Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii - Norman Lewis - ebook

Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii ebook

Lewis Norman

4,3

Opis

Zmęczony wojną brytyjski reporter porzuca Anglię, by spędzić rok na hiszpańskim wybrzeżu Costa Brava. Szuka miejsca odciętego od świata, a Farol, mała rybacka wioska, w której się zatrzymuje, całkowicie spełnia jego oczekiwania. Egzystencja jej mieszkańców, hołdujących tradycyjnym wartościom, płynie w rytmie przypływów i odpływów morza oraz połowów sardynek. Żyją w niemal całkowitej izolacji, a wszelkie ich potrzeby zaspokajają spróchniały kościół, składnica rybacka, rzeźnik, sklep wielobranżowy oraz krawcowa, którą mężczyźni odwiedzają nadzwyczaj często. A także bar, w którym wieczorami przy długim stole pod syreną spotyka się starszyzna rybacka, żeby białym wierszem omawiać wydarzenia minionego dnia. 

"Głosy starego morza" to opowieść o Hiszpanii z czasów, zanim stała się turystyczną mekką. O ojczyźnie Lorki, nostalgicznej, niemal zabalsamowanej w starych zwyczajach, poranionej wojną domową, która jednocześnie była zaporą dla wpływów z zewnątrz. To też opowieść o zmianach, które wpłynęły na ten kraj bardziej niż poprzednie stulecia i odebrały mu jego unikatowy charakter.

Norman Lewis ma cudowny dar zmieniania przeszłości Hiszpanii w cierpką baśń. „Głosy starego morza” to iberyjskie „Sto lat samotności” non-fiction. Lewis jedzie do najtrudniej dostępnej miejscowości na północno-wschodnim wybrzeżu, do Farol – wioski kotów, gdzie nieśmiali mężczyźni noszą imiona wielkich wodzów, w barze wisi zasuszona syrena, a rybacy mówią białym wierszem. To miejsce, gdzie choroby spojówek leczy się moczem położnic, a kobiety przysięgają Najświętszemu Sercu Jezusa nie czytać powieści i kolorowych gazet. „Głosy…” są opowieścią o końcu tego świata – opowieścią dla tych, którzy są ciekawi, czym było Costa Brava, zanim zabetonowały je hotele. Jeśli przypadkiem wybieracie się na wakacje do Lloret del Mar czy jakiegokolwiek innego hiszpańskiego kurortu, weźcie tę książkę ze sobą. Oczywiście jeśli nie boicie się, że się wam przyśni.

Katarzyna Kobylarczyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
4
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafinat

Dobrze spędzony czas

Wciągająca
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Angelika Kuźniak Papusza

Peter Robb Sycylijski mrok

Michał Książek Jakuck. Słownik miejsca

Luca Rastello Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie

Stefano Liberti Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy

V. S. Naipaul Indie. Miliony zbuntowanych

Magdalena Grochowska Wytrąceni z milczenia (wyd. 2 zmienione)

Florian Klenk Kiedyś był tu koniec świata

Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2)

Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia

Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy

Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci

Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch

Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone)

Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu

Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach

Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent,filozof, antykomunista

Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka

V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand

Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii

Ewa Winnicka Angole

Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie

W serii ukażą się m.in.:

Grzegorz Szymanik Motory rewolucji

V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro

Norman Lewis

Głosy starego morza

W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii

Przełożył Janusz Ruszkowski

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Voices of the Old Sea

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Jordi Ramisa / Getty Images

Copyright © by Norman Lewis, 1984

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2015

Copyright © for the Polish translation by Janusz Ruszkowski, 2015

Redakcja Marta Höffner

Korekta Agnieszka Rymarowicz / d2d.pl, Zuzanna Szatanik / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Zuzanna Szatanik / d2d.pl

ISBN 978-83-8049-005-5

Przedmowa

Po trzech wojennych latach spędzonych w wojsku za granicą szukałem w Anglii tego, co znajome, a znalazłem tylko zmiany. W poszukiwaniu utraconego czasu wyjechałem do Hiszpanii, którą pod wieloma względami znałem lepiej od własnego kraju. Była moją drugą ojczyzną, którą odwiedzałem, ilekroć mogłem. Podejrzewałem, że przeszłość została tutaj zabalsamowana, a tragedia wojny domowej stanowi zaporę dla wpływów z zewnątrz. To przypuszczenie okazało się w znacznej mierze słuszne. Hiszpania, do której wróciłem, była wciąż rozpoznawalną ojczyzną Federica Garcíi Lorki, Isaaca Albéniza i Manuela de Falli – wciąż nostalgicznie zacofana, wciąż wspaniała, wciąż pełna tradycyjnych zalet i tradycyjnych wad.

Po wstępnym objechaniu całego półwyspu zamieszkałem – z przyczyn, które wyjaśniam w tej książce – w rybac­kiej wiosce Farol. Lekarz zalecił mi zażywać jak najwięcej ruchu, więc wyrobiłem sobie licencję i zostałem rybakiem na pół etatu, co nie tylko zapewniło mi potrzebne zajęcie, ale też pozwoliło zbliżyć się do tubylców, którzy jeszcze nie w pełni wyzwolili się z przesądów celtyberyjskiej przeszłości.

W czasie trzeciego pobytu zrozumiałem, że duchowa i kulturowa izolacja Hiszpanii dobiegła końca, przerwana przez inwazję pieniędzy i swobód z Północy. Hiszpania stała się najliczniej odwiedzanym turystycznym krajem świata, a napływający cudzoziemcy sprawili, że zatraciła swoją wyrazistą tożsamość. W tamtym dziesięcioleciu styl życia jej mieszkańców zmienił się bardziej niż w ciągu poprzedniego stulecia. Dziś – dwadzieścia pięć lat po moim pierwszym niezapomnianym pobycie w nieskażonej cywilizacją wiosce – jest ona równie odległa od Hiszpanii Lorki jak Romancerocygańskie od Hiszpanii Cyda i rekonkwisty.

Cómo le puede decir? Esto es

seguro – aquí hemos estado siempre,

y aquí tenemos siempre que estar,

escuchando las voces del viejo mar.

(Znajomy rybak, zapytany, jak dokonujące się zmiany mogą wpłynąć na jego przyszłość, odparł: „Skąd to można wiedzieć? Pewne jest jedno: zawsze tu byliśmy i zawsze będziemy, wsłuchując się w głosy starego morza”).

Sezon pierwszy

Rozdział 1

Kiedy zamieszkałem w Farol, staruszka, która była właścicielką domu, podarowała mi kota.

– Nie karm go – powiedziała. – W ogóle nim się nie zajmuj. Niech śpi w szopie i łapie szczury.

Farol było pełne kotów i z tego powodu często je nazywano Pueblo de los Gatos, czyli „kocią wioską”. Kilkaset tych stworzeń gnieździło się we wszystkich dostępnych zakamarkach samego Farol oraz w jaskiniach na pobliskim wzgórzu. Była to szkaradna rasa, chuderlawa, z długimi łapami i małymi szpiczastymi łbami. Za dnia rzadko się je widywało, ale po zmroku były wszędzie. Don Alberto, miejscowy ziemianin, a jednocześnie historyk amator, twierdził, że koty były tu zawsze, i stworzył nawet osobliwą teorię – wysnutą ze wzmianki na ich temat u któregoś z dawnych podróżników – że są one krewniakami świętych kotów starożytnego Egiptu. Wspominając o tym, rybacy z Farol pukali się palcem w czoło i przewracali oczami, jakby mówili: „Ciekawe, z czym jeszcze wyskoczy”. Ich zdaniem koty zostały sprowadzone, żeby uprzątały wnętrzności ryb, które patroszono na miejscu przed zapakowaniem do wysyłki. W tej części świata nikt nigdy nie zabiłby domowego zwierzęcia, więc ich liczba szybko wymknęła się spod kontroli. Poza zbieraniem resztek wokół łodzi polowały na jaszczurki, żaby i wszystko, co nadawało się do zjedzenia, łącznie z tłustymi ćmami, które chwytały w locie, gdy te pojawiały się letnimi wieczorami zwabione przez oleandry. Kiedy kot był za stary lub zbyt chory, żeby na coś się przydać, pakowano go do worka i wynoszono do lasu korkowego. Właściciele tej części lasu mieszkali w wiosce Sort, położonej około pięciu kilometrów dalej w głąb lądu. Tam nie było kotów, natomiast roiło się od psów, a ponieważ tamtejsi wieśniacy również wzdragali się przed zabijaniem, przynosili niechciane zwierzaki nad morze, wypożyczali łódź i zostawiali je na śmierć z głodu i pragnienia na wyspie położonej sto metrów od brzegu.

Wkrótce się okazało, że moja gospodyni, powszechnie zwana Babcią, jest osobą o wyjątkowym znaczeniu i wpływach w wiosce. Wszystkimi sprawami życia rodzinnego – i zazwyczaj finansami – zajmowały się tutaj kobiety, a nimi, jak tu mawiano, „rządziła” Babcia. Mężczyznami z kolei „rządziła” pięcioosobowa starszyzna rybacka, która miała większość udziałów w dużych łodziach. W obu przypadkach była to władza subtelna i niebezpośrednia, bardziej rodzaj przywództwa opartego na doświadczeniu i wyobraźni.

Poważanie, którym cieszyła się Babcia, wynikało w niewielkim stopniu z jej zamożności, a w większym z jej charakteru. Była postawna, poruszała się z powolną godnością, ubierała zawsze na czarno i miała twarz papieża Borgii z wydatnym nosem i zadartym podbródkiem, okrytym tu i ówdzie ciemnymi kłaczkami. Opadająca powieka sprawiała, że jedno oko zawsze było półprzymknięte, jakby w łobuzerskim mrugnięciu. Głos miała ochrypły i łagodny, choć zniecierpliwiona potrafiła wydać z siebie władczy ryk. Wszystko, co powiedziała, miało rangę nieodwołalnego wyroku i wieśniacy powiadali, że z lubością wyręcza Boga w podejmowaniu decyzji: ilekroć ktoś ośmielił się wyrazić niepewność co do przyszłości, dodając pobożną formułkę „Jak Bóg da”, rozstrzygała sprawę nieznoszącym sprzeciwu Si que quiere – oczywiście, że da.

Naturalnie Babcia wścibiała nos w cudze sprawy. Udzielała instrukcji w zakresie metod planowania rodziny, przeprowadzała inspekcje domowych budżetów nowożeńców, żeby zdecydować, kiedy (jeśli w ogóle) będą mogli pozwolić sobie na dziecko, a gdy tylko się jakieś urodziło, proponowała odpowiednie imię. Wszystkie propozycje imion męskich brała z książki o sławnych dowódcach, stąd wios­ka była pełna nieśmiałych chłopców zwanych Julio César, Carlos Magna (Karol Wielki), Mambró (Marlborough) czy Napoleón. Najbardziej pechowy z nich musiał iść przez życie jako Esprit de Cor (esprit de corps), ponieważ ktoś wmówił Babci, że takie właśnie imię nosił najsławniejszy z wszystkich dowódców.

