Godziny innego żywiołu - Elżbieta Walczak - ebook

Godziny innego żywiołu ebook

Elżbieta Walczak

0,0

Opis

„Jedynym lekarstwem na śmiertelną chorobę jest miłość”.


W 2017 roku po śmierci partnera i najbliżej przyjaciółki Izabeli Ela (córka) zauważa u swojej matki objawy depresji.  Pomimo wieku siedemdziesięciu sześciu lat Izabela cały czas pracuje w firmie jako księgowa, jeździ samochodem, podróżuje, wykonuje wiele czynności, które lubi i kocha od zawsze. W jakimś momencie niespodziewanie  rezygnuje z pracy. Z dnia na dzień stan jej zdrowia  budzi niepokój.  Któregoś dnia, Izabela usiadła na łóżku  i nie potrafiła samodzielnie wstać. Ela była w tym czasie w jej domu. Pogotowie po raz pierwszy zabrało Izabelę. Badania wykazały chorobę  Meniere'a (Choroba Meniere'a dotyczy ucha wewnętrznego). Jednak niepokój  córki budzą coraz częściej zachowania jej mamy. Kolejne badania stwierdzają depresję. Przez rok żaden lekarz nie zdiagnozował początków choroby Alzheimera. W roku w 2018 roku po kilku pobytach w szpitalach tylko sugerowano tę chorobę. Test przesiewowy MMSE wyklucza tę chorobę.  Córka walczy o zdrowie matki, poświęcając jej czas. W październiku 2018 roku postawiono diagnozę, choroba Alzheimera. Jednak  objawy były zastraszające, bo dotyczyły halucynacji chorej, które rozwijały się i nasilały w zastraszającym tempie. Pod koniec listopada 2018 roku zmieniono diagnozę; otępienie z ciałami Lewy’ego.

Walka trwała jeszcze pięć miesięcy. Prawdziwa historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawca:Enamorada ArtKontakt: [email protected]

Projekt okładki:Weronika Michel

Korekta:Elżbieta Walczak

Przygotowanie wydania elektronicznego:ebooktech.pl

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-951259-9-7

Copyright © Enamorada Art

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za zgodą właściciela praw autorskich.

Niczyja pamięć

Długo zastanawiałam się, czy napisać tę książkę. A jeśli tak, to w jaki sposób? Czy w formie fikcyjnego opowiadania o cudzym życiu, czy w formie pamiętnika (ale taka powieść już powstała)? Czy powiedzieć prawdę, by móc pomóc chociaż jednej osobie, która będzie tego potrzebowała, jeśli ktoś z jej rodziny zachoruje na alzheimera albo którąś z jego odmian? Bałam się, że wracając pamięcią wstecz, będę płakać i rozczulać się nad sobą. Nie potrzebuję oczyszczenia, bo też tak myślałam o tym, jak o uprzątnięciu umysłu ze złogów po to, by móc iść dalej. To totalna bzdura. (Tak na marginesie). Zawsze możesz iść dalej. Nawet wtedy, kiedy przemija pamięć o pochodzeniu, kiedy przestajesz być czyimś dzieckiem, bo zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś niczyją pamięcią. W takich momentach nic nie jest ważne oprócz człowieczeństwa. Są ludzie, którzy zostawiają chorych bliskich w takich momentach ze strachu, ze złości, z wyczerpania, z powodu niewiedzy, bezsilności, braku oparcia.

Pewnego dnia będąc u swojej mamy w szpitalu, zobaczyłam młodą dziewczynę, miała może dwadzieścia trzy lata, głaskała z ogromną czułości swoją babcię, dla której nie było już ratunku i nawet nie wiedziała, że jej wnuczka tam jest. Pomyślałam wtedy, że to niesamowite i wbrew pozorom piękne. Następnego dnia przy łóżku tej starszej pani siedziała matka tej dziewczyny. Widziałam tę samą czułość i troskę. Nigdy, nawet przez myśl mi nie przeszło, że moja mama umrze na coś, co przypomina alzheimera. Dowiedziałam się w ostatniej fazie jej choroby, że to otępienie z ciałami Lewy'ego. Wiedziałam tylko to, że Robin Williams popełnił samobójstwo, cierpiąc z powodu halucynacji, jakie się pojawiają w tym czasie. Podobno moja babcia też zmarła tę chorobę, ale na jej pogrzebie nikt nigdy nie powiedział tego głośno, dlatego użyłam stwierdzenia podobno. Dopiero po śmierci mojej mamy skontaktowałam się z mieszkańcem wsi Smolno Wielkie, gdzie urodziła się mama i to właśnie on mi powiedział, na co zmarła babcia. Zawsze myślałam, że na coś innego. Ukrywano to przed światem. Dlaczego? Nie wiem.

Choroba z pewnością jest dziedziczna, ale jak to w życiu bywa, wcale nie muszę być na nią skazana.

