Gliniany most - Markus Zusak - ebook + książka

Gliniany most ebook

Markus Zusak

3,8

Opis

Długo wyczekiwana nowa powieść Markusa Zusaka, autora światowego fenomenu – „Złodziejki książek”.

Pięciu braci Dunbar mieszka w pogrążonym w chaosie domu bez dorosłych. Pewnego dnia nagle pojawia się ojciec, który porzucił ich po śmierci matki chłopców. Teraz chce, żeby jeden z nich wybudował z nim most. Niespodziewaną propozycję przyjmuje Clay, dręczony skrywaną od dawna tajemnicą. Dlaczego jest tak zdruzgotany? I dlaczego musi podjąć się tego niezwykłego wyzwania?

Ta poetycka, wielowarstwowa, pełna zwrotów akcji i retrospekcji saga rodzinna to popis charakterystycznego dla Markusa Zusaka stylu.

Markus Zusak (ur. 1975) jest autorem pięciu książek, w tym światowego bestsellera „Złodziejka książek”, przetłumaczonego na ponad czterdzieści języków. Od pierwszego wydania w 2005 roku powieść znajduje się na liście bestsellerów „New York Timesa" (czyli już ponad dekadę!), co czyni autora jednym z najbardziej znanych pisarzy australijskich. Zusak do dziś zajmuje pierwsze miejsca na listach bestsellerów Amazon.com, Amazon.co.uk, „New York Timesa” oraz w wielu krajach Ameryki Południowej, Europy i Azji.

Jego pierwsze trzy powieści („Moje tak zwane życie”, „Walczący Ruben Wolfe” i nietłumaczona na język polski „When Dogs Cry”, wydana też jako „Getting the Girl”), ukazały się w latach 1999–2001, zdobywając nagrody w Australii i USA. „Posłaniec” oraz „Złodziejka książek” otrzymały wiele nagród literackich, wielokrotnie były nagradzane przez czytelników oraz zajmowały wysokie miejsca na listach bestsellerów.

W 2013 roku „Złodziejka książek” została sfilmowana. Adaptację wyprodukowała wytwórnia Twentieth Century Fox. W filmie wyreżyserowanym przez zdobywcę nagrody Emmy, Briana Percivala („Downton Abbey”), zagrali m.in.: Geoffrey Rush („Blask”, „Jak zostać królem”), Emily Watson („Przełamując fale”, „Anna Karenina”) oraz Sophie Nelisse („Pan Lazhar”) jako Liesel Meminger, tytułowa złodziejka książek.

W roku 2014 Zusak otrzymał nagrodę American Library Association’s Margaret Edwards za istotny wkład w literaturę young adult za całokształt twórczości od powieści „Moje tak zwane życie” po „Złodziejkę książek”.

O swojej najnowszej, długo wyczekiwanej książce mówi tak: „Clay Dunbar buduje most z wielu powodów: dla braci, żeby uhonorować rodziców, ale również po to, by ocalić siebie. By stał się cud”.

Markus Zusak dorastał w Sydney, gdzie wciąż mieszka z żoną i dwójką dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (54 oceny)
18
18
10
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaCzaja

Dobrze spędzony czas

Bardzo inteligentna książka. Zawsze zadziwia mnie styl pisania tego autora. Jest bardzo orginalny, czasem gubię się w fabule, ale z wielką chęcią powracam do niezrozumiałych dla mnie fragmentów. Wszystko jest spójne i prawdziwe. Zawsze.
10

Popularność




MarkusZusak
Gliniany most Fragment
Przełożyła Anna Studniarek
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

Zajrzyj na strony

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Facebooku

www.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia

Od autora:

Po angielsku „glina” to clay – słowo o dwóch zastosowaniach. Pierwsze to skrócona forma imienia Clayton. Drugie to materiał wydobywany z ziemi, używany w budownictwie, ceramice i rzeźbie.

Oba zastosowania są ważne w Glinianym moście: jedno wiąże się z imieniem głównego bohatera, a drugie z naturą gliny jako materiału. Książkę można przeczytać bez tej wiedzy, ale z nią łatwiej zrozumieć Claya – historię jego i mostu.

Z serdecznymi pozdrowieniami i wyrazami szacunku – mz

Dedykowana Scout, Kid, Little Smallowi

Cate

i pamięci K.E.

wielkiej miłośniczki języka

przed początkiem

STARA MP

NA POCZĄTKU był jeden morderca, jeden muł i jeden chłopiec, ale to jeszcze nie jest początek, jestem ja, Matthew, oto siedzę w kuchni, w nocy – w starym ujściu rzeki światła – i stukam w klawisze. Wokół mnie w domu panuje cisza.

Tak się składa, że wszyscy śpią.

Siedzę przy kuchennym stole.

Jestem ja i maszyna do pisania – ja i stara MP, jak według naszego od dawna nieobecnego ojca mawiała nasza od dawna nieobecna babcia. Właściwie ona nazywała ją „starą dobrą MP”, ale takie dziwactwa nigdy mi nie pasowały. Co do mnie, znany jestem z sińców i zdrowego rozsądku, wzrostu, muskulatury i przeklinania, a od czasu do czasu sentymentalności. Jeśli przypominacie większość ludzi, będziecie się zastanawiać, po co w ogóle składam słowa w zdania, a tym bardziej skąd znam epikę albo Greków. Czasami dobrze jest być w taki sposób niedocenianym, ale jeszcze lepiej, kiedy ktoś to dostrzega. Jeśli chodzi o mnie, miałem szczęście:

Dla mnie była Claudia Kirkby.

Był chłopiec i syn, i brat.

Tak, dla nas zawsze był brat, i to on – spośród naszej piątki – brał wszystko na swoje barki. Jak zawsze, powiedział mi cicho i powoli, i oczywiście trafił w sedno. Rzeczywiście była stara maszyna do pisana zakopana na zapomnianym podwórku zapomnianego miasteczka, ale musiałem wszystko dobrze wymierzyć, żeby nie wykopać martwego psa albo węża (zdarzyło mi się i jedno, i drugie). Pomyślałem, że jeśli pies tam był i wąż też, maszyna nie mogła leżeć daleko.

Doskonały skarb bez piratów.

Wyjechałem z miasta dzień po swoim ślubie.

Z miasta.

Prosto w noc.

Przez całe połacie pustej przestrzeni i jeszcze dalej.

Samo miasteczko było twardą, odległą krainą opowieści – dostrzegało się to z daleka. Krajobraz jak ze słomy i maratony nieba. Otaczała je dzicz niskich krzaków i eukaliptusów, a ono samo było prawdziwe, tak cholernie prawdziwe – ludzie pochylali się i garbili. Ten świat ich znużył.

Pod bankiem, obok jednego z licznych pubów, pewna kobieta wskazała mi drogę. Była najbardziej wyprostowaną kobietą w miasteczku.

– Niech pan tam skręci w lewo w Turnstile Street, tak? Później prosto jakieś dwieście metrów, a później znów w lewo.

Miała brązowe włosy i porządne ubranie – dżinsy i buty z cholewami, prostą czerwoną koszulę – i oko zmrużone w blasku słońca. Jedynym, co ją zdradzało, był odwrócony trójkąt skóry tam, u podstawy szyi – skóry zmęczonej, starej i pomiętej, jak uchwyt skórzanej skrzyni.

– Rozumie pan?

– Rozumiem.

– A którego numeru w ogóle pan szuka?

– Dwadzieścia trzy.

– A, chodzi panu o starych Merchisonów, tak?

– Jeśli mam być szczery, zupełnie nie.

Kobieta podeszła bliżej, a ja zauważyłem jej zęby, mocne, błyszczące i żółte, zupełnie jak dumne słońce. Kiedy podeszła, wyciągnąłem rękę, i oto była ona i ja, i jej zęby, i miasteczko.

– Mam na imię Matthew – powiedziałem. Ona, ta kobieta, miała na imię Daphne.

Nim znów znalazłem się przy samochodzie, odwróciła się i odeszła od bankomatu. Zostawiła w nim kartę i stała teraz z dłonią opartą na biodrze. Siadałem na mejsce kierowcy, a Daphne pokiwała głową i wiedziała. Wiedziała niemal wszystko, jak prezenterka wiadomości.

– Matthew Dunbar.

Stwierdziła, nie spytała.

Oto byłem dwanaście godzin od domu, w miasteczku, w którym przez całe trzydzieści jeden lat życia nie postawiłem stopy, a oni jakimś sposobem mnie oczekiwali.

Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, przynajmniej kilka sekund, i wszystko było szeroko otwarte. Na ulicy pojawili się ludzie.

– Co jeszcze pani wie? – spytałem. – Wie pani, że przyjechałem tu po maszynę do pisania?

Otworzyła drugie oko.

Odważyła się stawić czoło południowemu słońcu.

– Maszyna do pisania? – Całkowicie ją zdezorientowałem. – O czym pan mówi, do diabła?

