Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Reportaż totalny. Kronika naszych czasów. Jedna z ważniejszych książek non-fiction ostatnich lat.
NOWE WYDANIE Z TEKSTEM ZAKTUALIZOWANYM PRZEZ AUTORA.
Ponad 795 milionów ludzi na świecie wciąż cierpi głód.
Co dziewiąty mieszkaniec Ziemi nie ma co jeść.
Niemal połowa dzieci, które kończą życie przed piątymi urodzinami, umiera z powodu niedożywienia – 3 miliony każdego roku.
„Większość głodujących to ubodzy mieszkańcy krajów rozwijających się. Wciąż jest na świecie 1,4 miliarda ubogich […]. Miliard czterysta milionów ubogich, czyli ludzi, którzy nie mają niczego z rzeczy uznawanych przez nas za tak codzienne, tak oczywiste – domu, jedzenia, ubrania, światła, wody, perspektyw, nadziei, przyszłości – nie mają teraźniejszości”.
Argentyński dziennikarz i pisarz Martín Caparrós zjeździł świat, próbując zrozumieć, dlaczego nawet dzisiaj dla dużej liczby z nas największym wyzwaniem pozostaje znalezienie odrobiny jedzenia. Przemierza Niger, Sudan Południowy, Madagaskar, Bangladesz, Indie, Stany Zjednoczone, Argentynę. Pisze o Chinach i Barcelonie, w której, w momencie kiedy pisarz kończy pracę nad książką, przybywa ludzi szukających resztek jedzenia w śmietnikach.
Caparrós w porywający sposób przedstawia historię zmagań człowieka z głodem na przestrzeni wieków i udowadnia, że to właśnie głód był jednym z, a może nawet najważniejszym czynnikiem, kształtującym naszą cywilizację. Filozofia, sztuka, ekonomia, rolnictwo, gospodarka – u ich źródeł zawsze znajdziemy jedno słowo. Głód.
Dlaczego zatem współczesny świat nie potrafi rozwiązać problemu głodu? Caparrós, jak na rasowego dziennikarza przystało, unika prostych odpowiedzi. Odwiedza wielkie biurowce, siedziby światowych firm i przeludnione slumsy. Na kilkuset stronach bezlitośnie obnaża mechanizmy pogłębiające problem niedożywienia. Eksplozja demograficzna, nierówności społeczne, spekulacje cenami żywności, masowy wykup gruntów, korupcja, fundusze walutowe, wielkie korporacje – to wszystko tworzy złożony system, w starciu z którym jednostka nie ma żadnych szans. Ogromna część książki to rozmowy: z politykami, działaczami organizacji pozarządowych, pracownikami korporacji, lekarzami i przede wszystkimi tymi, którzy każdego dnia całą swoją energię poświęcają na znalezienie czegoś do zjedzenia.
Głód Caparrósa wytrąca z równowagi, zmusza do myślenia, a często nawet do zrewidowania swoich poglądów. To imponujący rozmachem reportaż oddający głos tym, którzy na ogół milczą.
Martín Caparrós to prawdziwy fenomen. Zaliczyć go można do grona największych pisarzy reporterów: to nasz Capote, nasz Kapuściński.
„La Nación”
Caparrós wie, o czym pisze, a do tego obdarzony jest niepowtarzalnym stylem.
„Der Spiegel”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1048
STANY ZJEDNOCZONE
kapitał
3
Przeobrażenie żywności w przedmiot spekulacji finansowych dokonało się niemal trzydzieści lat temu. Nikt jednak właściwie tego nie zauważał aż do roku 2008. Wtedy właśnie wielka bankowość przeżyła coś, co wielu uznało za autentyczne trzęsienie ziemi: kryzys, który objął jednocześnie akcje, hipoteki, handel międzynarodowy. Wszystko się waliło, pieniądz nie miał się gdzie podziać, dokąd pójść. Po dniach niepewności wiele kapitałów schroniło się pod skrzydła instytucji, która wydawała się najbardziej przyjazna: Giełdy w Chicago i jej surowców. W roku 2003 inwestycje w produkty żywnościowe wynosiły około 13 miliardów dolarów; w 2008 osiągnęły wysokość 317 miliardów – to niemal 25 razy więcej pieniędzy, 25 razy większy popyt. Ceny oczywiście wystrzeliły w górę.
