Głosy Pamano - Jaume Cabre - ebook + książka

Głosy Pamano ebook

Jaume Cabre

4,6

Opis

Tina, zafascynowana fotografią spokojna nauczycielka, która pracuje w Sort, robi zdjęcie starej szkoły w Torenie tuż przed jej wyburzeniem. Jedno proste kliknięcie i gotowe. Strona po stronie czytelnik odkrywa konsekwencje tego pozornie trywialnego gestu, a przed jego wzrokiem rozciąga się szeroka panorama wspomnień i przekłamań o wydarzeniach, których bohaterami są falangiści i partyzanci, dranie i ludzie przyzwoici, a także ci zwyczajni, żyjący w trudnych, okrutnych czasach. W Pirenejach, w Pallars, regionie potraktowanym przez wojsko generała Franco z niespotykanym bestialstwem, ściera się moralna podłość frankizmu z bohaterstwem i tchórzostwem indywidualnym i grupowym tuż po zakończeniu hiszpańskiej wojny domowej.

Na początku XXI wieku fakty jeszcze ciągle dopominają się o wirtuoza, który po tylu latach zdecyduje się poruszyć strunę Historii. Na szczęście jest Jaume Cabré.

Jaume Cabré (Barcelona, 1947) jest autorem wielu powieści (w tym bestsellera Wyznaję), zbiorów opowiadań, scenariuszy filmowych i telewizyjnych oraz esejów literackich, a także dramatu. Stale współpracuje z dziennikiem „Avui”, jest członkiem Institut d’Estudis Catalans (Katalońskiej Akademii Nauk). Jego utwory, wysoko oceniane przez czytelników i krytyków, były wielokrotnie nagradzane i tłumaczone na szereg języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 807

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (65 ocen)
45
17
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ratajeek

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle cudownie spięte wątki, chociaż miejscami się dłużyła, ale właściwie uwielbiam ten niespieszny ton narracji.
00

Popularność




Tytuł oryginału: LES VEUS DEL PAMANO
Przekład: ANNA SAWICKA
Redaktor prowadzący, Redakcja: ADAM PLUSZKA
Korekta: ELŻBIETA JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie, montaż: MANUFAKTURA
Zdjęcie na okładce © Pagès Editors and Arxiu Comarcal de Sort
© Jaume Cabré, 2004 © first published in Catalan by Raval Edicions, SLU, Proa, 2004 Published by arrangement with Cristina Mora Literary & Film Agency (Barcelona, Spain) Copyright © for the translation by Anna Sawicka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2014
The translation of this work was supported by a grant from the Institut Ramon Llull
Wydanie pierwsze, Warszawa 2014
ISBN 978-83-63656-90-4
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

OD TŁUMACZKI

Jedna z recenzji, jaka ukazała się po niemieckojęzycznym wydaniu Głosów Pamano, zaczynała się mniej więcej tak: nigdy bym nie uwierzył, że nie będę mógł się oderwać od książki, która ma niezrozumiały tytuł i jakieś dziwne zdjęcie na okładce. Zdjęcie zostało zrobione przed szkołą w miejscowości Enviny, w pobliżu Llessui w Pirenejach, w 1941 roku, czyli w czasach, gdy rozgrywa się akcja powieści. Autorowi na spotkaniu z czytelnikami w Sort – dzięki obecności jednej z uczennic uwiecznionej na znalezionej w archiwum państwowym fotografii – udało się zidentyfikować nauczycielkę i kilka innych osób. Stało się to już po publikacji książki, której okładka ma sygnalizować główny wątek powieści: losy nauczycieli w powojennej Hiszpanii, w katalońskich Pirenejach. Natomiast tytuł w obecnej postaci pojawił się bardzo późno. Początkowo Jaume Cabré, zafascynowany zagubionymi w górach cmentarzami, gdzie pośród nagrobków szukał nazwisk dla swoich postaci, zastanawiał się nad Pamięcią kamieni lubImionami na ziemi. Ostateczny wybór, z lokalną, mało znaną nawet w samej Katalonii nazwą górskiej rzeki, ma po prostu zaintrygować czytelnika i skłonić go do szukania odpowiedzi w książce.

Wszystkie pojawiające się w utworze toponimy są autentyczne, z jednym wyjątkiem. Inspiracją dla powieściowej Toreny była miejscowość Llessui, w pobliżu której znajdują się ruiny zamku Torena. Tak jak w powieściowej Torenie, również w Llessui w latach sześćdziesiątych otwarto stację narciarską, która funkcjonowała do 1987 roku.

Mieszkańcy górskich miejscowości zachowali dawny zwyczaj używania w życiu codziennym zamiast nazwisk rodowych tradycyjnej nazwy domu, w którym mieszkają. Zatem rodzina składająca się z ojca (Joan Esplandiu i Rella), matki (Glòria Carmaniu), syna (Joan Esplandiu Carmaniu) i dwóch córek, Cèlii i Rosy (Esplandiu Carmaniu), identyfikowana jest przez sąsiadów jako rodzina Ventura, od pojawiającego się spontanicznie i utrwalonego przez lata przydomku czy przezwiska, który nie jest kojarzony z konkretną osobą, lecz z miejscem zamieszkania – domostwem, gospodarstwem, dworkiem. Na przykład nazwa domu Gravat pochodzi od dekoracji na fasadzie, dom Maria del Nasi upamiętnia nazwisko pierwszej właścicielki, a nazwa domu Ventura (dosłownie: „szczęśliwy dom”) miała zaklinać los, jak na ironię, zważywszy tragiczne losy jego mieszkańców Również o każdym z jej członków mówi się, używając tej nazwy-przezwiska, na przykład ojciec Ventura, Ventura matka, stara Ventura, mały Ventura, również stosując liczbę mnogą (Ventures o rodzeństwie) lub zdrobnienia (Ventureta). Te ostatnie nie zostały jednak zachowane w przekładzie polskim.

W powieści Primavera, estiu, etcètera Marta Rojals opisuje trudności, jakie miała jej bohaterka ze znalezieniem nazwiska abonenta w lokalnej książce telefonicznej, sporządzonej według nazw domów. Zachęcam Czytelników do odszukania w katalońskiej Wikipedii takich miejscowości jak Sort, Altron czy Lllessui, gdzie poza opisem geograficznym i historycznym zamieszcza się jako ważną informację... spis domów, z podaniem ich tradycyjnych nazw.

Ponadto pozorne uproszczenie potocznego systemu identyfikacji mieszkańców zmusza ich do długiego opisu, kiedy muszą się przedstawić, a więc: porucznik Marcó to Joan Esplandiu i Rella z domu Ventura z Toreny, pochodzący z Altronu. Albo: Felisa, żona Josepa Mauri z domu Maria del Nasi z Toreny. Prawda, że proste? Z tego oryginalnego systemu wynikają pewne korzyści, jak wspólne przezwisko dla całej rodziny, zamiast czterech nazwisk.

W Hiszpanii i kobiety, i mężczyźni noszą oficjalnie nazwisko ojca i matki (czasem opcjonalnie łączone spójnikiem), niezależnie od stanu cywilnego. A więc na przykład legitymujący się tymi samymi nazwiskami Joan i Rosa Esplandiu Carmaniu to nie małżeństwo, tylko rodzeństwo. Na co dzień ze względów praktycznych Hiszpanie posługują się tylko pierwszym nazwiskiem, chyba że komuś bardzo zależy na podkreśleniu swojego rodowodu. Wtedy wymienia się po kolei: nazwisko ojca, matki i nazwiska dwóch dziadków i dwóch babć. Przy rodowodach arystokratycznych lista nazwisk może się wydłużyć ze względu na nazwiska podwójne (Centelles-Anglesola) lub rozwinięte (Erill z Sentmenat) oraz dodanie linii żeńskiej, czyli drugiego nazwiska ojca, matki, dwóch dziadków i dwóch babć. Pisarz nie wszystkie postaci przedstawia oficjalnie; nie znamy więc drugiego nazwiska Ventury matki, czyli Glòrii Carmaniu, za to rodzinę Vilabrú poznajemy z bardzo bogatym rodowodem.

Jaume Cabré – jeden z najpoczytniejszych pisarzy katalońskich, znany w Polsce dzięki opublikowanej w 2013 roku bestsellerowej powieści Wyznaję – zdążył oswoić czytelników z oryginalnym stylem narracji i redakcji: z opuszczaniem znaków interpunkcyjnych przed przytoczeniem wypowiedzi czy z płynnym przechodzeniem od pierwszej do trzeciej osoby (lub odwrotnie) w tym samym zdaniu. W Głosach Pamano można znaleźć zdania, które zaczynają się w latach siedemdziesiątych, a kończą w czterdziestych. Zgodnie z wolą autora cytaty i wypowiedzi w języku obcym nie zostały przetłumaczone ani wyróżnione graficznie, a kursywa jest zarezerwowana wyłącznie dla tytułów.

Głosy Pamano to również tytuł dwuczęściowego filmu telewizyjnego, adaptacji powieści dokonanej przez Xeska Barceló i Eduarda Xortèsa, w reżyserii Lluísa M. Güella (2009).

Anna Sawicka

ANNA SAWICKA – iberystka, pracownik Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor „Studiów Iberystycznych”, tłumaczy z języka katalońskiego i hiszpańskiego. Przez pięć lat była lektorem języka polskiego i wykładowcą literatury polskiej na Uniwersytecie Barcelońskim. Zajmuje się m.in. literaturą i kulturą katalońską (Paryż–Barcelona –Sitges. Modernistyczny „genius loci” w Katalonii z perspektywy Santiago Rusiñola, 2003, Drogi i rozdroża kultury katalońskiej, 2007). Ma w dorobku przekłady kilku katalońskich dramatów (Sergi Belbel, Josep Maria Benet i Jornet, Carles Batlle, Josep Pere Peyró, Lluïsa Cunillé, Guillem Clua) oraz opowiadania Pere Caldersa i Javiera Tomeo (Minihistorie, 2009), średniowieczny brewiarz mistyczny Ramona Llulla (Księga Przyjaciela i Umiłowanego, 2003), a także powieści Alberta Sancheza Piñola (Chłodny dotyk, 2006), Lluisa-Antona Baulenasa (Za worek kości, 2008), Marii Àngels Anglady (Skrzypce z Auschwitz, 2010) i Eduarda Mendozy (Miasto cudów, 2010). W 2013 roku ukazała się w jej przekładzie pierwsza tłumaczona na język polski powieść Jaume Cabrégo Wyznaję.

KSIĄŻKA UHONOROWANA

Nagrodą Krytyki Hiszpańskiej, 2005

oraz Nagrodą Siódme Niebo, Salt 2007

AUTOR NAGRODZONY TYTUŁEM

Premi d’Honor de les Lletres Catalanes

dla najlepszego pisarza katalońskiego

ORAZ

Krzyżem Świętego Jerzego,

najwyższym katalońskim odznaczeniem

Dla Margaridy

Ojcze, nie przebaczaj im, bo wiedzą, co czynią.

VLADIMIR JANKÉLÉVITCH

0

Manewr był bezszelestny, delikatny jak pieszczota. Dłoń w rękawiczce przytrzymała klamkę od wewnątrz, żeby uniknąć hałasu. Drzwi domknęły się z ledwie dosłyszalnym westchnieniem. Ktoś, jakaś niewyraźna sylwetka, pojawiła się w ciemnym mieszkaniu. Jura dobrze widział nocą i mógł śledzić jej ruchy w milczeniu. Przybysz wszedł do gabinetu. Wkurzył się, że nie zaciągnięto na noc żaluzji. Po drugiej stronie okna pejzaż zamrożony niespodziewanym prądem arktycznym trwał w martwej ciszy, potęgowanej opadającymi powoli płatkami śniegu. Nie dobiegał nawet szum rzeki. Przybysz zostawił żaluzje w spokoju, żeby nikt, nigdy, pod żadnym pozorem nie domyślił się, że ktoś tej nocy zakradł się do mieszkania.