Niemal jak na sygnał jakiś starszy gość zaczął wrzeszczeć, pytać, czy to jej cholerna karta powstrzymuje cholerną kolejkę do cholernego bankomatu, a ona pobiegła, żeby ją zabrać. Pewnie mógłbym wyjaśnić – że w tej historii naprawdę była stara MP, w czasach, kiedy w gabinetach lekarskich używali maszyn do pisania, a sekretarki waliły w klawisze. Nigdy się nie dowiem, czy Daphne byłaby zainteresowana. Wiem jednak, że wskazówki podała mi doskonałe.

Miller Street:

Ciche zgromadzenie małych, uprzejmych domów, gotujących się w upale.

Zaparkowałem, zamknąłem drzwi samochodu i przeszedłem po starannie przyciętym trawniku.

Wtedy właśnie zacząłem żałować, że nie zabrałem ze sobą dziewczyny, którą właśnie poślubiłem – a raczej kobiety, matki moich dwóch córek – i oczywiście samych córek. Dzieciakom by się tu spodobało, chodziłyby, podskakiwały i tańczyły, śmigałyby nogi i słoneczne włosy. Robiłyby gwiazdy na trawniku, krzycząc „Tylko nie patrzcie na nasze majtki, dobrze?”.

Co za miesiąc miodowy:

Claudia była w pracy.

Dziewczynki były w szkole.

Części mnie się to podobało; dużej części mnie podobało się to bardzo.

Odetchnąłem i zapukałem do drzwi.

Wewnątrz domu było jak w piekarniku.

Meble upieczone.

Obrazki prosto z tostera.

Mieli klimatyzację. Popsuła się.

Była herbata i ciasteczka Scotch Fingers, a słońce mocno waliło w okno. Przy stole ociekaliśmy potem. Spływał z ramion na obrus.

Jeśli chodzi o Merchisonów, byli uczciwymi, włochatymi ludźmi.

Byli mężczyzną w niebieskim podkoszulku, z ogromnymi bokobrodami, które wyglądały jak futrzane tasaki przylepione do jego policzków, i kobietą imieniem Raelene. Ona miała perły w uszach, mocno skręcone loki i trzymała w ręku torebkę. Cały czas wybierała się do sklepu, ale została. Od chwili, kiedy wspomniałem o podwórku i że coś tam mogło zostać zakopane, nie umiała przestać się kręcić w pobliżu. Kiedy wypiliśmy herbatę, a z ciastek pozostały okruchy, spojrzałem na bokobrody. On odezwał się do mnie prosto i uczciwie:

– Chyba powinniśmy brać się do roboty.

Na zewnątrz, na długim, wysuszonym podwórku, skręciłem w prawo w stronę suszarki na pranie i zmęczonej, usychającej banksji. Obejrzałem się za siebie – mały dom, blaszany dach. Słońce wciąż go zalewało, ale już się kładło, pochylało na zachód. Kopałem łopatą i rękami i oto było.

– A niech to diabli!

Pies.

Znowu.

– A niech to diabli!

Wąż.

Z obu pozostały tylko kości.

Przesialiśmy je starannie i ostrożnie.

Położyliśmy je na trawniku.

– A niech mnie!

Mężczyzna powiedział to trzy razy, ale najgłośniej, kiedy znalazłem starego stalowoszarego remingtona. Broń w ziemi, owinięta trzema warstwami sztywnej plastikowej folii, tak przezroczystej, że widziałem klawisze, najpierw Q i W, a później środkową sekcję F, G, H i J.

Przez chwilę patrzyłem na nią, tylko patrzyłem:

Te czarne klawisze, jak zęby potwora, ale przyjazne.

W końcu sięgnąłem i ją wydobyłem, ostrożnie, brudnymi rękami. Zasypałem wszystkie trzy doły. Wyjęliśmy ją z opakowania i oglądaliśmy, kucając.

– Cholerna rzecz – ocenił pan Merchison. Futrzane tasaki drżały.

– Owszem – zgodziłem się, była wspaniała.

– Nie sądziłem, że coś takiego się wydarzy, kiedy się dziś rano obudziłem.

Podniósł ją i mi podał.

– Zostaniesz na kolację, Matthew?

Starsza pani, wciąż na wpół oszołomiona. Ale oszołomienie nie mogło wygrać z kolacją.

Podniosłem wzrok, nie wstając.

– Dziękuję, pani Merchison, ale napchałem się tymi ciasteczkami. – Znów spojrzałem z ukosa na dom. Był teraz solidnie zapakowany w cień. – Powinienem już iść. – Uścisnąłem im obojgu dłonie. – Nie wiem, jak mam państwu dziękować.

Zacząłem iść, trzymając maszynę bezpiecznie w ramionach.

Pan Merchison nie zamierzał mi na to pozwolić.

Zawołał:

– Ej!

I co miałem zrobić?

Musiał istnieć jakiś powód, dla którego wydobyłem dwoje zwierząt, więc zawróciłem spod suszarki na pranie – stara, zmęczona Hills Hoist, zupełnie jak nasza – i zaczekałem na to, co powie, a on to powiedział.

– Nie zapomniałeś o czymś, przyjacielu?

Skinął na kości psa i węża.

I tak odjechałem.

Tego dnia na tylnym siedzeniu mojego starego kombi spoczywały szkielet psa, maszyna do pisania i kręgosłup mulgi.

W połowie drogi zjechałem na parking. Znałem jedno takie miejsce – całkiem niedaleko, zapewniało łóżko i porządny odpoczynek – ale postanowiłem z niego nie skorzystać. Leżałem w samochodzie z wężem przy szyi. Zapadając w sen, myślałem, że wszędzie można znaleźć się przed początkiem – ponieważ przed i przed tak wieloma rzeczami był sobie chłopiec w tym zapomnianym miasteczku i klęczał na ziemi, kiedy wąż zabił tego psa, a pies zabił tego węża... ale to dopiero nastąpi.

Na razie macie wszystko, czego potrzebujecie:

Do domu dotarłem następnego dnia.

Dotarłem do miasta, na Archer Street, gdzie wszystko rzeczywiście się zaczęło i rozwinęło w licznych różnorodnych kierunkach. Kłótnia o to, dlaczego właściwie, do diabła, przywiozłem psa i węża, rozproszyła się przed wieloma godzinami, ci, którzy mieli sobie pójść, poszli sobie, a ci, którzy mieli zostać, zostali. Kiedy po powrocie pokłóciłem się z Rorym o to, co leżało na tylnym siedzeniu samochodu, było to jak wisienka na torcie. Akurat z Rorym. On lepiej niż ktokolwiek wie, kim, dlaczego i czym jesteśmy:

Rodziną z rozchwierutanej tragedii.

Komiksowym bum chłopców, krwi i bestii.

Zrodziliśmy się dla reliktów takich jak te.

W czasie całej tej wymiany zdań Henry szczerzył zęby, Tommy się śmiał, a obaj mówili: „Zupełnie jak zawsze”. Czwarty z nas spał i spał przez cały czas, kiedy mnie nie było.

Jeśli chodzi o moje dwie dziewczynki, kiedy przyszły, dziwiły się kościom i spytały:

– Tatusiu, dlaczego przywiozłeś je do domu?

Bo jest idiotą.

Od razu wyłapałem, że Rory tak myśli, ale nie wypowiedział tego na głos przy moich dzieciakach.

Jeśli chodzi o Claudię Dunbar – wcześniej Claudię Kirkby – pokręciła głową, wzięła mnie za rękę szczęśliwa, tak cholernie szczęśliwa, że prawie znów się załamałem. Jestem pewien, że to dlatego, że ja byłem zadowolony.

Zadowolony.

„Zadowolony” brzmi głupio, ale zapisuję i mówię wam to wszystko dlatego, że tacy właśnie jesteśmy. Ja szczególnie dlatego, że kocham teraz tę kuchnię, całą jej wspaniałą i straszliwą historię. Muszę zrobić to tutaj. To właściwe. Jestem zadowolony, słysząc, jak moje notatki trafiają na kartkę.

Przede mną stoi stara MP.

Pod nią podrapany drewniany blat.

Na nim solniczka i pieprzniczka nie od kompletu, kompania upartych okruchów tostów. Światło wpadające z przedpokoju jest żółte, światło tutaj jest białe. Siedzę, myślę i uderzam. Walę w klawisze. Pisanie zawsze jest trudne, ale łatwiejsze, jeśli ma się coś do powiedzenia:

Pozwólcie, że opowiem wam o naszym bracie.

O czwartym Dunbarze imieniem Clay.

Przydarzyło mu się wszystko.

Poprzez niego wszyscy się zmieniliśmy.

część pierwsza

MIASTA

portret zabójcy z czasów wieku średniego

JEŚLI PRZED POCZĄTKIEM (przynajmniej pisania) były maszyna do pisania, pies i wąż, to przed samym początkiem – przed jedenastu laty – byli morderca, muł i Clay. Jednak nawet na początku ktoś musi iść pierwszy, a tego dnia mógł to być jedynie Morderca. W końcu to on wprawił wszystko w ruch i sprawił, że spojrzeliśmy wstecz. A zrobił to poprzez swoje przybycie. Przybył o szóstej.

Był to, co całkiem stosowne, kolejny upalny lutowy wieczór. Dzień uprażył beton, słońce wciąż wisiało wysoko, zadając ból. Takie solidne gorąco, które można pochwycić, albo też, tak naprawdę, które pochwyciło JEGO. W historii wszystkich morderców ten był z pewnością najbardziej żałosny:

Mierzył metr siedemdziesiąt osiem – przeciętny wzrost.