Przede wszystkim jednak Babcia była znawczynią ziół i wieśniacy oszczędzali na lekarzach, stosując jej receptury, przepisywane po wnikliwej obserwacji twarzy i uryny. Twierdziła, podobno za Lope de Vegą, że podstawą zdrowia i wszelkiej pomyślności są mear claro y cagar duro (czysty mocz i twardy stolec). Czasem też zalecała używanie moczu kobiety w połogu jako środka na zapalenie spojówek i niektóre choroby skórne, ale w wiosce, w której wskaźnik urodzeń był pewnie najniższy na świecie, brakowało dawczyń.

*

Mój pokój w domu Babci miał dziwny kształt i był pełen ostrych krawędzi. Sufit tworzyły cztery trójkątne powierzchnie zbiegające się w najwyższym punkcie, a mansardowe okienka rzucały na podłogę i ściany mozaikę światłocieni. Mieszkańcy Farol nie lubili przesadzać z kolorami, więc wszystko było oślepiająco białe, a mieszkanie w takim pokoju przypominało życie w krysztale, w którym Babcia wyglądała jak czarna geometryczna figura.

W jednym kącie stała węglowa koza, w innym podłoga była wyłożona glazurą. Ten ostatni aspekt wystroju świadczył, że w umyśle Babci jest również miejsce na poetyckie fantazje. Kafelki ułożone według jej projektu przedstawiały kwiaty o splątanych łodygach, wyrastających z centralnego otworu, w którym stała amfora z silnym środkiem dezynfekcyjnym.

Chcąc pochwalić się kolejnym wynalazkiem, Babcia zaprowadziła mnie do ogrodu – jego mur był zwieńczony potrójnie splecionym drutem kolczastym, odciętym z rolki, którą zakupiła z czystej ekstrawagancji. Za murem palisada słoneczników gięła się pod atakiem szczygłów, a między łodygami dojrzałem plażę z przejrzystymi otoczakami połys­kującymi wśród odłamków szorstkiego wapienia i z rzędem fioletowo-żółtych łodzi rybackich. Kiedy zapytałem o cenę pokoju, oczy Babci zamglił głęboki namysł. Bardzo wolno przesunęła koniuszkiem języka po wszystkich zębach i odparła, że pięć peset dziennie.

– Będzie miał pan tu święty spokój – dodała.

Nie myliła się i miałem niebywałe szczęście, że znalazłem to miejsce. Pierwszy tydzień w Farol, dokąd sprowadziła mnie opinia najtrudniej dostępnej nadmorskiej wios­ki w północno-wschodniej Hiszpanii, spędziłem w fonda, wiejskim zajeździe, z którego wygnał mnie smród kotów. Zajazd był prowadzony przez dwóch nieśmiałych, małomównych braci, których widywałem tylko w porach posiłków, kiedy jeden lub drugi przynosił mi talerz, z odwróconą głową szurgał go na stół i czym prędzej czmychał. Do jedzenia było zawsze to samo: sardynki z puszki (prawdziwy rarytas w wiosce, gdzie świeże sardynki wyławiano całymi tonami) i jajka na twardo. Bracia trzymali w piwnicy szesnaście kotów, a zaledwie tydzień przed moim przyjazdem cztery kolejne odstawili do lasu korkowego.

Mój pokój w domu Babci jeszcze parę dni przed moim przybyciem zajmowała jej najstarsza córka z mężem i dwójką małych dzieci. Jak później się dowiedziałem, po latach życia w cieniu osobowości Babci z wielką ulgą wynieśli się na swoje. W Farol znajdowało się pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt takich domów, postawionych bez ładu i składu przy wąskich, zygzakowatych uliczkach, a kilka następnych wciśnięto między masywne skały otaczające wioskę półkolem od strony lądu. Było jeszcze parę wolno stojących rezydencji, które kiedyś należały do bogatych producentów korka, spędzających tu wakacje u schyłku poprzedniego stulecia – wszystkie w rozmaitym stadium ruiny, ozdobione kamiennymi herbami, do których właściciele nie mieli żadnych praw. Podstawowe potrzeby Farol były zaspokajane przez mały spróchniały kościół, składnicę rybacką, rzeźnika i sklep wielobranżowy, oferujący bogaty asortyment od pomady do wąsów po gorzką czekoladę, którą trzeba było dzielić młotkiem, a także jedną książkę – Colección de ocho mil refranes populares precedida de los proverbios morales, czyli Zbiór ośmiu tysięcy popularnych powiedzeń poprzedzonych przysłowiami moralnymi Alonsa de Barrosa, pierwszy raz opublikowaną w 1598 roku. Jej egzemplarz znajdował się w niemal każdym domu i regulowała ona codzienne życie mieszkańców wioski. Był jeszcze bar, w którym serwowano kwaskowatego cienkusza z beczki po pół pesety za szklankę oraz butelkowane wino o nazwie Inocente, które, według zapewnień na etykiecie, zawierało witaminy kojące nerwy. Ozdobą baru był zmumifikowany diugoń, zwany przez miejscowych „syreną”. Twierdzili oni, że oblicze tego groteskowo połatanego truchła ze smutnymi szklanymi oczami, z dosztukowanym skórzanym biustem i zakrytymi szmatą genitaliami, zmienia się w zależności od pogody i raz bywa zamyślone, a innym razem nieufne lub złośliwe. Nietrudno było zauważyć, że podróżni chroniący się w barze przed koszmarami zajazdu, w którym byli zmuszeni przenocować – zgodnie uważanego za najgorszy w Hiszpanii – siadali w taki sposób, aby oszczędzić sobie przygnębiającego widoku makabrycznego trofeum.

To właśnie przy długim stole pod syreną wczesnymi wieczorami gromadziła się starszyzna rybacka, żeby omawiać wydarzenia i przygody minionego dnia. Czyniono to białym wierszem, bo choć mieszkańcy Farol byli obojętni na muzykę, malarstwo i w zasadzie na wszelką sztukę, to jednak nie potrafili się oprzeć czarodziejskiej potędze słowa.