8 kwietnia 2019 roku o godzinie 14.10 choroba, która przypomina Alzheimera (otępienie z ciałami Lewy'ego) zabrała moją mamę w wieku 78 lat. Dwa lata temu oddawałam jej PIT księgowemu, bo pracowała (nie znosiła bezczynności). Prowadziła jeszcze wtedy samochód. „Tsunami" wzbierało po cichu. Los zesłał na nią w tym czasie kilka swoich plag, żeby było na co zgonić. Najlepiej na depresję. Żywioł wykorzystał odpowiedni moment i wywalił z siłą, po której nie ma co zbierać w organizmie chorego.

Moja dentystka - Pani Elu, moja mama zmarła na alzheimera. - Naprawdę?

Mój wieloletni znajomy (biznesmen) - Wiem, co czujesz. Pochowałem niedawno ojca, miał Parkinsona. - Naprawdę? Nie chwaliłeś się.

Młoda policjantka, która zadzwoniła do mnie któregoś dnia, informując mnie, że mama nie potrafi trafić do domu. - Moja babcia zmarła na alzheimera. - Jak to?

Gabrysia Muskała (aktorka, oficjalne źródło) - Moja babcia zmarła na alzheimera.- W końcu ktoś mówi o tym głośno, bez wstydu i zażenowania.

Robin Williams - Cierpiał na to samo, na otępienie z ciałami Lewy'ego, które doprowadzają do halucynacji.

To może dotknąć każdego bez względu na status społeczny i pochodzenie.

Widziałam wiele rodzin szukających pomocy, zmagających się z chorobą swoich bliskich. Miałam szczęście, bo trafiałam na najlepszych lekarzy. To nie zmienia faktu, że alzheimer i jego odmiany, jest nieuleczalny.

Podziękowania

Lekarz Józef Rojek - specjalista od choroby Alzheimera. Jako pierwszy postawił prawidłową diagnozę. W trakcie wizyt przygotował moją mamę na to, co się będzie działo z jej organizmem.

Profesor Tomasz Kostka - Klinika Geriatrii Łódź ul. Pieniny 30.

Towarzystwo Alzheimerowskie - Tam uzyskałam wsparcie Łódź ul. Przybyszewskiego 111.

Dom na Zdrowiu - Ośrodek dziennego pobytu i terapii Łódź ul. Sułkowskiego 60.

Lekarz Paweł Rybicki - Odział chorób Wewnętrznych i Geriatrii - Miejskie Centrum Medyczne im Jonshera, szpital Jordana Łódź ul Przyrodnicza 7/9.

Składam specjalne podziękowania całemu personelowi tego oddziału, na którym moja mama spędziła ostanie 46 dni, za wspaniałą opiekę.

Józef Pławski ze Smolna Wielkiego - zebrał informacje o rodzinie Kozak z czasów młodości mamy. Dziękuję, że poświęcił mi Pan czas.

Rodzina Krywienko z Gdańska. Dziękuję za to, że byliście zawsze z moimi rodzicami.

Mózg to najbardziej przeceniony organ.
Woody Allen

GODZINY INNEGO ŻYWIOŁU

Zmarł pięć minut po tym, jak do niej zadzwonił. Znaleziono go martwego w jego mieszkaniu. W zasadzie nie zadzwonił, bo ona leżała w tym czasie w szpitalu, tylko zostawił sygnał na sekretarce. Czuła jego obecność w tamtej chwili, nie wiedziała, że chciał jej coś ważnego powiedzieć. To ja poinformowałam ją o tym, że umarł.

Godzina innego żywiołu

- Ucieknijmy, razem. - Siedział oparty o fotel. W mieszkaniu nie było światła. Za oknem wichura łamała drzewa. - Coś się widocznie stało - powiedział. Po podłodze przebiegła mysz, która w jakiś sposób wydostała się ze szklanego pojemnika. - Strach ci pomógł, prawda? - wyciągnął w jej kierunku bosą stopę, ale nie zareagowała. Pobiegła w kierunku kuchni. - Tam przeżyjesz. Do zobaczenia Pipi - narzucił na nogi koc, który wyczuł po prawej stronie. Lubił błyskawice i pioruny, były dla niego dowodem na istnienie Siły Wyższej.

Ta sama godzina, tego samego żywiołu

Podano jej tabletki jak zwykle o osiemnastej. Niska ruda pielęgniarka, którą nazywała w myślach Brzydulą, nie pojawiła się. Zamiast niej wszedł do sali młody mężczyzna, który przedstawił się jako Jack, a może Black Jack. Wzięła głęboki oddech.

- Dzień dobry - uśmiechnął się - zastępuję Janinę.

Szedł w jej kierunku. Była pewna, że gdzieś go już widziała. Postawił plastikowy pojemniczek z tabletkami na jej stoliku.

- Muszę mieć pewność, że ich nie schowasz pod poduszkę. To co? Woda i na raz, dwa, trzy popijamy.

Delikatnie wsadził jej do ust tabletki. Nie sprzeciwiała się. Poprawił poduszkę i patrzył na nią.