Ważył siedemdziesiąt pięć kilo – normalna waga.

Ale nie dajcie się zwieść – wewnątrz garnituru był zmarnowany, przygięty, złamany. Wspierał się na powietrzu, jakby czekał, aż go wykończy, ale ono nie zamierzało tego zrobić, nie dziś, bo nagle okazało się, że to nie jest właściwy czas, by mordercy mogli liczyć, że ktoś im wyświadczy przysługę.

Nie, dziś to wyczuwał.

Czuł zapach.

Był nieśmiertelny.

Co dobrze wszystko podsumowywało.

Bo to przecież podobne do Mordercy: być nie do zabicia w tej właśnie chwili, kiedy lepiej by było, gdyby padł trupem.

Przez bardzo długi czas, co najmniej dziesięć minut, stał więc na początku Archer Street, czując ulgę, że w końcu mu się udało, i przerażenie, że się tam znalazł. Ulica pozostawała nieporuszona – wietrzyk był duszny, ale swobodny, a dymna woń namacalna. Samochody wyglądały bardziej na zgaszone niż zaparkowane, a linie energetyczne uginały się pod ciężarem niemych, rozpalonych i zaniepokojonych gołębi. Miasto wokół wznosiło się i wołało:

Witaj z powrotem, Morderco.

Głos taki ciepły, obok niego.

Wpadłeś w drobne tarapaty, tak to ujmę... Właściwie drobne tarapaty nie opisują twojej sytuacji – masz koszmarne problemy.

A on o tym wiedział.

I wkrótce gorąco podeszło bliżej.

Archer Street stanęła na wysokości zadania, niemal zacierała ręce, a Morderca prawie stanął w ogniu. Czuł, jak wzrasta, gdzieś w głębi jego marynarki, a wraz z nim przyszło pytanie:

Czy mógł pójść dalej i zakończyć początek?

Czy naprawdę mógł doprowadzić to do końca?

Przez jedną ostatnią chwilę pozwolił sobie na luksus – dreszczyk bezruchu – po czym przełknął ślinę, rozmasował czaszkę porośniętą krzaczastymi włosami, podjął ponurą decyzję i ruszył pod numer osiemnasty.

Mężczyzna w płonącym garniturze.

Oczywiście, szedł tego dnia do pięciu braci.

Do nas, chłopaków Dunbarów.

Od najstarszego do najmłodszego:

Do mnie, Rory’ego, Henry’ego, Claytona, Thomasa.

Mieliśmy się zmienić na zawsze.

Jeśli mam być szczery, on też – a żeby dać wam przedsmak tego, w co wkraczał Morderca, powinienem powiedzieć wam, jacy byliśmy:

Wielu uważało nas za narwańców.

Barbarzyńców.

Przeważnie mieli rację:

Nasza matka nie żyła.

Ojciec uciekł.

Przeklinaliśmy jak łobuzy, walczyliśmy jak zawodnicy i dawaliśmy sobie łupnia w bilard, tenisa stołowego (zawsze na stołach z trzeciej czy czwartej ręki, często ustawionych na nierównej trawie na podwórku), Monopoly, strzałki, karty, w cokolwiek, na czym udało się nam położyć ręce.

Mieliśmy pianino, na którym nie grał nikt.

Telewizor odsiadywał dożywocie.

Kanapa dwadzieścia lat.

Czasami, kiedy dzwonił telefon, jeden z nas wychodził, biegł wzdłuż werandy i wpadał przez sąsiednie drzwi – to była tylko stara pani Chilman, która kupiła nową butelkę sosu pomidorowego i nie mogła otworzyć tego cholerstwa. Później ten ktoś wracał, pozwalał, by frontowe drzwi trzasnęły i życie płynęło dalej.

Tak, dla naszej piątki życie zawsze trwało:

Wiecznie toczyliśmy między sobą boje, szczególnie jeśli wszystko szło zupełnie dobrze albo zupełnie źle. Jak wtedy, kiedy wychodziliśmy na Archer Street późnym popołudniem. Szliśmy na miasto. Bloki, ulice. Drzewa wyglądające na zmartwione. Łowiliśmy głośne rozmowy wyrzucane z pubów, domów i bloków, tacy pewni, że to nasze miejsce. Jakbyśmy spodziewali się, że zbierzemy wszystko i zaniesiemy pod pachami do domu. Nieważne, że następnego dnia budziliśmy się i odkrywaliśmy, że odeszło i wyrwało się na wolność – wszystkie te budynki i jasne światła.

A, i jeszcze jedno.

Pewnie najważniejsze.

Byliśmy jedynymi wśród znanych nam ludzi, którzy pośród niedużej gromadki dysfunkcyjnych zwierząt domowych posiadali muła.

A cóż z niego był za muł.

Wspomniane zwierzę miało na imię Achilles, a historia o tym, jak wylądował na naszym podmiejskim podwórku w jednej z dzielnic wyścigów, była bardzo długa. Trzeba by opowiedzieć o porzuconych stajniach i torze do ćwiczeń za naszym domem, przestarzałym rozporządzeniu władz lokalnych i smutnym starym tłuściochu, który robił błędy ortograficzne. Ale także o naszej nieżyjącej matce, nieobecnym ojcu i najmłodszym, Tommym Dunbarze.

Kiedy do tego doszło, nie wszyscy w domu mieli okazję wyrazić swoje zdanie, jednak przybycie muła wywołało kontrowersje. Po co najmniej jednej zajadłej kłótni z Rorym...

(„Ej, Tommy, co się tu dzieje?”

„Co?”

„Co co, jaja sobie ze mnie robisz? Na podwórku jest osioł!”

„To nie osioł, tylko muł”.

„A co to za różnica?”

„Osioł to osioł, a muł to krzyżówka między...”

„Nie obchodzi mnie, czy to quarter horse skrzyżowany z cholernym kucem szetlandzkim! Co on robi pod suszarką na pranie?”

„Je trawę”.

„To widzę!”)

...jakimś sposobem go zatrzymaliśmy.

Albo, co bliższe prawdzie, muł został.

Jak to było z większością zwierząt Tommy’ego, Achilles sprawiał pewne problemy. Przede wszystkim muł miał ambicje. Ponieważ moskitiera na tylnym wejściu rozleciała się, bywało, że wchodził do domu, gdy drzwi były uchylone, nie mówiąc już o wypadkach, gdy były szeroko otwarte. Zdarzało się to co najmniej raz w tygodniu i co najmniej raz w tygodniu puszczały mi nerwy. Brzmiało to mniej więcej:

„Je-ezu CHRYSTE!” W tamtych czasach jako bluźnierca nie hamowałem się i słynąłem z rozdzielania „Jezu” i stawiania akcentu na „Chryste”. „Skurczybyki, mówiłem wam raz, mówiłem wam przeklęte STO razy! Zamykajcie tylne drzwi!”.

I tak dalej.

I tak wracamy znów do Mordercy i skąd on mógł w ogóle wiedzieć?

Mógł się domyślać, że kiedy dotrze do domu, może nie zastać żadnego z nas. Mógł wiedzieć, że będzie musiał zadecydować, czy użyć starego klucza, czy zaczekać na werandzie – by zadać jedno pytanie, by złożyć propozycję.

Spodziewał się ludzkich drwin, może nawet się o nie prosił, jasne.

Ale niczego takiego.

Co za atak:

Bolesny mały domek, napór ciszy.

I ten włamywacz, ten kieszonkowiec, ten muł.

Około kwadransa po szóstej szedł krok w krok z Archer Street, a zwierzę juczne zamrugało.

I tak to było.

Pierwsza para oczu, którą Morderca napotkał wewnątrz, należała do Achillesa, a z Achillesem nie było żartów. Achilles stał w kuchni, kilka kroków od tylnego wejścia, przed lodówką, z typową dla siebie miną „i na co się, do cholery, gapisz” na długim, krzywym pysku. Miał rozszerzone chrapy i leniwie przeżuwał. Nonszalancki. Panujący nad sytuacją. Jeśli pilnował piwa, robił to cholernie dobrze.

I co?

W tym momencie mówił tylko Achilles.

Najpierw to miasto, później ten muł.

Co w teorii miało przynajmniej ślad sensu. Jeśli jakiś przedstawiciel koniowatych mógł się pojawić gdzieś w tym mieście, to właśnie tutaj. Stajnie, tor do ćwiczeń, odległe odgłosy wyścigów.

Ale muł?

Szok był nie do opisania, a otoczenie z pewnością nie pomagało. Ta kuchnia miała własną topografię i klimat.

Zachmurzone ściany.

Spieczona podłoga.

Linia brzegowa brudnych naczyń rozciągająca się w stronę zlewu.

I gorąco, gorąco.

Nawet czujna wojowniczość muła została stępiona na chwilę przez ten straszliwy, ciężki upał. W środku był gorszy niż na zewnątrz, a takiego osiągnięcia nie należy lekceważyć.

