Gniewne lato - Andrzej Szynkiewicz - ebook + książka

Gniewne lato ebook

Andrzej Szynkiewicz

4,5

Opis

Lato 1938 roku w Breslau było niezwykle gorące. Bruki ulic falowały od temperatury, wąwozy podwórek wypełniały się duchotą, a na karoseriach automobili osiadał kurz wzniecany stopami przechodniów odwiedzających liczne knajpy i lokale w poszukiwaniu piwnej ochłody. W tej specyficznej rzeczywistości nawiedzanej damami o podwójnej moralności, arystokratami o skrzywionych życiorysach, czy dającymi się lubić gangsterami, walczy ze złem ostatni prywatny detektyw tego miasta.

Książka składa się z czterech opowiadań powiązanych ze sobą postacią głównego bohatera, a także opisem Wrocławia z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Każda z historii stanowi osobną zagadkę do rozwikłania.

Andrzej Szynkiewicz (ur. 24.01.1975) – pasjonat historii Wrocławia oraz kolejnictwa. Z wykształcenia geograf. Miłośnik kryminałów, głównie tych w stylu „retro”. Od lat pisze „do szuflady” własne opowiadania. Kilkukrotnie publikował artykuły o historii kolejnictwa w periodykach branżowych, ale dopiero dziś rozpoczyna poważną przygodę z literaturą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żaklinie

Patrykowi

Julkowi

 

NIEWINNI KŁAMCY

1

Ten dzień zaczął się zwyczajnie. Może poza padającym deszczem. Jak na upalne lato zupełnie tu nie pasował. Ta wredna cholera nie chciała przestać padać od dwóch dni. Nawet jak się człowiekowi wydawało, że przestało, to mimo wszystko padało. Wtedy drobniutkie kropelki dżdżu krążyły wokół każdego przechodnia okupującego trotuar na Schweidnitzer Straße[1]. Breslau taplał się w wodzie. Ale nawet ta mżawka dawała przynajmniej odrobinę wytchnienia od ukropu lata. W głębokich wąwozach ulic między kamienicami było parno i w zasadzie nie było czym oddychać. Wieczorem wilgoć zamieniała się w mgłę parującą z powierzchni bruków, krawężników i załomów murów. Jednak na nikim nie robiło to większego wrażenia. Każdy tak samo borykał się z problemem gorąca i radził sobie z nim, jak tylko potrafił. Zmierzając do biura, mijałem więc przechodniów obojętnie, wbity między podniesione poły kołnierza płaszcza przeciwdeszczowego z gumowanym wierzchem. Jakiś czas temu zdecydowałem się przenieść moją działalność w odpowiedniejsze miejsce. Dlatego też wynająłem znaczne mieszkanie z oknami wychodzącymi wprost na Staadt Theater[2]. Niestety, ze względu na koszty musiałem to zrobić z dwoma prawnikami i jednym doradcą podatkowym. Ale w sumie nie żałowałem. To miejsce było bardzo dobre, choć wystrój wnętrza mógł pozostawiać wiele do życzenia. Jeden długi korytarz, rozpruty, zakurzony dywan, w rogu zmięta palma, cztery fotele, stolik ze starymi gazetami w poczekalni, jedna lampa z tekturowym abażurem oraz rząd oszklonych drzwi prowadzących do osobnych gabinetów. Praktyczny minimalizm. Z jednego z pokoi zamienionych na biura dobiegało dziś natarczywe walenie w klawisze maszyny do pisania. Przerywane było jedynie co jakiś czas dzwoneczkiem końca linii. Z wściekłością ktoś walczył od samego rana z pracą. Chyba miałem mu to za złe. Szurając trzewikami o drewniane klepki podłogi, po krótkiej szamotaninie z drzwiami, wszedłem do siebie. Zawiesiłem płaszcz na wieszaku stojącym w kącie. Biurko z blatem wyłożonym szybą niechętnie patrzyło na mnie. Znowu ty… – mruczało zajadle. Wyraźnie przeszkadzałem mu w porannej zadumie.

Opadłem na obrotowy fotel i wyciągnąłem ze stalowej szafki na akta teczkę ze zdjęciami Madame Juliette Lebrun. Piękna osoba, wyrafinowana i niedostępna. To była moja ostatnia sprawa w komisji zabójstw, gdy jeszcze pracowałem w policji w Liegnitz[3]. Ciągle nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, jakie na mnie wywarła. W zasadzie odkąd odszedłem z policji, jedynym plusem prowadzenia własnego biura detektywistycznego było to, że stykałem się z o wiele ładniejszymi kobietami niż uprzednio. Przynajmniej żyły, gdy miałem z nimi do czynienia. Moje rozmyślania przerwało niepewne pukanie w mleczną szybę w drzwiach.

– Proszę!

Z pewną dozą nieśmiałości do środka weszła drobna kobieta o załzawionych oczach. Zepsuta żaluzja poruszona przeciągiem zaszeleściła za nią na szybie. Jej kasztanowe loki spadały falami na ramiona przykryte zielonym, wełnianym bolerkiem. Chociaż nie było zimno, trzymała dłonie w puchatej mufce. Był to nieco osobliwy widok jak na tę porę roku.

– Można? – Pociągnęła nosem. Nie była tak powalająca jak Madame Juliette, ale miała w sobie urok. Ten wyczuwalny brak zdecydowania nawet go potęgował. Wyciągnęła z mufki chusteczkę do nosa, którą można by nakryć cały nieodległy Tauentzien Platz[4]. Wełniana, zielona sukienka zakrywała kabaretki tylko kawałek za kształtne kolano. Zielone pantofle na lejkowatym obcasiku były zmysłowym dopełnieniem całości.

– Proszę, proszę. – Zerwałem się na równe nogi.

Wyciągnęła swoją delikatną dłoń. Uchwyciłem ją szarmancko. Może nieco zbyt szarmancko, gdyż cofnęła się spłoszona.

– Klara Gittmann. – Dygnęła niczym pensjonarka.

– Proszę usiąść. – Podsunąłem jej fotel z wysokim oparciem. Zaskrzypiał niebezpiecznie starymi sprężynami. Z obicia, w promieniach zachodzącego słońca, uniósł się tuman kurzu. Musiałem się powstrzymywać, aby nie kaszlnąć. Całe szczęście, że tego nie widziała. Wróciłem na swoje miejsce. Usiadłem, oparłem łokcie na blacie, a dłonie splotłem pod brodą. Wydawało mi się, że wyglądam dystyngowanie, dostojnie i mądrze. Miałem rację – wydawało mi się. Patrzyłem, jak się rozgląda po pokoju. Dałem jej na to trochę czasu.

– Czym mogę pani służyć? – przerwałem jej, próbując jakoś zasygnalizować swoją obecność. Podskoczyła, nieomal roztrzaskując się o sufit. Nie stać mnie obecnie na jego remont, więc obiecałem sobie nie być tak gwałtownym następnym razem.

– Widzi pan… Przysyła mnie nasz wuj. Mówi, że go pan zna. Alois Wolkenhüber. Powiedział, że pan będzie w stanie nam pomóc. Bo my, to znaczy ja i mój mąż, koniecznie potrzebujemy pomocy. Pomoże nam pan? – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– Faktycznie, znam mecenasa Wolkenhübera. Widujemy się od czasu do czasu – przytaknąłem. – A co do pomocy, to proszę mi wyłuszczyć, na czym polega problem. Zajmę wtedy stanowisko i odpowiem pani na pytanie, czy będę w stanie sprostać temu wyzwaniu. – Jej wielkie, brązowe oczy zrobiły się jeszcze większe. Zbliżyły się rozmiarem do pierścieni Saturna.

– Ach, no tak. Prawda, nie powiedziałam jeszcze, o co chodzi. – Speszyła się. – Już mówię. Otóż wczoraj późnym wieczorem przyszła do nas do domu policja. Kryminalna. Mnóstwo ludzi. Zrobili przeszukanie i zabrali mojego męża. Stwierdzili, że włamał się do willi swojego szefa, właściciela zakładów poligraficznych Lützowa, pana Drobnicka. Mówili, że włamał się tam, otworzył sejf i ukradł jakiś naszyjnik. Panie Knocke! On nie umie bez pomocy służącego gwoździa w ścianę wbić, żeby obraz powiesić. On się nie zna na technice, on jest księgowym, a nie mechanikiem, co by sejfy jakieś miał otwierać…

– Więc twierdzi pani, że on tego nie zrobił? – przerwałem jej powoli.

– Skąd pan wie? – Uśmiechnąłem się tajemniczo. Przynajmniej tak miało to wyglądać.

– Może inaczej: skąd więc pani wie, że on jest niewinny? Wybaczy pani, ale na przekonaniu, że mąż nie umie wbić gwoździa w ścianę, będzie się nieco trudno oprzeć. – Sięgnąłem do szuflady biurka, wydobyłem fajkę i zacząłem ją nabijać. Tytoń z aksamitnego woreczka rozsypał się po blacie biurka.

– Tak twierdzi mój mąż. Hans, znaczy się, proszę pana. – Spuściła oczy. – Ja muszę mu teraz wierzyć. – Chyba zrobiłem jakąś głupią minę, pociągając zapałką o krawędź biurka. Zawahała się. – Tak, proszę pana. Hans jest dobrym człowiekiem, on by muchy nie skrzywdził. Znaczy się, ostatnio nie było między nami najlepiej, ale teraz to się zmieni. On jest dla mnie całym światem i ja chyba dla niego też.

– Proszę wybaczyć, ale to jeszcze nie dowód jego niewinności – przerwałem jej ponownie, wypuszczając kłąb siwego dymu, trzymając ustnik fajki tylko zębami.