- Ta burza jest okropna - przykrył ją kołdrą i pogłaskał po włosach. - Przeczytać ci coś? - W dziwnie zamglonych oczach nie wyczytał żadnej odpowiedzi. Wziął do ręki książkę. Czekał, aż zaśnie. Nie słyszała jego głosu. Słyszała tylko, jak wiatr łamie gałęzie i szmer na podłodze, jakby przebiegała po niej mysz, która chce uciec za wszelką cenę przed czymś, co ją goni. - Śpij, wrócę jutro. - Jack odłożył książkę i zniknął.

Koc na jego stopach stawał się coraz cięższy. Oczy patrzyły na światło, które odbijało się z okna. Czuł, że żadna z myśli nie potrafi wydostać się na powierzchnię. Nieruchomiał z każdym oddechem. Kiedy zrobiło się cicho, wydawało mu się, że ona dzwoni do niego. Słabe światełko w telefonie mrugało, słyszał dźwięk. Trzy dzwonki i cisza. Wziął do ręki telefon, położył go na kolanach. Bardzo wyraźnie wyświetlał się jej numer. Dotknął mały zielony przycisk z nadzieją, że się odezwie. Łza spływała po jego policzku. Ona też to widziała, ale nie wiedziała dlaczego.

- Smolno. Czy tam też jest teraz taka burza? - zapytała siebie i zasnęła, tuląc się do swoich rąk.

***

Nie lubię burz, boję się ich, ale tego dnia patrzyłam na żywioł, który przywołał śmierć, z dziwnym spokojem. Wróciła ze szpitala dwa dni po jego śmierci.

- Umarł, prawda? - zapytała wpatrzona w ścianę, na której wisiało jego zdjęcie, oprawione w czerwoną ramkę. Kupiłam ją, żeby sprawić jej przyjemność. - Zawieziesz mnie na pogrzeb?

- Tak, oczywiście, że zawiozę. Wstawię obiad. Pewnie jesteś głodna, mamo.

Słyszałam w kuchni, jak szlocha i powtarza słowo „dlaczego". Wypowiedziała je setki razy w ciągu godziny, którą spędziłam, przygotowując posiłek. Tylko to słowo. Kiedy weszłam do pokoju z talerzami, siedziała nieruchomo na tapczanie. Nawet nie spojrzała w moim kierunku. Widziałam, że nie jest w stanie się poruszyć, jakby coś trzymało ją za ramiona.

- Mamo, co ci jest? Mamo, co ci jest? - powtórzyłam pytanie.

- Nie wiem. Nie mogę się ruszyć.

Wróciłyśmy do szpitala.

- Błędnik. Choroba Meniere'a - usłyszałam diagnozę, po kolejnych badaniach.

Mimo wszystko zdążyłyśmy na Jego pogrzeb.

- Dziękuję, że poświęciłaś mi czas, a wcale nie musiałaś - powiedziała, kiedy maszerowałyśmy powolnym krokiem, w kierunku taksówki, która czekała na nas przed wejściem na cmentarz.

- Czy chcesz mamo, żebym zamieszkała z tobą przez jakiś czas, dopóki nie poczujesz się na siłach, żeby zająć się sobą?

- Nie, nie potrzebuję, ale śpij dzisiaj u mnie albo jak chcesz, to chociaż kilka dni. Boję się go.

- Kogo?

Taksówkarz zapytał dokąd nas zawieść.

- Nieważne - urwała moją dociekliwość. - Chyba w końcu zrezygnuję z pracy.

Miała siedemdziesiąt sześć lat, kiedy przestała być aktywna zawodowo. Zawsze sprawiało jej to przyjemność. Przeszła na emeryturę, ale pracowała cały czas na pół etatu. Chyba nie potrafiła bez tego żyć, bez aktywności.

- Myślę, że już dawno powinnaś to zrobić. Chyba czas na odpoczynek i korzystanie z tego, co masz. Pojedźmy razem do Rzymu. Nigdy tam nie byłaś. Poczekajmy, aż wydobrzejesz, wtedy się wybierzemy. Co ty na to?

Nie było odpowiedzi, tylko cichy szloch. Wiedziałam, że żałowała właśnie teraz, że nigdy nie zbliżyła się do niego, tak bardzo, jak chciała, ale było już za późno na powiedzenie słów, które powinny być wypowiedziane dużo wcześniej.

Położyłam się tej nocy w drugim pokoju i słyszałam jej krzyk, przerażający, spazmatyczny.

Charakterystyczny objaw otępienia z ciałami Lewy'ego. Takie reakcje w fazie snu REM mogą się pojawiać przez nawet dziesięć lat przed ujawnieniem się choroby. Tak było w przypadku mojej mamy.

- Zostawcie mnie w spokoju! - Płakała przez sen.

- Mamo, czy wszystko w porządku? - dotknęłam jej ramienia. Nie obudziła się. Wyciszyła oddech, który był ciężki, jakby przed kimś uciekała.