W czasie takich posiedzeń rezygnowano z katalońskiego, używanego na co dzień, i przechodzono na kastylijski, ponieważ uważano, że jego melodia lepiej pasuje do poetyckiej ekspresji. Mężczyźni w Farol kolekcjonowali słowa tak, jak ich dzieci zbierały kolorowe kamyki na plaży. Improwizacje sprawiały wrażenie spontanicznych. Kiedy jeden z rybaków kończył, inny zaraz wykorzystywał ciszę, która zapadła, i wygłaszał pierwszy wers, po czym zawieszał głos, czekając na oznaki aprobaty i zachęty, by mówił dalej. A zatem:

Ayer los chubascos me agarráron, pero hoy… (pomruk Sigue, sigue – „Dalej, dalej”)

Wczoraj chłostał mnie deszcz, ale dziś…

La suerte me corrió

Szczęście się do mnie uśmiechnęło

Al amanacer visitéla marea

O wschodzie słońca poszedłem na brzeg

Y viendo que el día no llevaba malicia –

I widząc, że dzień nie ma złych zamiarów −

Cogíla barca, y me fuí–

Zepchnąłem łódź i wypłynąłem

Pa’ dentro del mar, donde las grandes olas se movían. (Sigue, sigue)

Na otwarte morze, gdzie mknęły wysokie fale.

Y allíen la claridad del agua, solo, aislado,

I tam, samotny, w przejrzystości wody

Vi tantos fantásmas vivaces,

Ujrzałem wiele radosnych duchów,

No de los sin habla, que comen las almas,

Nie te milczące, które pożerają dusze,

Pero de los que cantan con voces dulces del alba.

Lecz te, co śpiewają słodkimi głosami o świcie.

Niedopuszczalne było podsłuchiwanie tych obrad, wręcz nie do pomyślenia, bym został przyłapany na robieniu notatek, zresztą samo pojawienie się kogoś takiego jak ja, spoza kręgu bardów, sprawiało, że rwały się majestatyczne kastylijskie frazy i znów rozbrzmiewały bezładne katalońskie rytmy. Zwyczaj mówienia białym wierszem stał się wręcz nałogiem i często dawał o sobie znać w najbardziej prozaicznych rozmowach: rybacy nie potrafili wyrzec się metrum, nawet gdy zamawiali sprzęt w składnicy albo kolejkę w barze.

W wiosce, w której panował pewien rodzaj demokracji, a rów­­no dzielona bieda łagodziła nadmierne aspiracje, oprócz Babci było jeszcze kilka wpływowych osobistości.

Formalny przywódca tej społeczności, alkad, przywieziony w teczce, zyskał w oczach rybaków dopiero wtedy, gdy przekonał ich, że został nacjonalistą nie z wyboru, ale z geograficznego przypadku, urodził się bowiem na terytorium okupowanym przez nacjonalistów. Powściągliwym szacunkiem darzono też sklepikarzy, którzy w Farol pełnili funkcję bankierów, sprzedając zimą na kredyt pod zastaw letnich połowów sardynek i tuńczyka. Niekwestionowany autorytet miał natomiast rzeźnik zawiadujący rzadkimi dostawami mięsa, a co ważniejsze, jeszcze ciepłą krwią ubitych zwierząt, którą pojono chore dzieci. Mój sąsiad wywołał poruszenie wśród rybaków, ledwo rozumiejących pojęcie nieruchomości, kiedy ożenił się z córką bogatego rolnika i tym samym został właścicielem pól i drzew, których nigdy nie widział na oczy. W kwestiach dotyczących całej wioski zawsze zasięgano opinii pięciu najstarszych rybaków. Don Ignacio, ksiądz, cieszył się ogólnym poważaniem, ale głównie dlatego, że jawnie mieszkał z kochanką i nie wtrącał się w cudze sprawy.

Kolejna wpływowa osoba w wiosce pewnie zostałaby wzięta przez większość przybyszów za prostytutkę, chociaż miejscowi udawaliby zaskoczenie – lub naprawdę byliby zaskoczeni – taką insynuacją. Sa Cordovesa, czyli Kordowianka, obdarzona subtelną urodą i wdziękiem, jako dziecko uciekła z domu w Andaluzji, a teraz z niezwykłym taktem i godnością świadczyła szeroko zakrojone usługi, skryte pod szyldem zakładu krawieckiego. Za powszechną zgodą wieśniacy przymykali na to oczy, uznając, że nie ma lepszego rozwiązania, skoro większość mężczyzn stać było na ożenek dopiero koło trzydziestki. Przystając na tę hipokryzję, Farol przypisywało Sa Cordovesie pewien rodzaj subiektywnej cnoty. Miała wielu sojuszników – w tym Babcię – i była wszędzie mile widziana. Dość prędko odkryłem, że miała też zastęp poprzedniczek. Farol rozwiązywało problemy społeczne we własny, dyskretny sposób.

Tak prezentowało się Farol, bardziej dzieło ukrytych ludzkich zamysłów niż instynktów natury, a z racji wciąż trwającej izolacji – skarbnica dawnych obyczajów i postaw. Życie zawsze było tu ciężkie – jak egzystencja obrana do kości – a panowała opinia, że staje się coraz cięższe, głównie z powodu tajemniczych zmian w morzu, które nakazywały rybom płynąć w inną stronę. Od dawna niemal każdy sezon przynosił trochę skromniejsze połowy niż rok wcześniej, ale zdarzali się optymiści, którzy wierzyli, że nie musi to być nieodwracalna tendencja, i z nadzieją wyczekiwali na kres chudych lat.

Rybacy byli całkowicie pochłonięci morzem, prawie niepomni istnienia ludzi, którzy pracują na lądzie, zupełnie nieświadomi faktu, że w pobliżu czai się katastrofa. Niespełna pięć kilometrów od morza zaczynał się las korkowy – setki tysięcy majestatycznych dębów rozciągających grubą kołdrę liści na pobliskie wzgórza aż po niskie szczyty sierry. Bajeczne zyski z handlu korkiem skończyły się wraz z wynalezieniem metalowej zakrętki, ale nawet teraz, mimo spadku popytu i cen, dęby zapewniały utrzymanie setkom plantatorów z Sort – sąsiedniej wioski psów – i z wielu innych leśnych przysiółków.

Już wiele miesięcy przed moim przyjazdem w 1948 roku mieszkańcy Sort zaczęli dostrzegać, że coś dzieje się z drzewami – wiosenne listki zmieniały kolor i usychały. Niepokojące wieści od sąsiadów dotarły też do Farol, ale rybacy wzruszyli ramionami i wrócili do szykowania żyłek i naprawiania sieci. Nie byli w stanie pojąć, że ich los może być w jakikolwiek sposób związany z rolnikami, z którymi prawie nie mieli kontaktu i którzy tak bardzo różnili się od nich temperamentem i zwyczajami. Dla rybaków z Farol rolnicy z Sort, wioski odległej o niecałe pięć kilometrów, równie dobrze mogliby mieszkać na innej planecie i cokolwiek im teraz groziło, tutejsi nie potrafili przejąć się ich niedolą.

Rozdział 2

Coraz głębiej zanurzałem się w życie wioski, w czym pomagała mi przyjaźń z Sebastianem, zięciem Babci. Był on mężem jej młodszej córki Elviry i oboje mieszkali w jej domu. Miał zawadiacką, romantyczną powierzchowność, błyszczące oczy i twarz korsarza, ale za imponującym wyglądem krył się charakter potulny i chwiejny. Sebastian żył pod Babcinym pantoflem i bezustannie snuł plany, jak zrzucić łańcuchy tej niewoli.

Pochodził z Figueres, a do Farol przyjechał, żeby zatrudnić się jako cieśla i murarz. Oczarowana jego prezencją Elvira wymogła na Babci zgodę na ślub, który inaczej nie mógł­by się odbyć. Dniówka Sebastiana wynosiła dwadzieścia jeden peset i bez stałej zapomogi ze strony Babci oraz użyczenia umeblowanego pokoju zaoszczędzenie dziesięciu tysięcy peset, zwyczajowo wymaganych do ożenku, zajęłoby Sebastianowi sześć albo siedem lat.

Elvira nie grzeszyła urodą – odziedziczyła męskie rysy Babci, choć niewiele z jej inteligencji – ale dogadywali się z Sebastianem całkiem nieźle. Elvirze poszczęściło się w kwestii imienia, bo w czasach, gdy po upadku monarchii zaczęły dochodzić pierwsze słuchy o socjalizmie, Babcia nazwała ją najpierw Libertad (Wolność), a potem Juana de Arco (Joanna d’Arc), ale nawet Don Ignacio, który zawsze chciał wszystkich zadowolić, czuł się w obowiązku odrzucić te imiona na chrzcie. Niezbyt oświecony despotyzm Babci domagał się, by pożycie małżeńskie Elviry i Sebastiana odbywało się na jej warunkach. Wielu rybaków nie mogło sobie pozwolić na dzieci, dlatego ograniczali możliwość ich poczęcia, sypiając z żonami tylko w czasie sjesty, między drugą a czwartą po południu, i Sebastian dostał nakaz stosowania się do tego zwyczaju, a noce spędzał w łóżku na werandzie z tyłu domu. Babcia kazała mu także nauczyć się rybołówstwa, by w wolnym czasie pomnażał dochód, zbliżając się do finansowej niezależności, której tak żarliwie pożądał. Co też uczynił, ale z braku doświad­czenia i ­umiejętności uprawiał tę sztukę z mizernym skutkiem.

Fakt, że obaj z Sebastianem byliśmy tu forasteros, obcy, przyjezdni – i nie miało znaczenia, czy z Barcelony, czy z Anglii – zbliżył nas do siebie. On przynajmniej miał nogę w drzwiach i trzymał je uchylone dla mnie, ale choć od czterech lat mieszkał u Babci, to jednak wciąż nie był uważany za swojaka. Każdego wieczora po pracy wsiadał do łodzi i łowił kalmary, które sprzedawał Babci za pesetę czy dwie. Tylko kiedy złapał więcej niż jedną sztukę – co zdarzało się przeciętnie raz na trzy wieczory – mógł sobie zatrzymać nadwyżkę. Kłopot polegał na tym, że Sebastian nie potrafił równocześnie sterować łodzią i łowić, a żaden rybak – z powodu jakiegoś przesądu – nie chciał z nim pływać.

Siedzieliśmy pod rozpaczliwie jarmarczną syreną, usta drętwiały nam od kwaśnego wina alkada – nawet jedna szklaneczka przebarwiała zęby – i omawialiśmy pomysł, który właśnie przyszedł Sebastianowi do głowy.

– Jak długo u nas zostaniesz? – zapytał.

– Dopóki wystarczy mi pieniędzy. – Wyjaśniłem obowiązujące ograniczenia wymiany waluty. – Miesiąc. Może dwa. Zależy, jak się ułoży.

– Mógłbyś pływać ze mną. Razem łowilibyśmy po pięć lub sześć kalmarów w jeden wieczór. Babcia odkupiłaby twoją część albo przyjęła jako zapłatę za pokój.

Odparłem, że za nic nie chciałbym wejść w paradę rybakom.

− Nie mieliby nic przeciwko – powiedział. – Oni nie łowią kalmarów. To nudne.

– Bardzo mi zależy na dobrych stosunkach z tymi ludźmi – wyjaśniłem.

– Żaden problem – odrzekł. – Musisz tylko pamiętać o dwóch sprawach. Nie noś skórzanych butów, a już na pewno nie na łodzi. I nie stój na plaży, kiedy łodzie wracają z połowu. Gdyby nic nie złapali, uznaliby, że przyniosłeś im pecha. Jeśli cię polubią, poproszą, żebyś pomógł wyciągnąć łodzie na brzeg. To będzie znak, że cię zaakceptowali.

Pierwszą wspólną wyprawę rybacką zaczęliśmy krótko po piątej rano. Zepchnęliśmy czterometrową, przeciekającą łódkę Sebastiana na wodę, po czym godzinę wiosłowaliśmy wzdłuż brzegu, żeby uniknąć jakiegokolwiek konfliktu interesów z rybakami. Jak zawsze na tej głębinie o kamienistym dnie morze było melanżem ciemnych, ale lśniących barw bez śladu błękitu. Za każdym cyplem rozpościerał się widok na nową konfigurację rozdartych klifów i pinakli, siorbiących wodę jaskiń oraz warstw skalnych, pofałdowanych i ugniecionych niczym toffi. Przez labirynt ogromnych głazów, które spadły z klifów, po morzu zuchwale prężącym muskuły w końcu dotarliśmy do małej zatoki, w której mieliśmy rozpocząć połów. Woda była tak przejrzysta, że wodo­rosty pod nami prześwitywały niczym listki, rozłożyste płatki i śliwki z obrazów Williama Morrisa.

Do tego najmniej twórczego z wszystkich rodzajów połowu używano wabika złożonego z okrągłej płytki jasnego metalu okolonej kilkoma półmetrowymi hakami. Wabik opuszczało się na żyłce, aż dotknął dna, i po paru sekundach raptownie podrywało. Nie używało się żadnej przynęty. Jeśli w pobliżu znajdował się kalmar, to przyciągał go błyszczący metal, a haki zaczepiały o macki. W ten sposób jedną ręką manewrując łodzią, a drugą opuszczając i podrywając wabik, opływaliśmy wąski trójkątny skraj zatoki, aż cień klifu opadł jak kurtyna na wodę i połów dobiegł końca. Wróciliśmy do wioski z sześcioma małymi kalmarami – ja złapałem dwa, a Sebastian cztery. Babcia przyjęła je bez słowa, ale okazała cień aprobaty, dodając do zwykłego ryżu z cebulą, serwowanego na kolację za dwie pesety, także mały kawałek niewiarygodnie ościstej ryby. Ponadto sprezentowała mi rzadko spotykaną rozgwiazdę i kawałek skamieniałego drewna, wskazując, gdzie powinienem je powiesić na ścianie, by rzucały najatrakcyjniejsze cienie. Kolejnym podarkiem był szklany słój z półprzeźroczystymi otoczakami, zielonymi i żółtymi, jakich tysiące można znaleźć na plaży.

– Żebyś czuł się jak w domu – wyjaśniła.

Ośmieleni pierwszymi małymi sukcesami, co wieczór wypływaliśmy w morze, o ile tylko pozwalała pogoda. Przeciętna wielkość połowu stopniowo wzrastała, ale nie dlatego, że nabraliśmy jakiejś niezwykłej wprawy w posługiwaniu się wabikiem, bo nie było w tym nic skomplikowanego, lecz dlatego, że posiedliśmy wiedzę o zwyczajach kalmarów, o tym, gdzie i kiedy najłatwiej je znaleźć. Pod koniec pierwszego tygodnia podwoiliśmy zdobycz, wobec czego Babcia poczuła się zobowiązana do obniżenia mi o połowę opłaty za pokój i wyżywienie. Tak więc szło nam całkiem dobrze i zaczęliśmy się z Sebastianem zastanawiać, jak moglibyśmy rozszerzyć zakres naszej rybackiej działalności.

Oczywiście zwróciliśmy się po radę do Babci, ale nie usłyszeliśmy niczego szczególnego prócz kolejnego wykładu o jej handlowych priorytetach.

– Nie przynoście mi niczego poza zacnymi rybami – powiedziała. „Zacny” było określeniem, za pomocą którego wyrażano tu najwyższą aprobatę; jego przeciwieństwem było indecente, „podły”. – Nie handluję niczym, co podle wygląda – ciągnęła – na przykład węgorzami. – Zrobiła pauzę, kiwając ostrzegawczo palcem. – Nie interesują mnie ryby z kolcami czy gruczołami jadowymi, nawet raje i ostrosze, i z zasady nie tykam niczego, co żywi się padliną czy innymi śmieciami. Ośmiornice tylko w czasie ogólnej posuchy.

Liczyliśmy na jakąś pozytywną wskazówkę, ale daremnie.

– Co do samego łowienia, to czego ode mnie oczekujecie? – spytała. – Patrzcie, jak to robią inni, i starajcie się ich naśladować.

Podpatrywaliśmy zawodowców, ale bez sukcesów. Trzy wieczory łowiliśmy na żyłkę i odpowiednią przynętę wielkodusznie podarowaną przez sąsiada, ale udało się nam złapać tylko jednego wąsatego rekinka, którego Babcia odrzuciła z racji podłego wyglądu. Kolejna próba urozmaicenia zdobyczy okazała się jeszcze mniej skuteczna. Wypożyczyliśmy małą sieć i owinęliśmy ją, zgodnie z instrukcją, wokół podwodnego głazu, jednak nie tylko nie złapaliśmy żadnej ryby, lecz w dodatku zniszczyliśmy sieć, której naprawa kosztowała nas pięćdziesiąt peset. Wróciliśmy więc do mniej ekscytującego łowienia kalmarów, ciesząc się z niewielkiego, ale pewnego dochodu, i wkrótce osiągnęliśmy taką wprawę, że regularnie podwajaliśmy wyniki z pierwszych kilku dni, a Babcia przestała pobierać opłatę za pokój.