Mimo to Achilles wkrótce wrócił do swojego zadania, a może to Morderca miał halucynacje z odwodnienia? Spośród wszystkich kuchni na całym świecie znalazł się w tej. Przez chwilę rozważał wbicie kostek palców w oczy, by pozbyć się wizji, ale się powstrzymał.

To była prawda.

Był pewien, że to zwierzę – ten szary, łaciaty, rudy, jasnobrązowy, wyluzowany skurczybyk z rozczochraną grzywą, szerokimi oczami i grubymi chrapami – stał niezłomnie na popękanej podłodze, zwycięski, i dawał do zrozumienia, w sposób absolutnie jasny:

Morderca najpewniej powinien zrobić niejedno, ale nigdy, pod żadnym pozorem, nie powinien wracać do domu.

rozgrzewka sposobem Claya

PO DRUGIEJ STRONIE MIASTA, w czasie, gdy Morderca spotkał muła, Clay się rozgrzewał. Prawdę mówiąc, Clay zawsze się rozgrzewał. W tej chwili przebywał w starym bloku mieszkalnym, u stóp miał schody, na plecach chłopca, a w piersi burzową chmurę. Jego krótkie ciemne włosy przylegały do głowy, a w każdym oku płonął ogień.

Obok niego, po prawej, biegł inny chłopiec – jasnowłosy, o rok starszy – z trudem dotrzymywał mu kroku, ale i tak na niego naciskał. Po lewej truchtała border collie, co oznacza, że byli tam Henry i Clay, Tommy i Eos, robiący to, co zawsze:

Jeden z nich gadał.

Jeden z nich ćwiczył.

Jeden z nich trzymał się z całych sił.

Nawet suczka dawała z siebie wszystko.

Żeby trenować w ten sposób, załatwili klucz, zapłacili znajomemu – gwarantował wejście do budynku. Dziesięć dolarów za faszerowaną bryłę betonu. Nieźle. Biegli.

– Ty żałosna kupo – powiedział Henry (zarabiający pieniądze, ten przyjazny) do Claya. Próbując dotrzymać kroku, sadził długie susy i się śmiał. Uśmiech spłynął gwałtownie z jego twarzy; złapał go w dłoń. W takich chwilach porozumiewał się z Clayem wypróbowanymi obelgami. – Jesteś niczym. Jesteś miękki. – Wszystko go bolało, ale musiał mówić dalej. – Jesteś miękki jak jajko po dwóch minutach gotowania, chłopcze. Niedobrze mi się robi, kiedy patrzę, jak tak biegniesz.

Niedługo później stało się zadość kolejnej tradycji.

Tommy, najmłodszy, zbieracz zwierząt, zgubił jeden z butów.

– Cholera, Tommy, chyba ci mówiłem, że masz je mocniej wiązać. Dalej, Clay, jesteś słaby, jesteś żałosny. Może byś się tak postarał, do cholery?

Dotarli na piąte piętro, Clay zsunął Tommy’ego na bok i rzucił się na usta po prawej. Wylądowali na zatęchłych płytkach, Clay uśmiechnął się lekko, dwaj pozostali się roześmiali i otrząsnęli z potu. Podczas szarpaniny Clay zacisnął ramię wokół szyi Henry’ego. Podniósł go i przeciągnął dookoła.

– Naprawdę powinieneś wziąć prysznic, stary. – Cały Henry. Zawsze powtarzaliśmy, że żeby załatwić Henry’ego, musielibyśmy dwa razy przywalić mu w usta. – To szokujące, serio.

Czuł ścięgno w ramieniu Claya, które zaciskało się wokół jego szyi.

Żeby im przerwać, Tommy, dokładnie trzynastoletni, skoczył z rozbiegu i całą trójką polecieli w dół – ramiona i nogi, chłopcy i podłoga. Wokół nich Eos podskakiwała i lądowała – miała uniesiony ogon i ciało pochylone do przodu. Czarne nogi. Białe łapy. Zawarczała, ale oni wciąż się bili.

Kiedy było po wszystkim, położyli się na plecach – niedaleko okna, na najwyższym piętrze klatki schodowej, w brudnym świetle. Powietrze było ciężkie. Całe tony, wypadające z ich płuc. Henry połykał je łapczywie, ale jego usta ukazywały prawdziwe serce.

– Tommy, ty mały skurczybyku. – Popatrzył z uśmiechem w jego stronę. – Chyba właśnie uratowałeś mi życie.

– Dzięki.

– Nie, to ja dziękuję TOBIE. – I wskazał na Claya, który już podniósł się na łokciu. Drugą rękę trzymał w kieszeni. – Nie rozumiem, czemu wytrzymujemy z tym szaleńcem.

– Ja też nie.

Ale rozumieli.

Po pierwsze, był Dunbarem, a w przypadku Claya lepiej o tym wiedzieć.

Ale o co tak naprawdę chodziło?

Co należało wiedzieć, kiedy chodziło o Claytona, naszego brata?

Pytania ciągnęły się za nim od lat, na przykład dlaczego się uśmiechał, ale nigdy nie śmiał?

Dlaczego walczył, ale nigdy nie zwyciężał?

Dlaczego tak bardzo podobało mu się na dachu?

Dlaczego nie biegał dla satysfakcji, lecz dla niewygody – żeby przejść przez bramę bólu i cierpienia, i zawsze to znosił?

Jednak żadne z tych pytań nie było jego ulubionym.

To była jedynie rozgrzewka.

Nic więcej.

Przez jakiś czas leżeli na plecach, a później powtórzyli to jeszcze trzy razy. Eos zabrała po drodze zgubiony but.

– Ej, Tommy.

– Aha?

– Następnym razem zawiąż je mocniej.

– Jasne, Henry.

– Podwójne kokardki albo ci dowalę.

– W porządku, Henry.

Na dole poklepał go po ramieniu – sygnał, żeby znów wspiął się na plecy Claya – wbiegli po schodach i zjechali windą. (Oszustwo w oczach niektórych, ale w rzeczywistości utrudnienie, bo skracało czas na odzyskanie sił). Po ostatniej wspinaczce Henry, Tommy i Eos zjechali jeszcze raz na dół, ale Clay zszedł po schodach. Na zewnątrz podeszli do żelaznej bryły samochodu Henry’ego i przerobili cały program obowiązkowy:

– Eos, wynocha z przedniego siedzenia. – Siedziała za kierownicą, jej uszy wyglądały jak doskonałe trójkąty. Wydawała się gotowa do włączenia radia. – Dalej, Tommy, zabieraj ją stamtąd, zrób nam tę przysługę.

– Mała, przestań się bawić.

Henry schował rękę do kieszeni.

Garść monet.

– Clay, masz, zobaczymy się na miejscu.

Dwaj chłopcy jechali, jeden biegł.

Przez okno:

– Ej, Clay!

Biegł dalej. Nie odwrócił się, ale słyszał. To samo, za każdym razem.

– Kup stokrotki, jeśli ci się uda, jej ulubione, pamiętasz?

Jakby nie wiedział.

Samochód wyjechał, mrugając kierunkowskazem.

– I nie daj się oszukać!

Clay pobiegł szybciej.

Wbiegł na wzgórze.

Na początku to ja z nim trenowałem, dopiero później Rory. A jeśli ja robiłem to ze staromodną głupawą uczciwością, Rory go męczył, ale nigdy nie złamał. Co się tyczy Henry’ego, miał swoją wizję – robił to dla pieniędzy, ale również dlatego, że to kochał, co zobaczymy już wkrótce.

Od samego początku sprawa była prosta, a jednak oszałamiająca.

Mogliśmy mu mówić, co miał robić.

On to robił.

Mogliśmy go dręczyć.

On to znosił.

Henry mógł wykopać go z samochodu, bo zobaczył paru kumpli idących do domu w deszczu, a Clay wysiadał i ruszał biegiem. Później, kiedy przejeżdżali obok, krzycząc przez okno: „Przestań się ociągać!”, biegł szybciej. Tommy, który czuł się winny jak jasna cholera, wyglądał przez tylną szybę, a Clay patrzył, aż samochód zniknął z oczu. Widział, jak źle ostrzyżona głowa staje się coraz mniejsza i mniejsza, a było to tak:

Mogło się wydawać, że go trenujemy.

Ale tak naprawdę nawet się do tego nie zbliżyliśmy.

W miarę upływu czasu słowa znaczyły coraz mniej, a metody coraz więcej. Wszyscy wiedzieliśmy, czego chciał, ale nie co zamierzał z tym zrobić.

Do czego, do diabła, przygotowywał się Clay Dunbar?

O szóstej trzydzieści, z tulipanami u stóp, pochylił się w stronę ogrodzenia cmentarza. To miejsce było przyjemne, wysoko, Clay je lubił. Patrzył na słońce, pasące się wśród drapaczy chmur.

Miasta.

To miasto.

Na dole ruch uliczny zaganiano do domów. Światła się zmieniały. Przybył Morderca.

– Przepraszam?

Nic. Mocniej zacisnął ręce na parkanie.

– Młody człowieku?

Odwrócił się i zobaczył starą kobietę, która pokazywała coś palcem i ssała wargi. Musiały być smaczne.

– Miałbyś coś przeciwko? – Miała bezkształtne oczy, zmęczoną sukienkę i pończochy. Upał nic dla niej nie znaczył. – Miałbyś coś przeciwko, gdybym poprosiła o jeden z tych kwiatów?