Godzina innego żywiołu

Mysz biegała po pokoju, nasłuchując dziwnych szmerów. Czekała aż ją zawoła ten głos, który dobrze znała. Stanęła przed nim, ale się nie poruszył. Wdrapała się na pomarańczowy koc. Szła po nim w kierunku jego dłoni. Przystanęła na chwilę, żeby się rozejrzeć. Ręka się nie poruszyła, kiedy delikatnie mysz polizała jego skórę. Zawsze to robił, strzepywał ją z siebie palcami i krzyczał; Pipi złaź ze mnie! Wtedy ona uciekała, by za chwilę znowu się pojawić w innym miejscu na jego ciele. Lubiła jego ramiona, zawsze tak śmiesznie unosił je do góry, mówił; Złaź, to mnie gilgoce. Tym razem nie powiedział nic. Miał zamknięte oczy. Podeszła blisko, delikatnie, powoli usiadła na jego ramieniu. Uciekła, kiedy ktoś otworzył drzwi wejściowe. Schowała się pod fotel, na którym siedział. Znała te kroki, słyszała je wielokrotnie. Postać pochyliła się nad nim i poruszała jego ramionami - Tato! Nie, proszę.

Pipi skuliła się pod fotelem. Czekała aż ucichną wszystkie odgłosy. Wysunęła się, ale nigdzie go nie było. Pobiegła do kuchni z nadzieją, że będzie tam stał, że położy na podłodze jakiś okruszek, czegokolwiek, a ona to chwyci i ucieknie, żeby mu pokazać, że się już nie boi. Mała Pipi została sama w wielkim, pustym domu.

***

Siedziałam przy niej, mając nadzieję, że nie wydarzy się nic złego.

Wracam do domu

HORYŃ 1940

- Raisa czy Izabela? Jakie imię jej nadamy?

Lidia i Eugeniusz patrzyli na dziwną błonę, która oblepiała skórę głowy ich nowo narodzonego dziecka.

- Izabela, Raisa - powiedział, przecinając pępowinę.

- W czepku urodzona. - Lidia wiedziała, że życie jej córki będzie zupełnie inne niż jej. Chciała tego.

Izabela z tych czasów zapamiętała tylko rzekę Horyń i dom otynkowany na biało, na którym namalowane były kwiaty w pomarańczowym kolorze. Droga, która prowadziła do rzeki, była piaszczysta, widziała ją często w swoich snach. Zapamiętała swój śmiech i radość, kiedy ojciec trzymał ją na ramionach, a potem kołysał jej ciałem w zimnej wodzie. Pamiętała również czas, kiedy szli wzdłuż niej z walizkami, żeby dostać się do miasta Stolin, by już nigdy tam nie wrócić. Spała w pociągu na kolanach matki, trzymała w rękach zieloną drewnianą kaczkę, która była potem jej talizmanem i jedyną pamiątką z tamtych czasów.

***

SMOLNO 1945-1964

Zamieszkała w nowym otoczeniu. W podobnym domu, otynkowanym na biało, ale kilka razy większym. W czasie wojny mieścił się tam posterunek policji. Ojciec Eugeniusz, lubiła go tak nazywać jako dziecko, otworzył w tym miejscu sklep i powodziło im się dobrze. Rzeka, która płynęła w tym miejscu, zastąpiła Horyń.

Stukanie obcasów na drewnianej podłodze, zupa stojąca zawsze na kuchni, trzaskanie drzwiami, kiedy przynoszono wiadra z wodą, wiszące na ścianie makatki z wyszywanymi dziwnymi mantrami „Gość w dom, Bóg w dom", miały ciepły klimat, który wbił się w pamięć małej dziewczynki. Matka czesała codzienne rano jej włosy, opowiadając historie o księżniczkach z bajek, którym nigdy niczego nie brakowało. Ojciec Eugeniusz w tym czasie zawiązywał spodnie sznurkiem, brał gazetę sprzed drzwi na ganku i wychodził do drewnianej toalety, żeby w spokoju pomyśleć o tym, co dalej. Widziała go przez okno. Rozglądał się przed płotem, czy nie widać nowych kopców kretów, robiących coraz więcej szkód. Przestawiał drabinę, przenosił łopaty w inne miejsce, zawsze zamyślony i czymś zajęty. Zakopywał dziury w ziemi, zapalał papierosa i znikał na jakiś czas. Tego dnia widziała, jak wychodzi i przywołuje do siebie kota, który zamieszkał nieproszony na ich podwórku. Zwierzak łasił się do jego nóg, czując się bezpiecznie, ale Ojciec Eugeniusz, zrobił coś, czego się przestraszyła i zapamiętała na zawsze.

- Musimy się pchlarzu pożegnać. - Nie widział Izabeli stojącej na ganku, uśmiechającej się do swoich myśli o tym, że będzie miała nowego przyjaciela. Złamał mu kark. Robił to samo kurom w niedzielne poranki. Wziął łopatę i wyniósł ciało do ogródka, by tam je zakopać.

Izabela wieczorami nosiła kwiaty w to miejsce. Zrywała je w ogrodzie i kładła na pierwszy grób, który w życiu widziała. Ojciec Eugeniusz często zabijał koty, które rodziły co chwilę młode, zmieniał tylko metody. Kiedy wieczorami siadała mu na kolanach, czuła jak oddycha tym powietrzem pogardy dla żyjących zwierząt. Zapach jego skóry był dziwnie ciężki i jednocześnie słodki od tytoniu, rozlanej na spodniach kawy i przebywania całymi dniami w oborze. W sklepie, który prowadził, przetaczał beczki z piwem. Pachniał wszystkim. Czuła wtedy drobinki miłości, które fruwały w powietrzu jak niebieskie gwiazdki z bajek o szczęśliwych księżniczkach. Oglądali wieczorami filmy, które puszczał na projektorze, znalezionym na strychu. Zasłaniał wtedy okna, a biała ściana zastępowała ekran. Nigdy nie była w kinie, nie musiała. Matka w tym czasie piekła ciasta albo chleb, dlatego zapachy mieszały się, by w końcu wyłonić ten jeden, najbardziej charakterystyczny i szczególny. Ten, który się pamięta przez całe życie.

***

- Przestań marzyć Iza. Znowu bazgrolisz wierszydła? Idziemy nad rzekę? - Wojtek od Zająców stał i gapił się na nią w tych swoich żółtych galotach, z zielonym gilem pod nosem i za dużych sandałach. Siedziała na ganku, była właśnie zajęta pisaniem.

- Nie teraz, idźcie sami.

Za Wojtkiem stała Marysia, Zośka i Maciek. Cała czwórka była rodzeństwem.

- Co ci dają te bazgroły? Ktoś to czyta, oprócz ciebie? - Wojtek trzymał brudnymi rękami siatkę ogrodzenia.

- Przestań się drzeć, ojciec śpi. Mów ciszej. - Izabela zeskoczyła z ganku i podeszła do furtki. - Właźcie, dajcie mi pięć minut. Idę po kostium i koc. To nie są wierszydła mydłku, tylko pamiętnik. Przypominałam sobie swoje dzieciństwo i opisuję je. Takie dziwne?

- No nie. Chyba nie. Ja nie pamiętam niczego. - Wojtek ze swojego dzieciństwa pamiętał tylko śmierć ojca i biedę. - Dobra dawaj, bo wszyscy na nas czekają.

- Bo nie chcesz pamiętać Zając.

- Może i nie chcę. Takie dziwne?

- Nie. Dziwne są te twoje gile i niewysmarkany nos. W tym wieku dzieciaku powinieneś już zwracać na to uwagę, podrywając panny z dobrego domu. - Izabela poczochrała jego blond loki i pobiegła do domu po rzeczy.

- Ładna ta Izka. - Powiedział do swoich sióstr.

Zośka pukała się w głowę. Maciek złapał go za rozporek, a Marysia odwróciła głowę w kierunku okien swojego domu. - Wojtek zobacz, ojczym znowu napierdala matkę. - Cienie w ich oknach upadały i podnosiły się raz za razem.

- No dobra, jestem gotowa. - Izabela stanęła przed nimi w czerwonych szerokich spodniach i niebieskiej bluzce, której dekolt odsłaniał stanik od kostiumu kąpielowego w żółtym kolorze.

- Co robimy? - Maciek przetarł pot z czoła, kiedy usłyszeli krzyk matki. Izabela udawała, że tego nie słyszy.

- Idziemy nad rzekę. - Wojtek zdjął z ramienia Izabeli plecak. - Pomogę ci nieść. Kiedyś mi się odwdzięczysz, jakoś.

Krzyki matki ucichły. Szli w milczeniu. Wojtek głośno wciągnął w siebie zieloną zawartość tego, co miał w nosie od samego rana. Był dumny z tego, że pozwoliła mu nieść swoją torbę.

- Smacznego Zając! - Marysia i Zośka krzyknęły jednocześnie.

- Kopnę was kiedyś za to w dupę. Mam chore zatoki. Przepraszam Izabelo, zmuszają mnie do bycia złym człowiekiem - skinął głową w jej kierunku.

- W porządku Zając. Ważne, żebyś nie chodził głodny.

Nadjeżdżający o dwunastej pociąg do Zielonej Góry dał znać, że zbliża się w ich kierunku trzema gwizdkami.

- Dobra, dobra. Widzimy cię - powiedziała Marysia i lekko pchnęła Wojtka w kierunku torów. - Tak kiedyś skończysz. Pod kołami towarowego.

- Odczep się wariatko.

Szli, kłócąc się i nasłuchując głosów roześmianych dzieciaków nad rzeką Obrzycą.

Wojtek rozłożył koc obok Izabeli. Położył się blisko niej i patrzył, jak zdejmuje z siebie ubranie, by w końcu odsłonić piersi i kształtną pupę. Leżał na brzuchu. Czuł, jak to, czym sika pęcznieje z podniecenia. Zamknął oczy, żeby przetrwać najgorszy moment. Kurde gorąco - złapał koszulkę i pobiegł w kierunku rzeki z dziwnym grymasem na ustach.

- Ciekawe, kurde, po co mu ta koszulka? - Maciek pokładał się ze śmiechu. - Ale chyba zrobię to samo.

Wąska i długa rzeka Obrzyca musiała latem w każdą niedzielę filtrować wszystkie wydzieliny mieszkańców wsi Smolno Wielkie.

Dom Izabeli stał tuż przy stacji kolejowej. Znała rozkłady przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów. Lubiła ich nasłuchiwać. Kiedy jej ojciec został animatorem kultury we wsi Smolno Wielkie, Zającowie coraz rzadziej pojawiali się w jej domu, bo była zajęta lekcjami tańca. Widziała wieczorami światła w ich oknach i cienie bijącego ich matkę mężczyzny, i dzieciaki, które chowały się po kątach. Nie szukali pomocy, czekali, aż wydarzy się to najgorsze.

***

Za dziesięć dwunasta wyszedł z domu, w tamtą czerwcową niedzielę. Położył się na torach i przykrył kocem. Był chłodny, deszczowy dzień.

Mieszkańcy wsi stali zgromadzeni w ciszy, kiedy ksiądz odprawiał ostatnią mszę za jego duszę.

Usiadła tego dnia na huśtawce w swoim ogrodzie i brakowało jej chłopaka, który skrzętnie ukrywał miłość do niej. Starała się w ciszy zapamiętać rysy jego twarzy. Zapisała je w swoim pamiętniku. Napisała wtedy wiersz w brązowym zeszycie, który istnieje do dzisiaj.

***

Droga życiorysuzmyta łzami deszczuwśród drzewbiegniebez zakrętubez barwy życia.

Drzewa obdarte z korystoją jak manekinyschylane podmuchem wiatru.

Liście dnia rozrzucono.

Pozbierać je możesens życia.

(Izabela Kozak)

Godzina innego żywiołu

Biegnie przez most. Nie powinien się zatrzymywać właśnie teraz. Jeśli to zrobi, umrze, wpadnie pod pociąg. Te ryby, które widzi z mostu, płyną w jego kierunku. Jak można kochać zastawianie przynęt? On pamięta każde miejsce, zaznacza je, nikt nie wie jak. Usiadł, zatrzymał się na chwilę, po chwili wstał i wychylił się przez barierę mostu. Zawsze miał przy sobie kartki i ołówek. Pisał o ważnych sprawach jak my wszyscy.

Składniki;

10% chleba lub dwie bułki

3 ugotowane ziemniaki

0,5 szklanki pszennej mąki

- Do ciasta można dodać atraktory, jeżeli ktoś stwierdzi, że zapach jest nieodpowiedni. Jednak należy uważać, żeby zapach atraktora nie kłócił się z naszą zanętą, bo może to spowodować całkiem odwrotne skutki od zamierzonych. Wiem coś o tym.

Poszedł w miejsce, gdzie zarzucił przynętę. Czekał. Miał czas albo niewiele czasu. Żeby nie zasnąć, pisał.

Moi kochani.

Obiecałem powiadomić Was, co się dzieje z moimi sprawami. I choć późno, czynię to. Jak się domyślacie, prawie co dzień jestem nad rzeką i naprawdę łapię ryby i to tyle, że matka zaczyna mieć dość smażenia, ale cierpliwie i cicho to znosi, bo na razie się nie przejadły (robi słoiki z octem). Łapię naprawdę dużo ryb. Dzisiaj rano np. poszedłem przed 6-tą , a wróciłem o 10-tej i w tym czasie złapałem jednego leszcza 1,7 kg i w tym jednego 0,8 i 14 dużych płoci. Takie największe, które łapaliśmy Edek z tobą. Pełna miska ryb. A Heniek ma pecha. Przyjechali z dziećmi przed 1 maja wieczorem, żeby rano pójść na ryby. Miejsca miałem nakarmione i wyobraźcie sobie, że tylko jedna płotka. Następnego dnia poszedłem w to samo miejsce, bo aż mi się nie chciało wierzyć i człowieku, prawie pełne wiaderko ryb. Czterech ryb nie mogłem wyciągnąć, bo bez podbieraka. A jedna to przetarła żyłkę na ostatniej przelotce i poszła z najlepszym moim spławikiem. Żałuję, że nie możesz być ze mną, bo byś sobie użył, ale jak będziecie w lipcu, to myślę, że też będą brały.

Coś odwróciło jego uwagę. Schował list.

- Mówiłam, żebyś się nie zatrzymywał w tym miejscu dłużej, niż musisz. Pociągi. Bez przerwy dają znak. Zawsze dają znak, którego ty nie usłyszałeś, a przecież mieszkałeś tam całe życie! Co się z Wami dzieje?

***

Księdzu proboszczowi parafii Smolno Wielkie, rodzinie Stojanowskich, kolegom oraz wszystkim mieszkańcom za pomoc i udział w pogrzebie Janusza Kozaka serdeczne podziękowania składa rodzina.