– Tak, wiem. Panie Knocke, ale ja wiem, że on tego nie zrobił. Wierzę mu, ale to nie wszystko. Mam ku temu powód.

– Jaki, słucham?

– Tak się składa, że wiem, gdzie był w czasie włamania. Rzekomy powód, jaki był przyczyną jego zatrzymania dla policji, dowód na to, że był w owym czasie w willi Drobnicków, dowodzi według mnie czegoś wręcz przeciwnego.

– Po czym pani wnosi, że policja jest w błędzie?

– Mój mąż ma kochankę. To znaczy miał. I w czasie tego rzekomego włamania był u niej. Wiem to od niego. Wiem też, że chciał z nią się ostatecznie rozmówić. A to jest kobieta, która nie wybacza takiej zniewagi.

– A pani wybacza? – zapytałem bezczelnie.

– Panie Knocke…

– Willi, proszę mówić mi Willi. – Uśmiechnąłem się, aby choć trochę załagodzić moją uprzednią impertynencję.

– Panie Knocke. Jestem w ciąży, a kobieta w ciąży jest w stanie wiele wybaczyć swojemu mężczyźnie. Może mi pan wierzyć. – W zasadzie nigdy nie byłem w ciąży, więc nie miałem powodów, aby nie mieć do niej zaufania w tej kwestii. – Jest pan jedną z pierwszych osób, która wie o tym fakcie, i proszę zachować to dla siebie. – Groźbą z jej głosu można by zaorać pole.

– Przepraszam.

– Wiem od wuja Aloisa, że bywa pan bezczelny, bezpośredni, ale i skuteczny, dlatego panu wybaczę.

– A dowód, o którym pani mówiła?

– Rano, w dniu włamania, Hans otrzymał ode mnie prezent. Spinki do mankietów, które kupiłam u Gerstela[5]. Tu niedaleko, na Schweidnitzer. Proszę, oto kwit kasowy. – Pochyliła się i przesunęła palcem po blacie skrawek brązowawego papieru.

– Miał te spinki ze sobą, gdy wychodził wieczorem do tej kobiety. Policja twierdzi, że jedną z nich zgubił w willi Drobnicków w czasie włamania.

– A pani?

– Wiem, że mężczyzna spinki zdejmuje, kładąc się spać. Albo mówiąc kolokwialnie – idąc do łóżka.

– Czyli uważa pani, że nie mógł ich zgubić w miejscu przestępstwa.

– Tak.

– Dlaczego więc nie dała pani tego policji w czasie przesłuchania?

– Nie miałam wtedy do tego głowy, a później to już wuj poradził, żeby iść z tym do pana, a nie na policję. Powiedział, że pan będzie lepiej wiedział, jak sobie z tym wszystkim poradzić.

Odchyliłem się na krześle, aż moje stopy zadyndały nad podłogą. Zamyśliłem się, zanurzywszy głowę w oparze z fajki. Wykrzywiłem usta, jakbym zmuszał tym samym moje szare komórki do większego wysiłku. Bezskutecznie. Na całe szczęście ona nie miała o tym bladego pojęcia.

– Oczekuje więc pani, że udowodnię to, czego pani się jedynie domyśla. Że wskażę włamywacza, oczyszczając tym samym pani męża z podejrzeń.

– Dokładnie! – Uśmiechnęła się cierpko. – Wuj Alois się nie mylił. Rzeczywiście, jest pan domyślny. Proszę mi tylko powiedzieć, ile to będzie kosztowało.

– Proszę pani. Na tę chwilę mam nieco za mało informacji, aby podjąć się tego zadania, ale do jutrzejszego południa z pewnością będę pani w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

– Może pan chociaż ogólnie określić swoje honorarium?

– Dzień mojej pracy to od pięćdziesięciu marek plus koszta. „Od” – powtórzyłem z naciskiem.

– Rozumiem. Tutaj jest zaliczka. Za tydzień pracy z góry. – Wyjęła z mufki szarą kopertę, którą popchnęła palcem przez lepiący się blat biurka. Rozsuwała nią na boki skrawki rozsypanego tytoniu. – Proszę sprawdzić.

– Oto mój numer telefonu i adres. – Ujęła zgrabnie leżący na postumencie do pióra ołówek i wypisała kilka kształtnych cyfr. Proszę dzwonić o każdej porze. Jestem do pana dyspozycji. – Wstała i popatrzyła na mnie z góry. – Czekam jutro w południe. Do widzenia.

Wyszła, zostawiając za sobą zapach perfum z Domu Piękności Hoppego. – Nieznośna żaluzja na drzwiach znów zatrzepotała o szybę. Maszyna do pisania nie przestawała dzwonić.

Zostałem sam ze swoimi myślami.

[1]Schweidnitzer Straße – dziś ul. Świdnicka. (Spis wszystkich nazw geograficznych)

[2]Staadt Theater – dziś Opera Wrocławska.

[3]Liegnitz – dziś Legnica.

[4]Tauentzien Platz – dziś pl. T. Kościuszki.

[5]Modehaus M. Gerstel – dom sieci handlowej należącej do rodziny zajmującej się handlem konfekcją damską nie tylko w Niemczech, ale także w Paryżu. W Breslau zlokalizowany przy dzisiejszej ul. Świdnickiej 19. W 1938 r. wynajmowano tutaj powierzchnie handlowe także innym branżom.

2

Popołudnie po wyjściu Klary Gittmann i poranek dnia następnego spędziłem, kończąc ostatnią, dość już zaległą sprawę. Zainkasowawszy honorarium, około godziny jedenastej wylądowałem w biurze, by odebrać przesyłkę poleconą, jaką przyniesiono mi umyślnym posłańcem wprost z głównego urzędu pocztowego. Ponieważ zrobiłem się głodny, wyskoczyłem na Zwinger Platz[1] do Schloss Café, na piętro domu pod Świętym Hieronimem[2]. Usiadłem przy oknie, by obserwować poranny ruch na dole. Dzwonienie pędzących tramwajów rozpraszało mnie, gdy przyszła kelnerka w białej, wykrochmalonej koszuli ze stójką pod szyją. Jej piersi nie mieściły się wewnątrz i domagały się intensywnie uwolnienia z okowów fałdek materiału. Z chęcią bym im w tym pomógł. Nie odważyłem się jednak na ten gest. Jej czarne wąsy z lekkiego, wyraźnego meszku pod nosem skutecznie mnie od tego pomysłu odwiodły. Zamówiłem aromatyczną kawę z eklerką. Po dziesięciu minutach dziewczyna była ponownie z parującą tacą. Tym razem jednak tramwaje były dla mnie bardziej interesujące. Wypiłem więc kawę niemal duszkiem, choć parzyła przełyk, i pożarłem łapczywie ciastko. Z mocnym postanowieniem, że następnym razem sprawdzę dokładnie, kto będzie mnie obsługiwał, wyszedłem na lepką od ludzkiego potu ulicę.

Było gorąco i duszno. Wczorajszy deszcz pozostał jedynie odległym wspomnieniem. Powietrze stało w miejscu. Zdawało się, że cały smród miasta zalegał w jego centrum. Żaden zamiatający rynsztok cieć nie był w stanie temu sprostać. Cofnąłem się kawałek w kierunku biura i wskoczyłem na pomost nadjeżdżającej dwunastki. Nawet nie była zapchana. Podjechałem do Ohlauer Straße[3] i tam, naprzeciw Schweidnitzer Keller[4], przesiadłem się w piątkę z wymalowaną na burcie reklamą zup Knorra. Zająłem miejsce w letniej doczepie bez szyb bocznych.

W czasie jazdy przyjemnie owiewał mnie chłodny wietrzyk. Minąłem Christophori Platz[5] z bielonym kościółkiem. Z tyłu została także fosa pokryta zieloną rzęsą. Kąpały się w niej stada biedoty zamieszkującej okoliczne kamienice stojące nierównym murem przy Ohlauer Stadtgraben[6]. Przy Mauritius Kirche[7], ukrytym za gęstymi koronami kasztanowców, wielki furgon meblowy z białą reklamą firmy przeprowadzkowej Glockego wytoczył się tak nagle z bocznej Garve Straße[8], że motorniczy musiał gwałtownie hamować. Z furią nadusił stopą dzwonek. Od jego wibracji rozbolały mnie zęby. Z ogromną przyjemnością zatoczyłem się na powabne ramię platynowej blondyny stojącej w przejściu z pomostu do przedziału pasażerskiego. Ofuknęła mnie bez jakiegoś specjalnego przekonania. Przy kolejnym hamowaniu uchwyciłem ją więc pod łokieć, drugą rękę opierając na kibici płaszcza. Nie protestowała nawet, gdy dłoń tam pozostała po odjechaniu z przystanku. Niechybnie pojechałbym tym tramwajem dalej, gdyby nie fakt, że dotarliśmy do Lösch Straße[9], przy której mieszkali Gittmannowie, i musiałem wysiadać. Zdołałem jej jednak wsunąć za mankiet wizytówkę. Miałem nadzieję, że będzie to jedna z tych mniej pomiętych i poplamionych.