W ten sposób, bez większych przygód, dalej robiliśmy swoje, aż Sebastian zaproponował, żebyśmy wypróbowali maski do nurkowania i kuszę podwodną, wykonane przez miejscowego rzemieślnika na podstawie gazetowej ilustracji. Co ciekawe, ta ilustracja zamieszczona została w piśmie poświęconym kwestiom religijnym: przedstawiała nurkującego Japończyka i towarzyszyła artykułowi o życiu i cudach błogosławionego Idziego z Neapolu. Specjalnością tego świątobliwego mnicha (którego renomy byłem przypadkiem świadomy, ponieważ nieco wcześniej spędziłem cały rok w tym mieście) było przywracanie ryb do stanu „sprzedawalności”, co przed trybunałem beatyfikacyjnym potwierdziło dwudziestu siedmiu niezależnych świadków.

Jak większość ludzi, których życie ma ścisły związek z morzem, Sebastian nie umiał pływać i robił się nerwowy, kiedy woda sięgała mu do piersi. Tylko dlatego, że pochodził z rolniczej, czy też rzemieślniczej rodziny, mógł w ogóle marzyć, że nauczy się nurkować i zostanie podwodnym łowcą. W ciągu trzech pobytów na tym wybrzeżu nigdy nie spotkałem rybaka z dziada pradziada, który by się na to poważył, ani nawet o takim nie słyszałem. Jakiś pierwotny instynkt powstrzymywał ich przed zgłębianiem (i, jak mawiali, gwałceniem) tajemnic morza.

– Po mojemu – rzekł pewien rybak w barze alkada – morze to ojciec i matka, z niego wszyscy się wywodzimy i dlatego trzeba je darzyć szacunkiem.

W języku hiszpańskim morze jest rodzaju i męskiego, i żeńskiego, przybiera formę el mar albo la mar, jest boskim hermafrodytą i wznosi się ponad wszelkie stworzenie.

Do eksperymentów z maską i kuszą wybraliśmy osłonięte miejsce, gdzie skaliste dno opadało szerokimi, niskimi stopniami od głębokości mniej więcej metra do piętnastu metrów. Sebastian przezwyciężył strach, nałożył maskę, wziął kuszę i zaczął brodzić na płyciźnie. Zanurzył twarz w wodzie, upatrzył sobie jednego z pięknie nakrapianych lub pręgowanych wargaczy, wycelował trójzębną strzałę i chwilę później przeszył nią rybę.

Po kilku chwilach zostawiłem go i wypuściłem się na głębszą wodę. Pewne techniczne trudności sprawiały, że rybacy nie zastawiali w tym miejscu sieci. Gdy odpłynąłem nieco dalej, znalazłem się w zupełnie nowym, niezwykłym podmorskim świecie, w podwodnym rezerwacie, który prawdo­podobnie trwał w niezmienionym stanie od ty­sięcy lat.

Wszystkie elementy tego słonecznego krajobrazu, każdy kształt i barwa, uderzały świeżością. Wypolerowane przez morze kamienne dno było upstrzone szkarłatnymi i ochrowymi algami, a podwodne szczyty otaczała dżung­la wodorostów, w której roiło się od ryb. Na lądzie widzialne formy życia, z wyjątkiem ptaków, ograniczają się do jego powierzchni. Tutaj nieskończona stratyfikacja pozwalała ogromnej populacji ryb wszelkich możliwych rozmiarów – od barwnych drobinek aż po rozlokowane na wszystkich piętrach zwaliste i uparte strzępiele – powoli krążyć w poszukiwaniu pokarmu, wznosząc się lub opadając za pomocą jednego łagodnego machnięcia płetwą lub trzepnięcia ­ogonem.

Rozpoznałem wiele z tych ryb, przypominając sobie ich lokalne nazwy, lecz sporo było mi nieznanych. Na ogół nie zwracały na mnie uwagi, ale niektórym ciekawość kazała podpłynąć bliżej, żeby lepiej mi się przyjrzeć, a pewna seriola – duża ryba pelagiczna w bezustannym ruchu – okrążyła mnie kilka razy, zanim popłynęła dalej. Ryby oglądane z tej perspektywy zachwycały kolorami, które płowiały zaraz po śmierci. Osiągające do dwóch kilogramów kulbaki tkwiły nieruchomo u wylotu jaskiń, jakby pozowały do rodzinnego zdjęcia, i zdawały się jarzyć fiołkowym światłem, po którym nie zostanie nawet wspomnienie, kiedy matowe i zwiotczałe wylądują na rybnym straganie.

Zawróciłem do brzegu, rozgarniając zasłony z rybich koralików i rybie kolczugi; ryby czarne i srebrne; ryby lśniące jak sztylety Lorki; ławicę migoczących ryb, które wiedzione jakimś wspólnym impulsem, jak na komendę ustawiały się pod takim kątem do słońca, że na przemian zapalały się i gasły niczym wielki reklamowy neon. Kiedy dno się przybliżyło, w jego rozpadlinach zacząłem dostrzegać nerwową krzątaninę krabów, mniejszych skorupiaków i mięczaków. Z jakiejś szczeliny wysunęła głowę murena, obrzucając mnie obłąkanym spojrzeniem, a rodzina cefali – które, jeśli nie wyczuwały zagrożenia, chętnie przestawały nawet z ludźmi – zawróciła, żeby towarzyszyć mi na płyciznę.

Pod moją nieobecność Sebastian, wciąż niepewny w wodzie po pachy, ustrzelił tuzin wargaczy, które trzymał w drucianej siatce przytroczonej do pasa. W łodzi ryby zamieniły się w dwie sflaczałe kupki, ale w oczach Sebastiana były zwiastunem świetlanej przyszłości.

Powiedziałem mu, że widziałem naprawdę duże okazy.

– Jak duże?

Zdążyłem już zarazić się rybacką skłonnością do przesady.

– Jak muły. Namów twojego przyjaciela, żeby zrobił lepszą kuszę, to zapolujemy.

– Porozmawiam z nim – obiecał Sebastian. – Wygląda na to, że będę musiał nauczyć się pływać.

Rozdział 3

Babcia złożyła mi propozycję nie do odrzucenia. W kociej wiosce panował zwyczaj porannego zmywania kafelkowych podłóg w całym domu. Ja tego nie robiłem, a Babcia zwróciła uwagę, że nie wchodzi to w zakres jej obowiązków wynikających z naszej umowy. Zapowiedziała więc, że codziennie na godzinę będzie przychodzić pewna kobieta, imieniem Carmela, która za dwie pesety wyszoruje posadzkę i zrobi inne niezbędne porządki.

Carmela była kolejną intrygującą postacią. Uciekła z dalekiego południa, gdzie miała na pieńku z policją, i twierdziła, że opiekuje się chorym dzieckiem, którego nikt nigdy nie widział, ale dla którego wiecznie wypraszała jedzenie. Carmela była po pięćdziesiątce, miała zeza, bujne siwe włosy i zawsze ubierała się w spłowiałą, bezkształtną balową suknię z falbankami. Kiedy zjawiła się pierwszy raz, raźno wyglansowała kafelki, wypucowała słój z otoczakami, złapała kota za kark i wyrzuciła na ulicę, wyżebrała skórkę od chleba z poprzedniego dnia, zawinęła ją w brudny gałganek, wepchnęła za dekolt i wyszła. Na odchodnym rzuciła, że może zdobyć całego lub pół królika, którego, jak podejrzewałem, znając jej reputację, wykłusuje na cudzej działce w lesie korkowym. Naradziłem się w tej kwestii z Sebastianem i uzgodniliśmy, że stać nas na jednego królika na dwóch.

Po dwóch dniach Carmela zjawiła się z królikiem, którego przekroiła wzdłuż na pół i każdy z nas zapłacił jej po osiem peset. Okazało się, że w ramach transakcji postanowiła go dla mnie przyrządzić. Zabrała się do siekania mięsa, a mnie wysłała do sklepiku po gliniany rondel, garść węgla drzewnego i łyżkę czarnorynkowej oliwy z oliwek. Chociaż nie pochodziła stąd, była równie przewrażliwiona na punkcie kolorów jak miejscowi i kazała mi wymienić rondel na inny, twierdząc, że ten, który przyniosłem, jest zbyt brązowy. Dopiero później przyszło mi do głowy, że te zlecenia mogły być częścią mistyfikacji, podstępem, który pozwalał zwędzić spore kęsy jedzenia, ponieważ w gotowej potrawce, przyrządzonej na małym palenisku na balkonie, zostało niewiele królika.

Carmela była rzeczowa, apodyktyczna i małomówna, a gdy już się odzywała, to w konkretnym celu. Tym razem wspomniała, że z każdym tygodniem musi zapuszczać się coraz głębiej w las, żeby łapać króliki. Jej zdaniem wiązało się to z zanikiem poszycia. Rok wcześniej wiele dębów w ogóle nie wydało liści, a ten ogołocony, bezlistny obszar stale się powiększał. Sedno jej wywodu było następujące: jeśli chcecie jeść króliki, to ostatnia chwila; przy takim biegu spraw za rok o tej porze w lesie nie zostanie nawet jedna sztuka.

Mój sąsiad przez płot Juan był jedynym mieszkańcem Farol, który powinien choć trochę przejmować się losem dębów, ponieważ jego żona Francesca wniosła w posagu pięćdziesiąt takich drzew, a kolejnych siedemdziesiąt otrzymała w spadku po śmierci ojca. Francesca była inteligent­ną, energiczną kobietą o zamaszystych ruchach, która na co dzień nosiła jedwabną sukienkę i dumnie stąpała na wysokich obcasach, dopóki Babcia taktownie jej nie ostrzegła, że wszelkie wyroby skórzane są w wiosce tabu. Nieco później i do tego w mojej obecności poruszyła, niby to żartobliwie, kwestię reszty przyodziewku.

– Sram na Boga – rzekła Babcia (a było to najłagodniejsze z katalońskich przekleństw, które rzadko gościło na jej wargach). – Na co ci te pstrokate kolory?

Francesca odpowiedziała wyzywająco młodzieńczym uśmiechem.

– Żeby się podobać! – rzekła. – Kiedy będę miała, dajmy na to, trzydzieści pięć lat, będę się ubierać w szarości i brązy, a kiedy będę miała pięćdziesiąt, Boże uchowaj, na zawsze zawinę się w czernie. Korzystam póki czas. Kto się obejrzy za starą kobietą?

Jej przystojny, acz posępny mąż, który zawsze sprawiał wrażenie, jakby strzegł jakiejś mrocznej przepowiedni, stwierdził, że czuje się zbrukany majątkiem nabytym w taki sposób. Nie kwapił się obejrzeć drzew ani kilkuset przyleg­łych jałowych arów, chociaż towarzyszył żonie na grzybobraniach w tamtej okolicy. Wracali z koszami osławionych amanita caesarea, którymi rzymskie cesarzowe truły swych małżonków.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

tel. +48 18 351 00 70

e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2015

Wydanie I