Wracam do domu

Coraz częściej udzielała się w tworzeniu imprez kulturalnych w swojej wsi. Organizowała konkursy recytatorskie i coraz więcej myśli zapisywała w swoich zeszytach. Jeszcze nie kochała tak bardzo, jak chciała. Pamiętała rodzinę Wojtka. Bała się, że coś takiego mogłoby wydarzyć się w jej życiu. I czuła podświadomie, że jej ojciec zdradza matkę. Zadawała sobie coraz więcej pytań na temat egzystencji. Nie była sama. Miała trójkę rodzeństwa, dwóch braci i siostrę. Różnili się; poglądami, marzeniami, wyglądem, wszystkim. Miała wrażenie, że nie pasuje do tego miejsca. Na wsi, w której żyje siedmiuset mieszkańców, trudno jest ładnej kobiecie zagrzać miejsce, kiedy się wie, że świat to miejsce pełne niespodzianek. To, że wiedziała o tym tylko z książek, nie miało żadnego znaczenia. Była gotowa wyruszyć w świat. Z wielką miłością u boku, czy bez niej, to też nie było ważne. Najważniejsza w tym czasie była ona.

***

- Jadę do Kargowej - oznajmiła któregoś popołudnia. - Mam spotkanie ze znanym pisarzem. - Uśmiechnęła się w kierunku matki, która nie rozumiała jej pasji, ale była dumna z córki. - Przeczyta moje wiersze i może uda mi się je wydać.

- Srali muchy, będzie wiosna. Panna ze wsi w wielkim świecie? - Izabela uderzyła swojego brata brązowym zeszytem w głowę. - Widziałem takie panny… - Uciszył się, kiedy zobaczył na sobie wzrok ojca, który właśnie wszedł do kuchni.

- Zjadłeś już? To zasuwaj do obory. - Mył ręce w zlewie przy drzwiach. - Trzeba uśpić tego chorego cielaka, zaraz przyjedzie lekarz. Naszykuj jakieś szmaty. Potem trzeba się zająć tym parchatym kotem, który nażarł się trutki i gdzieś zdycha w sieni.

- Dwa trupy, tatuś. To jest coś.

- Znajdź Rysiu kota. Pewnie leży gdzieś na strychu. Szkoda zwierzaka, będzie zdychał parę dni, trzeba mu pomóc. Królewna się dokądś wybiera? - Spytał Izabeli, kiedy matka podsuwała mu talerz z zupą.

- Jedzie do Kargowej - postawiła ziemniaki, kompot i zaklejoną białą kopertę adresowaną do niego, bez nadawcy. - Też z Kargowej. - Założyła przed lustrem białą chustkę na głowę, poprawiła fartuch, rozprostowała plecy i wyszła.

Izabela czekała, aż ojciec na nią spojrzy. Wiedziała, jak bardzo samotna jest jej matka od jakiegoś czasu. Chciała, żeby zapytał o to, co u niej słychać, żeby powiedział jej, jak pięknie dzisiaj wygląda. Pomyślała o tym, że wszyscy się kiedyś starzeją. - Zmieniają im się tylko twarze pod wpływem słońca i ciężkiej pracy, ale wewnątrz chyba ludzie pozostają tacy sami. A co się stanie, jeśli matka zachoruje? Czy on kocha ją na tyle, żeby przy niej trwać? Z pewnością nie. A jeśli ja zachoruję? O czym myśli, teraz kiedy nie patrzy mi w oczy?

Kiedy tak rozmyślała, ojciec wstał, wziął ze stołu białą kopertę i wyszedł. Słyszała jego kroki na drewnianych schodach. Pewnie szedł na strych, gdzie zdychał kot, żeby się ukryć przed oczami gapiów. Założyła na siebie granatową marynarkę i też wyszła bez słowa.

***

Stacja kolejowa była sto metrów od jej domu.

- Izabela? Gdzie jedziesz? - Za jej plecami stał Maciek od Zająców.

- Do Kargowej.

- Fajnie wyglądasz. Dawno cię nie widziałem.

- Ty też Zając fajnie wyglądasz. Wszystko u was w porządku? Słyszałam, że Maryla wyszła za mąż za jakiegoś biznesmena w Zielonej.

- Wszystko gra, odkąd matka przepędziła tego dupka z domu. Biznesmen to za dużo powiedziane. Sprzedaje Niemcom ogrodowe krasnale. Taka moda nastała, to się wcisnął.

Ludzie, którzy siedzieli w kolejowej poczekalni, spoglądali w ich kierunku, rozmawiali ściszonymi głosami o niej, i pewnie o całej rodzinie Kozaków. Spekulowali, o czym rozmawia z Zającem, ona, córka poważanego mężczyzny, który prawdopodobnie zdradzał jej matkę. Patrzyli na nią tak, jakby o tym wiedzieli. Jakby byli tego pewni.

W Kargowej zbliżył się do niej modnie ubrany mężczyzna, w białej bluzce i granatowym garniturze. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn o śniadej cerze. Jego spodnie wydawały się jednak niedoprasowane.

- Hej! - zawołał w jej kierunku i wyciągnął zza pleców mały bukiecik polnych kwiatów.

- Hej. - Nie wiedziała jak się zachować. Miała ochotę po prostu go pocałować. - Bardzo mi miło. - Powiedziała tylko tyle.

Wyjął z kieszeni książkę. - To dla ciebie. Właśnie wydałem nowy tomik poetycki. Dwa wiersze zadedykowałem tobie. Na pewno ci się spodoba.