Z ciężkim westchnieniem zasiadł przy biurku, postawił teczkę na podłodze obok krzesła i włączył komputer. Ucieszył się, że panujący tu wzorowy porządek ułatwi mu zadanie. Jura bezszelestnie odprowadził intruza do gabinetu, a teraz zatrzymał się w progu i obserwował go w milczeniu. Kiedy niebieskawe światło ekranu wypełniło pomieszczenie, przybysz zaniepokoił się, że ta zimna, słaba poświata może być widoczna z opustoszałej ulicy czy z wnętrza mieszkania. Nad ekranem ktoś przykleił kartkę: „Dzień dobry! Jedzenie jest w szafce nad lodówką. Dziękuję za wszystko!”. Zaczął przeglądać zawartość folderów. Wyciągnął z kieszeni paczkę dyskietek i zabrał się do systematycznego kopiowania plików. W budynku ktoś zakaszlał. Domyślił się, że to sąsiedzi z dołu wrócili nieco zamroczeni z jakiejś imprezy, a teraz, zmęczeni i znużeni, narzekali, że są za starzy na takie wyskoki. Jakiś powoli brnący przez śnieg samochód ponownie zakłócił ciszę nocną. Czemu te komputery tak wolno pracują, kiedy człowiekowi się spieszy. I czemu robią tyle hałasu, skoro teoretycznie są bezszelestne. W tym momencie zadzwonił telefon. Przybysz zastygł w bezruchu i nie zamykając dokumentów, natychmiast wyłączył komputer. Nie otarł kropli potu spływającej mu po nosie, bo na ten moment zawiesił swoje istnienie. W mieszkaniu panowała absolutna cisza.

– Nie mogę teraz odebrać. Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału.

– Słuchaj, jutro rano nie przyjdę, bo niespodziewanie przyszło zamówienie z Tremp na kamienne płyty i córka postawiła na swoim. Nie martw się, będę koło południa, przed obiadem. Cześć. Powodzenia. Buziaki. Później cię odwiedzę. Ach, jeszcze jedno: miałaś rację, rzeczywiście słychać kantylenę rzeki Pamano.

Bi, bip. Żegnaj. Męski głos, w którym pobrzmiewał akcent z gór, zachrypnięty od tabaki i kawy z procentami, z nadzieją mówił o jutrzejszym dniu. Nieznajomy odczekał chwilę, czy w mieszkaniu otworzą się któreś drzwi. Nic. Nikt. Na szczęście dla siebie Jura postanowił się nie ujawniać i tkwił nieruchomo jak przedmiot. Kiedy rozpłynęło się w powietrzu echo głosu z telefonu i nieznajomy znów usłyszał, jak delikatnie opadają płatki śniegu, pokrywając wszystko za oknem, ostrożnie zaczerpnął powietrza do płuc i ponownie włączył komputer.

Jura opuścił swoje stanowisko przy drzwiach i nie mając konkretnego planu działania, wymknął się do salonu, cały czas wsłuchując się w odgłosy dochodzące z gabinetu.

Intruz kontynuował przerwane zajęcie. Szybko zapełnił pięć dyskietek plikami z folderu oznaczonego literami O.F. i skopiował jeszcze parę innych na wszelki wypadek. Kiedy skończył, wykasował wszystkie dokumenty. Upewnił się, że nie pozostał po nich żaden ślad i że niczego nie przegapił. Następnie skopiował z własnej dyskietki złośliwe oprogramowanie. Wyjął dyskietkę z wirusem i wyłączył komputer.

Zapalił latarkę. Trzymał ją w zębach, żeby mieć wolne ręce. Opróżnił szybko trzy segregatory znalezione na biurku. Były w nich papiery, zdjęcia, jakieś dokumenty. Wrzucił wszystko do swojej teczki, a segregatory odłożył. Na podłodze pod ścianą stała czerwona walizka, spakowana do podróży. Otworzył. Uważnie przejrzał zawartość, ale nie znalazł nic ciekawego. Zamknął ją i odstawił na miejsce. Już miał wyjść, kiedy coś go tknęło, żeby na wszelki wypadek przejrzeć jeszcze szuflady. Dużo czystego papieru, notesy, szkolne zeszyty. I pudełko. Otworzył je i poczuł, jak oblewa go zimny pot. W tym momencie usłyszał jakby ciężkie westchnienie w głębi mieszkania.

Zanim zamknął za sobą drzwi, upewnił się, że nie zostawił żadnego śladu swojej piętnastominutowej obecności, z pełną świadomością, że im dalej od tego miejsca zastanie go świt, tym lepiej dla niego.

Kiedy Jura został sam, wszedł do pogrążonego w ciemnościach gabinetu. Niby wszystko pozostało na swoim miejscu, ale coś go dręczyło. Miał nieodparte wrażenie, że nie stanął na wysokości zadania.

I

Lot dzwońca

Imiona na ziemi przykryły kwiaty.

JOAN VINYOLI

O dziewiątej rano w piątek trzydziestego marca dwa tysiące drugiego roku od narodzenia Chrystusa, w tym dniu tak wytęsknionym i upragnionym, oczy licznych wiernych zgromadzonych na placu Świętego Piotra w Watykanie, przybyłych ze wszystkich zakątków świata, wpatrują się w napięciu w przystrojone okno, z którego jego świątobliwość Ojciec Święty ma udzielić błogosławieństwa urbi et orbi. Mimo pierwszych dni wiosny doskwiera chłód, wywołany mroźnym zdradzieckim wiatrem znad Tybru, który nadciąga przez via della Conciliazione i dziarsko, triumfalnie wpada na plac z zamiarem zakłócenia nabożnego skupienia wiernych oczekujących, aż pojawi się Summus Pontifex. Chłód i emocje zmusiły do wyciągnięcia chusteczek. Porusza się okno i w szybie otwieranego do wewnątrz balkonu odbija się światło. Najpierw wyłonił się mikrofon, który jakiś usłużny kapłan zainstalował na odpowiedniej wysokości, a zaraz potem ukazuje się przygarbiona, obleczona w nieskazitelną biel sylwetka Ojca Świętego Jana Pawła II. Wypowiadane przez niego ledwie dosłyszalne słowa gubią sens, nim dotarły do ludzi, mimo że wszyscy schowali już chusteczki i umilkli. Udziela błogosławieństwa. Sześć zakonnic z Gwinei, klęczących na mokrych kamiennych płytach, płacze z radości. Pielgrzymi z grupy księdza Relli, usytuowani w bardzo dobrym miejscu, na wprost papieskiego okna, starają się zachować milczenie, zakłóca je tylko nieco zabobonne zachowanie paru osób. Niektórzy potrząsają owiniętymi wokół dłoni różańcami, inni całują obrazek za pół euro przedstawiający papieża, jeszcze inni starają się uwiecznić tę chwilę na zdjęciu. Ksiądz Rella ucisza ich ruchem ręki, żeby się przedwcześnie nie ekscytowali, i patrzy na zegarek. Trzeba się pospieszyć, mają tylko pół godziny na dojście do piazza del Sant’Uffizio. Kiedy tylko Ojciec Święty, zaraz po błogosławieństwie, znika porwany przez lekarzy, ksiądz Rella podnosi rękę, wskazując kierunek, zdecydowany użyć czerwonego parasola do torowania drogi przez gęsty jak zarośla tłum zgromadzony na watykańskim placu. Jak jeden mąż grupa składająca się z pięćdziesięciu kobiet i trzynastu mężczyzn podąża za czerwonym parasolem. Zgromadzeni rozchodzą się powoli, bez pośpiechu, jakby im było żal opuszczać miejsce, o którym tak długo marzyli.

Ulicą via di Porta Angelica przemyka zręcznie jak kot limuzyna z przyciemnionymi szybami, skręca w prawo i zatrzymuje się przy punkcie kontrolnym na via del Belvedere. Dwaj mężczyźni ze słuchawkami w uchu, w ciemnych okularach i z wygolonymi karkami rzucają się do okien, które otwierają się elegancko, jak zalotnie opuszczone powieki. Obaj wyprostowują się równocześnie i dają znak, że droga wolna. Jednakże jeden z nich towarzyszy samochodowi, idąc szybkim krokiem, by wskazać, w którym miejscu na via della Posta ma zaparkować. Watykański odźwierny wynurza się wprost ze ściany i otwiera drzwi limuzyny z prawej strony. Stojący przed drzwiami Palazzo Apostolico gwardzista szwajcarski przebrany za janczara sprawia wrażenie zupełnie niezainteresowanego tym, co się wokół niego dzieje. Patrzy przed siebie, na budynek żandarmerii, jak gdyby chciał przeniknąć skrywane tam tajemnice. Z limuzyny wyłaniają się kształtne stopy obleczone w surową czerń obuwia ze srebrną sprzączką i delikatnie dotykają ziemi.

Msza zostanie odprawiona zgodnie z protokołem i kalendarzem liturgicznym w Bazylice Świętego Piotra w Watykanie, z udziałem Kongregacji do spraw Kultu Bożego w pełnym składzie. Jak nakazuje ostrożność, wszyscy honorowi goście zostali zaproszeni trzy godziny przed ceremonią, żeby uniknąć najmniejszego choćby zgrzytu, bo co jak co, ale na przestrzeni wieków Święty, Powszechny i Apostolski Kościół Rzymskokatolicki nauczył się planować, przygotowywać i przeprowadzać ceremonie dowolnego rodzaju z idealnie dobranym do wagi uroczystości poziomem przepychu.

Ubrana w czerń dama, szczupła i wyprostowana mimo swoich osiemdziesięciu siedmiu lat, w dyskretnym, ale bardzo eleganckim kapeluszu na głowie, czeka, aż jej syn i była synowa ustawią się obok niej. Z niechęcią i znużeniem puszcza mimo uszu hałas dochodzący z placu, gdzie zgromadzeni ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że tworzą tłum. Gasull załatwia coś z mundurowym, który pojawił się w ślad za odźwiernym.

– Gdzie się podział Sergi – dama wypowiada słowa, patrząc przed siebie z powagą, nie starając się nawet zakończyć zdania intonacją pytającą.

– Tu jest, mamo – odpowiada oschłym tonem Marcel. – A gdzie miałby być?

Sergi został z tyłu, żeby zapalić papierosa, przewidując, że wewnątrz nie pozwolą mu ani razu się zaciągnąć, na wieki wieków amen.

– Nie słyszę go.

Mogłabyś się pofatygować i jemu samemu zadać to pytanie, myśli Mertxe, która od rana ma kwaśną minę. Ale ty nigdy nie zapytasz pewnych osób o pewne sprawy ani nie odwrócisz głowy, żeby się obejrzeć, bo nie chcesz pokazać zmarszczek na szyi i uważasz, że to inni powinni się stawić przed tobą.

– I co? – dama zwraca się do Gasulla.

– W porządku. Wszystko załatwione.

Pięcioosobowa grupa opatrzona numerem 35Z przekracza próg Palazzo na trzy godziny przed rozpoczęciem uroczystości.

Sala Świętej Klary jest przestronna, oświetlona łagodnym, leniwym światłem wpadającym przez trzy balkony wychodzące na obszerny dziedziniec wewnętrzny, gdzie właśnie miota się w pośpiechu pewien dziwny osobnik przystrojony żółtą szarfą przewieszoną na ukos przez ramię, podążający za uczynnym obywatelem w codziennym ubraniu, który ruchem ręki wskazuje mu właściwe drzwi. Vis-à-vis balkonów ogromna, ciemna półkula globusa ukazuje wszystko, co ludzkość wiedziała o Ziemi w XVII wieku. Tuż obok fortepian, zaskakujący w tym otoczeniu, przybiera wyszukaną pozę, właściwą instrumentom muzycznym, kiedy milczą.

Odpowiedzialny za protokół chudy mężczyzna w takiej samej surowej czerni jak dama, najprawdopodobniej ksiądz, poucza ich, mrucząc pod nosem po włosku, przeświadczony, że i tak go nie zrozumieją: że mogą usiąść i czuć się jak u siebie w domu, że teraz trzeba czekać, a w razie potrzeby za fortepianem są drzwi, które prowadzą do stanza de bagno. Podczas gdy oni oswajają się z miejscem, kobieta w średnim wieku, najpewniej zakonnica, wjeżdża do sali z wózkiem pełnym przekąsek i napojów bezalkoholowych, a chudy mężczyzna szepce do ucha Gasulla, że na godzinę przed uroczystością ten wózek zniknie, sam pan rozumie dlaczego.

Dama zasiada na wygodnej sofie, ze złączonymi kolanami, i kieruje wzrok w głąb sali, tak jakby mogła cokolwiek zobaczyć, dając dobry przykład pozostałym. Jest spięta do granic wytrzymałości słabego ciała. Ale ukrywa to napięcie, by ani syn, ani była synowa, ani wnuk, który teraz obojętnie wodzi wzrokiem po balkonach, ani adwokat Gasull nie domyślili się, jak bardzo jest zdenerwowana, niemal przytłoczona, siedząc na sofie w przestronnym pomieszczeniu Świętej Klary, w Palazzo Apostolico w Watykanie. Ta dama wie, że po dzisiejszym dniu będzie już mogła spokojnie umrzeć. Kładzie rękę na piersi, żeby dotknąć krzyżyka zawieszonego na szyi. Wie, że dziś zakończy się dla niej czas sześćdziesięciu lat udręki, i nie potrafi przyznać się sama przed sobą, że mogłaby lepiej przeżyć życie.

1

W dniu, w którym odesłano jego imię w niepamięć, na ulicy znajdowało się bardzo mało ludzi. Nawet gdyby nie padało, też mało kto by przyszedł, bo większość zdecydowała się udawać, że ich to nie dotyczy, i tylko dyskretnie, zza firanki, zza płotu, śledzili przebieg wydarzenia zamykającego czasy, które kosztowały ich tyle łez. Burmistrz zdecydował, że pomimo ulewy nie odwoła uroczystości, nie wspomniał tylko, że prawdziwą przyczyną tej politycznej determinacji okazało się spotkanie z klientem w Sort. Już mu ślinka ciekła na samą myśl o wspaniałej, soczystej paelli przyrządzanej w restauracji Rendégo. Ale nazwisko, które nosił, do czegoś zobowiązywało. Bringué musiał pokazać całemu miasteczku, a przede wszystkim mieszkańcom domu Gravat, że uroczystość się odbędzie, choćby i potop. Tak więc dokonali wymiany w obecności burmistrza, radców, sekretarza i dwóch podekscytowanych turystów w jaskrawych płaszczach przeciwdeszczowych, którzy przyplątali się nie wiedzieć skąd i nie wnikając, w czym rzecz, bez przerwy robili zdjęcia ilustrujące dziwne obyczaje mieszkańców wysokogórskich miejscowości; z oczywistych względów był też obecny Serrallac. Aż trudno uwierzyć, że w czymś takim wzięła udział również pani Báscones; po co, na litość boską? Toż to istna kolostomia. Jaume Serrallac wykuł i pomalował na czarno litery na czterech wspaniałych, jasnoszarych marmurowych tablicach, których elegancja aż się prosiła o bardziej okazałe ulice, porządniejsze ściany i godniejszą miejscowość. Ulica prezydenta Francesca Macià zastąpiła ulicę generalissimusa Franco, Główna pojawiła się w miejsce ulicy Joségo Antonia, Rynek zastąpił plac Hiszpanii, a ulica Środkowa zostawiła z niczym falangistę Fontellesa. Ponieważ przygotowania zostały dopięte na ostatni guzik, otwory wywiercone, a Serrallac zdążył nabrać wprawy dzięki gorączce wymiany nazw, jaką pociągnął za sobą upadek dyktatury, wszystko poszło jak z płatka. Tylko ostatnia tabliczka, z nazwiskiem falangisty Fontellesa, stawiała opór, i żeby ją usunąć, musiał rozbić starą płytę młotkiem na samej ścianie. Później wrzucił smętne szczątki historii do kontenera stojącego przed domem Batalla. Okruchy falangisty Fontellesa odpowiedziały niemym, bezsilnym krzykiem, brzmiącym niemal unisono z ledwie dosłyszalnym jękiem na balkonie domu Gravat, wydanym przez nieruchomą postać w napięciu zaciskającą ręce na poręczy, na którą nikt, poza kotami, nie zwrócił uwagi. Dwie kobiety, jedna w podeszłym wieku, obie ciepło ubrane, przyglądały się wszystkiemu z wysokości ulicy Rasa. Kiedy się upewniły, że Serrallac rozbił na kawałki starą tabliczkę, zeszły powoli ulicą Środkową; trzymały się pod rękę i oglądały po kolei wszystkie fasady, okna i drzwi, komentując coś od czasu do czasu półsłówkami, półgłosem, żeby pokryć zmieszanie wywołane świadomością, że wiele oczu obserwuje je z wnętrza domów tak samo bezkarnie, jak one obserwowały z góry ceremonię zmiany nazwy ich ulicy. Kiedy dotarły do kontenera, zajrzały do środka, jakby chciały się upewnić co do jego zawartości. Oficjalna delegacja skierowała się już tymczasem ulicą Francesca Macià w stronę Rynku, gdzie miała się dokonać ostatnia z zaplanowanych zamian i gdzie burmistrz zamierzał przypomnieć w krótkich słowach, że uroczystość przywrócenia tradycyjnych nazw jest symbolicznym aktem pojednania. Od momentu, gdy ulica znów pogrążyła się w zwykłej ciszy, w Torenie wszyscy wyrzucili z pamięci Oriola i w każdym domu dało się słyszeć westchnienie ulgi, wyraz ogólnego przeświadczenia, że oto zniknął znienawidzony symbol niezgody. W całym miasteczku o Oriolu Fontellesie zapomniał każdy, oprócz cienia na balkonie domu Gravat, który właśnie przecierał okulary, myśląc jeszcze zobaczycie, kto będzie się śmiał ostatni, aż do chwili, gdy dwadzieścia cztery lata później zaczęto mówić, że trzeba zburzyć opuszczony, nieczynny budynek dawnej szkoły, żeby miasteczko mogło wejść w dwudziesty pierwszy wiek z nową twarzą.

Było oczywiste, że dyrektorka szkoły w Sort wysłała do Toreny Tinę Bros z misją oficjalnego myszkowania w szpargałach, z myślą o przygotowywanej wystawie na temat historii materiałów dydaktycznych. Istniała szansa, że w tym niewielkim budynku będzie można znaleźć coś ciekawego. Przestarzałe podręczniki i inne ciekawostki. Ponieważ pisała książkę, uchodziła w szkole za specjalistkę od wszystkiego. Tak więc Tina, mimo że głowę miała zaprzątniętą czym innym, musiała pojechać, chcąc nie chcąc, po raz drugi w ciągu trzech dni do Toreny tym swoim charakterystycznym czerwonym citroenem. Nie wiedziała, że zaparkowała samochód dokładnie pod tabliczką, która dwadzieścia cztery lata temu przywróciła oryginalną nazwę ulicy Środkowej. Poprosiła o klucze w ratuszu, a tam odesłali ją do robotników pracujących przy rozbiórce budynku. Kiedy dotarła na miejsce, na rogatki miasteczka od strony wzgórza Triador, ekipa zaczynała już rozbierać dach, zdejmując łupkowe dachówki jedna po drugiej. Nie zastanawiając się długo, wyjęła swój mały aparat fotograficzny z kliszą o wysokiej czułości i korzystając z migotliwego światła zmierzchu, zrobiła trzy zdjęcia budynku. Udało się jej tak wykadrować, że na żadnym nie było widać robotników. Może któreś z tych ujęć przyda się do książki. Kto wie. Na szczęście robotnicy rozpoczęli rozbiórkę od strony łazienki. Zdążyła sprawdzić zawartość dwóch szaf w sali lekcyjnej, pobrudzić ręce lepkim, czarnym, wieloletnim kurzem, wyrzucić niepotrzebne szpargały, ocalić z tuzin podręczników stworzonych w myśl zasad prehistorycznej pedagogiki, których staroświecki urok w sam raz pasuje do wystawy, przy czym wsłuchiwała się cały czas w stukot młotków odsyłających ten budynek w niebyt. Wyselekcjonowany przez nią materiał zmieścił się w kartonowym pudle, które przywiozła z Sort. Zatrzymała się na chwilę przy oknie i zapatrzona w dal zastanawiała się, czy to, co zamierzała zrobić po opuszczeniu szkoły, nie uwłacza jej godności. Na pewno uwłacza, ale Jordi nie dał jej wyboru. Jeszcze dwie minuty z otwartymi ustami; żadnego wyboru. Mój Boże, dlaczego Jordi, dlaczego Arnau. Dlaczego w domu nigdy o niczym nie rozmawiali, dlaczego byli tacy zamknięci w sobie, dlaczego Arnau coraz bardziej się od nich oddala, całymi dniami poza domem, i tak nerwowo reaguje na pytanie, z kim spędza czas. Po dłuższej chwili otrząsnęła się z tych gorzkich refleksji, westchnęła, spuściła wzrok i wróciła do rzeczywistości, do opuszczonej szkoły w Torenie. Musiała wziąć się w garść i choć na moment przestać myśleć o nich dwóch, zwłaszcza o Jordim. Wtedy wpadła na pomysł, żeby sprawdzić zawartość szuflad nauczycielskiego biurka. W pierwszej z nich, poza niematerialnymi wspomnieniami, które ulotniły się natychmiast po otwarciu szuflady, ktoś pozostawił strużyny ołówka. W pozostałych dwóch nie znalazła nic, nawet wspomnień. Za brudnymi szybami niespiesznie dogasał dzień i nagle dotarło do niej, że od jakiegoś czasu nie słychać uderzeń młotka.

Przy tablicy znalazła kawałek kredy. Kiedy ją wzięła do ręki, nie mogła się oprzeć pokusie i starannym, belferskim pismem wykaligrafowała datę: środa, 13 grudnia 2001 roku. Odwróciła się natychmiast, jakby za jej plecami w zjedzonych przez korniki ławkach siedziały dzieci, którym trzeba wyjaśnić, jaki jest plan zajęć na dziś. Ale zamarła z otwartymi ustami, kiedy dostrzegła w głębi sali, tuż przy drzwiach, nieogolonego robotnika z papierosem w ustach i pudełkiem po cygarach w jednej dłoni; w drugiej trzymał gazową campingową lampę. On też zamarł z otwartymi ustami, ale szybciej zareagował.

– Proszę pani... Musimy już kończyć, sami siebie nie widzimy. Odda pani klucz?

Podszedł do niej z lampą; do dżinsów miał przytroczony pęk kluczy. Tina odniosła wrażenie, że zbliża się do niej uczeń z dzienniczkiem, a ona, jak sięgnąć pamięcią, jest w tej szkole nauczycielką. Robotnik położył pudełko po cygarach na biurku.

– Znaleźliśmy je za tablicą.

– Za tą tablicą?

Majster podszedł do ściany i popchnął tablicę. Wydawało się, że jest umocowana na stałe; a jednak przesunęła się nieco z jękiem i odsłoniła niewielką ciemną wnękę. Poświecił lampą.

– Tu, w środku.

– Jak skarb piratów.

Majster przywrócił tablicę na poprzednie miejsce.

– To zeszyty uczniowskie – oświadczył, stukając dłonią w pokrywkę. Pudełko świetnie się zachowało, ktoś je przewiązał czarnym sznurkiem.

– Mogę je zatrzymać?

– Miałem je wyrzucić.

– Mógłby mi pan zostawić światło?

– Zamarznie pani tutaj – ostrzegł, spełniając jej prośbę.

– Jestem ciepło ubrana. – Wskazując lampę, dodała: – Dziękuję.

– Kiedy pani skończy, proszę zamknąć na klucz i zostawić lampę przed drzwiami. Jutro ją znajdziemy.

– Jak długo potrwa rozbiórka?

– Jutro będzie po wszystkim. Dziś robiliśmy przygotowania. Zburzyć taki budynek to żadna filozofia.

Zasalutował jej jak żołnierz marines, przykładając kościsty palec do skroni. Zamknął za sobą drzwi i głosy trzech robotników powoli rozwiały się za brudnym oknem, aż zapanowała taka cisza, że Tina prawie słyszała suchy kaszel Elviry Lluís, tej dziewczynki z pierwszej ławki, która pięćdziesiąt sześć lat temu zmarła na gruźlicę. Tina rozejrzała się wokół. Światło lampy wywoływało coraz to nowe, nieznane cienie. Zburzenie takiego budynku to żadna filozofia, powtórzyła w myślach. Ile pokoleń dzieci nauczyło się tu pisać i czytać? zastanawiała się. I w ciągu jednego dnia to wszystko zamieni się w gruz, westchnęła.

Wróciła do biurka i uświadomiła sobie, że robotnik mówił świętą prawdę: w klasie było zimno jak w lodowni. A światło dnia kończyło swoją dniówkę z coraz większym pośpiechem. Postawiła lampę na biurku i zadumała się nad skarbem piratów. I pomyśleć, że mogliby zburzyć szkołę i pogrzebać diamenty w środku... Rozwiązała czarny sznurek i otworzyła pudełko: diamentami okazały się zeszyty w jasnoniebieskiej czy jasnozielonej okładce, trudny do rozpoznania kolor, z wykaligrafowanym w poprzek drukowanymi, czarnymi literami słowem „Zeszyt”. Uczniowskie zeszyty. Dwie, trzy, cztery sztuki. Jaka szkoda, że to nie diamenty, westchnęła. Poczuła ukłucie, które nie dawało o sobie zapomnieć.

Otworzyła jeden z nich: natychmiast zwróciła uwagę na charakter pisma, porządny, równy, czytelny; litery wypełniały od góry do dołu wszystkie strony. Od czasu do czasu jakaś ilustracja. Wszystkie zeszyty były bardzo podobne. W pierwszym z nich rysunek twarzy. Nie wiedziała, że to autoportret Oriola sporządzony przed lusterkiem w uczniowskiej toalecie. Mężczyzna o smutnym spojrzeniu. W drugim zeszycie rysunek domostwa, podpisany „Dom Gravat”. A co w trzecim, zobaczmy..., ach, kościół. Kościół Świętego Piotra w Torenie. I pies rasy springer spaniel. Tina nigdy nie widziała u żadnego psa tak smutnych oczu. Najprawdopodobniej nazywał się Achilles. W ostatnim zeszycie szkic do portretu jakiejś kobiety, rozpoczęty, zmieniony, poprawiany tysiące razy i niedokończony, pozbawiony ust, bez źrenic, jak marmurowe rzeźby nagrobne, które sprzedawał Serrallac w swoim warsztacie. Usiadła, nie zdając sobie sprawy, że z powodu zimna wydychane przez nią powietrze zamienia się w mgłę, jakby chciało ukryć ujawnienie tych czterech zeszytów. Gdzie mogła słyszeć to imię? Na pewno całkiem niedawno, tak. Jak gdyby ktoś jej o nim przed chwilą opowiadał.

Tina Bros zaczęła czytać zaintrygowana, nieuprzedzona i niepodejrzewająca, jakie nieszczęście właśnie na siebie ściąga. Zaczęła od pierwszej strony pierwszego zeszytu, odczytała nagłówek, adresowany do kogoś słowami kochana córko, nie wiem, jak się nazywasz, ale wiem, że istniejesz, bo widziałem twoją rączkę, małą i słodką. Chciałbym, żeby ktoś, kiedy dorośniesz, przekazał ci te linijki, chciałbym, żebyś je przeczytała... Boję się, co inni mogą ci o mnie powiedzieć, zwłaszcza twoja matka.

O wpół do dziewiątej, kiedy światło lampy zaczynało dogasać, nagle uniosła głowę, jakby wracała z innego świata. Bardzo nierozsądne było narażanie się na zamarznięcie w tej klasie. Poczuła dreszcz. Zamknęła miękką okładkę ostatniego zeszytu i zaczerpnęła powietrza do płuc. Chyba na czas lektury zawiesiła oddychanie. Uznała, że zeszyty nie przydadzą się na wystawę organizowaną przez Maite. Umieściła je w pudełku po hawańskich cygarach, które wraz z czarnym sznurkiem włożyła do przepastnej kieszeni swojej kurtki, i skierowała się do wyjścia, opuszczając szkołę, gdzie, jak się jej teraz wydawało, spędziła dobre pięćdziesiąt lat.

Zostawiła lampę w miejscu wskazanym przez robotnika udającego marines, oddała klucz w ratuszu i ruszyła w stronę marmurowej tabliczki informującej, że jest na ulicy Środkowej. Tam czekał na nią jej wierny citroen przykryty cienką warstwą świeżego śniegu, którym odgrodził się od melancholii swojej pani.

Szosa do Sort, którą zjeżdżała w dół, była bardzo zimna i całkiem odludna. Ponieważ nie chciała tracić czasu na zakładanie łańcuchów, jechała powoli, w rytm swoich myśli, oszołomiona zimnem, zawartością przeczytanych przed chwilą stronic oraz perspektywą dalszego ciągu dzisiejszego wieczoru. Na starym murze chroniącym przed osuwaniem się gruntu, na zakręcie Pendís, wyznaczającym granicę gminy Torena, graffiti sporządzone w charakterystycznej dla radykałów estetyce denuncjowało wycinkę drzew w Tuca Negra w celu przedłużenia trasy narciarskiej. W szkole nikogo nie zastała: zostawiła kartonowe pudło opatrzone stosowną notatką w gabinecie Maite i uciekła w pośpiechu, bo ciemne, puste korytarze zawsze budziły w niej lęk. Jakby w taki mróz widma miały tu coś do roboty. Citroen bez problemu dowiózł ją do ustronnego pensjonatu. Mimo że Ainet leżało dalej na północ, jeszcze nie było w tych okolicach śniegu. Na siedzeniu pilota leżało pudełko po cygarach z czterema zeszytami. Ostrożność odradziła jej korzystanie z parkingu, więc zdecydowała się ukryć samochód przy pustej bocznej drodze. Zgasiła światła, wyłączyła silnik i zastygła w bezruchu, wpatrując się obsesyjnie w oświetlone drzwi ośrodka. Zaczął padać śnieg, zdawał się tylko czekać na ten moment, cicho i ostrożnie, a ona dotknęła pudełka na siedzeniu obok, sprawdzając, czy aby na pewno tam jest. Nie mogła się skupić na słuchaniu delikatnego szumu płatków pokrywających wszystko wokół.

Wychodziła parę razy na mróz, żeby oczyścić przednią szybę, nie tracąc z oczu ani na chwilę drzwi pensjonatu. Wolała nie włączać w samochodzie ogrzewania, żeby nie ujawniać swojej obecności, bo w tej magicznej ciszy pudełka czekoladek wyłożonego aksamitem, gdzie nawet rzeka starała się płynąć bezszelestnie, szum silnika musiałby przyciągnąć uwagę Jordiego.

Kiedy wysiadła z samochodu po raz kolejny, żeby rozruszać zmarznięte stopy, usunęła skrobaczką lód z przedniej szyby i przykryła świeżym śniegiem zgarniętym na drodze tablicę rejestracyjną. Przyznać się przed sobą, że balansowała na granicy utraty godności, to jedno, ale przyznać się do tego przed innymi, to całkiem inna kwestia. Poczuła, że zmarzł jej nos.

Wróciła do auta, nie odrywając wzroku od oświetlonych drzwi, przez które w tym czasie wyszły tylko dwie nieznajome osoby. Ostrożnie dotknęła pudełka po cygarach, nie zdejmując rękawiczek.

– Coś ty powiedział?

– To, co słyszałaś.

Rosa, z ustami otwartymi ze zdziwienia czy może ze strachu, czuła, że serce wali jak młotem. Zakręciło się jej w głowie i musiała przysiąść na fotelu. Wyszeptała:

– Dlaczego?

– Wszyscy tu narażają się na niebezpieczeństwo.

– Nie, niebezpieczeństwo zagraża tylko temu dziecku.

– Robię, co mogę.

– Gówno prawda. Idź lepiej z tym do pani Elisendy.

– Po co?

– A co, nie lubisz jej odwiedzać? – drążyła z intencją zadania bolesnego ciosu. – Nie ślinisz się na jej widok? Że niby ma taką plastyczną twarz, takie trudne oczy...

– Co ty mówisz?

Jakby niczego wcześniej nie insynuowała, Rosa, patrząc w okno, powiedziała zmęczonym głosem jesteś jedyną osobą w miasteczku, której ona wysłucha.

– Pani Elisenda nie może nic zrobić.

– Tutaj wszystko dzieje się pod jej dyktando.

– Akurat.

Rosa spojrzała na Oriola. Wpatrując się uważnie w jego oczy, próbowała odgadnąć sekrety, jakie on i pani Elisenda przekazywali sobie wzrokiem, kiedy byli razem. Oriol już miał odpowiedzieć, ale rozdzwoniły się dzwony na Anioł Pański. Zamilkli, choć przecież nigdy się nie modlili, nawet podczas zimy tak srogiej jak ta. Zanim dzwony umilkły, Rosa wybuchnęła.

– Jeśli czegoś z tym nie zrobisz, wracam do Barcelony.

– Nie zostawiaj mnie.

– Jesteś tchórzem.

– Tak, jestem tchórzem.

Rosa instynktownie położyła rękę na brzuchu i powiedziała zmęczonym głosem nie chcę, żeby nasza córka się dowiedziała, że jej ojciec to tchórz i faszysta.

– Nie jestem faszystą.

– A czym się różnisz od tego skurwysyna burmistrza?

– Nie krzycz, ściany mają uszy!

– On sobie na wszystko pozwala, a ty mu przyklaskujesz.

– Słuchaj, jestem tylko skromnym nauczycielem.

– Mógłbyś okręcić sobie burmistrza wokół palca.

– Mrzonki. Poza tym się boję. Boję się go.

– Musisz obronić małego Venturę.

– Nie mogę. Przysięgam, on się ze mną nie liczy.

Rosa po raz ostatni spojrzała mu w oczy. Odwróciła głowę i bujając się w fotelu, patrzyła przez okno. To było jak pożegnanie. Zastanawiała się, dlaczego tak się stało, i przeklinała dzień, w którym zdecydowali się objąć posadę tu, w tej pięknej miejscowości charakteryzującej się, według encyklopedii, dużą populacją rogacizny i owiec; będzie nam wspaniale, będziemy czytać i kochać się, nareszcie starczy nam czasu na wszystko. Rozważywszy każde za i przeciw, w końcu powiedziała zgoda, Oriol, jedźmy do Toreny. Co z tego, że ciasto na świąteczne krokiety stygło na stole. Nie powinna była w ogóle zabierać się dzisiaj do gotowania, niepotrzebne całe to Boże Narodzenie za cztery dni, nic jej nie przejdzie przez gardło, kiedy sobie pomyśli o tym biednym dziecku.

Oriol spojrzał na kark Rosy. Zacisnął szczęki z wściekłością i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Natychmiast znów je otworzył, jakby czegoś zapomniał. Zatrzymał się w progu z ręką na klamce i próbował opanować gniew. Rosa ciągle wyglądała przez okno na ulicę, obojętna na rozciągającą się przed nią imponującą panoramę doliny Àssua, którą przysłoniła jej teraz mgła łez. Sięgnął po kurtkę i czapkę i wyszedł.

Wystarczyło osiem miesięcy na stanowisku nauczyciela w Torenie, by Oriol stał się innym człowiekiem. Była w pierwszym miesiącu ciąży, kiedy tu przyjechali, pełni entuzjazmu. Nie mogli uwierzyć, że im się udało, mimo że Oriol nie walczył na froncie ani nawet – z powodu wrzodów żołądka – nie służył w wojsku. Jednak otrzymał posadę zarezerwowaną dla weteranów, dla kogoś, kto się zjawi nie wiadomo skąd z legitymacją Falangi w zębach albo z orderami pogromcy Republiki zawieszonymi na cienkim wąsiku. Cieszyli się, nie zdając sobie sprawy w swojej naiwności, że na posadę nauczyciela w Torenie nie zgłosiłby się sam Pan Bóg, który może i się urodził w stajni, ale do szkoły chodził w Nazarecie, gdzie było boisko z prawdziwego zdarzenia i przyzwoite, czyste ściany, osobne klasy dla dziewcząt, osobne dla chłopców, a poza chłopskimi dziećmi uczyli się w niej też ciesielscy synowie.

Patrzyła przez okno, ale nie widziała placu. Valentí Targa odmienił jej męża. Od pierwszego dnia zaczął go sobie podporządkowywać i ustawiać. Od pierwszego wyzywającego spojrzenia, jakim ich obrzucił, stojąc z rękami na biodrach, kiedy wysiedli z taksówki z nadzieją w oczach i z dużym koszem pełnym naczyń kuchennych. Ze starannie zapakowanym portretem, który namalował jej Oriol. Nie umiała w porę dostrzec niebezpieczeństwa. I tak spędzili w Torenie w milczeniu długie trzy miesiące, i docierało do nich, że co jakiś czas czarne samochody wożą na ugór Sebastiana zapłakanych mężczyzn, a potem ciężarówki do przewozu bydła transportują ich gdzieś uciszonych na zawsze, już bez łez. Ona też się zmieniła: Valentí Targa sprawił, że przestała się odzywać. Za długo milczała. Aż do dzisiejszego dnia, kiedy Oriol wrócił z ratusza, gdzie go wezwał ten przeklęty Targa, i oświadczył, nie patrząc jej w oczy, że powinien wstąpić do Falangi, a ona, jak stała przed piekarnikiem, tak zamarła z otwartymi ustami i zabrakło jej słów, może źle go zrozumiała, może to tylko żart. Ale nie: nadal unikał jej wzroku i milczał, czekał na reakcję. Odłożyła blachę z krokietami na bok i z wysiłkiem przeszła w stronę bujanego fotela, poprzedzana brzuchem, chcąc w ten sposób oddalić swoją córkę od męża, i zapytała coś ty powiedział?

– To, co słyszałaś.

José Oriol Fontelles Grau, poległ za Boga i za Hiszpanię. Teraz Tina sobie przypomniała, skąd zna to nazwisko. Tydzień temu, kiedy jeszcze była szczęśliwa, wybrała się do doliny Àssua w związku z książką, w której chciała wspomnieć również o miejscach wiecznego spoczynku. Cmentarz w Torenie w porównaniu z innymi przypominał pięciogwiazdkową wieczystą rezydencję. Wolała uzyskać lepszy kadr, dostosowując odległość niż ustawiając teleobiektyw. Na samym środku miał stać pewien bardzo zniszczony pomnik. Po obu stronach wyrastały z ziemi rzędy grobów, większość z przerdzewiałymi żelaznymi krzyżami, niektóre z krzyżem z marmuru. W głębi, przysłonięty przez pomnik, kolejny rząd grobów, wzdłuż północnego muru, od strony, z której nacierał wróg i lodowaty wiatr. I jeszcze mauzoleum miejscowych bogaczy po lewej, okazałe i zadbane.

Pstryk. Dzwoniec, który wzbijał się do lotu, został uchwycony na zdjęciu, na prawo od zaniedbanego pomnika. Nie zauważyła go. A może jednak; podobnie jak wielu fotografów, którzy kontrolują wszystko, co ma się znaleźć w kadrze, ale i tak, wywołując zdjęcia, oczekują jakiejś niespodzianki.

Biały papier, skąpany w czerwonej poświacie, powoli wypluwał z siebie dziwne kształty i utrwalał je, najpierw ledwo widoczne, a później już z pełną świadomością obiektów. Poruszyła pęsetą papier w kuwecie i kształty przekształciły się w obrazy, coraz wyraźniejsze. Świetnie wykadrowane, stwierdziła. Wyciągnęła pęsetą papier z utrwalacza i zawiesiła go obok pozostałych dwudziestu zdjęć z filmu numer trzy, piątego grudnia dwa tysiące jeden, cmentarz w Torenie. Tak, świetnie wykadrowane.

Kiedy przystąpiła do podsumowywania efektów tej sesji fotograficznej, stwierdziła, że wszystkie zdjęcia wyszły zgodnie z oczekiwaniami, bez niespodzianek. Wtedy dopiero zwróciła uwagę na dzwońca zatrzymanego w kadrze w momencie, gdy wzbijał się do lotu, na fotografii przedstawiającej zaniedbany pomnik. Zapomniała o nim. Coś takiego. Co za, no nie wiem, poezja? Przyjrzała się ptakowi pod lupą. Tak, dzwoniec z opuszczonymi skrzydłami, uchwycony w trakcie wznoszenia się w powietrze. W dziobie trzymał robaka. Nie. Przy wywoływaniu przykleił się jakiś okruch. Nie; to rysunek wyryty na pomniku na drugim planie zdjęcia: ptaszek tylko przed nim przelatywał i powstało złudzenie optyczne. Rysunek wyryty na pomniku. Wtedy przyjrzała się lepiej tamtej płycie nagrobnej. Mimo że zapadał zmrok, dzięki idealnie wyliczonemu czasowi naświetlania, całe tło było bardzo wyraźne. Dzwoniec i pochylona płyta miały świetny kadr. Może całość wyszła zbyt akademicka, zbyt płaska. Pomyślała, że dzwoniec jest jak pióro i dziobkiem niczym stalówką zapisuje słowa na płycie. Dzwoniec zapisał José Oriol Fontelles Grau (1915–1944), poległ za Boga i za Hiszpanię. Wyrysował tam jeszcze faszystowskie jarzmo i strzały. Ostrze jednej z nich wyglądało jak robak unoszony przez dzwońca do gniazda.

Tina odłożyła lupę na stół i przetarła oczy. To zdjęcie, ostatnie na kliszy, mogłoby pójść na początek, czarno-białe, ilustrujące upływ czasu i tym podobne historie.

Wciąż trzymała dłoń na pudełku po cygarach z zeszytami Oriola Fontellesa i dzięki temu, że zastanawiała się nad ich zawartością, pozwalając, by śnieg znów zasypał przednią szybę samochodu, udało się jej zapomnieć na chwilę o tym, co tu robi, przyczajona przed oświetlonymi drzwiami pensjonatu w Ainet. Wyobrażała sobie, że płatki śniegu to gwiazdy, które spadają zmęczone bezowocnym przebywaniem na niebie, rozczarowane świadomością, że ich światło potrzebuje całych wieków, by dotrzeć do źrenic kochanych osób. Są na świecie ukochane osoby? No tak, ja kocham Arnaua, on jednak nie daje się kochać, tylko milczy, zajęty swoimi sprawami, jakby nie chciał patrzeć w gwiazdy, podobnie jak Jordi. Jej mężczyźni nie potrzebowali gwiazd. Kiedy już się zbierała, żeby wyjść na zewnątrz i przetrzeć szybę, zauważyła jakiś ruch przy drzwiach pensjonatu. Ktoś wychodził. Jordi. Jordi. Jej Jordi wychodził z pensjonatu w Ainet, wiele kilometrów od domu, i rozglądał się, zakładając czapkę. Nie dostrzegł czerwonego samochodu zaparkowanego poza zasięgiem światła. Odwrócił się i wyciągnął rękę do kogoś za progiem. Patrzyła na ten gest z zazdrością. Większą zazdrość wzbudził w niej sam gest niż kobieta, która pojawiła się w ślad za nim, prawie tak wysoka jak Jordi. Spod kurtki nie wystawał nawet czubek nosa i nie dało się jej rozpoznać. Tym gestem Jordi obejmował nie tylko tamtą kobietę, ale i wszystko, co się z nią wiązało. Opiekuńczy gest był policzkiem wymierzonym w nią, która marzła tu w samochodzie tylko po to, żeby potwierdzić coś, czego się obawiała.

W końcu zareagowała. Wyjęła aparat, przechyliła się przez kierownicę, żeby dobrze wykadrować, ustawiła szeroki plan, długi czas naświetlania i pstryknęła. Dwa, trzy zdjęcia. Cztery, pięć. A teraz teleobiektywem: jedno, drugie, trzecie, czwarte, piąte, szóste... Przestała pstrykać i zastanowiła się nad sobą. Poczuła się jak jakaś prymitywna paparazza. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się jej poczuć na policzku zamarzniętej łzy.

2

Jego Ekscelencja Nazario Prats, łysy, z przystrzyżonym wąsikiem, kroplami potu na czole i pod bielizną, gubernator cywilny i lokalny przywódca Ruchu Narodowego, czuł się nieswojo. Przed panią Elisendą albo się czujesz nieswojo, albo nie jesteś facetem. Dobiegł go niebezpieczny zapach perfum, wyjątkowych i niepowtarzalnych, których używała jaśnie pani, ten sam, który towarzyszył aksamitnemu głosowi szepcącemu mu do ucha polecenia podczas pogrzebu, z całkowitym lekceważeniem jego rangi gubernatora cywilnego, przypierający go do muru, jakby nie obchodziło jej, że był lokalnym przywódcą Ruchu Narodowego i musiał trzymać się przepisów, ona bowiem miała przepisy gdzieś i nie zawahałaby się pozbawić go należnych mu profitów z bezwzględnością godną, nie przymierzając, Stalina. Wcale nie przesadzam. Żeby dobrze wyjść na zdjęciach, zrobiła uprzejmą minę, przyglądając się, jak latorośl zaszczepiona na pniu nieodżałowanego towarzysza Santiaga Vilabrú zjeżdża w chyba dobrym stylu trasą narciarską, a na dole już czekają on, trzej zastępcy delegatów, sześciu burmistrzów i ta przeklęta jaśnie wdowa oraz trzy autokary klakierów z doliny Àssua, z Caregue i z Batlliu, żeby asystować w inauguracji toru narciarskiego w Tuca Negra, który jest symbolem innowacyjności, chrztem bojowym odważnych inicjatyw i oskardem wbitym w Niderlandy przyszłości. Wszystkie trzy autokary biły brawo z profesjonalną gorliwością, bo skoro ludzie niczego nie rozumieli, to znaczy, że chodziło o coś bardzo ważnego. Tym wyróżnionym narciarzem zjeżdżającym z wysokości dwu tysięcy trzystu metrów z hiszpańską flagą przymocowaną porządnie do pleców był Marcel Vilabrú Vilabrú. Czuł, jak przyhamowuje go powiewające za nim fru fru fru płótno w kolorze ognia i złota, podczas gdy świst nart roztaczał aurę intymności i ciszy. Szusując w dół, rysował esy-floresy uzgodnione wcześniej z Quique i przećwiczone ze trzydzieści razy, żeby zapewnić doskonały efekt i wykluczyć przypadkowy manewr, który by sprowadził na ziemię jego, flagę i cały ten spektakl na świeżym śniegu: spektakl ów Marcel Vilabrú oficjalnie inaugurował tą epicką jazdą. Dobrze, Jacinto, dobrze się spisałeś.

Jego Ekscelencja Nazario Prats z przyklejonym do twarzy uśmiechem przyglądał się, jak chłopiec zjeżdża, i co chwila kątem oka sprawdzał, czy jego nieprzyjaciółka nie robi znudzonej czy zdegustowanej miny, czy w jakikolwiek inny sposób nie daje mu do zrozumienia, że porozmawia o nim z którymś z ministrów, z czystej złośliwości. Z ministrem albo z towarzyszami z Falangi. Nie, jaśnie wdowę interesował tylko jej ukochany syn i z dumą wpatrywała się w powiewającą cicho na wietrze dwukolorową flagę (fru fru fru nie dochodziło do uszu władz) w czasie tej pamiętnej jazdy, którą kamery kroniki filmowej zarejestrowały w czerni i bieli.

– Trzynaście lat, a proszę spojrzeć, jak jeździ – rzucił ogólną uwagę, żeby usłyszeli go wszyscy, a przede wszystkim ona. Nikt nie zareagował i nagle zaczęły mu się pocić ręce, jak zawsze, kiedy się denerwował. Nawet ona nie odpowiedziała, a przecież mogłaby się zdobyć na gest zwykłej uprzejmości. Ale najwyraźniej wkurzanie mnie sprawia jej przyjemność.

Spojrzał w lewo, skąd jazdę Marcela Vilabrú podziwiał podstarzały, milczący ksiądz August Vilabrú, kanonik czy coś w tym rodzaju. Czuł dumę, jakby był ojcem chłopca. Gubernator nie wiedział, ale tamten miał podstawy, żeby uznawać się przynajmniej za ojca matki młodego narciarza, bo kiedy Elisenda skończyła pięć lat, zakomunikował jej rodzicom słuchajcie, Anselmie i Pilar, ta dziewczynka to prawdziwy skarb. A Josep? Josep (biedny Josep, świętej pamięci) jest zwyczajnym dzieckiem, natomiast Elisenda posiada ponadprzeciętną inteligencję, umiejętność syntezy i... Wiesz, co ci powiem? Szkoda, że jest dziewczynką. Ta twoja galanteria. Proszę, nie kłóćcie się teraz z mojego powodu, do cholery, przyjmijcie do wiadomości, że wasza córka, Anselmie i Pilar, to diament, i czułbym się zaszczycony, gdybym mógł go oszlifować, żeby nabrał blasku. Niestety, sugestie Augusta trafiły w próżnię. Anselm Vilabrú miał głowę zajętą wojaczką, a Pilar, w tajemnicy przed wszystkimi, całymi dniami flirtowała. Zresztą zarówno brat, jak i bratowa zlekceważyli go zupełnie, zakładając z góry, że matematycy nie znają się na ludziach. A zwłaszcza matematycy w sutannie. W tej sytuacji ksiądz August sam przystąpił do działania i zapisał dziewczynkę do internatu przy szkole prowadzonej przez towarzystwo świętej Teresy od Dzieciątka Jezus w Barcelonie, ponieważ jemu bardzo odpowiadał ten rodzaj duchowości, jaką reprezentował wielebny ojciec Henryk d’Ossó, który na pewno kiedyś zostanie wyniesiony na ołtarze. Porozmawiał z matką Venàncią i zdobył w niej sprzymierzeńca w niezbędnym dziele edukacji dziewczynki pochodzącej z dobrego domu, ale zaniedbanej przez rodziców. Matka Venància zrozumiała go w lot. Wiedziała, że ksiądz August Vilabrú zwrócił się do niej, gdyż była uosobieniem terezjańskiej surowości. Jej krótki, ale owocny pobyt w klasztorze w Ràpicie w czasach przeoryszy Dorotei wyostrzył u niej poczucie obowiązku i zaszczepił głębokie aż do szpiku kości przekonanie, że kiedy człowiek posiadł prawdę, jest zobowiązany nie ustawać w czynieniu tego, co powinien, jeśli uważa to za słuszne. Celujący z arytmetyki, celujący z gramatyki, celujący z łaciny, celujący z przyrody, celujący z religii to więcej niż diament, księże Auguście, ta dziewczynka to więcej niż diament.

Dobrze, Jacinto, dobrze się spisałeś.

Kiedy dzielny młodzieniec dotarł na dół, odczepił flagę, chwycił ją za drzewce i wbił w śnieg z miną zdobywcy geograficznego bieguna północnego, w miejscu uzgodnionym z Quique i z niejakim Matanzasem, nudziarzem, specjalistą od oficjalnego, urzędowego protokołu. Ten jakże męski gest wbicia czegoś w dziewiczy śnieg zyskał gorący aplauz władz i autokarów. Wtedy śladem flagi ruszył slalom trzydziestu narciarzy, tworząc w trakcie zjeżdżania warkocz, i znów rozległy się oklaski władz i autokarów. Pan Nazario Prats obrócił się o czterdzieści pięć stopni i tuż przed jego nosem pojawiła się taca z czerwoną poduszeczką, na której spoczywały inauguracyjne nożyczki. Wziął je do ręki i kręcąc nimi młynka, zastanawiał się, czy by nie popełnić jakiegoś szaleństwa. Sam Onésimo Redondo wyznał mu pewnego wieczoru, że genialne pomysły albo są efektem intuicyjnej improwizacji, albo nie są genialne. W tym momencie jemu przytrafił się taki genialny pomysł i bez namysłu podał nożyczki wdowie Vilabrú.

Bierz, ty dziwko, najchętniej wbiłbym ci je w szyję. Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.

– Nie znajdę godniejszego pomocnika przy inauguracji trasy narciarskiej w Tuca Negra.

Pani Elisenda nie dała się prosić, przekonana, że ma do tego prawo, i zamiast pomagać, sama przecięła dwukolorową wstęgę odgradzającą władzom dostęp do wyciągu krzesełkowego, a konkretnie do ślicznego szwajcarskiego domku, w którym miano im serwować gorącą kawę z dowolnym rodzajem procentów. Władze i autokary oklaskiwały przecięcie wstęgi przez panią Elisendę, dziedziczkę domu Gravat. Po odłożeniu nożyczek na poduszeczkę dziedziczka ruszyła w asyście władz w stronę schroniska, które miało stać się centrum życia towarzyskiego w Tuca Negra. Wyłącznie władze przekroczyły tę dopiero co zainaugurowaną i już zatartą linię, ponieważ pasażerowie autokarów, którzy całe życie spędzali w śniegu, nigdy nie zakładali nart; zimą mieli pod dostatkiem roboty z naprawą i wyrabianiem narzędzi rolniczych, klepaniem kos, smarowaniem sprzętu mechanicznego, łataniem dziur, wymianą potłuczonych dachówek, a kiedy było mniej śniegu, doglądali bydła, patrzyli w dal i marzyli o innym, nieosiągalnym życiu. Wyłącznie przedstawiciele władz i Jacinto Mas, który nikogo nie pytał o zgodę, tylko po prostu nigdy nie oddalał się od swojej pani, nie żeby ktoś nastawał na jej życie, ale dlatego, że jego życie, blizna na twarzy i cała jego przyszłość miały sens wówczas, kiedy mógł wyczytać w spojrzeniu jaśnie pani pochwałę dobrze, Jacinto, dobrze się spisałeś.

Ksiądz August Vilabrú pobłogosławił lokal (drewniane ściany pociągnięte pokostem, fałszywe trofea eksponowane na ścianie, duże okna, z których rozciągał się widok na stok narciarski), wypędził złe duchy wodą święconą, wymamrotał pod nosem asperges me i wypowiedział życzenie, używając słów, których nikt nie zrozumiał, by to miejsce zawsze promieniało dobrem. A jednak po paru latach Marcel i Quique zostali wplątani w ten skandal pod prysznicem. A jednak cała tłumiona nienawiść Quique zaowocowała przekleństwami i złorzeczeniami, których te pobłogosławione ściany musiały z rezygnacją wysłuchać. A jednak schronisko w Tuca Negra stało się siedliskiem trzydziestu zdrad małżeńskich rocznie, a jeśli sezon wyjątkowo się udał i dopisały warunki atmosferyczne, liczba ta wzrastała do czterdziestu; a jednak wielu stałych klientów, ludzi dobrze wychowanych, nie miało skrupułów. Cóż o tym mógł wiedzieć ksiądz August Vilabrú. On pobłogosławił to wszystko hurtem, spokojny dzięki błogiej nieświadomości, której pozbawiona była Bibiana, znawczyni ludzkich postępków i ich przyszłych konsekwencji.

Władze, które wchodziły do pobłogosławionego schroniska, mogły obserwować przez okno niewiarygodne zjawisko – liczącą około trzydziestu osób grupę narciarzy i narciarek, pokazujących w wystudiowanym uśmiechu doskonałe zęby, imponujących zdrową cerą, wyposażonych w świetny sprzęt, zerkających ukradkiem w stronę kamery kroniki filmowej, choć im tego surowo zabroniono, którzy nagle wyłonili się ze śniegu i gawędząc swobodnie między sobą, ustawili się w kolejce do wyciągu krzesełkowego zainaugurowanego dosłownie przed chwilą, w przeczuciu, że dystyngowana klientela tylko na to czeka i zjawi się tłumnie, korzystając z nowej, asfaltowej drogi L-129, specjalnie zbudowanej odnogi pobliskiej autostrady L-1317. A wszystko to, podsumowywał mówiący przez nos spiker, dzięki lokalnej inicjatywie i przedsiębiorczości oraz znaczącemu wsparciu władz prowincji, które postanowiły przekształcić ten idylliczny zakątek w atrakcję dla doborowych miłośników coraz bardziej popularnego w naszym kraju sportu zimowego. Zapomniał tylko dodać, że mówiąc o lokalnej przedsiębiorczości, użył eufemizmu, ponieważ siedemdziesiąt procent kapitału wnieśli Szwedzi, mimo że tak się brzydzą dyktaturą. Pozostałe trzydzieści procent należało do pani Elisendy z domu Vilabrú, wdowy Vilabrú, jedynej potomkini i wyłącznej dziedziczki trzechsetletniego majątku rodziny Vilabrú z domu Gravat, dziedziczki osobistego majątku, też nie do pogardzenia, nieżyjącego już męża, Santiaga Vilabrú. Była jedyną przedstawicielką miejscowych przedsiębiorców, jako że wszyscy ewentualni inwestorzy pokręcili nosem i stwierdzili, że jedna trasa narciarska w Molinie wystarczy, a Tuca Negra nie ma żadnej przyszłości. W następnym reportażu Franco inaugurował kolejną zaporę, trzecią w tym roku, tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym, dziewiętnastym od zwycięstwa.

Gubernator popijał kawę z koniakiem i palił śmierdzące cygaro. Uśmiechał się pod wąsem i udawał, że patrzy na śnieg za oknem, podczas gdy w rzeczywistości pożerał wzrokiem z masochistyczną, niebezpieczną przyjemnością odbijającą się w szybie sylwetkę jaśnie wdowy. Jaśnie wdowa, pani Vilabrú, doskonale zdawała sobie sprawę z tego zaślinionego spojrzenia, widziała, jak wyciera, przejęty, spocone dłonie i czoło, ale nie robiło to na niej wrażenia, bo liczne i niezbadane są ścieżki Pana. Spojrzeniem wydała polecenie Xato, by nie zabrakło koniaku gubernatorowi ani żadnemu innemu gościowi w mundurze wojskowym czy falangistowskim. Pewien szczupły i niepozorny mężczyzna wzniósł kieliszek wina jakby do toastu; już od ponad dwóch lat adwokat Gasull troszczył się o legalność prowadzonych przez panią Elisendę interesów i myślał tylko o niej, o jej oczach, o jej koncie, o jej w najwyższym stopniu ryzykownych operacjach finansowych i politycznych, o jej cerze i wyrafinowanej obojętności, z jaką przyjmowała drżenie jego serca. Gasull chciał przesłać uśmiech na odległość, z wzniesionym kieliszkiem wina, ale pani Elisenda nie zwróciła uwagi na pusty gest adwokata, bo właśnie w otwartych drzwiach pojawił się Quique, wpuszczając do środka zimne powietrze, a wraz z nim Marcel i dwaj inni doborowi narciarze. Musiała mu przekazać gratulacje gubernatora za udany slalom i jeszcze dodała nie jadę do Barcelony, zostaję na noc w Torenie, co nie jest informacją, Quique, tylko rozkazem. Idź teraz przywitać się z gubernatorem. Razem z Marcelem. Dyskretny uśmiech na opalonej od śniegu twarzy szefa trenerów w Tuca Negra wyrażał satysfakcję. Ruszył w stronę gubernatora w towarzystwie Marcela Vilabrú. Jego Ekscelencja Nazario Prats ostentacyjnie zignorował przystojnego trenera i położył dłonie na ramionach najmłodszej latorośli rodziny Vilabrú, chłopca niższej i silniejszej postury niż ten idiota, jego ojciec. Powiedział Marcelowi Marcelo, twój ojciec, gdyby mógł tu być, czułby dumę. Nie masz pojęcia, jak bardzo. Biedny Santiago, szkoda, że nie dożył tej chwili. Wyobraź sobie, że ja dobrze wiem, o czym mówię, łączyła mnie bowiem z twoim ojcem prawdziwa i szczera przyjaźń, jaka zdarza się tylko między dwoma otwartymi umysłami. Do tego stopnia, że, jak to się mówi, zmarł na moich rękach, biedny Santiago. Marcel Vilabrú uśmiechnął się uprzejmie, bo cała jego wiedza o ojcu ograniczała się do chłodnej twarzy na jednym ze zdjęć, jakich wiele stało w salonie domu Gravat. Szkoda, że taty tu nie ma, proszę pana, odpowiedział na wszelki wypadek gubernatorowi. Dobrze, Jacinto, dobrze się spisałeś.

3

Nie słyszała, o co pyta ją uczeń, aż ten, zniecierpliwiony, pociągnął ją za rękaw, bo mimo że miała przed sobą atlas z kontynentem azjatyckim, jej myśli przymarzły do drzwi pensjonatu w Ainet. Wracało obsesyjne pytanie, kim była tamta kobieta, kim była, kto to mógł być, no kto.

– Nie widzę nigdzie Hongkongu.

Kiedy wróciła do domu, torebkę i klucze rzuciła byle gdzie i siadła w pierwszym z brzegu fotelu, w milczeniu patrząc przed siebie niczym doktor Żywago, i zaczęła obsesyjnie drążyć temat, a ja myślałam, że jestem ponad takie uczucia jak zazdrość. A ja myślałam, że zawsze będziemy postępować honorowo. A ja myślałam, że... Nie: to upokarzające. Upokarzające jest przede wszystkim to, że mnie lekceważy, oszukuje, okłamuje, i to wszystko za moimi plecami.

– A co, wolałabyś, żeby to robił ostentacyjnie? – wtrącił doktor Żywago, otwierając pyszczek w szerokim ziewnięciu. – To dopiero byłoby upokarzające.

– Nikt cię nie pytał o zdanie, Juriju Andriejewiczu.

Doktor Żywago zamknął pyszczek, wygiął grzbiet i z właściwą sobie kocią gracją, nie tracąc godnej postawy, zeskoczył z oparcia fotela i zwinął się w kłębek na kolanach Tiny. Głaskała go po głowie, za uszami, tak jak lubił, w skupieniu, ponieważ już postanowiła, że gdy tylko Jordi się pojawi, poprosi go, żeby usiadł; niech się tłumaczy, kim ona jest, od jak dawna się z nią zadajesz, co ona ma takiego, czego mnie brakuje, dlaczego mi to robisz, czy już mnie nie kochasz, nie wiesz, że moja miłość nie wygasła, dlaczego mnie oszukujesz, a nasz syn, pomyślałeś o nim, chcę się rozwieść, chcę cię zabić, ty skurwysynie, przysięgałeś mi wierność, czy ty rozumiesz, co znaczy to słowo? Znaczy wierzyć i nie opuszczać drugiego, a ty mnie zostawiasz, bo już we mnie nie wierzysz, dlaczego mi sam nie powiedziałeś, co się z tobą dzieje, a jeżeli brak ci odwagi, wyślij list, listy są jak światło gwiazd, wiedziałeś o tym, Jordi? Wydaje mi się, że nie zasłużyłeś, żeby ci wyjaśniać, co listy mają wspólnego z gwiazdami. Co się między nami zmieniło, kiedy się zmieniło, w którym momencie, czyja to wina, co zrobiłam źle, no co, Jordi, jaki popełniłam błąd, żebyś teraz po kryjomu zadawał się z Maite, jeżeli to ona, czy z Bego, czy z Joaną, czy z kimś, kogo nie znam. Kim jest kobieta, która zajęła moje miejsce, Jordi? Koleżanką ze szkoły? A Jordi będzie na nią patrzył z otwartymi ustami, przerażony, że ona wie o wszystkim, czego nie wziął pod uwagę w tych swoich paranoicznych kalkulacjach. I wtedy zacznie płakać, będzie prosił o przebaczenie, a ona spróbuje zapomnieć o tym gorzkim epizodzie, który na szczęście pozostanie tylko epizodem; trudno jej będzie zapomnieć, ale zrobi to, bo jest nastawiona pozytywnie i zawsze chciała patrzeć przed siebie. A kara? Jak powinna go ukarać?

Tina nie wiedziała, czy lepiej będzie teraz zrobić kolację czy czekać, aż Jordi wróci z narady. Jordi i Maite, intelektualista i dyrektorka, niezła para oszustów i cudzołożników, którzy po zakończeniu zebrania będą zwlekać z wyjściem tak długo, aż zostaną sami w ciemnym budynku. Jeżeli Jordi po powrocie zastanie ją w kuchni, nie będzie miała odwagi wygarnąć mu tego, co miała do powiedzenia, bo o takich sprawach nie rozmawia się przy garach, tylko siedząc wygodnie w salonie, a wtedy ona zacznie Jordi, wiem o wszystkim, okłamujesz mnie, zdradzasz mnie z jakąś kobietą, spotykacie się co tydzień w pensjonacie w Ainet, zawiodłam się na tobie, jestem smutna i chce mi się płakać; przecież ja jeszcze jestem całkiem do rzeczy jako kobieta, trzy kilo nadwagi, ale całkiem nieźle się trzymam, Jordi, czy ty tego nie dostrzegasz? to tobie rośnie brzuch, ale mnie się podobasz, Jordi, z brzuchem czy bez, czemu z ciebie taki skurwiel, żeby mnie zdradzać, czy nie umówiliśmy się, że jesteśmy honorowi, Jordi? Tak, lepiej w salonie niż w kuchni. Ciągle głaskała po głowie doktora Żywago i mimo woli myślała, że tamci pewnie już zostali sami w budynku szkoły; wszyscy natychmiast się zmyli... Jeżeli nie, to dlaczego jeszcze nie wraca. Jeżeli to jest Maite. Z kim mnie zdradzasz, Jordi? Znam ją? Maite mnie popamięta, jeśli to ona.

Odczekała kolejny kwadrans, już czuła głód, ale nie chciała ruszyć się z miejsca, wolała, żeby Jordi zastał ją właśnie w tej pozie, czekającą na niego, gotową na wyjaśnianie ciemnych punktów w ich życiu. Przyciągnęło jej wzrok pudełko cygar, które zostawiła na stoliku. Otworzyła cztery zeszyty Oriola Fontellesa. Mimo własnego cierpienia Tina miała w uszach słowa Oriola córeczko, mój list jest jak światło gwiazd, dotrze do twoich oczu wiele lat po mojej śmierci. Koniecznie trzeba pisać, na przekór śmierci, to takie okrutne pisać, kiedy śmierć przysłania ci jakikolwiek blask nadziei. To musiało być wtedy, kiedy czekała na Jordiego, wtedy zrozumiała, że Oriol Fontelles desperacko pisał, żeby odebrać śmierci prawo ostatniego słowa.

Zauważyła napięcie doktora Żywago: zawsze wyczuwał Jordiego, zanim jeszcze znalazł się na schodach. Zeskoczył z kolan Tiny i pobiegł do drzwi. Chyba miał wyrzuty sumienia, że to robi, spojrzał kątem oka na Tinę i podniósł ogon, próbując powiedzieć bardzo mi przykro, ale właśnie nadchodzi Jordi, nic na to nie poradzę. Usiadł przed drzwiami, a Tina pomyślała obyśmy się kochali, ty i ja, tak jak nas kocha Jurij Andriejewicz.

– Cześć, Jura – powiedział w progu Jordi, podczas gdy doktor Żywago ocierał się bezszelestnie o nogawki jego spodni. Zauważył Tinę siedzącą w fotelu i zwrócił uwagę na dziwny wyraz jej twarzy. – Co jest na kolację?

– Nic nie przygotowałam. Jak ci poszło?

– Dobrze – westchnął. – Jestem wykończony.

Zostawił kurtkę na wieszaku i podszedł do żony. Pogłaskał ją po głowie, coś w stylu cześć, Tina, i zmęczony opadł na fotel doktora Żywago. Tina poczuła dreszcz pod wpływem pieszczoty Jordiego, a doktor Żywago wskoczył mu na kolana, gotów go bronić.

Jordi, odkryłam, że mnie zdradzasz, co środę wychodzisz na zebranie związku nauczycieli, żeby spotykać się z jakąś kobietą w pensjonacie w Ainet, wiem o wszystkim, przestań udawać, oszuście, kim jest ta kobieta? Dlaczego jesteś taki fałszywy?

– Idę przygotować kolację – powiedziała. – Została zupa z obiadu.

– Świetnie – odpowiedział Jordi i relaksując się, zamknął oczy, głaszcząc miękki kark doktora Żywago. Otworzył je ponownie, kiedy dotarło do niego, że Tina nie ruszyła się z miejsca. Zaproponował:

– Jeśli chcesz, mogę usmażyć jajecznicę.

– Doskonale.

Zawsze stanowili zgraną parę, Tina i Jordi. Odczekała, aż mąż będzie miał ręce zajęte przy kuchni i siedząc nadal w fotelu ze wzrokiem wbitym w ścianę, bo czuła wstyd, zapytała jak się udało zebranie, co?

– Phi. Ròdenes się rozchorował.

– Będziecie musieli znów się spotkać?

– Tak, na pewno.

Ty obłudniku, taki synu, który okłamujesz własną żonę w obrzydliwy sposób, starym, wyświechtanym kłamstwem, niewyszukaną wymówką wszystkich facetów, którzy robią skok w bok, to wstrętne, co za bagno, a ja myślałam, że nam się to nigdy nie przytrafi, bo nasza miłość jest szczera, a my jesteśmy honorowi.

– Jedliście coś?

– Takie tam przekąski.

Tina wstała i weszła do kuchni. Oparła się plecami o drzwi, nie mając zamiaru pomagać w przygotowaniach. Nie patrzyła na niego:

– Dużo osób przyszło?

– Sześć czy siedem. Całkiem sporo.

Ty obłudniku. Sześć czy siedem! Dwoje: ty i ona, ona i ty, zebranie w łóżku, oficjalne rozpoczęcie, dyskusja na temat wprowadzania reformy nauczania w rejonach wysokogórskich, ona rozkładała nogi, a ty pieściłeś jej piersi tak delikatnie, jak wtedy, gdy pieścisz moje. Gdy pieściłeś moje. Ona. Kim jest? Z jaką kobietą mnie zdradzasz, jak mogło do tego dojść? A nasze poczucie honoru?

Kolację zjedli w milczeniu. Niemożliwe, żeby Jordiemu nie dała do myślenia ta cisza. Absolutnie niemożliwe, jaśniej nie da się tego wyrazić. No, tak. Jest inny, bardziej bezpośredni sposób. Słowami.

– Idę spać – oświadczyła, zamiast szukać słów.

Jesteś żałosna; nie potrafisz zdobyć się na odwagę, żeby zadać proste pytanie dlaczego mnie zdradzasz, Jordi, ty skurwysynu, i zaspokoić tę niezdrową ciekawość z kim. Pewnie po to, żeby porównywać: co takiego ona ma, czego mi brakuje, czy ja mam coś, czego ona nigdy mieć nie będzie, jest młodsza czy starsza, na pewno jest szczuplejsza ode mnie, znam ją, nigdy jej nie widziałam. Dlaczego mnie się to przytrafiło? Dlaczego, przecież się kochaliśmy? Dlaczego, o mój Boże, przecież byliśmy tacy honorowi...

– Ja też już się zbieram – powiedział Jordi.

Przynajmniej weź prysznic, ty świnio. Teraz jest odpowiedni moment, żeby mu powiedzieć nie masz czego szukać w tym łóżku. Nie odezwała się ani słowem. Patrzyła, jak Jordi się kładzie i po dziesięciu minutach równo, spokojnie oddycha, jak człowiek z poczuciem honoru, podczas gdy ona leżała z szeroko otwartymi oczami i ciągle nie mogła uwierzyć, że to się im przytrafiło. Zasnęła dopiero o wpół do czwartej i śniły się jej koszmary. Co mówiłeś, Sergi?

– Nie umiem znaleźć Hongkongu.

Hongkong. Sergi Rovira z domu Ros nie umie znaleźć Hongkongu na mapie Azji. Poważna sprawa: nie wiedzieć, gdzie leży Hongkong. Teraz, kiedy już przerobili Chiny, to niedopuszczalne, by Sergi Rovira z domu Ros szukał Hongkongu w Japonii. O czym ten chłopiec myśli? O czym myślał Sergi Rovira, kiedy mówiła im, że to terytorium, jeszcze do niedawna brytyjskie, teraz znów należy do Chin w myśl zasady jedno państwo, dwa ustroje; nie można być szczęśliwym, kiedy zdrada odbiera ci sen, czyżbyś nie wiedziała, że marzeń i snów nie da się retuszować, że jak raz się na nich zawiedziesz, już nigdy nie będziesz im ufać.

– Proszę pani, czemu pani płacze?

Otarła łzy chusteczką, spłoszona, i powiedziała to nic, nigdy wam się nie zdarzyło, że łzawią wam oczy, na przykład kiedy coś was szczypie?

– Jak się kroi cebulę. Też płakałem.

– I ja.

– Ja też.

– No właśnie, masz rację, Alba. Ja teraz tak się czuję, jakbym kroiła cebulę przez całą noc.

Podczas długiej przerwy Maite zawołała ją do biblioteki, żeby pokazać materiał na wystawę. Z boku Joana katalogowała książki i wszystkie przybory szkolne przeznaczone do ekspozycji: od gumki marki Ebro po pojedynczą różową kredkę z kompletu Alpino. Maite wzięła do ręki starą książkę ze stosu leżącego na środkowym stole.

– Te podręczniki, które przywiozłaś z Toreny – odezwała się Joana, nie odrywając wzroku od fiszek – są genialne. Wydane w roku czterdziestym drugim i czterdziestym piątym.

– Dobrze, że Tina je przywiozła.

W tym momencie Tina uświadomiła sobie, że już od wielu godzin nie myślała o Oriolu Fontellesie i jego zeszytach.

– Powinnaś przekonać Jordiego – mówiła dalej Maite – żeby powiedział parę słów na wernisażu.

– Przecież ty tu jesteś dyrektorką.

– Nie wychodzą mi publiczne wystąpienia.

A jeżeli to ona? Jeżeli tą nielojalną koleżanką jest Maite? Wierna przyjaciółka, pracowita, ale niezbyt wybredna w doborze facetów do łóżka? Może tak być? Może tak być. Czyli jeszcze na dodatek teraz każe jej namówić Jordiego... Co za hipokryzja.

Spojrzała jej prosto w oczy, a Maite odpowiedziała szczerym uśmiechem. Czy stać by ją było na taki chłód, taki cynizm? Maite odłożyła książkę na stół i otrzepała ręce z kurzu.

– To jak będzie? Pogadasz z nim?

A jeśli to nie Maite? Jeśli to jakaś nieznajoma kobieta?

– Słuchaj, Maite, nie mogę ci niczego przyrzec.

– On zawsze robi, co mu każesz – stwierdziła dyrektorka poufałym tonem.

Leżąc z szeroko otwartymi oczami do wpół do trzeciej nad ranem, Tina zastanawiała się, jak się zasypia u boku niewiernego męża, nielojalnego oszusta, po czym wstała, przekonana, że bolesny smutek już nigdy nie da jej odpocząć, i po cichutku wymknęła się do ciemni. Po raz pierwszy od kiedy urządziła ją w małej łazience, przy entuzjastycznym aplauzie Jordiego i obojętnym milczeniu Arnaua, zamknęła drzwi na klucz. Poczuła się obco we własnym domu. Zaczęła pracować, mimo że ze zdenerwowania drżały jej ręce, ale skoro nie mogła spać, czemu nie miałaby się tym zająć.

Kiedy wieszała wywołane mokre zdjęcia, zrozumiała, że nie pomógłby nawet teleobiektyw. Na wszystkich fotografiach widniał Jordi i jego szerokie, niegdyś szlachetne, niegdyś kochane czoło; Jordi, jak wychodzi z pensjonatu, patrząc przed siebie, jak obejmuje kobietę w pasie albo bierze ją w ramiona, jak coś do niej mówi. A kobieta, ukryta w kurtce z kapturem, była tylko nieodgadnionym cieniem, mrocznym, bez znaków szczególnych, czegokolwiek, co mogłoby podsunąć jakiś trop. Kobieta, która ukrywa się w ciemności. Należało zrobić zdjęcie z fleszem, ale wtedy zauważyliby ją i jej citroena i przeżyłaby upokorzenie zdemaskowanego szpiega. Jordi natychmiast podszedłby ze słowami to nie to, co myślisz, Tino, naprawdę, tylko zebranie wcześniej się skończyło i... no wiesz, wpadliśmy się czegoś napić, znacie się? chcesz, żebym ci ją przedstawił?

– On zawsze robi, co mu każesz – powtórzyła Maite, ta zołza.

A więc tak ich postrzegali ludzie. Dlaczego tak bardzo się mylili? Dlaczego prawdę znał tylko doktor Żywago?

Joanie wypadła książka z rąk. Schyliła się, przeciągnęła po niej dłonią, jakby chciała ją oczyścić, i spojrzała na Tinę:

– Słyszałam, że zrobiłaś zdjęcie starej szkoły w Torenie.

– Tak. Jeszcze nie zdążyłam go wywołać, a szkoła już nie istnieje.

– Straszne.

– Tak. Tempus fugit jak zwariowany.

– Zrobisz dla nas odbitkę? Na wystawę...

– Tak, jasne. Możemy sfotografować przed i po.

A jeżeli kobieta na zdjęciu to Joana? Dyskretna sekretarka, poważna, ale zawsze żądna przygód. Pasuje, jeszcze jak. O mój Boże, chyba zwariuję, dlaczego nie umiem się zachowywać z godnością, dlaczego jestem zazdrosna, dlaczego jestem wściekła i czuję się upokorzona, brudna jak ścierka, nie mogę spać i nie mogę przestać myśleć, co zrobiłam nie tak, dlaczego ten szlachetny i lojalny Jordi zdradza mnie w ten sposób. Nie, Joana nie: może Dora albo Carme. Albo Pilar. Może Agnès, która jest... No dobrze, nie wiem. Carme całymi dniami opowiada pieprzne dowcipy, jak mężczyzna. Nie, raczej Dora, taka młoda... Ale wydaje mi się, że Dora jest za niska. Skąd mogę wiedzieć...

– Pani Tino, czy pani mnie słyszy? Powie mi pani, gdzie jest Hongkong, czy mnie pani olewa?

– Il faut tenter de vivre – odpowiedziała. Dzieci popatrzyły po sobie, zdziwione i rozbawione, nagle onieśmielone jej zachowaniem. Spojrzała na uczniów nieobecnym wzrokiem. – Le vent se lève, tak – dokończyła.

– Pani Tina mnie olewa.

4

Ekspres z Szanghaju majestatycznie opuścił stację. Osie kół lokomotywy, dokonując tytanicznego wysiłku, wprawiły w ruch ciężką, potężną lokomotywę, która ciągnęła dwa luksusowe wagony.

W tym samym czasie pani Elisenda zdjęła łańcuszek z krzyżykiem i schowała go w szkatułce z kości słoniowej, a następnie otworzyła drzwi od podwórka, żeby wpuścić Quique, który wchodził po kryjomu jak kłusownik, i tylko Bibiana, która znała wszystkie westchnienia w całym domu, parząc sobie rumianek, pomyślała biedna panienka.

Quique