Na samo wyobrażenie miny, gdy ją znajdzie, zrobiło mi się wesoło. Przeskoczyłem przez osamotniony pas jezdni Kloster Straße[10] i wdarłem się z uśmiechem na okupowany przechodniami chodnik. Musiałem wyglądać głupkowato z wyszczerzonymi zębami, gdyż nawet koty ustępowały mi z drogi. Jednego niemal rozdeptałem w pół, ale udało mu się zwiać z przeraźliwym miauknięciem w piwniczne okienko przykurzone pyłem węglowym. Skręciłem pod narożnym balkonem podtrzymywanym stalowymi wspornikami i wchłonęła mnie boczna ulica z obszernymi granitowymi krawężnikami. Musiałem się starać, aby nie wdepnąć w ślady obecności pudelków i jamników. Minąłem drewniany wóz z niskimi burtami, wiozący beczki z piwem, którego koń załatwiał się bezczelnie wprost na bruk. Fontanna jego szczyn ochlapałaby moje spodnie, gdybym przytomnie nie uskoczył. Zatrzymałem się pod numerem jedenastym. To była ostatnia brama przed poprzeczną Martha Straße[11]. Masywne drzwi w gzymsie nad skrzydłami posiadały starannie wyrzeźbione małe swastyki. Miałem wrażenie, że ostatnio nie pojawiały się one tylko na moich majtkach. Chociaż w sumie nie zdziwiłbym się, gdyby za jakiś czas i tutaj się znalazły. Chłód wnętrza był orzeźwiający. W przeciwieństwie do smrodu uryny wydobywającego się z klozetu na półpiętrze. Zemdliło mnie. Pokonując kolejne drewniane stopnie ażurowych schodów, musiałem walczyć z żołądkiem, który domagał się reklamacji i zwrotu eklerka. Dzwonek przy drzwiach z numerem piątym był dla mnie zbawieniem. Kartka w mosiężnym okuciu głosiła, że w tym oto mieszkaniu mieszkają: Państwo Gittmann. Całym ciałem naparłem na bakelitowy krążek, jakby miał mi przynieść zbawienie. Gdzieś daleko zabrzęczał jak mucha. Zza nieśmiało uchylonych drzwi wyłoniła się szara twarz starszej, zmęczonej życiem kobiety. Jej oczy mówiły do mnie, że mnie tu nie chcą.

– Słucham. – Niemal zawarczała niechętnie.

– Wilhelm Knocke. Detektyw. Prywatny. Umówiony jestem z panią Klarą. – Zasalutowałem do ronda kapelusza.

– Ach, to pan. Proszę. – Przepuściła mnie, stając bokiem tak, żebym przypadkiem nie mógł rozgościć się na całej szerokości korytarza. Ujęła mój kapelusz i wyciągnęła suchą rękę po płaszcz. Z oporem zdjąłem go z siebie. W zasadzie to on się najmocniej opierał, gdy ujrzał brud jej paznokci. Musiałem walczyć z nim w rękawie. Nie pomogła mi.

– Proszę tędy. – Zza winkla wyłonił się równie stary jegomość w zniszczonej kamizelce w kratkę. Rękawy koszuli miał podwinięte. Nie odważyłbym się jej nazwać białą. Dawno, dawno temu, gdy po ziemi chodziły jeszcze smoki, pewnie bym się na to pokusił. Teraz na pewno nie. Na twarzy miał nierówno ogolony zarost, gdzieniegdzie upstrzony wykwitami zacięć. Otworzył przede mną dwuskrzydłowe drzwi z szybkami ginącymi w mroku pod sufitem. Sprawiały wrażenie wysokich niemal tak samo jak te w Kancelarii przy Voß Straße[12] w Berlinie. Były jedynie odrobinę mniej wykwintne. Brakowało wyłącznie wszechobecnych tam marmurów i prężących młodzieńcze piersi blond cherubinków w czarnych mundurach, oczywiście ze swastykami na rękawach. Wprowadził mnie do obszernego pokoju gościnnego z czerwonymi ścianami, na których wisiało mnóstwo obrazów. Trzy okna, równie wysokie jak drzwi, którymi mnie wpuszczono, przesłaniały kilometry firan zawieszonych na mosiężnych prowadnicach. Ich zakończenia w kształcie włóczni wyglądały groźnie. Gdybym był starożytnym wojownikiem, bałbym się ich i rozglądał za tarczą.

Wskazał mi miejsce przy stoliku, na wiśniowej, pluszowej, pufiastej sofie. Zapadłem się w nią i czekałem.

– Podać panu coś do picia?

– Owszem, co pan proponuje?

– Czego tylko pan sobie życzy.

– Chłopie, coś zimnego i najlepiej z procentami. – Mrugnąłem do niego prawym okiem, ale nie zareagował. Zacząłem się zastanawiać, czy lewe obdarzyłby takim samym brakiem entuzjazmu. Chyba nawet nie chciałem próbować. Mógłby to jeszcze zrozumieć opacznie. Na takie ryzyko dzisiaj zdecydowanie nie mogłem sobie pozwolić.

Zaszurał jednak nogami po deskach podłogi i zniknął w sąsiednim pokoju. Po chwili wrócił, dzierżąc w sękatej dłoni szeroką szklankę z bursztynowym płynem. Radośnie pluskała się w nim kostka lodu. Tak – tego zdecydowanie było mi dziś potrzeba. Trudy poprzedniej nocy dawały o sobie znać. Wyszedł.

Zaintrygowała mnie biała dama za oknem. Mrugała do mnie figlarnie przez denko szklanki z rżniętego szkła. Przekopałem się więc przez fałdy firanki przed oknem i zaginąłem za nimi. Zajęło mi to równy tydzień.

Efekt był jednak ciekawy. Na czołowej ścianie sąsiedniego budynku wyrysowano kolosalnych rozmiarów białą damę w powłóczystej sukni. Była zjawiskowa, choć na krawędziach nieco łuszczyła się jej farba. Nie była już pierwszej młodości. Jakby była już nieco zużyta przez życie. Wpatrywałem się w nią z przejęciem. Machałem jej dłonią na przywitanie, gdy zaskrzypiały drzwi za moimi plecami. Wróciłem posłusznie na swoje miejsce na sofie i wygładziłem spodnie, mamiąc umysł pozorami ugrzecznienia. Klara tym razem miała na sobie delikatną sukienkę w błękitne kwiatki upiętą na kształtnych piersiach za pomocą kwiatu w takim samym kolorze. Bezsprzecznie chciałbym być na jego miejscu.

– Witam pana. – Podała mi dłoń do całowania tak lekko, że niemal jej nie poczułem. Przycupnęła na krawędzi fotela. – Cieszę się, że zdecydował się pan jednak podjąć rozwiązania naszej sprawy.

– Kilka aspektów mnie zainteresowało, ale najpierw chciałbym porozmawiać z pani mężem, jeżeli to możliwe.

– Oczywiście, zaraz przyjdzie. Musi mu pan jednak wybaczyć. Jest nieco rozbity całą tą sytuacją. Dopiero późną nocą wrócili z wujem Aloisem. Udało mu się Hansa wydobyć z okropnych łap policji, ale musiał wpłacić dwa tysiące reichsmarek kaucji. To znaczna suma. Nawet dla nas. – Pokiwałem głową. Chciałem, aby miała wrażenie, że i dla mnie taka suma jest znaczna. Nie była znaczna. Raczej gigantyczna. Przy moich obecnych zarobkach musiałbym na nią pracować co najmniej pół roku. I byłaby to naprawdę ciężka, wytężona praca dzień w dzień i noc w noc.

– Rozumiem. Postaram się być delikatny. Na ile będę umiał… – przerwała mi wybuchem perlistego śmiechu ukazującego migdałki.

– Wuj mi mówił, że czasem ma pan finezję i grację szarżującej dywizji pancernej. Dokładnie tak to nazwał. Okropnie mnie bawi takie porównanie, bo nie jestem w stanie sobie pana wyobrazić nawet jako szarżującego chomika, ale jak już zdążyłam zauważyć, ma pan czasem coś w sobie z walca drogowego. – Zarumieniłem się, bo nie wiem, czy należało to odebrać jako komplement czy nie. Na wszelki wypadek wybrałem pierwszą opcję. Założyła nogę na nogę, ukazując to swoje boskie kolano. Uwiodła mnie. Zwiotczałem jak galareta ze zbyt małą ilością żelatyny.

– Dobrze. Cieszę się, że pani wuj ma takie zdanie na mój temat. Troszkę mi to schlebia, niemniej jednak jeżeli miałbym się zająć państwa sprawą, to bezapelacyjnie muszę porozmawiać z pani mężem.

– To oczywiste. Już po niego idę. – Uniosła się popędzana szelestem sukienki spływającej z ud i samolubnie zakrywającej kolana. Wyszła bocznymi drzwiami. Zatęskniłem za nią, zanim zdjęła dłoń z klamki.

Jednym haustem opróżniłem szklankę i z brzękiem odstawiłem ją na szklany blat stolika. Koniecznie pragnąłem uzupełnić to, co z niej ubyło.

Weszła przepuszczona w wąskim gardle drzwi przez męża. Stanęła w rozkroku po męsku i zaprezentowała go:

– Oto mój mąż. Hans Gittmann. – Uchwyciłem jej przelotne spojrzenie na moją dłoń opartą o pustą szklankę. Nasze palce spotkały się, gdy próbowała mi ją wyjąć. – Naleję panu raz jeszcze. – Pochyliła się nade mną, a błękitny kwiat połaskotał mnie płatkami tak samo, jak jej sutki łaskotały materiał sukienki. Od środka. Stwierdziłem, że taki materiał to ma dobrze.

Wstałem i uścisnąłem silną, niewielką dłoń przestraszonego mężczyzny. Przedstawiłem się i obaj opadliśmy w przeciwległe strony sofy. Był niższy ode mnie, zdecydowanie słabiej zbudowany, z szerokimi ustami w uśmiechu pokazującym całe dziąsła. Chuda szyja podtrzymywała wąską i wysoką głowę o krótkich włosach niewiadomego koloru. Głęboko osadzone oczy z szeroką obwódką brązowego zmęczenia uważnie mnie otaksowały, jakby próbując ocenić, czy podołam zlecanemu mi zadaniu.

– Klara opowiadała o panu. Twierdzi, że będzie pan mi w stanie pomóc. Choć ja sam już w to nie wierzę. Wszystko tak się skomplikowało, że absolutnie nie mam pojęcia, jak z tego wybrnąć.

