrzebę działania. Teraz jednak, pod tym spojrzeniem, gdy stał nagi przed nimi, trwoga chwyciła go za gardło. Był odrętwiały i słaby, w głowie czuł tępe uderzenia bębnów, z trudem oddychał w dymie, a nogi niemal się pod nim uginały. Zdawało się, że Mistrz przejrzał go na wylot, że rozpoznał zdrajcę i za chwilę pochwycą go, by zabrać na tortury.

Nic takiego nie nastąpiło. Kapłan uroczyście podał mu zdobiony kielich z parującą cieczą.

– Pij z ufnością, a potem chwyć Thenneth za ręce! – Gorath przełknął gorzki płyn, mimo wszystko zastanawiając się gdzieś w zakamarkach racjonalnej części swego umysłu, z jakim to kacem obudzi się następnego dnia. Jeśli dożyje następnego dnia.

Posąg Thenneth był statuą wielkości człowieka, przedstawiającą kobietę o dwóch twarzach wyciągającą przed siebie ręce. Posłuszny słowom kapłana dotknął obu dłoni posągu. W oczach błysnęło mu nagłe światło, wszystko dookoła stało się na chwilę czarno-białe. Znów zakręciło mu się w głowie, zachwiał się, ale coś go przytrzymało, jakby dłonie obejmujące go czule niczym kochanka. Z posągu buchnął czarny, gęsty dym, pełznąc po wyciągniętych rękach Thenneth i ogarniając dłonie, ramiona, a za chwilę całą postać półorka. Ze zgrozą dostrzegł, że w duszących kłębach roją się czarne pająki, wpełzają na niego; poczuł ich dotyk na nogach, plecach, na twarzy. Próbował się wyrwać, uciec, ale dłonie Thenneth pozostały zaciśnięte na jego własnych niczym stalowe imadła. Palący ból przeszył jego lewe przedramię, jakby wypalano mu piętno rozżarzonym żelazem. Chciał krzyknąć, ale pająki wdzierały mu się do ust, do nosa, do oczu…

*

Napięta twarz arcykapłana Zaheruxa nachylającego się nad nim nie była najprzyjemniejszym widokiem, ale po koszmarze z pająkami Gorath był gotów go ucałować, ciesząc się z powrotu do rzeczywistości. Bębny ucichły, wiatr rozproszył dymy i owiał chłodem jego ciało. Gdy podniósł się chwiejnie, poczuł ból mięśni, przykre pulsowanie w głowie i niesmak w ustach. Mistrz Cieni położył mu dłoń na ramieniu.

– Teraz jesteś jednym z nas. Witaj, bracie. – Miał przyjemny, wzbudzający zaufanie głos, słowa wymawiał starannie i bez pośpiechu, nagle nie był już taki straszny.

Morana Thail podała mu złożone starannie szaty Nocnych Cieni. Gdy Gorath wyciągnął po nie ręce, z powracającym nagle uczuciem grozy, na wewnętrznej stronie swojego lewego przedramienia dostrzegł tatuaż przedstawiający czarnego pająka.