Clay spojrzał w głęboką zmarszczkę nad jej oczami. Podał jej jeden z tulipanów.

– Dziękuję, dziękuję, młody człowieku. Dla mojego Williama.

Chłopak skinął głową i przeszedł za nią przez otwartą bramę, odszukał drogę wśród grobów. Kiedy dotarł na miejsce kucnął wstał założył ręce na piersi stanął twarzą do wieczornego słońca. Nie wiedział, ile czasu minęło, nim Henry i Tommy znaleźli się po obu stronach, i pies, z językiem wywieszonym nad epitafiami. Chłopcy stali, niedbale, a jednak sztywno, z rękami w kieszeniach. Gdyby suczka miała kieszenie, z całą pewnością też trzymałaby w nich łapy. Następnie skupili uwagę na pomniku i kwiatach, które więdły w oczach.

– Nie było stokrotek?

Clay popatrzył w jego stronę.

Henry wzruszył ramionami.

– W porządku. Tommy?

– Co?

– Podaj mu, to jego kolej.

Clay wyciągnął rękę. Wiedział, co robić.

Wziął środek czyszczący i popryskał nim metalową płytę. Następnie rękawem szarego podkoszulka starannie przetarł pomnik.

– Kawałek ominąłeś.

– Gdzie?

– Ślepy jesteś, Tommy, tam, w rogu, PATRZ, oczu nie masz?

Słysząc to, Clay okrężnymi ruchami przetarł całość. Teraz rękaw był czarny – brudne usta miasta. Wszyscy trzej mieli na sobie koszulki bez rękawów i stare szorty. Wszyscy trzej zacisnęli zęby. Henry mrugnął do Tommy’ego.

– Dobra robota, Clay. Czas iść, co? Nie chcemy się spóźnić na główny punkt programu.

Tommy i pies ruszyli się jako pierwsi, jak zawsze.

Później Clay.

Kiedy do nich dołączył, Henry stwierdził:

– Tam dobrzy sąsiedzi, gdzie dobre cmentarze. – Naprawdę, miał mnóstwo tego towaru.

– Nienawidzę tu przychodzić, wiecie o tym, prawda? – powiedział Tommy.

A Clay?

Clay – cichy, uśmiechnięty – jedynie się odwrócił, po raz ostatni, i wpatrzył w skąpaną w słonecznym blasku dzielnicę rzeźb, krzyży i kamieni nagrobnych.

Wyglądały jak puchary dla zdobywców drugiego miejsca.

Co do jednego.

barbarzyńcy

NA ARCHER STREET NUMER 18 w kuchni doszło do pata.

Morderca wycofał się powoli, w głąb domu. Cisza była niesamowita – ogromny plac zabaw, na którym poczucie winy mogło wywołać spustoszenie, skatować go – ale też zwodnicza. Lodówka brzęczała, muł oddychał, a w środku były też inne zwierzęta. Teraz, kiedy wycofał się do przedpokoju, wyczuwał ruch. Czy zwęszyły Mordercę i polowały na niego?

Mało prawdopodobne.

Nie, zwierzęta w najmniejszym stopniu nie stanowiły zagrożenia – najbardziej bał się dwóch najstarszych z nas.

Ja byłem tym odpowiedzialnym:

Wieloletni żywiciel rodziny.

Rory był tym niepokonanym:

Ludzka kula u nogi.

Około szóstej trzydzieści Rory stał po drugiej stronie ulicy, opierał się o słup telefoniczny, uśmiechał cierpko i tęsknie, uśmiechał tylko dla żartu. Świat był brudny i on też. Po krótkich poszukiwaniach wyjął z ust długi kosmyk dziewczęcych włosów. Kimkolwiek była, była gdzieś tam i leżała z rozłożonymi nogami w głowie Rory’ego. Dziewczyna, której nigdy nie poznamy ani nie zobaczymy.

Przed chwilą wpadł na dziewczynę, którą znaliśmy, dziewczynę imieniem Carey Novac. Zdarzyło się to tuż za jej podjazdem.

Pachniała jak koń i zawołała: „Cześć”.

Zeskoczyła ze starego roweru.

Miała zielone oczy i kasztanowe włosy – całymi milami opadały jej na plecy – i prosiła go o przekazanie wiadomości Clayowi. Chodziło o książkę, jedną z trzech ważnych w tym wszystkim.

– Powiedz mu, że wciąż uwielbiam Buonarrotiego, dobra?

Rory był zaskoczony, ale się nie poruszył. Jedynie jego usta.

– Borna... kogo?

Dziewczyna śmiała się, idąc do garażu.

– Po prostu mu powiedz, dobra? – Później jednak się zlitowała, odchyliła do tyłu, cała piegowata i pewna siebie. Miała w sobie pewną szczodrość gorąca, potu i życia. – No wiesz... Michała Anioła?

– Co takiego?

Teraz czuł się jeszcze bardziej zdezorientowany. Dziewczyna jest świrnięta, pomyślał. Urocza, ale całkiem świrnięta. Kogo obchodzi Michał Anioł?

A jednak ta myśl pozostała.

Odnalazł słup, przez chwilę opierał się o niego, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy do domu. Rory był trochę głodny.

Jeśli chodzi o mnie, tkwiłem tam, uwięziony w korku.

Dookoła, przede mną i za mną tysiące samochodów stały w szeregach, kierując się w stronę domów. Fala gorąca wpadała przez okno mojego kombi (które wciąż do mnie należy), a na zewnątrz ciągnął się niekończący pochód billboardów, witryn sklepowych i ludzi. Z każdym ruchem miasto wdzierało się do środka, ale pozostała też charakterystyczna woń drewna, wełny i lakieru.

Wystawiłem przedramię przez okno samochodu.

Ciało miałem jak kłoda.

Moje ręce lepiły się od kleju i terpentyny i marzyłem jedynie o powrocie do domu. Mógłbym wziąć prysznic, zorganizować kolację i może poczytać albo obejrzeć stary film.

Nie prosiłem o wiele, prawda?

Wrócić do domu i odpocząć?

Żadnych, cholera, szans.

bernborough

W TAKIE DNI Henry miał zasady.

Po pierwsze musiało być piwo.

Po drugie musiało być zimne.

Z tych powodów zostawił Tommy’ego, Claya i Eos na cmentarzu i zamierzał spotkać się z nimi później, w Bernborough Park.

(Dla tych, którzy nie znają tej okolicy, Bernborough Park to stary stadion lekkoatletyczny. W tamtych czasach składał się z walącej się trybuny i połaci potłuczonego szkła wielkości sporego parkingu. Było to również miejsce najbardziej osławionych treningów Claya).

Zanim Henry wsiadł do samochodu, uznał za konieczne udzielenie Tommy’emu ostatnich wskazówek. Eos też słuchała.

– Jeśli się spóźnię, powiedz im, żeby wstrzymali konie, dobra?

– Jasne, Henry.

– I powiedz, żeby mieli gotowe pieniądze.

– Jasne, Henry.

– Skończyłeś z „jasne, cholerny Henry”, Tommy?

– Skończyłem.

– Jak tak dalej pójdzie, ciebie też tam wystawię przed nim. Chcesz tego?

– Nie, dzięki, Henry.

– Nie mam do ciebie pretensji, dzieciaku.

Zdawkowy uśmiech dobrze wyćwiczonego umysłu. Klepnął Tommy’ego w ucho, zamaszyście, lecz z wyczuciem, po czym złapał Claya.

– A ty... wyświadcz mi przysługę. – Złapał go obiema rękami za twarz. – Nie zostawiaj tych dwojga skurczybyków z tyłu.

W fali pyłu pozostawionej przez samochód suczka spojrzała na Tommy’ego.

Tommy spojrzał na Claya.

Clay nie patrzył na żadne z nich.

Kiedy zajrzał do kieszeni, tak wiele w nim pragnęło znów zerwać się do biegu – ale z miastem rozciągającym się przed nimi, a cmentarzem za plecami, zrobił dwa kroki w stronę Eos i wziął ją pod pachę.

Stał, a suczka się uśmiechała.

Jej oczy lśniły jak pszenica i złoto.

Śmiała się do świata poniżej.

Dotarli na Entreaty Avenue na wielkim wzgórzu, na które przed chwilą się wspiął – i wtedy w końcu ją postawił. Depcząc zgniłe plumerie, dotarli na Poseidon Road: do centrum dzielnicy wyścigów. Zardzewiała mila sklepów.

Tommy marzył o sklepie zoologicznym, ale Clay dałby głowę za inne miejsca, za ulice i pomniki – JEJ.

Lonhro, pomyślał.

Bobby’s Lane.

Brukowany plac Peter Pan Square.

Miała kasztanowe włosy i zielone oczy i była uczennicą Ennisa McAndrew. Jej ulubionym koniem był Matador. Jej ulubionym wyścigiem był zawsze Cox Plate. Jej ulubionym zwycięzcą tego wyścigu był potężny Kingston, dobre trzydzieści lat wcześniej. (Najlepsze rzeczy dzieją się przed naszymi urodzinami).