Analitycy, których nie można podejrzewać o lewicowość, szacowali, że ta ilość pieniędzy przewyższała obroty na światowym rynku żywności piętnastokrotnie – był to owoc czystej spekulacji. Rząd amerykański odprowadzał setki miliardów dolarów do banków, „aby ratować system finansowy”, i spora część tych pieniędzy nie znajdywała lepszego celu inwestycji niż żywność – ta, którą jedli inni.
Teraz na Giełdzie w Chicago negocjuje się co roku ilość pszenicy równą pięćdziesięciokrotnej światowej produkcji. Powtarzam: tutaj każde ziarno kukurydzy, która się urodzi na świecie, jest kupowane i sprzedawane – nawet nie kupowane i sprzedawane; przeprowadza się tylko symulację – pięćdziesiąt razy. Inaczej to ujmując: spekulowanie pszenicą daje obroty pieniężne pięćdziesiąt razy większe, niż wynosi wartość produkcji tego zboża.
Wielkim wynalazkiem rynków jest fakt, że ten, kto chce coś sprzedać, nie musi tego posiadać. Więcej: byłoby czymś dziwnym, gdyby się sprzedawało to, co się posiada. Sprzedaje się obietnice, umowy, nieścisłości zapisane na ekranach komputera. I ci, którzy umieją, zarabiają fortuny na tym ćwiczeniu z fikcji.
Ci zaś, którzy nie umieją, zatrudniają programistów. Ponad połowa pieniędzy, jakimi operują giełdy w bogatym świecie, przechodzi przez HFT – High Frequency Trading – najbardziej ekstremalną formę spekulacji algorytmicznej czy zautomatyzowanej. To bardzo wymyślna nazwa dla czegoś absolutnie prostego: superkomputery realizują miliony operacji trwających sekundy albo tysięczne części sekundy – kupują, sprzedają, kupują, sprzedają, kupują, sprzedają, kupają, kudają, sprzedują, sprzepują, sprzekują bez przerwy, wykorzystując minimalne różnice w notowaniach, które, przy takich ilościach zamieniają się w góry pieniędzy. Są to urządzenia działające dużo szybciej niż jakikolwiek człowiek, autonomiczne względem ludzi. Aż trudno uwierzyć, że właściciele pieniędzy powierzają takie sumy w ręce – nazwijmy to rękami – maszyn, które mogłyby się pomylić, a pomyłka ta kosztowałaby majątek. Że mają takie zaufanie do techniki – albo że są tak zachłanni.
HFT to spekulacja w czystej postaci – machina, która służy tylko temu, żeby za pomocą pieniędzy pozyskiwać więcej pieniędzy. Operacji tych dokonuje nie wiadomo kto, na podstawie umów, które nie mają być zrealizowane, dotyczących towarów, których nikt nigdy nie będzie oglądał: kupno i sprzedaż nicości, w ciągu paru sekund, czysty rynek, bez domieszki jakiejkolwiek realności. Pieniądze mnożące się na pieniądzach, dym kreujący ogień, najbardziej dochodowa fikcja.
Machina rozpędzona była do tysiąca kilometrów na godzinę. Tamtego dnia, 6 kwietnia 2008 roku, tona pszenicy osiągnęła cenę 440 dolarów. To było nie do uwierzenia: zaledwie pięć lat wcześniej kosztowała trzy razy mniej, w okolicach 125 dolarów. Zboża przez przeszło dwie dekady utrzymujące stałą wartość nominalną, a zatem mające coraz niższe ceny, w roku 2006 zaczęły iść w górę, a w pierwszych miesiącach roku 2007 wzrost cen stał się niepowstrzymany. W maju cena pszenicy przekroczyła 200 dolarów za tonę, w sierpniu 300, w styczniu 400. To samo dotyczyło pozostałych zbóż.