- Naprawdę? Napisałeś coś dla mnie?

- Chodź, potem ci je osobiście przeczytam.

Czekała aż on pocałuje ją pierwszy.

- Przepraszam, że ci tego nie powiedziałem wcześniej, ale to jest właśnie moja niespodzianka.

Takich mężczyzn nie spotyka się często. Radosnych, pewnych siebie, oczytanych. Wiedzących kto był hrabia Jerzy Unrug i że ta miejscowość była nazwana kiedyś Unrugowem. Wiedział wszystko o parku, przez który właśnie szli. Znał historię drzew i pałacu zbudowanego według projektu Johanna Christopha Knöffela.

- Lubię malarstwo Canaletto. - Oparła się o drzewo, wyciągając ręce ku górze, jakby chciała zerwać liść, który dotykał jej włosów.

- Canaletto. Malarz Warszawy. Uwielbiam. - Objął drzewo, pod którym stała, przyciskając swoje umięśnione ciało do jej piersi. Dotykała dłonią jego ud. - Uwielbiam. Wiesz, gdzie mieszkam?

- Wiem - szepnęła.

- Za pół godziny spotkajmy się u mnie.

Ubierali się w pośpiechu, bo ktoś zadzwonił do drzwi.

- Tak jak pan kazał. Przyniosłem materiały na dzisiejszy wieczór. - Izabela słuchała rozmowy, zapinając ostatni guzik w bluzce.

- A, dzięki. Na śmierć zapomniałem.

- Kto to był? - zapytała.

- Zapomniałem o dzisiejszym bankiecie po wieczorze autorskim. Zaczynamy o siódmej. Potem gadki szmatki z dziennikarzami do późna nocy. To co, spotykamy się przed dziewiętnastą. Muszę jeszcze załatwić parę rzeczy. - Odprowadził ją do drzwi. - Buziak na szczęście.

Miała przed sobą kilka godzin. Wróciła pod drzewo, do miejsca, gdzie stali rano. Objęła je. Szukała w tej znajomości witalności i nowej siły. Wiatr poruszał liśćmi, segregował je według koloru, a ona poruszała ustami. Recytowała wiersz, który dla niej napisał. Zapamiętała każde słowo. - Ten pokój, w którym nie ma ciebie. Czekam… - Pomyślała o swojej matce i ojcu. I o tym, że ludzie wyglądają zupełnie inaczej, kiedy kłamią. Zastanawiała się, z czego żyje, chłopak, który jeszcze przed chwilą całował jej nagie ciało, i co mu kupić na dzisiejszą premierę tomiku. Wieczór autorski kojarzył jej się z czymś bez znaczenia. Może kwiaty? Czego on może pragnąć? Jakiej muzyki słucha? Kogo kocha? Z kim się spotyka? Czy ma wady? Liście, które spadały i zieleń trawy miały dla niej większe znaczenie niż poznanie odpowiedzi na te wszystkie pytania. Przybyła na miejsce o osiemnastej trzydzieści. W sklepie z pamiątkami, który mijała na rynku, kupiła mu małego drewnianego słonika z trąbą do góry na szczęście. Nie znała nikogo z ludzi, którzy jej się przedstawiali i opowiadali swoje historie. Zaczęła rozumieć cudze szczęście. Wszystko było wymowne. Świat się poszerzał. Zaczynała pojmować, dlaczego pisze wiersze. Stała, przyglądając się i rozmawiając. Analizowała, czym jest styl, harmonia, porządek. Zobaczyła nagle młodą kobietę, która szła w jego kierunku z bukietem róż. Spojrzał na Izabelę.

- To jego żona. Przyjechała aż z Niemiec. Boże, jakie to piękne - powiedziała kobieta, stojąca blisko niej.

Szła obok drzewa, które jeszcze kilka godzin temu było jej przyjacielem, mentorem. Nie było już na nim ani jednego liścia, ona ich nie widziała. Wszystko było szare jak niebo i jej myśli. Przyspieszyła, żeby zdążyć na ostatni pociąg. Wróciła do domu.

Jesienny wiatr zatarł po miesiącu wspomnienia o nim. Wszystko, łącznie z jej rodziną przekraczało granice zainteresowania.

Latem 1962 roku poznała kogoś zupełnie innego.

***

Przyniosłam do pokoju komputer i postanowiłam nauczyć swoją mamę zakładania własnego konta na Facebooku. Chciałam, żeby się zajęła czymś innym niż do tej pory. Wyobrażałam sobie moment, w którym wróci do pisania wierszy, a może napisze swoją książkę? Chciałam ją tego nauczyć.

- Tak, chcę! - Klasnęła w ręce jak małe dziecko.- Naucz mnie pisać w komputerze. - Nie interesował jej portal społecznościowy. - Mówiłam ci, że kiedyś pisałam wiersze? - Wstała i podeszła do szafy, w której leżał czerwony, skórzany kuferek z pamiątkami. - Nie mogę teraz znaleźć, kiedyś ci pokażę.