– Jeżeli porozmawiamy szczerze o wszelkich aspektach tej sprawy, to jest szansa, że będę w stanie rozwikłać ten problem. – Zimna szklanka, dzięki Klarze, ponownie wpłynęła między moje palce. Na stoliczku między nami postawiła srebrną tacę z karafką i wiaderko z lodem. Zanim zanurzyłem usta w cennej zawartości, udało mi się uchwycić moment, gdy spotkały się ich spojrzenia. Straciłem wszelką nadzieję na cokolwiek.

– Dobrze więc. Porozmawiajmy szczerze. – Klara wyszła bezszelestnie, zamykając za sobą drzwi.

– Bez tego nie ma szans na jakiekolwiek pozytywne zakończenie tej historii – zapewniłem.

– Od czego mam zacząć?

– Najlepiej od początku.

– Hmmmm… – zamyślił się. Dla zyskania na czasie sięgnął po papierośnicę i wystukał z niej długiego brązowego papierosa. Po zapachu, jaki się rozszedł dookoła, stwierdziłem, że na pewno był robiony na zamówienie. I z pewnością był kosztowny. – Jak pan wie, pracuję u pana Ernsta Drobnicka, właściciela i zarządcy zakładów poligraficznych Lützowa przy Zimmer Straße[13]. Zaczynałem jako sekretarz, a teraz zajmuję się prowadzeniem wszelkich spraw firmy pod jego nieobecność, prowadzę biuro, nadzoruję pracę księgowych oraz, jak trzeba, to i pracę samej drukarni. Choć w zasadzie lepiej by było użyć czasu przeszłego.

– Znaczy się, był tam pan „drugim po bogu”. – Uśmiechnąłem się, grzechocząc kostką lodu.

– Można tak powiedzieć. Jestem jego plenipotentem. Wczoraj późnym popołudniem, wieczorem właściwie, odwiedzili nas policjanci z komisji kryminalnej. Mieli nakaz i przeprowadzili przeszukanie. W jego wyniku okazało się, że znaleźli dowód obciążający mnie włamaniem do sejfu pana Drobnicka w jego willi.

– Wie pan co to za dowód?

– Tak. Stwierdzili, że na miejscu przestępstwa znaleźli moją spinkę od mankietów. Jedną. Opierając się na twierdzeniu pana Drobnicka, który jakoby widział je obie u mnie tydzień temu, przyszli tutaj i w trakcie przeszukania znaleźli drugą. Na tej podstawie zostałem zatrzymany i odprowadzony na posterunek. Problem jednak w tym, że mam podejrzenia co do tego, w jaki sposób spinka się znalazła w willi Drobnicków. Prawdopodobnie ktoś mi ją ukradł i tam podrzucił, aby mnie obciążyć tym włamaniem.

– Ktoś?

– Tak sądzę. Ktoś z mojego otoczenia, ktoś, komu zależy na tym, aby wyrządzić mi krzywdę.

– Nie rozumiem.

– Trzeba by się zastanowić nad tym, kto mógłby odnieść korzyść z moich kłopotów. To mogłoby wskazać panu kierunki poszukiwań winnych.

– Mam rozumieć, że jest pan niewinny?

– To chyba oczywiste. Nie prosiłbym pana o przybycie tutaj, gdyby było inaczej.

– Panie Gittmann. Jak na razie to o pomoc prosiła mnie pańska żona, a nie pan, więc proszę, abyśmy się trzymali faktów. Po drugie, doskonale pan wie, że nie jest pan ze mną szczery. Więc jak pan chce, abym rzeczywiście panu pomógł, to na początek sugeruję, aby zaczął pan mówić prawdę. Bez owijania w bawełnę. – Wstałem i nalałem sobie z wysmukłej karafki kolejną porcję ożywczych soli trzeźwiących o bursztynowym kolorze. Nie zaprotestował. Ratowały mi życie. Gdyby nie one, tobym z pewnością wyparował, tak było gorąco.

– Skąd pan wie? – zaczerwienił się na czubkach odstających uszu.

– Powiedzmy, że kobiety czasem bywają bardziej domyślne niż mężczyźni.

– Doprawdy. Mówi pan zagadkami. – Założył nogę na nogę, co mu się wydawało bardzo męskie, ale takim nie było.

– Pan doskonale wie, o czym mówię, więc proszę przestać udawać.

Nastała chwila niezręcznej ciszy. Bawił się, obracając w palcach kolejnego papierosa. Wyłuskał z kieszeni koszuli benzynową zapalniczkę. Strzelił kamień i zaskwierczały iskry. Tytoń palił się z cichym trzaskiem. Sycząc, wydmuchnął wąski pasek dymu.

– Więc?

– Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję?

– Proszę mi wierzyć, ludziom zdarza się powierzać mi sekrety. A mi zdarza się ich dochowywać.

– Chyba nigdy nie zrozumiem ludzi pańskiego pokroju.

– Nikt pana do tego nie zmusza. Ale ma pan rację. Mam wrażenie, że zdecydowanie lepiej się pan czuje za biurkiem, podliczając słupki zysków i przychodów.

– Dobrze pan to ujął. Nie będę ukrywał, że nie mam zaufania do kogoś, kto zarabia na życie kręceniem się między mętami wszelkiej maści i rynsztokami ciemnych zaułków.

– Panie Hansie. – Nachyliłem się ku niemu. Wydawało mi się, że w jego oczach czai się strach. – Nie ma pan pojęcia, w jaki sposób zarabiam na życie, i proszę mnie takimi opiniami nie obrażać, bo zmuszony będę wyjść. Zostanie pan wtedy sam na sam z tym swoim szambem. Doskonale pan wie, że nie jest w stanie sobie samodzielnie z nim poradzić. Z dobrego serca radzę: proszę poskromić swego hysia i zacząć mówić o konkretach. Jak na razie tracimy czas. Niech pan spróbuje podejść do mnie jak do osoby, która sprząta bałagan, który pan zrobił. Czasem nawet obsługę wozu asenizacyjnego należy darzyć szacunkiem. – Dolałem sobie kolejną porcję eliksiru młodości, wyjmując srebrnymi szczypczykami z wiaderka stosowną ilość kostek lodu. Ociekały chłodem, więc zanim wrzuciłem je do szklanki, potarłem jedną z nich czoło. Przyniosły ulgę. On zaś wyciągnął chusteczkę w kratkę i wstukał w nią kropelki potu z karku.

Speszył się nieco mym wywodem. Spuścił oczy, a gdy je podniósł, nie było w nich poprzedniej hardości i zawziętości. Wstał jednak nadzwyczaj energicznie, podszedł do stojącego pod ścianą masywnego kredensu z ciemnej dębiny o rzeźbionych krawędziach. Wyjął z szafki butelkę likieru wiśniowego i nalał sobie małą stopkę. Wychylił ją od razu, stojąc do mnie plecami. Nalał natychmiast kolejną i, z nią w ręku, usiadł z powrotem.

– Spotykałem się z pewną kobietą. Żona o niczym nie wiedziała. Jednak gdy dowiedział się o tym fakcie mój szef, to sam stwierdziłem, że jednak lepiej będzie, jak z tym skończę – mówił szybko, zjadając końcówki wyrazów. Nie był w stanie zapanować nad trzęsącymi się dłońmi.

– Błyskotliwy pokaz dedukcji. Nie wszystkie kobiety lubią konkurencję. Niektóre to zmusza do większego zaangażowania, ale większość jednak tego nie lubi i traktuje jak zagrożenie. – Zdziwił się na tak otwartą uwagę i to go chyba nieco ośmieliło.

– Ma pan rację. No więc jakiś tydzień temu, będąc z Lolą w mieście, bawiliśmy się w Schultheiß Palast[14] przy Neue Schweidnitzer Straße numer szesnaście. Wie pan, gdzie to jest?

– Tak. Wiem. – Z wymiętej paczki wydobyłem poskręcanego juno[15]. Nie chciał się palić, bo miał małą dziurkę z boku i cały dym uciekał tamtędy. Pośliniłem palec, by ją zatkać.

– Gdy wychodziliśmy stamtąd, zobaczył nas mój szef. Byliśmy z Lolą objęci co najmniej dwuznacznie. Zrobiło mi się okropnie głupio i niezręcznie. Wtedy postanowiłem zakończyć tę znajomość. Mogła mi przynieść więcej szkody niż pożytku. Umówiłem się więc z nią następnego dnia na kawę. W restauracji na dachu domu handlowego Wertheima[16]. Wie pan, tam jest wspaniały widok na Tauentzien Platz.

– Tak, wiem. – Zaciągnąłem się, aż mnie zakłuło w piersi.

– No tak, zapomniałem. Ma pan z pewnością o wiele lepsze rozeznanie w lokalach i spelunkach tego miasta niż ja. – Z uprzejmości jedynie skinąłem głową.

– No więc powiedziałem jej wtedy o mojej decyzji. Wściekła się strasznie.

– Domyślam się. Jak wspomniałem, kobiety raczej nie lubią konkurencji, a już na pewno nie lubią, gdy konkurencja odstawia je na boczny tor.