Książką, którą czytała, był Kamieniarz.

Jedna z trzech ważnych w tym wszystkim.

W upale Poseidon Road chłopcy i pies skręcili na wschód i wkrótce ujrzeli go nad sobą. Stadion lekkoatletyczny.

Szli, aż wtopili się w niego, przechodząc przez otwór w parkanie.

Czekali na prostej, w słońcu.

W ciągu kilku minut pojawił się zwyczajowy tłum – chłopięce sępy na trupie boiska. Na bieżniach tłoczyły się chwasty. Czerwony tartan odrywał się od powierzchni. Wnętrze porastała dżungla.

– Popatrz. – Tommy pokazał palcem.

Ze wszystkich stron przybywało coraz więcej chłopców, ze wszystkich stron szczytowej chwały pokwitania. Nawet z tej odległości można było zobaczyć ich spalone słońcem uśmiechy i policzyć podmiejskie blizny. Jak również wyczuć ich odór – woń nigdy do końca mężczyzn.

Przez chwilę Clay obserwował ich z zewnętrznego toru. Pili, drapali się pod pachami. Rzucali butelkami. Kilku kopało w odleżyny bieżni. Wkrótce widział już dosyć.

Położył dłoń na ramieniu Tommy’ego i poszedł w cień trybun.

Ich ciemność go pochłonęła.

grecy go dopadli

DLA MORDERCY było zawstydzającym pocieszeniem, że resztę zwierząt znalazł w salonie, który często nazywaliśmy gniazdem żałosnych zwierzaków Tommy’ego. I oczywiście imiona. Niektórzy powiedzieliby, że dostojne, inni, że absurdalne. Najpierw zobaczył złotą rybkę.

Znów spojrzał z ukosa, w stronę okna, gdzie na stojaku spoczywało akwarium, a ryba rzuciła się do przodu i zatoczyła do tyłu, uderzając w taflę szkła.

Jej łuski były jak pióra.

Jej ogon jak złociste widły.

AGAMEMNON.

Na dole odpadająca naklejka głosiła jego imię, wypisane zielonym markerem ściśniętym chłopięcym pismem. Morderca znał to imię.

Obok, na zerodowanej kanapie, między pilotem a brudną skarpetką, spał wielki szary kot – kocur o ogromnych czarnych łapach i ogonie jak wykrzyknik. Nosił imię Hektor.

Pod wieloma względami Hektor był najbardziej pogardzanym zwierzęciem w domu, a dzisiaj, w takim upale, leżał zwinięty jak tłuste futrzane C z ogonem wbitym w nie jak włochaty miecz. Kiedy zmieniał pozycję, zrzucał z siebie sterty sierści, ale spał dalej, nieporuszony i mruczący. Wystarczyło, by ktoś do niego podszedł, żeby uruchomić motor. Nawet morderca. Hektor nie był bardzo wymagający.

Wreszcie na regale stała długa, duża klatka dla ptaków.

Wewnątrz przebywał gołąb, czekający w surowym bezruchu, ale szczęśliwy.

Drzwiczki były otwarte na oścież.

Raz czy dwa razy, kiedy wstał i kroczył, jego fioletowa głowa podskakiwała w doskonałym rytmie, poruszał się z wielką ekonomią. To właśnie robił gołąb każdego dnia, kiedy czekał, by usiąść Tommy’emu na ramieniu.

W tamtych dniach nazywaliśmy go Telly.

Albo T.

Ale nigdy, przy żadnej okazji, jego pełnym, doprowadzającym do szału imieniem.

Telemach.

Boże, jak my nie znosiliśmy Tommy’ego za te imiona.

Ale uszło mu to na sucho, by wszyscy rozumieliśmy:

Ten dzieciak wiedział, co robi.

Postąpiwszy kilka kroków do środka, Morderca się rozejrzał.

Wydawało się, że to wszystko:

Jeden kot, jeden ptak, jedna złota rybka, jeden morderca.

I, rzecz jasna, muł w kuchni.

Niezbyt groźna gromadka.

W dziwnym świetle, w zastygłym upale i pośród innych przedmiotów w salonie – zużyty i zmaltretowany stary laptop, poplamione kawą oparcia kanapy, kurhany podręczników na dywanie – Morderca poczuł, że to wznosi się nad nim, tuż za jego plecami. Aż dziw, że nie zawołał „buu!”.

Pianino.

Pianino.

Chryste, pomyślał, pianino.

Drewniane, orzechowe i wyprostowane, stało w rogu z zamkniętą klapą i grubą warstwą kurzu na wierzchu:

Głębokie i spokojne, niesamowicie smutne.

Pianino, i tyle.

Nie dajcie się zwieść pozorom, nie było tak niewinne, na jakie wyglądało, bo oto zaczął nerwowo poruszać lewą stopą. Serce zakłuło go tak boleśnie, że był gotów wypaść przez frontowe drzwi.

Cóż za moment na pierwsze kroki na werandzie.

Był klucz, były drzwi, był Rory i ani chwili, żeby się wyprostować. Wszelkie słowa, na które mógł zdobyć się Morderca, umknęły z jego gardła, w którym nie było też dość powietrza. Jedynie pogłos bijącego serca. Tamten jedynie mu mignął, bo prześlizgnął się przez przedpokój jak błyskawica. Wstydził się, że nie umiał ocenić, kto to był. Rory czy ja?

Henry czy Clay?

Z całą pewnością nie Tommy. Za wielki.

Wyczuł jedynie poruszające się ciało, a teraz z kuchni dobiegł go radosny okrzyk.

– Achilles! Ty bezczelny skurczybyku!

Drzwi lodówki otworzyły się i zamknęły, i wtedy właśnie Hektor podniósł wzrok. Zeskoczył z łoskotem na dywan i rozciągnął tylne łapy w ten drżący koci sposób. Wszedł do kuchni z drugiej strony. Głos natychmiast się zmienił.

– Czego do cholery chcesz, Hektorze, ty tłusta kupo gówna? Jeśli dziś w nocy znów wskoczysz mi na łóżko, to będzie twój koniec, przysięgam. – Szelest toreb z chlebem, otwieranie słoików. I kolejny śmiech. – Stary dobry Achilles, co?

Oczywiście, że go nie wyrzucił. Pomyślał, że zmusi Tommy’ego, żeby to załatwił. Albo jeszcze lepiej, pozwoli, żebym to ja go później znalazł. To by była niezła zabawa – i rzeczywiście była.

Równie szybko, jak przyszedł, w przedpokoju pojawił się kolejny błysk, frontowe drzwi trzasnęły i już go nie było.

Jak możecie sobie wyobrazić, powrót do siebie zajął trochę czasu.

Wiele uderzeń serca, wiele oddechów.

Jego głowa opadła, myśli dziękowały.

Złota rybka uderzała w ścianę akwarium.

Ptak go obserwował, a później maszerował od jednego do drugiego końca, jak pułkownik, a wkrótce powrócił kot – Hektor wkroczył do salonu i usiadł, jakby zajmował miejsce na widowni. Morderca był pewien, że słyszy swój puls – jego zgiełk, tarcie. Czuł go w swoich nadgarstkach.

Pomijając wszystko inne, jedno było pewne.

Musiał usiąść.

Wkrótce zdobył przyczółek na kanapie.

Kot oblizał się i skoczył.

Morderca obejrzał się i zobaczył go w locie – gruby szary zwał futra i pasków – i przygotował się na jego lądowanie. Przez co najmniej chwilę zastanawiał się, czy powinien pogłaskać kota. Dla Hektora nie miało to znaczenia – mruczał na jego kolanach, jakby chciał zatrząść domem w posadach. Zaczął nawet udeptywać, masakrując uda Mordercy. A teraz przybywał ktoś jeszcze.

Prawie nie mógł w to uwierzyć.

Nadchodzą.

Nadchodzą.

Chłopcy nadchodzą, a oto ja siedzę tutaj z najcięższym udomowionym kotem w historii na kolanach. Równie dobrze mógł utknąć pod kowadłem, i to mruczącym.

Tym razem był to Henry, odsunął włosy z oczu i ruszył zdecydowanym krokiem przez kuchnię. Dla niego było to o wiele mniej zabawne, ale z pewnością ani odrobinę bardziej pilne.

– Tak, dobra robota, Achillesie, dzięki za wspomnienia... Matthew na pewno znów dziś wpadnie w szał.

A jakże!

Następnie otworzył lodówkę i tym razem zachował się uprzejmiej.

– Mógłbyś, stary, z łaski swojej odsunąć łeb? Dzięki.

Sięgnął w głąb, coś zabrzęczało, po czym wrzucił kilka puszek piwa do przenośnej chłodziarki i wkrótce znów ruszył w drogę, do Bernborough Park, a Morderca pozostał.

Co tu się działo?

Nikt nie mógł wyczuć zabójcy?

Nie, to nie mogło być tak proste. Pozostał zdruzgotany na kanapie, by rozważać swoją naturalną niewidzialność. Pochwycony – gdzieś między ulgą miłosierdzia a wstydem bezradności – siedział nieruchomo. Wokół niego w wieczornym blasku wirował cyklon kociej sierści. Złota rybka wróciła do wojny ze szkłem, a gołąb maszerował.