Jak mówią handlowcy, rynek produktów żywnościowych odznacza się „małą elastycznością”. Jest to pewna forma stwierdzenia, że niech się dzieje, co chce, popyt się specjalnie nie zmieni: jeśli ceny bardzo wzrosną, ludzie mogą odłożyć na później kupno samochodu czy butów, ale niewielu zgodzi się na odłożenie kupna obiadu. Innymi słowy: nawet jeśli ceny wzrosną, wszyscy, którzy będą mogli, zapłacą – a którzy nie będą mogli, znajdą się w nader przykrym położeniu.
Wzrost nie był oczywiście spowodowany jednym tylko czynnikiem. Jedną z przyczyn był niesłychany wzrost cen ropy naftowej, w tamtych kwietniowych dniach sięgających 130 dolarów za baryłkę, dwa razy więcej niż rok wcześniej. Ropa naftowa jest tak ważna dla produkcji rolnej, że pewien angielski komentator polityczny, John N. Gray, stwierdził niedawno: „Intensywna produkcja rolna polega na pozyskiwaniu żywności z ropy naftowej”. Miał na myśli między innymi słynne obliczenie, według którego wyprodukowanie jednej kalorii żywności kosztuje siedem kalorii paliwa kopalnego.
Cena ropy naftowej w rozmaity sposób wpływa na cenę żywności. Najpierw dlatego, że wpływa na cenę wszystkiego: energia jest krwią potrzebną do funkcjonowania globalnego organizmu – jak to ujął jakiś czas temu pewien wielki kapitalista o zapędach literackich – i jej cena jest wpisana w cenę każdego towaru. A poza tym dlatego, że w kosztach wytwarzania żywności mamy znaczny udział paliwa: w produkcji – w której wykorzystuje się maszyny rolnicze, a większość nawozów i pestycydów zawiera pewną postać ropy – w transporcie, przechowywaniu, dystrybucji. Na dodatek wzrost cen ropy podniósł znaczenie słynnych agropaliw.
Na początku nazwano je biopaliwami. Ostatnio środowiska nastawione krytycznie podkreślają, że przedrostek „bio-” nadaje im godność ekologiczną, na jaką nie zasługują, i proponują nazwę: paliwa rolne. W języku poprawnym politycznie określenie „rolny” nie ma chyba tak dobrej marki jak „bio”. Są jednak ludzie gotowi płacić słono za zapewnienie tym paliwom dobrej prasy. W roku 2000 wyprodukowano na świecie 17 miliardów litrów etanolu, w 2019 sześć razy więcej, 110 miliardów. Dziewięć z każdych dziesięciu litrów zostało zużytych w Stanach Zjednoczonych i Brazylii.
Etanol należy do najstarszych produktów rolnych i najczęściej wykorzystywanych. Przez dziesięć tysięcy lat służył przede wszystkim do upijania się. W latach trzydziestych ubiegłego wieku Brazylia, która nie miała jeszcze ropy, zaczęła destylować go z trzciny cukrowej i po zmieszaniu z benzyną stosować do napędu samochodów. Po zakończeniu drugiej wojny światowej ropa naftowa stała się tak tania, że etanol poszedł właściwie w zapomnienie. W latach siedemdziesiątych, podczas kryzysu surowcowego, Brazylia wróciła do tej idei; wkrótce potem Stany Zjednoczone, mając dosyć kupowania ropy od swoich wrogów – albo, co jeszcze gorsze, od niektórych przyjaciół – postanowiły pójść w jej ślady.
Fakt, że Stany Zjednoczone mają problemy w związku z uzależnieniem od ropy, jest osobliwym paradoksem. Na początku XX wieku walka o globalną gospodarkę toczyła się między angielskim węglem z jednej strony a amerykańską ropą z drugiej. Amerykanie zdołali narzucić światu ropę jako energię hegemoniczną – przede wszystkim dlatego, że mieli władzę i mogli wiele. Potem przestało im wystarczać i przez kilkadziesiąt lat musieli ją importować z krajów nastawionych zdecydowanie wrogo albo raczej wrogo czy potencjalnie wrogich, a w tym celu utrzymywać te kraje pod kontrolą przy pomocy sił wojskowych, co wiązało się z ogromnymi wydatkami. Stanowią one jedną trzecią z dwóch bilionów dolarów, jakie świat przeznacza na wojsko i uzbrojenie. Dlatego uznanie produkcji paliwa za priorytet geopolityczny oraz wprowadzenie nowych technik pozwalających eksploatować ropę na trudnych obszarach zmieniło wiele. Tymczasem jednak wytwarza się coraz więcej etanolu, ponieważ coś trzeba zrobić z całą kukurydzą, wszystkimi ludźmi zaangażowanymi w produkcję rolną, wszystkimi lobby.
To kolejny sposób wykorzystywania produktów żywnościowych nie do żywienia kogokolwiek.
I dla wielu znakomity interes.
Biopaliwo jest przedostatnią odpowiedzią na nadprodukcję zbóż stanowiącą od kilku dekad problem rolnictwa amerykańskiego. W ciągu ostatniego półwiecza techniki agrarne rozwinęły się jak nigdy dotąd, subsydia dla rolników znacznie wzrosły, a gospodarstwa osiągnęły niesłychaną wydajność: rolnicy nie wiedzieli, co począć z całą tą kukurydzą i pszenicą. W drugiej połowie XX wieku Stany Zjednoczone stanęły wobec problemu niemal nieznanego w historii: problemu nadprodukcji żywności. Wydaje się żartem, że taki jest problem największego producenta żywności – w świecie, w którym żywności brakuje.
Nadprodukcja przyniosła między innymi taki skutek, że przez dłuższy czas ceny żywności utrzymywały się na bardzo niskim poziomie. Najpierw nadwyżka została wykorzystana w sposób polityczny: pod płaszczykiem pomocy wyeksportowano wielkie ilości zboża. Jeszcze będziemy mówić o programie Food for Peace.
Inną odpowiedzią było karmienie zbożem zwierząt: w USA krowy, świnie i kurczaki wciąż zjadają 70 procent zboża. Konsumpcja mięsa wzrosła do niespotykanego poziomu.
Pojawiły się też nowe sposoby wykorzystania zbóż: syropy kukurydziane – ważny środek słodzący w przemyśle spożywczym – detergenty, tekstylia, a ostatnio biopaliwa.
Etanol amerykański wytwarzany jest z kukurydzy, jednej z głównych upraw tego kraju. Stany Zjednoczone produkują 40 procent kukurydzy na świecie, około 400 milionów ton rocznie. Prawo federalne, Renewable Fuel Standard, stanowi, że 40 procent zasobów tego zboża musi być wykorzystywane do tankowania samochodów. To prawie jedna szósta światowego zużycia – spożycia – jednego z najczęściej konsumowanych produktów na świecie. Mając 170 kilogramów kukurydzy – potrzebnych, by napełnić bak etanolem 85 – dziecko w Zambii, Meksyku czy Bangladeszu mogłoby przeżyć cały rok. A każdego roku napełnianych jest prawie 900 milionów baków.
Podsumujmy: kukurydzy przeznaczanej na biopaliwo, na którym jeżdżą samochody amerykańskie, wystarczyłoby, aby każdy głodujący na świecie otrzymywał jej pół kilograma dziennie.
Jean Ziegler z typowym dla siebie sarkazmem mówi, że „biopaliwa są zbrodnią przeciwko ludzkości”.
Rząd amerykański nie tylko zmusza do wykorzystywania kukurydzy jako napędu do samochodów; ponadto tym, którzy to robią, przyznaje miliardowe subsydia. Oto wyraźny sposób rozdziału dóbr: rząd zbiera podatki od wszystkich, po czym przekazuje pieniądze sektorom, które są dostatecznie silne, żeby wywierać na niego presję. Lobby rolników amerykańskich z różnych powodów zachowuje duże wpływy, między innymi dlatego, że stany rolnicze, słabo zaludnione, mają tyle samo senatorów – po dwóch – co Nowy Jork czy Kalifornia.
Ale to nie jest racja, na którą można by się powoływać. Prawa i rozporządzenia o subwencjonowaniu etanolu nawiązują naturalnie do haseł „niezależności energetycznej” i „walki ze zmianami klimatycznymi”. Niemniej ślad węgla w paliwach jest bardzo odczuwalny: Frédéric Lemaître mówi w książce Demain la faim! (Jutro głód!), że etanol produkowany z kukurydzy zmniejsza emisję dwutlenku węgla w samochodach tylko o 10 do 20 procent i że jeśli policzyć ilość dwutlenku węgla pochodzącą z traktorów, dodając do tego potrzebne w produkcji kukurydzy nawozy i pestycydy oraz zużywaną przy transporcie energię elektryczną, bilans ekologiczny okazuje się negatywny.
Mówi też, że wzrost popytu na kukurydzę do etanolu spowodował znaczną podwyżkę – nikt nie określi tego w procentach – cen żywności. Oto przykład: wielu farmerów z amerykańskiego środkowego Zachodu zarzuciło uprawę białej kukurydzy sprzedawanej między innymi do Meksyku, przestawiając się na żółtą, używaną do produkcji etanolu. Ceny mąki w Meksyku wzrosły wówczas dwu-, a nawet trzykrotnie i wielu ludzi wyszło na ulicę. Nazwano te rozruchy zamieszkami tortillowymi, tortilla riots.
W Gwatemali ludzie nie zbuntowali się. W Gwatemali połowa dzieci jest niedożywionych. Przed dwudziestu laty Gwatemala produkowała prawie całą konsumowaną przez siebie kukurydzę. W latach dziewięćdziesiątych zaczęły jednak docierać nadwyżki amerykańskie, śmiesznie tanie dzięki otrzymywanym w kraju subsydiom; miejscowi rolnicy nie mogli z tą kukurydzą konkurować ceną. W ciągu dekady produkcja lokalna zmniejszyła się o jedną trzecią.
W tamtym okresie wielu chłopów musiało sprzedać swoją ziemię firmom, które teraz sadzą palmy, by otrzymywać z nich olej i etanol, oraz trzcinę na cukier i etanol. Ci, którym udało się utrzymać ziemię, napotykali coraz większe trudności: nakłaniano ich pod groźbą użycia broni, by sprzedawali pola, właściciele pól wymawiali im dzierżawę i podejmowali współpracę z wielkimi kompaniami, rozległe plantacje zabierały wodę albo zatruwały ją chemikaliami.
W ciągu kolejnych lat problem zaostrzył się. Amerykanie zaczęli wykorzystywać swoją kukurydzę do produkcji etanolu, ceny podniosły się, potem wzrosły jeszcze bardziej w związku ze znacznymi podwyżkami poprzedzającymi kryzys 2008 roku. Teraz w barze gwatemalskim za jednego quetzala – 15 centów – można kupić cztery tortille; przed pięcioma laty kupowało się osiem. Cena jajek wzrosła zaś trzykrotnie, ponieważ kury też jedzą kukurydzę.
To tylko przykłady.
Nie sądzę jednak, aby ktoś chciał komuś naumyślnie szkodzić.
To nie jest tak, że władze, lobbyści, producenci żywności w Stanach chcą, aby dzieci gwatemalskie głodowały. Oni pragną jedynie poprawić sprzedaż i uzyskać wyższe ceny, uniezależnić się od ropy naftowej, zadbać o środowisko naturalne, to zaś powoduje określone skutki uboczne. Tak się dzieje, i cóż na to poradzić.
Shit happens.