– No właśnie, jak wspomniałem, zrobiło mi się strasznie głupio i wstyd. Właściwie to nie wiedziałem, jak się zachować. Wie pan, byłem po raz pierwszy w takiej sytuacji. Uzgodniliśmy jednak, że damy sobie trochę czasu, żeby to przemyśleć. Umówiliśmy się na sobotę wieczór, aby to ostatecznie przedyskutować. Wyjątkowo zaprosiła mnie do siebie. Zwykle wychodziliśmy gdzieś na miasto, bo sobota to dzień, gdy dużo się dzieje tu, w Breslau. A ona lubi potańczyć i dobrze się bawić. Tym razem jednak byłem u niej i rozmawialiśmy gdzieś do północy. Później wróciłem dorożką do domu. Następnego dnia po południu przyszła policja i zrobili tutaj przeszukanie. Znaleźli spinkę. Jedną. Drugą mi pokazali w szklanym pojemniczku. Znaleźli ją ponoć w mieszkaniu Drobnicka koło sejfu. Zabrali mnie do siebie na Schweidnitzer Stadtgraben[17]. Trzymali jak jakiegoś rzezimieszka całą noc w zimnej celi. Mnie! A ja przecież nic złego nie zrobiłem…

– Jasne. Pańska żona ma nieco odmienne zdanie na ten temat.

– Tak, wiem, co pan ma na myśli. Ale powiedziałem jej wszystko. Wyznałem jej, wyraziłem skruchę. Bardzo chciałbym, żeby mi wybaczyła. – Spuścił wzrok na podłogę.

– Chyba nie będzie miała innego wyboru.

– Słucham?

– Nieważne. Panie Gittmann, ta pańska Lola jakoś się chyba nazywa?

– Nie jest moja. – Skrzywił się, jakby połknął plasterek cytryny. – Tak, nazywa się Katarina Gradecky. Jest Polką z pochodzenia i mieszka w dużym apartamencie na rogu Matthias Straße[18] i Weißenburger Platz[19]. W takiej kamienicy z dwoma małymi wieżyczkami na dachu, w bramie z numerem sto dwadzieścia jeden. Zajmuje lokal pod dwunastką.

– Zaczyna pan mówić do rzeczy. A tego Drobnicka to gdzie znajdę?

– No na pewno w biurze przy Zimmer Straße.

– To logiczne. Pytam, gdzie mieszka? Ma chyba tutaj w Breslau jakieś mieszkanie.

– Dom. Willa raczej. Villa Kissling. Bardzo okazała, w dzielnicy Kleinburg[20], przy Eberschen Alle[21]. Z wieżą, przy małym rondzie, taka z ogromnym ogrodem.

– Dobrze. Jeszcze dwa pytania na koniec. – Zdusiłem niedopałek w wielkiej szklanej popielnicy stojącej na wykrochmalonej serwetce z białych sznurków. Zaczynał mnie już parzyć. – Czy może zwrócił pan uwagę na coś dziwnego ze swojego otoczenia? Ktoś za panem chodził? Był pan może śledzony?

– Nie, absolutnie nie. Dlaczego miałbym na to zwracać uwagę?

– Nie wiem, pytam, bo każdy szczegół może mieć znaczenie. I druga sprawa: ma pan jakichś wrogów?

– Też nie. No co pan?

– Tak myślałem. – Wstałem ociężale. Zmusiłem się do wyprostowania. Przyszło mi to o tyle trudniej, że zawartość trzech szklaneczek zaczynała działać. Było mi z tym całkiem dobrze. – To by na razie było wszystko. Tak sądzę. Będę dzwonił, jakbym potrzebował jakiejś informacji. – Wyciągnąłem do niego rękę na pożegnanie. Uścisnął ją mocno i pewnie. Miał chłop krzepę. Albo ja byłem już dzisiaj taki słaby.

– Dziękuję panu.

– Niech pan dziękuje żonie. Proszę jej przekazać, że przyjmuję zlecenie.

Wyszedłem na korytarz, gdzie jednak musiałem poczekać na przyniesienie płaszcza i kapelusza. Służba w tym domu miała wiele swobody i reagowała z opóźnieniem. Miałem wrażenie, że poniekąd winny temu był upał.

[1]Zwinger Platz – dziś pl. Teatralny.

[2]Dom pod św. Hieronimem – dom handlowy Juliusa Schottländera znajdujący się na rogu dzisiejszej ul. Świdnickiej oraz pl. Teatralnego.

[3]Ohlauer Straße – dziś ul. Oławska.

[4]Schweidnitzer Keller – dziś lokal o nazwie „Piwnica Świdnicka”.

[5]Christophori Platz – dziś fragment pl. Dominikańskiego.

[6]Ohlauer Stadtgraben – dziś ul. Podwale pomiędzy ul. Słowackiego a Dworcową.

[7]Mauritius Kirche – znajdujący się przy ul. Traugutta (róg z pl. Wróblewskiego) kościół p.w. św. Maurycego.

[8]Garve Straße – dziś ul. Kujawska.

[9]Lösch Straße – dziś ul. gen. I. Prądzyńskiego.

[10]Kloster Straße – dziś ul. R. Traugutta.

[11]Martha Straße – dziś ul. W. Łukasińskiego.

[12]Voß Straße – ulica w Berlinie, przy której ówcześnie znajdował się wybudowany przez Alberta Speera monumentalny budynek Kancelarii Rzeszy, miejsce urzędowania Adolfa Hitlera.

[13]Zimmer Straße – dziś ul. J. Lelewela.

[14]Schultheiß Palast – wytworny lokal i restauracja należąca do sieci browaru Schultheiß (mieszczącego się przy dzisiejszej ul. Jedności Narodowej) znajdująca się w nieistniejącym już dziś budynku zlokalizowanym przy ul. Świdnickiej na wysokości numeru 46. Schultheiß – jeden z dużych miejskich browarów znajdujący się przy dzisiejszej ul. Jedności Narodowej. Obecnie nie istnieje, ale w czasie likwidacji zakładu część obiektów zakwalifikowano jako zabytki i zachowano. Przed II wojną światową wiele lokali w mieście serwujących piwo z tego browaru posługiwało się jego marką w nazwie. Po wojnie w tym miejscu znajdował się browar „Piast”.

[15]Juno – popularna marka ówczesnych papierosów.

[16]D.H. Wertheim – dziś D.H. Renoma.

[17]Schweidnitzer Stadtgraben – dziś ul. Podwale (między pl. Orląt Lwowskich a ul. Dworcową). Przed wojną znajdował się tutaj budynek Prezydium Policji, o którym w tym przypadku mowa.

[18]Matthias Straße – dziś ul. Jedności Narodowej.

[19]Weißenburger Platz – dziś pl. Słowiański.

[20]Kleinburg – dziś dzielnica Borek.

[21]Eberschen Alle – dziś al. Jarzębinowa.

3

Pojechałem na powrót piątką w kierunku centrum. Niestety platynowej piękności tym razem nie zastałem. Chciałem się rozpłakać. Wyskoczyłem na rogu Feld i Kloster Straße[1], gdy tramwaj przyhamował przed światłami. Wbiłem się w tłumek na przystanku siódemki i ósemki w kierunku Ohlauer Uffer[2]. Podjechał stary, rozklekotany gruchot z tablicą reklamową obok lampy czołowej. Skręcając ze zgrzytem, skład minął urząd pocztowo-czekowy i wjechał na Kaiser Brücke[3]. Trochę naokoło, przez Kaiser[4] i Michaels Straße[5], mijając po drodze Kościół Lutra i kilka parków z soczystą zielenią, dotarłem w końcu na Weißenburger Platz, gdzie w rozłożystym cieniu wielkich klonów studziła się okoliczna biedota. Dzieci biegały brudne, jakby przed chwilą wyszły z kopalni, psy goniły koty, a szczury taplały się w kałużach rynsztoków, między zalegającymi tam obierkami, puszkami po żarciu z pomocy społecznej i innymi mniej lub bardziej przetrawionymi pozostałościami po posiłkach wydalonymi wczorajszej nocy przez amatorów mocnych wrażeń w okolicznych lupanarach. Tuż obok przystanku rozwoziciel wody polewał nią swego konia. Wielka niczym parowóz matrona hepała chudego fiakra za oszczaną końskim moczem sukienkę.

Tramwaj toczył się jeszcze, gdy wyskoczyłem wprost na rozgrzany bruk ulicy. Omal mnie nie rozjechał wielki, wiśniowy Duesenberg z zabudową typu Berline. Ryk trąbki pomarszczył mi marynarkę na karku, ale w ostatniej chwili zdążyłem uskoczyć. Kierowca nawet nie zdjął nogi z gazu. Przeskoczyłem szybko na drugą stronę ulicy, minąłem restaurację Emila Pfeifera i zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu tabliczki z numerem sto dwadzieścia jeden. W bramie, nad którą wisiał niechlujnie wymalowany szyld reklamujący spelunę U Schilkego, ktoś agresywnie przestawiał skrzynki z pustymi butelkami po piwie. Postanowiłem skorzystać z okazji i zasięgnąć nieco języka. Ogarnęła mnie ciemność i kłębiący się opar przypalonej cebuli. Niemal potknąłem się o leżącego bokiem pod murem pijaka. Zawarczał groźnie i obalił się na plecy. Bezczelnie zaczął chrapać z rękoma rozrzuconymi nad głową. Był u siebie. To ja tu byłem intruzem. Ten szyld to faktycznie miał co reklamować.

Wszedłem w studnię podwórka zastawionego skrzynkami. Wyglądały obco niczym drewniane drapacze chmur Nowego Jorku. Gdzieś w głębi mignął mi bawarski kapelutek z piórkiem. Podszedłem do niego. Dosiadał wielki łeb podobny do arbuza. Był pokiereszowany i spuchnięty. Sina od przepicia twarz z licznymi żyłkami na bulwiastym nosie była pokryta ropnymi pryszczami. Poniżej znajdował się obszerny, nalany tors okryty mokrą od potu i zażółconą pod pachami koszulą. Rękawy wywinięte nad sękatymi łokciami błagały o odrobinę pasty do prania. Bezskutecznie. Spory brzuch z trudem mieścił się w bawarskich portkach z szelkami.

– Ciecia spod sto dwadzieścia jeden gdzie znajdę?

– Znalazł pan. – Arbuz odparł niechętnie.

– Nie wygląda pan na ciecia.