Pianino zaś obserwowało go zza pleców.

ludzka kula u nogi

KIEDY W BERNBOROUGH PARK pojawił się ostatni z nich, ściskali sobie ręce i śmiali się radośnie. Pili w ten nastoletni sposób, chciwie i z szeroko otwartymi ustami. Mówili: „Ej!”, „Hej!” i „Gdzie się podziewałeś, tępy tłumoku?”. Byli mistrzami aliteracji i o tym nie wiedzieli.

Kiedy tylko Henry wyszedł z samochodu, najpierw upewnił się, że Clay jest w przebieralni przy trybunie. Na dole spotkał się z dzisiejszą gromadą – sześciu chłopaków, wszyscy czekali, a miało być tak:

Wyjdą z tunelu.

Każdy z tych sześciu ustawi się wokół długiej na 400 metrów bieżni.

Trzej na 100 metrach.

Dwóch na 200.

I jeden między 300 a metą.

Co najważniejsze, wszyscy będą robić wszystko, co w ich mocy, by nie pozwolić Clayowi na przebiegnięcie jednego okrążenia. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

A zebrany tłum przyglądał się i próbował obstawić wynik. Każdy wykrzykiwał określony czas i wtedy właśnie do gry wkraczał Henry. Henry, bez żadnych oporów, przyjmował zakłady. Z kawałkiem kredy w ręku i szkolnym stoperem na szyi – był gotów.

Dziś natychmiast, już pod trybuną, opadło go kilkunastu chłopców. Dla Henry’ego wielu z nich nie było nawet prawdziwych – byli ksywkami, do których podczepiono chłopców. Jeśli chodzi o nas, wszystkich poza dwoma z nich zobaczymy tutaj, opuścimy ich tutaj i na zawsze pozostaną głupcami. To całkiem miłe, jeśli się nad tym zastanowić.

– I co, Henry? – spytał Trędowaty.

Można jedynie żałować gościa z taką ksywką – na całym ciele miał strupy wszelkich kształtów, rozmiarów i kolorów. Najwyraźniej w wieku ośmiu lat zaczął robić głupie rzeczy na rowerze i nigdy nie przestał.

Henry prawie się nad nim zlitował, ale ostatecznie wybrał uśmieszek.

– Co co?

– Jak bardzo jest zmęczony?

– Nie bardzo.

– Wbiegł już po schodach Pierdoły? – Tym razem odezwał się Sapacz. Charlie Drayton. – I na cmentarz na wzgórzu?

– Posłuchajcie, jest w porządku, nic mu nie jest, jest w idealnej formie. – Henry zatarł ręce w oczekiwaniu. – Mamy tu sześciu najlepszych. Nawet Gołego.

– Goły? Ten skurczybyk wrócił, co? To jest warte co najmniej trzydziestu sekund, tak myślę.

– Daj spokój, Pstrąg, Goły tylko gada. Clay przebiegnie obok niego.

– Ile pięter ma ten blok, Pierdo?

– Pięć – odparł Henry – a ten klucz zaczyna trochę rdzewieć, staruszku. Załatw nam nowy, a może nawet pozwolę ci postawić za darmo.

Pierdoła, z kręconymi włosami i okrągłą twarzą, oblizał wydatne wargi.

– Co? Serio?

– No dobra, może połowę.

– Ej – powiedział gość zwany Widmem – jak to możliwe, że PIERDO dostaje darmowy zakład?

Henry przerwał im, zanim było cokolwiek do przerywania.

– NIESTETY, Widmo, ty biedny blady skurczybyku, Pierdo ma coś, co możemy wykorzystać, jest użyteczny. – Podszedł do niego i dodał: – Ty z kolei jesteś BEZużyteczny.

– W porządku, Henry, co powiesz na to? – Pierdoła próbował ugrać więcej. – Możesz dostać MÓJ klucz, jeśli dasz mi trzy zakłady gratis.

– GRATIS? Co ty, jesteś cholernym Francuzem?

– Wątpię, żeby Francuzi mówili GRATIS, Henry. Myślę, że to raczej niemiecki.

Gdzieś z tyłu dobiegł głos, Henry odszukał mówiącego.

– Czy to ty, Chewie, ty włochaty skurczybyku? Ostatnio nie mówiłeś po angielsku! – Zwrócił się do reszty. – Wierzycie temu koszmarnemu fiutowi?

Zaśmiali się.

– Niezły tekst, Henry.

– I nie myślcie, że „niezły tekst, Henry” przyniesie wam jakąś korzyść.

– Hej, Henry – znów odezwał się Pierdoła. – A co powiesz...

– JEZU!

Jego głos wybuchł wściekłością, ale Henry udawał złość, nie złościł się tak naprawdę. W wieku siedemnastu lat wytrzymał większość z tego, co mogło przynieść życie Dunbara, i zawsze wychodził z tego z uśmiechem. Miał też słabość do śród w Bernborough i chłopców, którzy przyglądali się z parkanu. Podobało mu się, że dla nich było to najważniejsze wydarzenie połowy tygodnia, a dla Claya jedynie kolejna rozgrzewka.

– Dobra, skurczybyki, kto pierwszy? Dziesięć z góry albo wypierdalać!

Skoczył na popękaną ławkę.

Zakłady były różne, od 2:17 do 3:46, do donośnego 2:32. Kawałkiem zielonej kredy Henry zapisywał imiona i czasy na betonie u ich stóp, obok zakładów z poprzednich tygodni.

– Dobra, Szpaner, dawaj, wystarczy już.

Szpaner, zwany też Vongiem, czyli Kurt Vongdara, męczył się przez dłuższą chwilę. Niewiele rzeczy traktował bardzo poważnie, ale to była najwyraźniej jedna z nich.

– Dobra. Skoro jest tam Goły, niech będzie, cholera... 5:11.

– Jezu. – Przykucnięty Henry uśmiechnął się. – I pamiętajcie, chłopaki, żadnej zmiany zdania albo zamazywania kredy...

Wtedy zobaczył coś.

Kogoś.

Minęli się o kilka minut, w domu w kuchni, ale teraz go zobaczył – twardego i charakterystycznego, z ciemnordzawymi włosami, oczami w kolorze złomu, żującego gumę. Henry był zachwycony.

– Co się dzieje? – zabrzmiało zbiorowe pytanie. – Co to? Co...

Henry skinął w górę, co zbiegło się z głosem, który osiadł wśród kredy.

– Panowie...

I przez chwilę każdy z chłopców miał na twarzy absolutnie bezcenną minę „o, cholera”, a później wszyscy rzucili się do dzieła.

Wszyscy zmienili zakłady.

sygnał dymny

DOBRA, koniec z tym.

Miał dosyć.

Ponury, przepełniony winą i żalem, Morderca podjął decyzję – mogliśmy nim gardzić, ale nie zignorować. Z drugiej strony, jego następne posunięcie wydawało się też podyktowane dobrymi manierami – że skoro wszedł do domu bez pozwolenia, naprawdę powinien nas ostrzec:

Zdjął Hektora z kolan.

Podszedł do pianina.

Zamiast otworzyć klapę przykrywającą klawisze (za nic nie mógł TEGO ZROBIĆ), odsłonił od góry struny, a to, co znalazł, było może nawet gorsze – gdyż tam, w środku, na starej niebieskiej wełnianej sukience leżały dwie książki w kolorze węgla. W kieszeni znajdował się jeden z guzików, a pod sukienką było to, czego szukał: paczka papierosów.

Powoli ją wyjął.

Zgiął się wpół.

Walczył, by się podnieść i wyprostować.

Z wysiłkiem znów zamknął pianino i wrócił do kuchni. Wyciągnął zapalniczkę z szuflady na sztućce i stanął przed Achillesem.

– Niech to szlag.

Po raz pierwszy odważył się odezwać. Morderca uświadomił sobie teraz, że muł nie był gotów do ataku, więc zapalił i ruszył w stronę zlewu.

– Równie dobrze mogę pozmywać naczynia.

idioci

ŚCIANY PRZEBIERALNI pokrywało smutne graffiti – amatorska twórczość z gatunku żenujących. Clay siedział na bosaka i ignorował je. Przed nim Tommy wyciągał źdźbła trawy z sierści na brzuchu Eos, ale collie po chwili podeszła bliżej. Delikatnie zacisnął dłoń na jej pysku.

– Dunbar.

Przewidywalnie, było tam jeszcze sześciu chłopaków, każdy w swoim kącie upstrzonym graffiti. Pięciu z nich rozmawiało i żartowało ze sobą. Szósty afiszował się z dziewczyną – chłopak zwierzę zwany Gołym.

– Ej, Dunbar.

– Co?

– Nie ty, Tommy, ty cholerny półgłówku.

Clay podniósł wzrok.

– Masz.

Goły rzucił rolką taśmy malarskiej i trafił go w pierś. Kiedy upadła na podłogę, Eos podniosła ją i złapała w zęby. Clay patrzył, jak suczka szamocze się z taśmą, a Goły gadał dalej:

– Nie chcę, żebyś miał jakieś usprawiedliwienia, kiedy zrobię z tobą porządek, to wszystko. A poza tym mam wyraziste wspomnienia z czasów, kiedy byliśmy młodsi, a ty odstawiłeś ten numer z taśmą. Do tego tam jest mnóstwo potłuczonego szkła. Nie chcę, żebyś sobie pokaleczył te śliczne nóżki.