– Bo co? Nie mam miotły i nie zamiatam ulic? – Oparł się łokciem o stos skrzynek z pustymi butelkami. Z kieszeni wyciągnął woreczek tytoniu i powoli zaczął skręcać papierosa.

– Zgadza się. Wygląda pan raczej na kogoś, kto piwo w knajpie sprzedaje.

– Tu mnie pan masz. – Postukał wielgaśną parówką palucha w moją pierś. Musiałem się mocno zaprzeć piętami o ziemię, aby nie upaść. Obgryzał paznokcie. Odpaliłem mu zapałkę. Skorzystał, wydmuchując we mnie śmierdzące spaliny ze swych płuc. Ten smród nie do końca był wynikiem spalania podłego gatunku tytoniu. Nie chciałem jednak sprawdzić, czym jego oddech tak capił.

– A jednak. – Uśmiechnąłem się kwaśno.

– Schilke to ja. Widział pan chyba ten szyld nad bramą, co? Prowadzę tu w bramie mały wyszynk, a jednocześnie mam posadę ciecia i czasem naprawiam to i owo. Dobre, co?

– Wygodne na pewno. Szukam jednej damulki. Spod dwunastego.

– A czego możesz pan od niej chcieć?

– A odwiedzić ją chciałem. – Pstryknąłem palcami w kapelusz. Zsunął się na kark, a ja z kieszonki marynarki wyciągnąłem pomiętą chustkę i wytarłem czoło.

– Ona nie dla takich łapserdaków. Czego pan od niej chcesz?

– Pogadać chciałem.

– O czym pan możesz z nią gadać? Chyba nie o znaczkach? – Roześmiał się, ukazując czarne kikuty zębów.

– Nie, o znaczkach nie. Jakie ona może mieć pojęcie o znaczkach?

– Nie wiem i pan się też nie dowiesz. Lepiej idź pan stąd, nim się rozzłoszczę na dobre. Tu porządna kamienica jest i nikt nikogo nachodził ani rozpytywał nie będzie. – Strzelił taśmami szelek. Może to było groźne. Na pewno. Dla okolicznych szczurów i tego jegomościa, co leżał w bramie.

– Mam do niej interes, a tobie nic do tego. Grzecznie przychodzę do kogoś, kto wiedzieć powinien najwięcej o mieszkańcach. A ty mnie, gadzie, szczuł będziesz? – Zbliżyłem swoją twarz do jego. Z bliska była jeszcze bardziej obrzydliwa. – Jedyne, o co ładnie proszę, to odpowiedzi na dwa pytania. Może nawet byłbym skłonny zostawić jakiś napiwek za podane zimne piwo. Więc proszę o odrobinę szacunku i zrozumienia. – Uśmiechnąłem się na koniec, aby złagodzić odrobinę złą karmę mej wypowiedzi.

– Coś pan taki drażliwy? Taka moja rola tutaj. Chodźmy do kantorka. – Odwrócił się na pięcie i pokazał plecy wielkości boiska piłkarskiego. Poszedłem za nim między stosami butelek, kartonów i skrzyń. Otworzył boczne drzwi do sutereny i wpuścił mnie do środka przed sobą. Wszedłem więc i to był błąd.

Mijając jego wielkie cielsko, musiałem się nieco odsunąć. To mu dało chwilę na sięgnięcie za framugę. Podciął stopą moje nogi, a ręką, której nie trzymał na klamce, chwycił mnie za kark i pchnął mocno w głąb wąskiego korytarzyka zakończonego niewielkim pokoikiem. Wylądowałem na posadzce z biało-czarnych kafelek ułożonych w romby. Drzwi za mną gruchnęły, aż ze ściany posypał się tynk. Zbliżał się, trzymając w ręku drewnianą pałkę.

– Kochanieńki, zaraz ci tak twarzyczkę przemodeluję, że rodzona matka cię nie pozna. Nie będziesz rozpytywał o porządnych ludzi.

Zanim rzucił się na mnie, zdążyłem podkulić nogi pod siebie i odbić się od podłogi. Wylądowałem na drewnianym stołku z dziurą na dłoń pośrodku siedziska. Poddał się biedaczek z głośnym trzaskiem. Jego nogi rozbiegły się, grzechocząc o nagą posadzkę i zaginęły w kątach. Facet wtoczył się jak walec na środek i oparł łapę o stół z ceratą przypiętą do krawędzi blatu gwoździami tapicerskimi. W jego prawej ręce pałka wyczyniała harce, jakby chciała się wyrwać na spacer. Odsuwałem się powoli, plecami szorując po chropowatej ramie łóżka. Starałem się być najdalej, jak się dało. Dotarłem do ściany. Zrobił krok do przodu. Zanotowałem tylko świst pałki. Ruchu nie dało się zauważyć. Musiał się nią posługiwać wiele razy w podobnych sytuacjach. Uchyliłem się w ostatniej chwili. Bez pośpiechu zrobił kolejny krok. Nie miałem już gdzie się cofać. Rozpłaszczyłem się więc pod ścianą, aby stanowić jak najmniejszy cel. Pod łóżkiem wymacałem palcami oderwaną nogę stołka. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że tkwił w niej spory fragment poprzeczki z postrzępionym końcem. Kątem oka dostrzegłem, jak przymierza się do kolejnego zamachu, mierząc w moją skroń. Błyskawicznie wyrwałem nogę stołka spod łóżka i zasłaniając głowę, odparowałem cios. Pałka rąbnęła o ścianę, aż zadudniło. Zostawiła tam dziurę, jakby ktoś odcisnął w zaprawie jabłko. Błyskawicznie skróciłem dystans, pokonując w sobie opór przed kolejnym śmierdzącym oddechem. Był prawie jak gaz bojowy, który powinni dopisać do listy zakazanych broni cywilizowanego świata.

Po chwili zamachnął się znowu. Odbiłem mu rękę w lewo tak bardzo, że nie mógł jej zgiąć w łokciu, by mnie dosięgnąć. Nie spodziewał się tego. Odsłonił swoją flankę, a ja tym samym mogłem, zataczając łuk całym ramieniem, trafić go w nalany kark. Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. Z całej siły kopnąłem go jeszcze w krocze. Tym razem zgiął się lekko i ponownie oparł łapę o stół. Stęknął. Chyba nie było to jego najsłabsze miejsce. Wolałem nie wiedzieć dlaczego. Wykorzystałem ten moment i walnąłem go urwaną poprzeczką w wierzch dłoni. Tej opartej o stół. Wbiła się głęboko w grubą skórę. Spomiędzy palców popłynęła ciemna krew. Jęknął, ale pałka wypadła z dłoni na podłogę. Złapał się za nadgarstek. Uciekłem więc w dół po jego broń. Wymknąłem się i zaatakowałem od tyłu. Trzymając oba narzędzia w dłoniach, zacząłem go okładać po nerkach. Był gruby, więc i poruszał się wolniej ode mnie. Wykorzystywałem to bezlitośnie. Opadł na kolana, trzymając krwawiącą łapę przy piersi. Przestałem.

– Porozmawiamy?

– Tak – wycharczał. Małe świńskie oczka nie miały wyrazu. Patrzył to na mnie, to na krwawiącą rękę. Podałem mu moją chusteczkę. Próbował owinąć nią dłoń. Oczywiście okazała się za mała. Momentalnie przesiąkła czerwienią.

Rozejrzałem się po pokoju. Był niewiele większy od znaczka pocztowego. Odrapane ściany jeszcze przez wojną burską zapomniały, jaki miały kolor. Nie wisiał na nich żaden obraz. Jedynie po prawej stronie dwie szmaty, które dawno temu były firankami, zasłaniały zakurzone i brudne okno. Usiadł na łóżku. Miało ramę z nieoheblowanych desek. Jęknęło z rozpaczy. Zerwałem ze ściany pozostałość po jedynej oznace luksusu. Poleciało nieco kurzu i ze dwie pajęczyny. Podałem mu. Owinął sobie dłoń dokładniej. Z korytarzyka przyniosłem dwie butelki piwa. Stały w chłodzie cienia, czekając cierpliwie na swoją kolej. Odbiłem porcelanowy korek i łapczywie wypiłem połowę. Było miłe i zimne. Druga butelka zniknęła w jego ogromnej, zdrowej łapie. W rogu stało stalowe wiadro, odwróciłem je do góry nogami i usiadłem na nim. Zdziwiłem się, bo stwierdziłem, że nadal mam na głowie kapelusz zsunięty na kark. Nawet o milimetr nie zmienił położenia. Byłem z niego dumny.

Ktoś zastukał w okno. Nie zareagowaliśmy. Po chwili otworzyły się drzwi i niepewnie wszedł młody, piegowaty chłopak. Kraciaste spodnie za kolano z szeroko obszytym nogawkami i koszula z krótkim rękawem. Na głowie cyklistówka. Także w kratę. Kolorów nie rozpoznawałem, było zbyt ciemno.

– Ja po spiryt, panie Schilke. – Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.

– Idź mi stąd. Nie tera. Tera nie mam czasu.

– Ale dziś miał mieć pan nowy towar.

– Zmiataj, smarkaczu – krzyknął, aż kropelki śliny poleciały w stronę chłopaka, jakby miały go zamiar utopić. Zniknął szybciej, niż się pojawił.

– Oj Schilke, Schilke… – Pokręciłem głową.

– Czego chcesz, gnoju?

– Szczerych odpowiedzi na kilka pytań. A jak będziesz grzeczny, to nie powiem komu trzeba, że handlujesz lewą wódą. – Spuścił wzrok na dłoń trzymaną na udzie. Firanka zabarwiała się coraz większą plamą. Myślał. O ile w jego czaszce poza tłuszczem było miejsce na jakiekolwiek szare komórki.

– Kim jesteś? – zapytał smutno.

– Jakie to ma znaczenie? Kimś, kto chce się tylko dowiedzieć to i owo. – Odpowiedzią była cisza, więc kontynuowałem. – Lola ma kogoś na stałe?

– Ma.

– Jak on wygląda?

– A co cię to obchodzi? Zazdrosny jesteś? – Wyszczerzył puste dziąsła w obleśnym uśmiechu. Nie chciałem znać jego myśli, do których się tak lubieżnie cieszył.

– Jak wygląda?

– Wysoki, chudy, krótko obcięty. Zawsze w eleganckim garniturze przychodzi… I z kwiatami.

– Kiedy go ostatni raz widziałeś?

– Nie pamiętam.

– To przypomnij sobie. – Sięgnąłem po nogę od stołka i ją pieszczotliwie pogładziłem. Odwzajemniła się uśmiechem.

– A bo ja wiem? Sobota była chyba. – Zamyślił się znowu. – Tak, sobota, na pewno. Studenci u mnie rozrabiali, więc to na pewno była sobota.

– Co robili? Ten jej kochaś był u niej?

– Tak. Choć mnie to zdziwiło. Bo ona zawsze w sobotę wychodzi w miasto. Zabawić się. Przychodzi później, często podpita i przyprowadza czasem kogo. Zdarzało się jej bojka nawet i u mnie wyrwać. Ale to dawniej było, zanim tego chudego poznała. A jego też tu nigdy w sobotę nie widziałem. Ona przyszła wcześniej, wzięła cztery butelki zimnego piwa od Kipkego[6] i poszła na górę. Później jej nie widziałem, ale dzwoniła z góry, żebym jej posłał jeszcze cztery butelki. Więc zaniosłem.

– Skąd wiesz, że on był u niej?

– W korytarzu na wieszaku wisiał jego płaszcz i kapelusz. A, i teczka też stała.

– Która to była godzina?

– Nie wiem. Po jedenastej. Na pewno przed północą.

– Skąd ta pewność?

– Bo od ósmej miałem tu studentów. Egzamin oblewali. Głośno pili i pani Mensing, spod trójki, o jedenastej właśnie przychodziła, żebym ich uciszył. Groziła, że się wyprowadzi, bo jej takie warunki nie odpowiadają. Gruba krowa. Co mnie to zresztą obchodzi. Niech gada z właścicielem kamienicy.

– A dwunasta?

– Wywaliłem wtedy gównarzerię na zbity pysk, bo i mnie zaczęli wnerwiać. Światło u Loli wtedy się jeszcze świeciło.

– Widziałeś, kiedy wychodził?

– Nie, ale po jakiejś godzinie dorożka podjechała pod kamienicę. Więc pewnie wychodził wtedy od niej.

– Możliwe. A jak on się nazywa, wiesz?

– Nie, mnie tam nie interesują takie sprawy.

– Gdzie ją najczęściej na mieście można spotkać?

– Ona ma przyjaciółkę. Nazywa się Erika. To dziewczyna Bruno Eckerta. Właściciela Schultheiß Palast przy Neue Schweidnitzer. Najpewniej tam, bo tam mogą potańczyć. Ta Lola to lubi tańczyć. Kiedyś, jak popiła na mieście, to mi taki pokaz na stołach zrobiła, że się chłopaki o nią pobili, a ona ich jeszcze srożyła na siebie. I śmiała się do łez, jak który komu zęby wybił. A jak nie tam, w Palast, to bardzo często bywają w restauracji Haasego w Süd Park[7]. Musi pan się jej zapytać, bo ja to nie bywam po lokalach na mieście. Mam swój mały i mi starczy.

– Zapytam. Możesz być pewny. – Wstałem. Położyłem na stole banknot markowy. – To za stołek i piwo. Żebyś nie myślał, że każdego, kto chce zadać parę pytań, należy traktować pałką.

– To ona sama przyszła do mnie i powiedziała, że może się tu rozpytywać ktoś o nią. Powiedziała, żeby nastraszyć. Dała nawet piątkę.

– No to nie zbiedniałeś.

Wyszedłem z bramy, mijając penera. Nadal głośno chrapał. Ktoś dla ochrony przed chłodem podłożył mu pod głowę zwiniętą marynarkę. Skręciłem w lewo i odszukałem drzwi wejściowe na klatkę schodową. Była ciemna i ponura, choć kafle w podłodze próbowały ułożyć się w wesoły wzór. Bezskutecznie.

Powoli pokonałem schody i odszukałem drzwi z numerem dwanaście, przybitym małym srebrnym gwoździkiem. Nacisnąłem przycisk dzwonka. Pomimo wielokrotnie ponawianych prób nie było żadnej reakcji. Niepocieszony schodziłem w dół, gdzie minęła mnie drobna jejmość w poplamionym fartuchu niosąca siatki z owocami i ciemnym, razowym chlebem. Bez entuzjazmu powiodła za mną wzrokiem. Pewnie dlatego, że się nie ukłoniłem. One bywają czułe na tym punkcie. Przez chwilę moją głowę zaprzątnęła myśl, czy to aby nie była pani Mensing spod trójki.

Wyszedłem na ulicę. Była gorąca jak piec hutniczy. Zdjąłem marynarkę i otrzepałem z kurzu podłogi nory Schilkego. Wcześniej nie zwróciłem uwagi na fakt, że jestem aż tak brudny. Zarzuciłem ją na ramię. Koszula przykleiła mi się do pleców, jednak zupełnie mnie to nie obeszło.

[1]Róg Feld i Kloster Straße – dziś skrzyżowanie ul. R. Traugutta z ul. Z. Krasińskiego.

[2]Ohlauer Uffer – nieistniejąca dziś jako ciąg ulic promenada prowadząca od al. J. Słowackiego do mostu Grunwaldzkiego.

[3]Kaiser Brücke – dziś most Grunwaldzki.

[4]Kaiser Straße – dziś oś Grunwaldzka.

[5]Michaels Straße – dziś ul. Nowowiejska.

[6]Kipke – nieistniejący już dzisiaj browar miejski zlokalizowany przy obecnej ul. K. Michalczyka.

[7]Süd Park – dziś park Południowy.

4

Ulica była tak samo gorąca jak podwórko, ale przynajmniej przejechała po niej polewaczka. Zmyła nieco brudu do rynsztoka, przynosząc ulgę w oddychaniu. Postanowiłem się przespacerować, żeby zebrać myśli. Ruszyłem więc Blücher Straße[1] w kierunku centrum. Mijałem po drodze liczne sklepy z rozłożonymi markizami. Dawały tylko trochę cienia skwapliwie wykorzystywanego przez okolicznych lumpów. Knajpy przeżywały oblężenie. O ile oczywiście serwowano w nich zimne piwo.

Wszedłem do jednej znajdującej się w narożnej kamienicy, która stała w północnej części Waterloo Platz[2]. Dwa granitowe schodki prowadziły do kamiennego ganku z masywną poręczą, a zdobny szyld gościnnie zapraszał. Nie mogłem się powstrzymać, aby mu odmówić. Wnętrze półokrągłej sali było prawie pełne. Na każdym ze stołów pyszniły się stosy niskich, pustych, pękatych kufli po piwie. Dym papierosowy wisiał ciężką chmurą w połowie drogi do sufitu. Nie dawał sobie z nim rady nawet rattanowy wiatrak zawieszony nad barem. Podszedłem do wyłożonego ciemną boazerią blatu. Nawet nie musiałem się odzywać, a już chudy barman postawił spotniały kufel przede mną. Pianka miło syczała, gdy zanurzyłem w niej usta.

– Coś pan taki styrany? Przecież w taką pogodę to nic się robić nie chce – zagadał, sepleniąc.

– Zdarza się, że trzeba i w taki dzień trochę porobić.

– Oj, coś o tym wiem. Coś o tym wiem. – Pokiwał głową. Nalał sobie też pół kufla i zanurzył w nim wąsy à la jeden kapral z Austrii. Dopiero po chwili zwróciłem uwagę na wiszące pod sufitami sztandary ze swastyką.

– Pan nie stąd. Poznałbym pana. – Oparł się łokciami ze śladami łuszczycy o blat zbryzgany pozostałościami wcześniejszych kufli.

– Tak. Raczej tu nie bywam. Ale piwo macie przednie, więc może się to zmieni. – Uśmiechnąłem się przez denko.

– A bo do browaru mamy niedaleko to i piwo świeże.

– To się chwali. No, czas na mnie. – Rzuciłem mu monetę przez bar. Chwycił w locie.

– Zawołam panu dorożkę. Heinrich…! – Przerwałem mu ruchem ręki.

– Nie trzeba. Pojadę tramwajem. Mam do nich sentyment. Mam stąd czternastkę. – Skierowałem się do drzwi. Zanim na nie naparłem, zatopił się w rozmowie z kolejnym klientem. Taka praca. Będę musiał pomyśleć o zmianie. Przynajmmniej piwa miałbym pod dostatkiem.

Wyszedłem niechętnie na rozgrzany trotuar. Przystanek był na wysepce pośrodku placu, tuż obok miejskiego szaletu z ciemnej cegły. Odór ekskrementów był prawie nie do zniesienia. Zmusiłem się jednak do chwili cierpliwości. Dobrze, że rozłożysty dąb dawał nieco cienia. Wytrzymałem. Tramwaj podjechał po pięciu minutach. Całe szczęście, że miał letnią doczepę.

Zająłem miejsce na tylnym pomoście jak student. Konduktorka była miłą osóbką, ale niestety była zbyt zajęta pracą. Nie dała się zdekoncentrować pytaniem o pochodzenie wzoru koronki jej dekoltu. Widocznie zbyt mocno zaakcentowałem słowo „dekolt”. Szkoda. Był długi i głęboki niczym przełom Neisse koło miejscowości Wartha[3]. Ponownie pomyślałem o zmianie pracy. Tym razem na motorniczego.

Długim ciągiem z północy na południe, pokonując Gneisenau Platz[4] i Neumarkt[5], dotarłem do Garten Straße[6] tuż przy popielatym Hauptbahnhof. Zrobiło się tłoczno i cieszyłem się, że nie skusiły mnie ławeczki z wąskich deseczek wewnątrz pierwszego wagonu. Gdy wsiadałem, były to jedyne wolne miejsca siedzące. Teraz już wiedziałem dlaczego. Minąłem Landeshaus des Provinz Schlesien[7] z niewielkim podjazdem i masywnym portalem. Z tyłu został też szykowny hotel Vier Jahreszeiten[8] z płóciennym dachem rozstawionym nad wejściem. Był wielkości sporej pływalni. Boy obficie polewał go wodą z gumowego węża. Deszcz kropel spadał, tworząc małą zasłonę. Przechodnie nawet nie udawali, że chcą ją omijać.

Tramwaj przyhamował, czekając na swoją kolej, aby podjechać na przystanek, więc wyskoczyłem. Wprost naprzeciw biura Hamburg-Amerika Linie. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdyż i tutaj zawiodły mnie kiedyś moje detektywistyczne tropy. Minąłem ciemną bramę z oszklonymi witrynami. Skusiły mnie dorodne pączki na wystawie piekarni. Dzwonek u drzwi dzwonił dokładnie tak samo jak prawie rok temu, gdy zajmowałem się sprawą pięknej Gerdy Stramm. Z papierową torbą w ręku, umazany lukrem, skręcałem za róg, wprost na Neue Schweidnitzer[9], minąwszy wielkie okna sklepu z cygarami. Musiałem wytrzeć palce w spodnie, zanim pchnąłem wahadłowe drzwi do Schultheiß Palast.

To był lokal dla bogatych tego miasta. W wystroju przypominał nieco porcelanowe baby z Meißen[10]. Był taki trochę zbyt strojny. Zbyt szykowny i elegancki. Nie podobał mi się, ale pękate kolumny z bogato zdobionym sufitem, żyrandole w kształcie fontann oraz wielkie, kolorowe malowidła musiały być mocno pociągające dla każdego arystokraty w promieniu stu kilometrów. Nie na darmo nazywano to miejsce pałacem. Za obiad można było tu zostawić miesięczną pensję. Gdybym przebywał tu dłużej, to pewnie bym się zaczął zastanawiać, w jaki sposób zdjąć ze ścian trochę tej złotej farby. Z pewnością dałoby się na niej trochę zarobić.

Powoli nadciągał półmrok wieczoru, więc zapalono pod sufitem i na ścianach żarówki w kształcie płomieni świec. Równe rzędy stolików, z idealnie wykrochmalonymi serwetami, powoli się zapełniały gośćmi. Po sali krążyło kilku kelnerów w specjalnie skrojonych marynarkach. Przewieszone przez ramiona ręczniki dodawały im dostojności. W ich mniemaniu. Tace wirujące nad głowami parowały srebrnymi półmiskami. Z pewnością było to prawdziwe srebro. Pełen luksus. W rogu, na podeście do tańca przygrywał kwartet smyczkowy. Grali muzykę, która powodowała, że trawienie przebiegało szybko i bezboleśnie. Byłem tu trochę obcy. Pewnie dlatego, zanim wahadłowe drzwi za mną przestały się na dobre huśtać, pojawił się kelner i wysyczał uprzejmie:

– Czego? – Pełen Wersal, nie ma co – pomyślałem. Zanim zadał to trudne pytanie, otaksował mnie wzrokiem jak poborca z urzędu podatkowego. Oceniał, ile wart może być mój garnitur.

– Nie interesuj się. – Zniżyłem się do jego poziomu. – Loli szukam, tumanie jeden.

– Kogo zapowiedzieć?

– Nie twój zasrany interes.

Popatrzył na mnie zdziwiony. Zakręcił źrenicami i skinął palcem.

– Idzie za mną.

– Co za wieśniak – wyrwało mi się. Dobrze, że tego nie usłyszał.

Miał wąskie usta i stopy stawiał tak blisko siebie, że byle zefirek wiejący z boku musiał go wywracać. Buty kupował z pewnością w sklepie z konfekcją dziecięcą. W zasadzie to rozmiar, jaki nosił, nawet lalki dla dziewczynek mógł uwierać w stopy. Zaprowadził mnie szerokimi schodami na piętro. Leżał na nich dywan tak puszysty, że czułem się, jakbym pływał. Ciekawe, czy wynajmowali ratownika z tego tytułu. Górna sala rozciągała się na całej długości kamienicy. Czołowe okna z udrapowanymi, ciężkimi seledynowymi firanami wychodziły na Garten Straße. Minęliśmy zawieszony na dwóch stalowych prętach, mocowany do sufitu, okrągły zegar. Prowadził mnie do boksu w rogu. Miał pluszowe siedziska, wysokie ścianki z ciemnej boazerii i okrągły stolik na grubej nodze pośrodku.

Zajmowały go dwie kobiety. Ta siedząca bliżej wejścia blondynka wciśnięta była w wykrochmaloną marynarkę z białego lnu. Jej piersi wielkości małych pomarańczy niesfornie wymykały się spod kontroli guzika zapiętego w połowie wysokości poły. Szerokie, ostre krawędzie kołnierza niemal łaskotały mnie pod oczami. Na głowie miała burzę loków opadających łagodnie bokami ku smukłej, długiej i gładkiej szyi. Mógłbym na niej zawisnąć jak naszyjnik. Miała starannie wymodelowane brwi i rzęsy. Wielkie, piwne oczy w zielonkawej otoczce makijażu rozganiały rzęsy tak długie, że można by nimi zamiatać Blücher Platz. Jej wąski nos odrobinę nie pasował do szerokich, czerwonych i mięsistych ust. Opalonymi rękoma próbowała zapanować nad cygarniczką wielkości kija golfowego. Bez efektów. Pomalowane paznokcie wyglądały tak, jakby ich właścicielka przed chwilą wyszła z rzeźni. Prowadzący mnie rewirowy podszedł do niej i nad uchem wyłożył swoją regułkę. Czekałem. Przez plecy wskazał kciukiem na mnie. Podszedłem, w wyciągniętej ręce trzymając wizytówkę. Zmierzyły mnie wzrokiem. Obie.

Towarzyszka blondynki była prawie kompletnym jej przeciwieństwem. Mniej pociągła twarz, mniejsze oczy, osadzone między starannie wypielęgnowanymi brwiami. Rozdzielane były przez długi i wysoki nos. Udrapowane w fale, ciemne włosy, w tym świetle lśniły jak od pomady. Wąskie usta nie zdradzały kompletnie żadnego zainteresowania. Ubrana była w skomplikowaną konstrukcję z włochatej, czarnej wełny, pełną pasków, przewieszek, połączeń i puchatych pomponików. Miała je na nadgarstkach, zawieszone czwórkami na bransoletce, na przedramieniu na szerokiej opasce, na pasie. Zwisały też fikuśnie wokoło jej dużych piersi i pod szyją niczym obroża. Wyglądała trochę jak pluszowa zabawka dla dzieci okolona czarnymi, włochatymi orzechami laskowymi.

Nachyliły się nad stołem, by wymienić parę uwag na mój temat. Czarna, trzymając mój bilet, spojrzała głęboko w moje oczy. To spojrzenie poczułem w portfelu.

– Słucham pana – odezwała się chłodnym głosem.

– Wilhelm Knocke. Chciałem zamienić z panią parę słów na osobności. – Nawet nie spojrzała na biały kartonik wizytówki, który sfrunął bezpańsko na blat stolika.

– Cóż mógłbyś ode mnie chcieć, przystojniaku? – rzuciła przeciągle i roześmiała się gardłowo. Zawtórowała jej blond piękność.

– Chcę porozmawiać na osobności, jeżeli to nie problem. – Nerwowo miętoliłem w palcach rondo kapelusza.

– To jest Erika. – Żarzący się koniec munsztuczka[11] zatoczył półkole i wskazał na przyjaciółkę. – Nie mam przed nią tajemnic. Żadnych! Erika zna moje wszystkie sekrety.

– Mimo to, nalegałbym na kilka słów sam na sam.

– Popatrz! – Zachichotała. – Sam na sam, powiadasz pan? Zaczyna się robić ciekawie.

– Proszę mnie potraktować poważnie. Przychodzę w bardzo ważnej, dla mego klienta, sprawie.

– Siadaj pan, jak mówię – warknęła, aż z końcówki papierosa posypał się popiół. Usiadłem grzecznie obok niej. Kapelusz wyrwała mi z dłoni i rzuciła na stolik. Skinęła na kelnera. – Jeszcze raz to samo.

– A dla szanownego pana?

– Gin z tonikiem, jeśli można.

– Znikaj Franc i żebym długo nie musiała czekać. – Machnęła na niego niedbale. – Czego więc pan chce? – zwróciła się do mnie.

– To łaps jest. – Erika pogardliwie wydęła usta, przyglądając się mojej wizytówce.

– Domyślam się.

– Chyba nie zamierzasz odpowiadać na jego pytania? – Erika swą zadziornością mogła mi troszkę pomieszać szyki. Franc przyfrunął na swych drobnych stópkach wraz z tacą. Rozstawił oszronione szklanki. Uśmiechnął się do mnie niczym wąż do swojej ofiary. Współczucie było odmalowane na jego przetłuszczonej twarzy.

– Dlaczego nie? W zasadzie to nie dałyśmy mu jeszcze szansy na to, by powiedział, czego chce.