– Powiedziałeś WYRAZISTE? – spytał Tommy.

– To łobuz już nie może mieć bogatego słownictwa? Powiedziałem też PÓŁGŁÓWEK, a to doskonale pasuje do takich jak ty.

Gołemu i dziewczynie bardzo spodobał się ten tekst, a Clay nic nie mógł poradzić na to, że poczuł do niej trochę sympatii. Przyglądał się jej szmince i brudnemu uśmiechowi. Podobał mu się także pasek jej biustonosza, zsuwający się na ramię. Nie przeszkadzało mu, że tamta dwójka się dotykała i w pewien sposób ocierała – jej krocze na jego udzie, nogi po obu stronach. To była ciekawostka, nic więcej. Po pierwsze, dziewczyna nie była Carey Novac. Po drugie to nic osobistego. Dla tych na zewnątrz chłopcy w środku byli trybikami w pięknej maszynerii, występną rozrywką. Dla Claya – współpracownikami w konkretnym projekcie. Jak bardzo mogli go skrzywdzić? Jak wiele mógł przeżyć?

Wiedział, że wkrótce wyjdą, więc teraz odchylił się do tyłu, zamknął oczy i wyobraził sobie Carey obok, ciepło i światło jej ramion. Piegi na jej twarzy jak ukłucia – takie głębokie i czerwone, ale malutkie – jak diagram albo nawet lepiej, dziecięcy rysunek „połącz kropki”. Na kolanach trzymała książkę w jasnych okładkach, którą dzielili, z brązowym i popękanym tytułem: KAMIENIARZ.

Podtytuł głosił: Wszystko, co chcieliście wiedzieć o Michelangelo Buonarrotim – niekończący się kamieniołom wielkości. W środku, na samym początku, znajdował się ślad po wyrwanej kartce – tej z biogramem autora. Zakładką był pasek z niedawnych zakładów:

Royal Hennessey, gonitwa 5

#2 – Matador

Zwycięstwo: $1

Wkrótce wstała i nachyliła się w jego stronę.

Uśmiechała się w ten swój sposób zdradzający zainteresowanie, jakby stawała twarzą w twarz z całym światem. Podeszła bliżej i trzymając książkę między nimi, położyła swoją dolną wargę na jego górnej, zaczęła:

– „Wtedy właśnie zrozumiał, że to był świat, a był on jedynie wizją”.

Kiedy cytowała jego ulubioną kartkę, jej wargi dotykały jego – trzy razy, cztery razy, niech będzie pięć – a teraz cofnęły się lekko.

– Sobota?

Skinienie głową, bo w sobotni wieczór, za trzy kolejne dni, mieli się spotkać w rzeczywistości na jego drugim ulubionym zapomnianym polu. W miejscu zwanym The Surrounds. Tam, w tamtym miejscu, mieli leżeć. Jej włosy mogły go łaskotać godzinami. Ale nigdy ich nie odsunął ani nie poprawił.

– Clay. – Znikała. – ...Nadszedł czas.

Ale on nie chciał otworzyć oczu.

Tymczasem chłopak ze sterczącymi zębami, którego nazywali Fretką, wypadł, a Rory, jak zawsze, wszedł na jego miejsce. Kiedykolwiek przychodził – w imię starych dobrych czasów – tak się właśnie działo.

Przeszedł tunelem i wkroczył do przygnębiającej przebieralni, a wtedy nawet Goły przestał odstawiać swój teatrzyk z dziewczyną. Rory uniósł palec i przycisnął go do ust. Szorstkim gestem zmierzwił czuprynę Tommy’ego i stał teraz nad Clayem. Przyjrzał mu się uważnie, z uśmiechem, od niechcenia, swoimi bezcennymi oczami o barwie złomu.

– Ej, Clay. – Nie mógł się powstrzymać. – Wciąż siedzisz w tym gównie, co?

A Clay odpowiadał uśmiechem, musiał.

Uśmiechał się, ale nie podnosił wzroku.

– Gotowi, chłopcy?

Henry, ze stoperem w ręce, dał im znać.

Kiedy Clay wstał, Tommy go spytał – wszystko było jedynie częścią rytuału.

Wskazał od niechcenia jego kieszeń.

– Mam ci popilnować, Clay?

Clay się nie odezwał, ale powiedział mu.

Odpowiedź zawsze była taka sama.

Nawet nie potrząsnął głową.

Pozostawili za sobą graffiti.

Wyszli z tunelu.

Nabrali kształtu w świetle.

Po obu stronach areny znajdowało się około dwóch tuzinów idiotów, którzy ich oklaskiwali. Idioci klaszczący idiotom, coś wspaniałego. Było to coś, co ta banda umiała najlepiej.

– Dalej, chłopaki!

Ciepłe głosy. Klaszczące dłonie.

– Biegnij, Clay! Wbijaj te nogi, synu!

Za trybuną utrzymywał się żółty blask.

– Nie zabij go, Rory!

– Walnij go, Golas, ty paskudny skurczybyku!

Śmiech. Goły się zatrzymał.

– Ej. – Wskazał palcem i zacytował film: – Może poćwiczę na tobie.

„Paskudny skurczybyk” zupełnie mu nie przeszkadzał, ale nie mógł znieść „Golasa”. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że jego dziewczyna wspina się na drewniane siedzenia trybuny. Nie chciała mieć nic wspólnego z resztą tej hołoty, jeden z pewnością wystarczył. Ruszył masywną sylwetkę, żeby dogonić pozostałych.

Przez chwilę wszyscy stali na prostej, ale chłopcy z przebieralni wkrótce odeszli. W pierwszej trójce byli Rzadki, Maguire i Dzwoneczek – dwaj zwinni i silni, a trzeci chłop jak dąb, żeby go zadusić.

Na dwustu metrach mieli stać Schwartz i Goły, jeden skończony dżentelmen, a drugi licencjonowane zwierzę. Problem ze Schwartzem polegał na tym, że choć był absolutnie, bezwzględnie uczciwy, w walce miażdżył. Później rozpływał się w białych uśmiechach i klepał po plecach. Ale przy siatce do rzutu dyskiem miał go walnąć jak pociąg.

Hazardziści też się ruszyli.

Przenieśli się w górę, na najwyższe siedzenia trybuny, by spojrzeć poza pole wewnętrzne.

Chłopcy na bieżni byli przygotowani:

Uderzali w mięśnie czworogłowe.

Rozciągali ramiona i klepali się po nich.

Na setnym metrze stali na sąsiednich torach. Otaczała ich wspaniała aura, ich nogi płonęły. Za nimi zachodziło słońce.

Na dwustu metrach Schwartz kręcił głową. Jasne włosy, jasne brwi, skupione oczy. Obok niego Goły splunął na bieżnię. Zarost na jego twarzy był brudny i czujnie stanął dęba na policzkach. Włosy przypominały wycieraczkę. Znów popatrzył i splunął.

– Hej. – Schwartz nie odrywał wzroku od setki. – Za chwilę możemy w tym wylądować.

– No i co?

I wreszcie na prostej, może pięćdziesiąt metrów od końca, stał Rory, całkiem swobodnie, jakby to było rozsądne – takie właśnie miało być.

chusteczka magika

W KOŃCU hałas silnika.

Drzwi samochodu trzasnęły jak zszywacz.

Morderca próbował nad tym zapanować, ale jego puls trochę przyspieszył, czuł go na szyi. W desperacji niemal poprosił Achillesa o życzenie mu szczęścia, ale muł wydawał się dość bezbronny – parsknął i poruszył kopytem.

Kroki na werandzie.

Chrobot klucza przekręcanego w zamku.

Natychmiast poczułem dym.

W wejściu moje usta opuściła bezgłośnie długa litania przekleństw. Wstrząs i przerażenie, jak chusteczka magika, skryły mile niezdecydowania i parę bezkrwistych rąk. Co robić? Co robić, do diabła?

Jak długo tam stałem?

Jak wiele razy rozważałem odwrócenie się i wyjście?

W kuchni (o czym dowiedziałem się o wiele później) Morderca wstał cicho z miejsca. Odetchnął dusznym powietrzem. Spojrzał z wdzięcznością na muła:

Nawet nie waż się teraz mnie opuszczać.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

Bridge of Clay

Copyright © Markus Zusak, 2018

Jacket design by Isabel Warren-Lynch and Ericka O’Rourke

© Copyright for the Polish edition

by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2019

Tłumaczenie Anna Studniarek

Adaptacja okładki Monika Pietras

Redaktor prowadzący Anna Garbal

Opieka redakcyjna Joanna Kończak

Redakcja Magdalena Adamska

Korekta Magdalena Szroeder, Roma Sachnowska

Korekta plików po konwersji Irmina Garlej

ISBN 978-83-10-13482-0

Plik wyprodukowany na podstawie Gliniany most, Warszawa 2019

www.naszaksiegarnia.pl

Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o.

02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c

tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49,

faks 22 643 70 28

e-mail: [email protected]

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl