Głębia - Arne Dahl - ebook + książka

Głębia ebook

Arne Dahl

4,0

Opis

Sam Berger jest podejrzany o zabójstwo, którego nie popełnił. Jego partnerka Molly Blom leży w szpitalu pogrążona w śpiączce. Sam przenosi się na archipelag i czeka na rozkazy od szefa policji bezpieczeństwa Säpo. Sztokholmowi grozi zamach terrorystyczny...

Czy Berger jest rozwiązaniem problemu, czy jednym z jego elementów?

Arne Dahl pisarz, krytyk i redaktor, jeden z najwybitniejszych szwedzkich autorów kryminałów, za które otrzymał liczne prestiżowe nagrody literackie. Jego książki zostały przetłumaczone na ponad 30 języków i sprzedały się w 4 milionach egzemplarzy. Głębia to kolejna po Pustkowiu i Bezdrożach książka z parą detektywów Samem Bergerem i Molly Blom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (47 ocen)
15
20
9
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra,dobra,dobra... Ale warto znać poprzednie części. Super 👍
00

Popularność




I

1

Poniedziałek 30 listopada, godz. 8:10

Korytarz spowijała ciemność. Mimo to Berger spostrzegł skrzydlatego owada powoli chodzącego po suficie. Długo śledził go wzrokiem. Dopiero kiedy przestał patrzeć, zorientował się, że to pszczoła.

Choć jedyne źródło światła w korytarzu ledwo zasługiwało na to miano, było bardzo wyraźne. Małe, okrągłe, tkwiło na wysokości wzroku, na zamkniętych drzwiach pomiędzy nim a drugim mężczyzną. Obaj byli przyciśnięci do zimnej betonowej ściany po obu stronach drzwi, obaj trzymali broń gotową do strzału. W nierzeczywistym świetle starszy mężczyzna utkwił w Bergerze spojrzenie szarych jak lód oczu i wyraźnie skinął głową. Nie wypuszczając broni, Berger wyjął coś, co wyglądało jak lupa. Bezszelestnie przyłożył to do wizjera w drzwiach i zajrzał do środka.

Perspektywa była zaburzona, ale wnętrze mieszkania dało się zobaczyć bez problemu. Korytarz otwierał się ku krawędziom salonu. W początkach świtu listopadowego poranka można było odnieść wrażenie, że na wprost, w kierunku wielkich okien pokoju, leci para gigantycznych orłów. Jakby w zwolnionym tempie zbliżały się w wykrzywionej perspektywie, czarne sylwetki zdawały się lecieć pod wiatr, tuż za oknami. Chwilę później orły nabrały ludzkich konturów, znieruchomiały, ich stopy mocno stały na ziemi. Jeden uniósł ręce i pokazał dziesięć palców, potem dziewięć, osiem… Berger wrzucił do kieszeni przedmiot przypominający lupę i wyciągnął wytrych. Najciszej, jak potrafił, wsunął go do zamka, ale i tak kiedy szukał niewidzialnych wypustek i szpiców, rozlegały się niepokojące zgrzyty. Sześć, pięć, cztery… Nie chwycił, po raz pierwszy od lat wytrych nie chwycił. Trzy, dwa… Udało się. Berger usłyszał kliknięcie. Z uniesionym pistoletem otworzył drzwi. W tym samym czasie dwaj ubrani na czarno mężczyźni kopniakiem wyważyli drzwi balkonowe. Każdy z nich trzymał mały pistolet maszynowy w pełnej gotowości. Bezszelestnie ruszyli w lewo. Berger przemknął w prawo, z uniesionym pistoletem, nie wydając żadnego dźwięku.

Zobaczył resztę salonu: piec kaflowy, sofę, fotel, kominek, wózek barowy. Na stoliku przy fotelu leżała gruba książka. Ruszył w tamtą stronę, nie chowając pistoletu. Spostrzegł absurdalnie grube okulary leżące na książce. To były dzieła zebrane Szekspira.

Nie dotykając niczego, Berger uniósł wzrok. Na ścianie wisiało tylko jedno zdjęcie – przedstawiało krajobraz. Baśniowe światło zachodzącego słońca igrało na wzgórzu z cyprysami i piniami, dwoma białymi domkami, kilkoma osłami pochylającymi głowy, ulami wspinającymi się po zboczu i łożem kremowych kwiatów opadającym aż po roziskrzone morze. W oddali z wody wynurzała się wielka skała. Berger miał wrażenie, że rozpoznaje Gibraltar.

Popatrzył z powrotem na książkę, przykucnął, przyjrzał się z bliska okularom i zauważył, że spomiędzy cienkich kartek wystaje zakładka. Niczego jednak nie dotykał.

– Tutaj! – rozległ się stłumiony okrzyk.

Berger wstał i się obrócił. Starszy mężczyzna obserwował go z przedpokoju. Jego włosy ostrzyżone tuż przy skórze przypominały opiłki żelaza wokół magnesu. Nazywał się August Steen i był szefem wywiadu Säpo.

Berger i Steen ruszyli w kierunku, z którego dobiegał głos, przeszli przez kuchnię i znaleźli się w korytarzu. Fragmenty rozmowy dochodziły z jednego z dalszyc h pokoi. Berger wszedł do środka.

Na ramionach mężczyzn w czerni wisiały pistolety maszynowe. Berger sceptycznie zmierzył wzrokiem obu przedstawicieli zasobów zewnętrznych Augusta Steena.

– Mieszkanie zabezpieczone – oznajmił Roy Grahn.

– Ona siedziała właśnie tutaj. – Kent Döös wskazał ręką wyraźnie dźwiękoszczelne ściany pozbawionego okien pokoju.

Berger się rozejrzał. Był to całkowicie bezosobowy pokój, przeciwieństwo przytulnej przestrzeni za drzwiami. Brak śladów po łańcuchach, skórzanych pasach czy kroplówkach nie oznaczał, że ich tu nie było ani że nie użyto żadnych środków odurzających. Była tu tylko nic niemówiąca pustka.

Salon mówił za to znacznie więcej.

Berger przykucnął obok prześcieradła skotłowanego na niepościelonym łóżku. Przekrzywił głowę, zaczął oglądać poduszkę centymetr po centymetrze i w jaśniejącym z wolna świetle poranka dostrzegł przynajmniej trzy czarne włosy.

– Nasz przyjaciel niespecjalnie się stara ukryć ślady – skwitował.

– Po co miałby to robić? – odparł August Steen. – Musi ukryć jedynie miejsce, do którego ją przetransportował.

Berger usłyszał ciche bzyczenie. Spojrzał na sufit. Przez sypialnię przeleciała pszczoła. Czyżby ta sama? Ruszył jej śladem przez kuchnię do salonu. Zatrzymał się przy fotelu. Włożył rękawiczki. Zdjął grube okulary z książki i otworzył ją na zaznaczonej stronie. Przełożył zakładkę i przytrzymał przy okładce.

Hamlet. Akt trzeci. Zakładka oznaczyła najbardziej znany fragment literacki na świecie.

To be, or not to be…

Berger podszedł do fotografii na ścianie, zaczął jej się przyglądać. Zobaczył morze, skałę, łoże z kwiatów. Zobaczył ule wspinające się po zboczu.

Zobaczył ule.

Pszczoła znów zabzyczała. Ale dźwięk był inny, jakby zdwojony. Berger podniósł wzrok, okazało się, że w górnym rogu pokoju siedzi nie jedna pszczoła, lecz dwie.

Czy mogły żyć pod koniec listopada? W Szwecji?

To be, or not to be…

– On hoduje pszczoły – rzekł Berger.

Kent i Roy popatrzyli na niego sceptycznie, Steen tylko obojętnie.

– Co? – odezwał się w końcu Roy. – Tutaj?

– Nie sądzę – odparł Berger.

– Czy to nie taki trend? – spytał Kent. – Domowe hodowle ekologiczne?

– Jasna cholera – skwitował Roy.

Steen zmarszczył brwi. Zabrał głos:

– Trzy kondygnacje do dachu. Klatka schodowa, schody przeciwpożarowe, balkony. Grahn, możesz wejść jeszcze dwa piętra wyżej?

Roy rzucił okiem w stronę balkonu, wisiały tam dwie liny spuszczone z wyższego piętra. Skinął głową. Steen mówił dalej:

– Döös, schody przeciwpożarowe. Berger, klatka schodowa. Ja poszukam punktu obserwacyjnego. Najpierw koordynacja. Meldujcie obecność. Czekajcie na moje rozkazy. Do roboty.

Roy ruszył z powrotem na balkon, Berger i Kent wybiegli przez drzwi – Kent skręcił, Berger włączył latarkę i szedł dalej prosto korytarzem. Dotarł do klatki schodowej, zobaczył pszczołę chodzącą po ścianie.

Były dwie możliwości. Pszczoły mogły być uciekinierkami albo przedsmakiem, drogowskazem. Jeżeli były uciekinierkami, sprawca równie dobrze mógł siedzieć na górze z uprowadzoną ofiarą, kompletnie nieprzygotowany. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że chciał ich zwabić na dach z jakiegoś powodu.

Tak czy inaczej, musieli pójść na górę, nie było odwrotu. Nie dało się zaangażować żadnego innego policjanta, sprawa była ściśle tajna. Berger nie miał nawet pojęcia, ile wiedzą Kent i Roy. Przez kilka sekund obserwował pszczołę i jej nieregularną wędrówkę po ścianie.

Potem ruszył na górę.

Zabłocona, oświetlona jarzeniówkami klatka schodowa kończyła się solidnymi, stalowymi drzwiami z gałką po wewnętrznej stronie. Rozległ się trzask i głos Roya:

– Na miejscu.

Potem kolejny trzask i głos Augusta Steena:

– Punkt obserwacyjny w sąsiednim budynku. Rzeczywiście na dachu w północno-wschodnim rogu jest mały, niski składzik. Najbliżej Grahna, jakieś pięć metrów. Ale drzwi wychodzą na ciebie, Berger. Dzieli cię od nich ze dwadzieścia metrów. Döös ma dziesięć metrów do schodów przeciwpożarowych po przeciwnej stronie.

– Zrozumiano – odparł Roy. – Kent?

– Zagracone schody przeciwpożarowe – wysapał Kent. – Jeszcze jakieś dwie minuty. Odezwę się.

Zapadła cisza.

Jarzeniówka na klatce schodowej zgasła. Wokół Bergera zapadła ciemność. Ciszę przerwało bzyczenie, z ciemności wyłonił się czerwony włącznik. Sięgnął do niego. Światło rozbłysło z powrotem. Pszczoła bzyczała nadal, ale pozostawała niewidoczna.

Wszystko było jednym wielkim oczekiwaniem.

Nieznośnym oczekiwaniem.

Wyłonił się z niego pogrążony w mroku pokój motelowy, światło nie więcej niż jednej żarówki ledowej sączące się od strony hałaśliwej autostrady. I Berger wchodzący do środka z przygnębiającą reklamówką w ręku – w środku były kanapki ze stacji benzynowej i jogurt do picia. Ledwo zdążył usiąść w fotelu, kiedy się zorientował, że ktoś już tam siedzi. Serce podskoczyło mu do gardła, a August Steen zapytał:

– To nazywasz trzymaniem się poza zasięgiem radarów?

Na schodach sekundy płynęły powoli. Berger przejechał dłonią po piersi. Kontury kamizelki kuloodpornej były prawie tak samo znajome jak jego własne żebra.

Pokój motelowy uparcie powracał w myślach. Berger był na łóżku, ciężko oddychał, w końcu skupił wzrok na siedzącym w fotelu Steenie.

– Chyba namierzyliśmy miejsce, w którym Carsten przetrzymuje Aiszę – oznajmił Steen. – Bądź gotowy jutro wczesnym rankiem.

Berger powoli pokręcił głową i rozejrzał się po depresyjnym pokoju.

– Co ja tu robię, do cholery?

– Jesteś najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Szwecji – odparł Steen. – Ukrywasz się, ot co.

– A ty jesteś jednym z najwyżej postawionych szefów Säpo – odparł Berger. – Nie należę i nigdy nie należałem do Säpo. Dlaczego miałbyś mi pomóc?

– Pomagamy sobie nawzajem – odparł Steen.

Pszczoła bzyczała dalej na klatce schodowej, ale nie udało jej się wyprzeć tej nocnej sceny. Berger wpatrywał się w mroku w Augusta Steena. Ten w końcu poczuł się zmuszony kontynuować:

– Teraz należysz do mojej drużyny, Sam. Będę cię naprawdę potrzebował, gdy tylko poznamy więcej szczegółów. Na razie muszę cię poprosić, żebyś poczekał. Przygotowujemy dla ciebie bezpieczne schronienie. Jednak jutro rano będziesz mi pilnie potrzebny.

– Więcej szczegółów? Szczegółów czego, do cholery? Chodzi o jakiś zamach terrorystyczny?

– Najstraszniejszy w całej…

– Dobra, dobra – przerwał Berger. – Wiem. Najstraszniejszy w całej historii Szwecji. Tylko że ja nic nie wiem o żadnym cholernym zamachu. Te pieprzone tajemnice Säpo mnie kiedyś wykończą.

Steen donośnie westchnął, odchylił się na oparcie wyżartego przez mole fotela, a następnie rzekł:

– Carsten przez wiele lat był moim najbliższym współpracownikiem, jednym z filarów Säpo. Potem okazało się, że to kret, zdrajca działający w organizacji, człowiek, którego szukałem od dłuższego czasu. Uprowadził Aiszę Pachachi z tych samych powodów, dla których zabił twoją koleżankę z pracy i przyjaciółkę, Sylvię Andersson, Strzałę. W ten sposób chciał się dowiedzieć, gdzie jest mój najważniejszy „nabytek”, ojciec Aiszy, Ali Pachachi, człowiek mający siatkę informatorów. Krótko mówiąc, porwał Aiszę, żeby uciszyć Alego.

Wtedy na łóżku w smutnym pokoju hotelowym Berger z najwyższą niechęcią poczuł, że jego policyjny instynkt z powrotem budzi się do życia.

– Dlatego, że Ali pracuje nad ustaleniem, gdzie, kiedy i jak będzie miał miejsce najstraszniejszy zamach w historii Szwecji?

– Tak. – Steen skinął głową. – Moja teoria jest taka, że międzynarodowa organizacja terrorystyczna musi uciszyć Alego i dlatego kupiła Carstena. Prawdopodobnie w grę wchodzi Państwo Islamskie, ale to jeszcze nic pewnego.

Berger rozejrzał się po przygnębiającym pokoju, ale nie miał na czym zawiesić wzroku. Był tu tylko trudny do rozgryzienia szef wywiadu Säpo.

– Czyli to Carsten wpakował mnie w to gówno? Zrobił ze mnie najbardziej poszukiwanego człowieka w Szwecji? „Były policjant poszukiwany w związku z zabójstwem podejrzanego”. Zastrzelił mordercę moim starym pistoletem służbowym. Dlaczego, do ciężkiej cholery?

Steen pokręcił głową.

– To trochę niejasne. Jest w jakiś sposób emocjonalnie związany z Molly Blom. Jak na pewno pamiętasz, obserwował was na bezdrożach. Jego raporty mają dziwny podtekst, dotarło to do mnie dopiero po czasie, kiedy przeczytałem je wszystkie naraz. Określał was jako mężczyznę i kobietę, choć w formie symboli.

– W formie symboli?

– O takich… – August Steen wziął do ręki długopis i zaczął rysować na odwrocie gazety.

Berger popatrzył na dwa symbole: ♂ i ♀. Zmarszczył brwi. August Steen mówił dalej, wskazując:

– ♂ to byłeś ty, Sam, a ♀ to była Molly.

– Molly, która jest w śpiączce i nosi moje dziecko… – dodał Berger ponuro i pokręcił głową.

Steen pochylił się w obskurnym fotelu i położył dłoń na kolanie Bergera. Było to dość nieoczekiwane.

– Mamy dużą przewagę nad Carstenem – powiedział głosem, którego Berger nigdy wcześniej nie słyszał. – To niewątpliwie bardzo niebezpieczny człowiek… śmiemy wręcz nazywać go wyćwiczonym zawodowym mordercą… ale bardzo niewiele brakuje mu do ślepoty. Ma postępującą odmianę retinitis pigmentosa, czyli barwnikowego zwyrodnienia siatkówki. To właśnie jutro rano mamy największe szanse go schwytać. Muszę mieć cię przy sobie, Sam.

„Muszę mieć cię przy sobie, Sam” – powtórzył w myślach Berger na nic niemówiącej klatce schodowej wieżowca, przed nic niemówiącymi drzwiami podczas oczekiwania, które zdawało się nie mieć końca. Zebrał wszystkie siły, żeby wrócić myślami do teraźniejszości, i zaczął się przyglądać swojej odbezpieczonej broni: drżała w dziwnie regularnym rytmie, prawdopodobnie w jakiś sposób powiązanym z uderzeniami jego serca.

Jedyną nadzieją dla niego było to, że Carsten ślepnie.

Słyszał bzyczenie niewidocznej pszczoły. Tylko tyle. Monotonny dźwięk, który trwał długo, bardzo długo.

Nagle z krótkofalówki dobył się trzask.

– Na miejscu – zawiadomił Kent.

– Dobrze – powiedział Steen. – Trzy. Dwa. Jeden.

Berger pchnął drzwi i wyjrzał. Coś, co miało przypominać świt, roztoczyło swój słaby blask nad dachami domów. Scenerię zdarzeń w dalszym ciągu spowijał swoisty półmrok. Dwadzieścia metrów w prawo znajdował się mały składzik przypominający bryłę betonu. Berger spostrzegł, że Kent wchodzi po schodach przeciwpożarowych i pędzi w tamtą stronę. Jednocześnie Roy podciągnął się na linie i przeturlał na drugą stronę niskiego murku przy krawędzi dachu.

Berger zaczął biec. Był tam i jednocześnie go nie było, widział wszystko z dziwnego, zdeformowanego dystansu, czekając tylko na serię strzałów.

Roy pierwszy dotarł na miejsce, Kent nie był daleko w tyle, Berger biegł jako ostatni. Zobaczył, że Roy unosi nogę, kopniakiem otwiera drzwi i znika w środku. Kent też dobiegł i, wykonując szarpane ruchy w różnych kierunkach, także zanurkował w środku.

Berger był już blisko. Poczuł ostry ból w okolicach szyi, jakby wystrzeliła broń z tłumikiem. Zwolnił, złapał się za kark i wtedy poczuł również ukłucie w dłoni. Był już prawie przy szeroko otwartych drzwiach, kiedy ze składziku wytoczył się Kent. Miotały nim dzikie i dziwne wstrząsy. Młócił rękoma powietrze, jego służbowy pistolet poleciał daleko, zataczając szeroki łuk, jakby w zwolnionym tempie. Kent opadł na kolana, runął do przodu i zaczął się toczyć. Bzyczenie było coraz głośniejsze. Berger poczuł, że jego również wypełnia ból, ostry ból, który rozchodził się po ciele, palił kończyny.

Nagle z domu wyszła postać. Wyglądała jak zwierzę, niedźwiedź na dwóch nogach. Uniosła ręce niczym do modlitwy, tyle że to nie były ręce, lecz łapy, wielkie łapska. Wyglądały na pokryte grubą, kędzierzawą sierścią. Podobnie jak reszta ciała – pękata, jakby wełniana, lecz z niedźwiedziowatej postaci wystawała biała jak kreda twarz, czaszka z wytrzeszczonymi oczami i szeroko otwartymi ustami, z których nie wydobywał się żaden dźwięk. Bzyczenie było coraz głośniejsze, aż w końcu Berger zrozumiał, co widzi.

Twarz należała do Roya, a całe jego ciało było pokryte pszczołami.

Zataczając się, Roy podszedł do krawędzi dachu, minął hak liny, szedł wzdłuż krawędzi ciężkim i dziwnym krokiem, jakby stąpał po księżycu. Zaczął się wspinać na niską ściankę oddzielającą dach od przepaści. Berger usłyszał swój krzyk, choć głos zdawał się należeć do kogoś innego:

– Stój, do cholery!

Jednak Roy po prostu kontynuował wspinaczkę, jakby wiedziony siłą zupełnie inną niż siła woli. W końcu postawił nieubłagany krok nad krawędzią.

Wyglądało to tak, jakby się uniósł w powietrze. Przez krótką chwilę, która wydawała się nie mieć końca, pośród bzyczenia coraz bardziej przypominającego kakofonię, ciało Roya zaczęło się unosić w nieskończoności, jak gdyby siła ciążenia została całkowicie zniesiona, jak gdyby nie było już góry ani dołu. Nagle, jak na rozkaz, pszczoły oderwały się od ciała i wystrzeliły w górę niczym odwrócony wir.

Dokładnie w tym momencie Berger spojrzał w oczy Roya. Zobaczył w nich śmierć. Stanął oko w oko ze śmiercią. A potem Roy spadł.

Berger usłyszał swój własny wrzask. Chwiejnym krokiem ruszył w tamtą stronę, a ból, który na kilka sekund ustał, powrócił z pełną mocą. Kent przestał się turlać po dachu, wstał i zaczął się gwałtownie otrzepywać. Razem pokuśtykali w stronę krawędzi dachu. Miejsca, z którego spadł Roy.

Tuż przed tym, jak dotarli do krawędzi, Berger odwrócił głowę i zobaczył, jak przez szeroko otwarte drzwi wystrzeliwuje ogromny pióropusz pszczół i układa się w najciemniejszą z chmur nad już i tak szarawym miastem.

Berger i Kent wymienili spojrzenia. Kent oderwał pszczołę od bladego policzka i skinął głową. Wyjrzeli poza krawędź.

Zmasakrowane ciało Roya leżało trzydzieści metrów niżej.

Do połowy na samochodzie.

Dźwięk, który zaczął wydawać Kent, nie brzmiał jak ludzki odgłos.

– Berger! – rozległ się ryk z krótkofalówki. – Pomoc medyczna jest już w drodze. Zabezpiecz dom.

Berger powoli podniósł się znad leżącego na ziemi Kenta, ryczącego ze smutku i z bólu. Poodrywał pszczoły od nagiej skóry. Poczuł, że po jego ciele rozchodzi się osobliwy dreszcz oszołomienia. Nie wiedział, jak dotarł do składziku. Przywarł do betonowej ściany, szybko zajrzał do środka, cofnął się. Nie było żadnego człowieka, żadnych ukrytych zakamarków. Stało tam co najmniej sześć otwartych uli. Zostało tylko kilka pszczół, bzyczały wytrwale. Powinno się udać wejść do środka. Berger mocniej ścisnął pistolet i wyjrzał zza rogu.

Wymachując rękami, starał się wypędzić ostatnie pszczoły. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Oprócz uli znajdowały się tam stół, krzesło i nic więcej. Aisza nie mogła być tu więziona, Carsten chciał tylko zwabić ich w to miejsce. Żeby ich skrzywdzić, zabić? Mało prawdopodobne. Carsten nie był sadystą. Miał nierówno pod sufitem, owszem. Dopuścił się zdrady stanu, zgadza się. Nie miał żadnych zahamowań, to prawda. Ale działał racjonalnie. A więc sprowadził ich tu z innego powodu.

Podłoga, sufit, ściany – nic. Całkowicie neutralna przestrzeń. Musiało więc chodzić o coś w ulach albo na stole. Berger nie zamierzał zaglądać do uli, miał już dość bliskiego kontaktu z ich mieszkańcami.

Dopiero teraz zobaczył, że kilka pszczół zostało na stoliku. Były spokojniejsze od reszty, chodziły w określonych ramach w kształcie prostokąta szerokiego na dziesięć centymetrów. Berger wyjął świeżo otrzymany od Säpo pistolet i zdrapał pszczoły z blatu. Pod spodem był mały kawałek papieru. Nie miał odwagi go dotknąć, ale zauważył, że jest pokryty czymś przyjemnym i lepkim. Czymś, co pszczoły mogłyby polubić.

Wyglądało to jak mała koperta. W rodzaju tych na kartki z gratulacjami.

Berger oczyścił kopertę z pszczół, ale nie podnosił jej ze stołu. Wbrew wszelkim odruchom postanowił, że zaczeka na techników Säpo. Nagle zobaczył, że stół ma szufladę. Schylił się i zaczął ją ostrożnie wysuwać.

Huk był nieziemski. A siła, która rzuciła go do tyłu, okazała się jeszcze bardziej niebotyczna. Berger doznał kompletnego szoku, a z bólu stracił orientację. Pociemniało mu przed oczami.

Została tylko prosta, luźna myśl w bezkresnej nicości:

„Co za pieprzony sposób na śmierć”.

Potem wszystko było już tylko ciemnością.

Nie był pewny, czy żyje, kiedy otworzył oczy i napotkał spojrzenie szare jak lód, otoczone bardzo krótko ostrzyżonymi, metalicznie siwymi włosami.

– Wprawdzie idealny szpieg to wykastrowany szpieg – rzekł August Steen – ale to nie musi przebiegać w tak drastyczny sposób.

– Co? – wysapał Berger.

– Gdybyś nie przykucnął, odstrzeliłoby ci fiuta.

Berger opuścił wzrok na kamizelkę kuloodporną. Było wyraźnie widać, gdzie trafił pocisk. Prosto w serce.

– Kurwa mać – zaklął.

Steen wyciągnął do niego rękę, Berger ją chwycił, stanął na nogach pośród kaskady iskier bólu i został poprowadzony do wysuniętej szuflady biurka. Za odstrzelonym frontem leżał przyklejony pistolet z drutem wiodącym do spustu. Berger natychmiast rozpoznał broń. To był sig sauer P226. Prawdopodobnie jego dawna broń służbowa. Na lufie była mała karteczka, przyklejona taśmą. Widniał na niej krótki odręczny napis: „Bum!”.

– Carsten chce cię dopaść, Sam – oznajmił Steen. – Teraz musimy naprawdę uczynić cię niewidzialnym.

Berger po raz ostatni spojrzał na małą kopertę, westchnął głęboko i poczłapał do drzwi. Steen zrównał się z nim i go podtrzymał.

Na czarnym jak smoła listopadowym niebie widać było helikopter pogotowia, zbliżający się powoli, wręcz w niedorzecznie spowolnionym tempie.

2

Poniedziałek 30 listopada, godz. 9:03

Jego zmysły zostały wyłączone z gry. Wszystko się huśtało. Odgłos nadlatującego helikoptera coraz bardziej przypominał bzyczenie ogromnej pszczoły.

Berger siedział na dachu, przeszywany bólem w najróżniejszej postaci, i nie był w stanie stwierdzić, gdzie kończy się ciało, a zaczyna dusza.

Nie rozumiał dlaczego, ale widział, że August Steen wyciąga z torby rolkę gazy. Widział, jak rozwijana rolka coraz bardziej się do niego zbliża.

– Musisz polecieć tym helikopterem – oznajmił Steen i zaczął owijać mu głowę. – Nadal jesteś najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Szwecji. Naprawdę nie chciałbyś, żeby ktoś cię zobaczył.

Owionął ich podmuch lądującego helikoptera. Berger zobaczył, jakby w dziwnie zwolnionym tempie, jak Steen wypuszcza z ręki gazę, jak rozwinięta przez wiatr gaza powiewa niczym ogromny proporzec i odlatuje ponad dachami wieżowców dzielnicy Tensta. Steen wyjął kolejną rolkę, tym razem złapał ją mocniej i udało mu się owinąć głowę Bergera.

– Trzymaj się – rzekł. – Odbiorę cię ze szpitala Söder.

Berger, ignorowany przez wszystkich, siedział skulony w rogu helikoptera, miał chorobę lokomocyjną, czuł ból rany postrzałowej w klatce piersiowej i pieczenie po użądleniach pszczół rozsiane po całym ciele. Mimo to niewątpliwie czuł się najlepiej z pacjentów przebywających w małej rozchybotanej przestrzeni.

Dwie połówki roztrzaskanego ciała Roya Grahna leżały pod przesiąkniętym krwią kocem. Kent Döös był wystarczająco przytomny, by jęczeć, a jego lament co jakiś czas przeradzał się po prostu w krzyki, ze smutku i z bólu. Odrzucał wszelkie próby zbliżenia się do swojego ciała, z zewnątrz wyraźnie tak samo obolałego jak w środku. Można było odnieść wrażenie, że pielęgniarz maluje coś w powietrzu wciąż nieużytą strzykawką z morfiną.

Berger uświadomił sobie, że widział podobne sceny w różnych filmach wojennych. Ogarnęły go mdłości i już prawie zwymiotował kaskadą prosto w bandaż, który okrywał mu całą głowę, gdy zauważył okno, przez które dało się wyjrzeć.

Widok wody od dawna uspokajał jego wnętrzności. Zobaczył krajobraz w dole, ale dopiero po jakimś czasie rozpoznał Zatokę Ulvsunda, Tranebergsbron, wyspę Lilla Essingen. Potem Reimersholme, Liljeholmsbron, Årstaviken. Zbiorniki wodne towarzyszyły helikopterowi aż do dachu z okręgiem, wyrysowanym plusem i dużym H pośrodku. Helikopter wylądował na literze bez żadnych widocznych prób zmniejszenia prędkości.

Potem wszystko potoczyło się szybko.

Otwarto drzwi, Roy został wyniesiony na noszach, zniknął Bergerowi z oczu. Kent, którego wielkie ciało wreszcie zareagowało na zastrzyk morfiny, został przeniesiony na platformę dla helikopterów szpitala Söder.

Berger został sam.

Kiedy pilot wyskoczył, a śmigło powoli przestało się obracać, skulił się w rogu. Całą głowę miał zabandażowaną. W końcu do środka zajrzał ubrany na biało mężczyzna i gestem przywołał go do siebie. Berger zgarnął torbę i razem weszli do dużego szpitala. Pielęgniarz ani razu nie spojrzał w jego kierunku.

Berger dostosował się do tego specyficznego przyjęcia i siedział w rogu oddziału pogotowia, za zasuniętymi zasłonami. Po jakimś czasie przestał już zwracać uwagę na upływający czas. Był to długi czas. Nie dało się go ogarnąć. Godzina następowała po godzinie, aż w końcu stracił wszelką orientację.

Kawałek po kawałku sam zbadał swoje ciało. Największy ból czuł w miejscu postrzału – punkcie, w którym kamizelka z kevlaru zatrzymała kulę z sig sauera P226. Nie sądził jednak, by żebra zostały uszkodzone. Zatrucie po użądleniu przez pszczoły trudniej było ocenić, ale również nie wydawało mu się wystarczające do pobytu w szpitalu. A więc August Steen umieścił go tu z innego powodu. Bo było to najbezpieczniejsze miejsce, w jakim mógł się znajdować, podczas gdy przygotowywano dla niego kryjówkę? Przewożono do niej jego rzeczy? Z domu? Byli u niego? Czy ludzie z Säpo buszowali po jego mieszkaniu, kiedy on tkwił tutaj jak kołek?

Nie był w domu od bardzo dawna. A właściwie tylko tak to odbierał. Tak naprawdę musiał to być miesiąc, może nawet krócej.

Godziny nadal przelatywały mu między palcami. Próbował się skupić, uspokoić swobodny przepływ myśli.

Jeśli Carsten przygotował całe siedlisko pszczół, żeby uderzyć akurat w niego, czy rzeczywiście był tu bezpieczny? Dostanie się na oddział pogotowia szpitala Söder i wpakowanie z tłumikiem dwóch pocisków w zwyczajnego pacjenta siedzącego za zasłonami ochronnymi byłoby bardzo proste. Prawdopodobnie minęłoby sporo czasu, zanim ktokolwiek by to zauważył.

Nagle zasłony rzeczywiście zostały rozsunięte.

Berger zobaczył Carstena, przeszywające, niepojęte oczy za grubymi okularami, spostrzegł wędrujący pistolet i drobny, ledwo zauważalny uśmiech – pomyślał, że to ostatni obraz, jaki Sam Berger zabierze ze sobą do królestwa śmierci.

Ale to nie Carsten wszedł ani żaden lekarz, tylko człowiek, którego włosy, ostrzyżone tuż przy skórze, przypominały opiłki żelaza wokół magnesu.

– Idziemy – rzucił krótko August Steen.

I poszli. Berger się nie odzywał, tak jak Steen.

W ustronnym rogu parkingu szpitala Söder wsiedli do samochodu. Steen ruszył na południe, wyjechał z miasta. Dopiero kiedy zaczęło się ściemniać, Berger zrozumiał, jak długo czekał na lekarza, który nigdy się nie zjawił. Bo wcale nie miał się zjawić.

Dopiero na wysokości Haninge Steen oznajmił:

– Ten skurwysyn zabił Roya.

Berger zorientował się, że wbija wzrok przed siebie, cały zesztywniały. Widział w wyobraźni ciało pokryte pszczołami, w niewiarygodny sposób unoszące się w powietrzu. Potem zobaczył przepołowione zwłoki na parkingu.

Carsten nie był człowiekiem, z którym można igrać.

I z całą pewnością chciał dorwać Sama Bergera.

Steen najwyraźniej miał ochotę na rozmowę.

– Przepraszam za to opóźnienie – oświadczył.

Berger się roześmiał, choć z nieprzesadną radością. Steen kontynuował:

– Musiałem przyśpieszyć cały ten proces. Zadziałałem, najszybciej jak mogłem.

– Dokąd jedziemy? – spytał Berger.

– Będziesz musiał sterować łodzią – odparł Steen.

Berger wlepił w niego wzrok.

– Wiem, że potrafisz – ciągnął Steen. – Wiem, że lubisz wodę. A w dzieciństwie spędziłeś niejedno lato na sztokholmskich szkierach.

– Wiesz więcej ode mnie – mruknął Berger.

– Widok wody cię uspokaja – rzekł Steen.

Berger pokręcił głową. Steen mówił dalej:

– Nie martw się, to łatwe, nowoczesny sprzęt nawigacyjny wykonuje za nas prawie całą pracę.

– I mam po prostu tam siedzieć? W jakiejś odizolowanej kryjówce?

– Twoje zadanie jest niezwykle ważne.

– I nie zamierzasz powiedzieć nic więcej ponad to, że ma związek z tym wyświechtanym sformułowaniem: „najstraszniejszy w całej historii Szwecji”?

– W tej chwili nie mogę powiedzieć więcej – odparł August Steen. – Ale na razie za wszelką cenę musisz pozostać w ukryciu. Naprawdę poza zasięgiem radarów. To oznacza, że skorzystasz z łodzi tylko ten jeden raz, nie wolno ci używać jej ponownie, chyba że w sytuacji awaryjnej. Aplikacja nawigacyjna zaprowadzi cię do hangaru. Wprowadzisz tam łódź i zostawisz.

– Hangar na łodzie?! – wykrzyknął Berger.

– Prawdziwy hangar na łodzie – odparł Steen z kamienną twarzą. – Do którego można wpłynąć. Wpłyniesz tam, zacumujesz i będziesz czekał. W chacie jest spory zapas łakoci i książek, do tego zabezpieczone łącze internetowe. Potraktuj to jak płatny urlop. Masz jakieś hobby?

– Zegarki – powiedział w końcu. – Mechanizmy zegarowe.

August Steen zaniósł się śmiechem.

Przez resztę drogi już się nie odzywali. Wjechali do Nynäshamn, przejechali przez Nynäshamn, wyjechali z Nynäshamn. Czuli się jak na końcu świata.

Przystań dla jachtów robiła niegościnne wrażenie. Pewnie to przyjaźnie migoczące światła pobliskich wysp sprawiały, że morze w tych okolicach wydawało się takie czarne. Takie ponure.

Mogło też być tak, że świat wydawał się opuszczony, bo byli sami. Wędrowali po pomoście, łodzie kołysały się na wodzie, jakby huśtane przez sam mrok.

Na szczęście nie padało i nie było szczególnie wietrznie. Jedyne, co przerażało, to czerń. Może też prosty fakt, że Sam Berger nie sterował łodzią od bardzo dawna. Zwłaszcza w zimowej, nieprzeniknionej ciemności.

Zatrzymali się. Berger postawił torbę na ziemi. Steen sięgnął po iPada. Berger wziął go do ręki i popatrzył na wygaszony ekran. Steen przejechał po nim palcem i pokazała się mapa.

– Dokładna nawigacja GPS – oznajmił Steen. – To cholerstwo omija każdą rafę, jak słowo daję.

– To znaczy, że tego próbowałeś?

– Helikopter dostarczy paczkę z twojego domu. W krótkim czasie przed chatą będą stały cztery kartony.

– A co ty zrobisz? Co zrobi Säpo? Znajdziecie Carstena, zanim on znajdzie mnie?

– Nie pochlebiaj sobie – odparł Steen. – Nie jesteś aż tak istotny. Ale oczywiście go złapiemy, śledczy pracują pełną parą. Przede wszystkim jednak powinniśmy go zatrzymać, żeby uwolnić Aiszę Pachachi i rozwiązać język Alemu Pachachiemu. Tak długo, jak Aisza jest porwana, nic nie powie. A tylko ja na całym świecie wiem, gdzie jest Ali. Jak dotąd nasz kret czekał, aż Ali nawiąże z nim kontakt, może zaproponuje zamianę miejscami ze swoją córką. Teraz Carsten najwyraźniej wkroczył w bardziej aktywną fazę: zamierza odszukać Pachachiego na własną rękę. Nie ulega bowiem wątpliwości, że trop, który zaprowadził nas w pułapkę w Tenście, został podłożony. On chciał, żebyśmy tam byli, chciał z nas zakpić.

– Zatrzymacie Carstena, dostaniecie informację od Pachachiego, a ja będę działał, opierając się na tej informacji, tak? O to chodzi? Wracamy więc do pytania: dlaczego akurat ja?

– Naprawdę chcesz dyskutować o tym teraz? – zapytał Steen. – Miałeś całą podróż na rozmowę.

– Tak, chcę znać odpowiedź. W przeciwnym wypadku za cholerę nie wejdę do tej łodzi.

– I co zrobisz? Będziesz się chował w innym hangarze? Uciekniesz z kraju?

– Dlaczego. Akurat. Ja.

August Steen westchnął i poprowadził go do solidnej, choć miniaturowej łodzi z porządnym silnikiem zaburtowym.

– Masz pewną szczególną zdolność, która będzie bardzo ważna, kiedy nadejdzie odpowiedni moment – powiedział w końcu Steen.

– Szczególną zdolność? Ja?

– Poza tym nie odpowiedziałeś na pytanie – rzekł Steen i podał Bergerowi jego pistolet z Säpo wraz z amunicją. – Nie żartowałem – dodał.

– Jakie pytanie, do cholery? – odparł Berger, biorąc do ręki pistolet.

– Czy masz jakieś hobby?

3

Wtorek 1 grudnia, godz. 10:21

Przeciął powierzchnię wody, akurat gdy zaczął skuwać ją lód. Kiedy jeszcze był w powietrzu, zobaczył kątem oka, jak fragment gładkiej powierzchni zmienia połysk. Jakby w ciągu milisekundy rozpoznał pojedyncze atomy wodoru, wyciągające się ku obcym atomom tlenu i razem z nimi formujące wyjątkowo kruchą powierzchnię.

Szok termiczny nadszedł zgodnie z oczekiwaniami, ale teoria to co innego niż praktyka. Przytłoczyło go to. Obcisła pianka pod wpływem zimna przylgnęła do skóry. Wody szkieru otoczyły go, jakby chciały zamrozić i zachować dla potomnych, którzy oglądaliby zdumioną istotę sprzed wieków, zamkniętą w bryle lodu. Z równym zdumieniem. Naukowcy w kontrolowanych warunkach rozmroziliby go, a on, wciąż ze zdumionym wyrazem twarzy, wyleciałby w pozbawioną grawitacji atmosferę wokół sztucznej planety, która już dawno zastąpiła wyludnioną kulę ziemską.

Ta nietypowa wizja działała uspokajająco, poza tym jego pierwsze ruchy w wodzie rzeczywiście przypominały wędrówkę w przestrzeni kosmicznej. Chciwie wciągał w płuca stęchłe powietrze z butli, czuł ból klatki piersiowej w miejscu, w którym nie tak dawno został zatrzymany pocisk, i zorientował się, że już pamięta, dlaczego zerwał z tym straceńczym hobby.

Dłoń, która przejechała po boku ogromnej ryby w niebiesko-żółte paski, obdarzonej całuśnymi ustami, obudziła hobby zwane nurkowaniem. Pozłacająca wszystko pamięć rozproszyła piętnaście lat, które upłynęły, odkąd Sam po raz ostatni miał między zębami ustnik o smaku gumy. Wymazała również wspomnienie o szoku termicznym, i prawdopodobnie całe mnóstwo innych czynników, które sprawiły, że nagle – po magicznych wakacjach, w czasie których nurkował w okolicach indonezyjskiej wyspy Lombok – odstawił butlę na półkę.

Zarost, który wtedy się unosił za hartowanym szkłem maski do nurkowania, był rzadszy i znacznie mniej irytujący. Poza tym brunatnoszare wąsy, które teraz zakrywały mu połowę pola widzenia, mogły się przyczynić do wytworzenia przecieku w masce.

Kiedy w końcu udało mu się zobaczyć coś więcej niż włosy na własnym ciele, rozciągał się przed nim wyjątkowy świat.

Powierzchnia wody z góry wydawała się tak ciemna, jakby wskoczył do wiadra dziegciu. Poza tym było pochmurne i ciemne przedpołudnie, typowe dla pierwszego dnia grudnia, a on nie spodziewał się zobaczyć zbyt wiele na dnie praktycznie wymarłego Bałtyku. Jednak światło, które mimo wszystko sączyło się do środka, złamane przez powoli rosnącą lodową powierzchnię, ujawniało szarozielony świat pofałdowanych formacji skalnych i niewyraźnie falujących łodyg wodorostów, które naprawdę go chwytały. Mała, bezbarwna ławica ryb przemknęła obok, a on nabierał prędkości w wodzie liczącej nie więcej niż pięć stopni Celsjusza. Przypomniał sobie fascynację, jaką budziły w nim odwiedziny w ukrytej części kuli ziemskiej, tej większej i bardziej tajemniczej. Czuł, jak jego odrodzone życie otwiera się przed nim, w miarę jak dno morza zmieniało charakter, stawało się bardziej gładkie i surowe. I niżej położone – nie ulegało wątpliwości, że wypłynął na szerokie wody.

Był ostrożny, planował każdy ruch z dużym wyprzedzeniem, przez cały czas wpatrując się w punkty na skraju pola widzenia, tak jak przy nauce jazdy samochodem. Dzieliło go od nich nie więcej niż pięć czy sześć metrów. Nagle przestał widzieć przed sobą dno. Po prostu zniknęło. Zatrzymał się i obserwował. Podpłynął bliżej. Naprawdę wyglądało to tak, jakby dno się skończyło i zostało zastąpione stromym spadkiem.

Znajdował się przy krawędzi. Miał dziwne uczucie: widział przepaść, do której nie można było spaść.

Przebywał w Szwecji, na sztokholmskich szkierach, gdzie wszystko było bezpieczne i znajome – aż tu nagle napotkał przepaść otwierającą się ku czemuś kompletnie obcemu. Wiedział, że musi się trzymać od tego z daleka.

Jednak jak to często bywa, kiedy człowiek wie, że powinien zachować dystans, zbliżył się. Podpłynął nad gardziel, spojrzał w górę, spojrzał w dół. Nic nie zobaczył. Czekał. Czuł delikatny prąd wzdłuż prawego uda, nic więcej. Zaczął więc ostrożnie płynąć w dół.

W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi, poczuł tylko niewielką zmianę – miał wrażenie, że jego twarz jest trochę zimniejsza, nic poza tym. Nagle jednak zdał sobie sprawę, że jest nie tylko zimna, ale i mokra. Wąsy unoszące się pod maską lekko podskakiwały, niczym łodygi wodorostów na dnie morza.

Maska przeciekała.

Nie był to wniosek, który został jedynie sformułowany. Odniósł zupełnie inny efekt. Ciało Bergera zaczęło wirować w panice, chaos wdarł się prosto w jego duszę i porozbijał ją na kawałki. Berger poczuł, że się szamocze w kompletnej pustce.

W czystym zimnie.

Nieznanymi ścieżkami rozsądek powrócił. Berger zatrzymał wirowanie. Ograniczył panikę. Maskę należało opróżnić – to jedna z pierwszych rzeczy, których trzeba się nauczyć. Próbował sobie przypomnieć procedurę. Skierował maskę ku dołowi i patrząc w górę, wydmuchał powietrze nosem. Powtórzył to kilka razy, aż w końcu była w zasadzie pusta. Powstrzymał się przed westchnieniem ulgi.

Rozejrzał się. Popatrzył w dół, popatrzył w górę, popatrzył w lewo, popatrzył w prawo. Tyle że nie było żadnej góry ani żadnego dołu, żadnego tu ani tam. Kierunki już nie istniały.

Znalazł się w morskiej głębi.

Nie było tu siły ciążenia ani takiej, która by go uniosła. Nie było prądów. Nie miał żadnych punktów odniesienia. Następny ruch mógł równie dobrze zaprowadzić go prosto w przepaść, na powierzchnię albo na otwarte morze.

Sam Berger leżał, unosząc się w wielkiej pustce, a każdy jego ruch mógł być ruchem w stronę śmierci.

Był kompletnie zdezorientowany.

Nie widział powierzchni, nie widział dna, żaden zmysł nie był w stanie mu podpowiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół.

Nie miał czego się chwycić.

Pozostawało wrażenie, że się unosi pośrodku oceanu. Jakby ostatecznie przepadł w pustej, wymarłej, bezkresnej przestrzeni.

Ale opróżnił maskę. Minęło zaledwie kilka sekund, odkąd udało mu się wziąć się w garść i uporządkować doznania.

Bąbelki wydychanego powietrza dziko wirowały wokół niego. Jeszcze przez jakiś czas on sam wirował w wielkiej pustce. Potem uderzyło go coś tak nietypowego jak myśl, która zapuściła w nim korzenie.

Powietrze było drogą do domu.

Ułożył się w wielkiej nicości, znieruchomiał. Na jakiś czas wstrzymał oddech, aż z przestrzeni wokół niego zniknęły bąbelki. Wtedy porządnie odetchnął.

Bąbelkowy prąd nagle zyskał wyraźny kierunek.

Jakby spłynął mu po ciele. Berger się odwrócił i spostrzegł, że prąd ucieka ku dołowi.

W kierunku, który dla niego był dołem.

Czyli tak naprawdę górą.

Znów odetchnął, pełną piersią, i wystrzelił w stronę bąbelków.

Ku górze.

Wydostał się z przepaści, znów zaczął rozpoznawać dno morza i zrozumiał, że mimo wszystko jest w drodze do domu.

Opuścił nogi na surową skałę na dnie i ponownie opróżnił maskę.

Głębia.

Zdążył już zapomnieć o głębi, poczuciu, że prawa natury zostały zniesione. Był tam już wcześniej, tuż po spotkaniu z wielką rybą w niebiesko-żółte paski. I pozwolił, by dobre wspomnienia przykryły te złe.

W porcie na Lombok poprzysiągł sobie, że już nigdy nie będzie nurkował.

Nie był dobry w uczeniu się na własnych błędach.

Kiedy płynął w stronę chaty na małej wyspie nieopodal Głębi Landsort, znów sobie poprzysiągł, że już nigdy nie zanurkuje.

4

Wtorek 1 grudnia, godz. 13:44

Sam Berger obserwował powierzchnię wody. Temperatura ponownie podskoczyła powyżej zera, a cienka warstwa lodu, którą dwie godziny wcześniej przebił, wypływając z głębi, prawie całkowicie zniknęła. Śledził wzrokiem maciupeńką krę, roztopiła się na jego oczach.

Podniósł głowę i spojrzał na szare niebo. Nastał nieugięty dzień. Bez jasności, bez nadziei. Był jak cieszące się z cudzej krzywdy szare mrugnięcie, które mówiło, że czeka go jeszcze pół roku tego samego.

Przesunął wzrokiem po najdalej wysuniętych wysepkach zewnętrznych szkierów. Dalej było już tylko otwarte morze, aż do Gotlandii.

Ten czas okazał się naprawdę dziwny. Wszystko było czystym oczekiwaniem. Nie spędził na wyludnionej wyspie szczególnie dużo czasu, ale niepokój już zaczął się w niego wgryzać.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę chaty. W połowie drogi przystanął i spojrzał w dół w kierunku pomostu. Nie było go widać. Kamuflaż został prawie ukończony. A hangar na łodzie, z szybką motorówką, którą pędził w to miejsce przez nocny szkierowy krajobraz, był kompletnie niewidoczny.

Tak jak chata. Gałęzie drzew z pozornie nonszalancką precyzją sięgały omszałego dachu. Gdyby niespodziewany gość wbrew oczekiwaniom zobaczył wejście, to wszystko, co się znajdowało za nim, powinno wyglądać na małe i zrujnowane.

To była iluzja. Celowo i profesjonalnie wykonana. Berger otworzył drzwi i wszedł do piwnicy z winami. Zgodnie z jego gustem pokaźny zbiór został uzupełniony o kilka butelek wysokiej klasy whisky single malt. Przeszedł przez utrzymane w odpowiedniej temperaturze, idealnie zaciemnione pomieszczenie do dużego pokoju. Nazywał go dużym pokojem, ale, szczerze powiedziawszy, nie wiedział, jak zdefiniować pomieszczenie, na które właśnie patrzył. Zupełnie nieoczekiwaną przestrzeń, komplet wypoczynkowy, stół, biurko. Wyspę kuchenną, nagle ujawniającą się za rogiem, w pełni wyposażoną toaletę z sauną. Wszystko razem było nowocześnie luksusową rybacką chatą na odizolowanej wyspie – w rodzaju tych, które na wolnym rynku mogłyby pójść za dziesiątki milionów.

Jednak ani chata, ani wyspa nie miały nic wspólnego z wolnym rynkiem. Wręcz przeciwnie. To nie była pierwsza kryjówka Bergera, ale z całą pewnością najwygodniejsza. Jego zadanie polegało zaś na czekaniu.

Przechadzał się po dużym pokoju, aż w końcu dotarł do ściany przy biurku. Obok dużej mapy sztokholmskich szkierów znajdowała się biała tablica. Umieszczono na niej mnóstwo chaotycznie pogrupowanych papierów – w oczywisty sposób wyglądały na podporządkowane centrum tablicy.

A w środku znajdowała się fotografia.

Zwykłe, pozbawione sentymentów szkolne zdjęcie uśmiechniętej, ciemnowłosej dziewczyny, Aiszy Pachachi, która była symbolem porażki Sama Bergera. Jedynej z siedmiu porwanych dziewczyn, której nie udało się uwolnić jemu i Molly Blom.

Siedem minus jeden.

Zbliżała się do pełnoletności.

Berger oczywiście zrozumiał, że Säpo uruchomiła zakrojone na szeroką skalę polowanie na człowieka. Gdyby pozwolono mu się w nie włączyć, jego wkład niewiele by znaczył. Tym niemniej czuł frustrację, po prostu tak siedząc, niczym współpracownik w stanie uśpienia, „naprawdę niewidzialny”, jak ujął to August Steen.

Aisza Pachachi. Swego czasu uprowadzona przez człowieka, który miał ją chronić. Potem uprowadzona po raz drugi – przez kreta działającego w łonie Säpo, śmiertelnie niebezpiecznego człowieka znanego jako Carsten, na którego wszyscy teraz polowali.

Tak wyglądała sytuacja.

Berger się skrzywił i odwrócił wzrok od zdjęcia Aiszy. Skupił go na jedynym elemencie chaty nieutrzymanym w wyszukanym porządku. Były to cztery przerośnięte kartony z najróżniejszymi przedmiotami. Grymas utrzymał się na twarzy Bergera i przeszedł w wyraz niesmaku. Sama myśl o tym, że zaufani ludzie Steena – nie duet Kent i Roy, bo ten przestał istnieć – szperali w szufladach komody w jego domu, sprawiała, że wszystko przewracało mu się w żołądku. Jednocześnie to rozumiał. Sam Berger był najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Szwecji i to, że sam miałby wrócić na Ploggatan w dzielnicy Södermalm, było oczywiście nie do pomyślenia. A jednak nie mógł odpędzić myśli o szorstkiej dłoni w najniższej szufladzie komody, która bez szacunku przewraca dziecięce i damskie ubrania, żeby znaleźć slipy Sama Bergera.

Rzeczywiście, było tu wszelkie możliwe badziewie z ogromnie zabałaganionej garderoby. Spojrzał ponuro na najbliższy karton. Oczywiście potrzebował żółtego kasku rowerowego, dwóch pilotów do telewizora, pudełka ćwieków, dwóch starych roczników szkolnych, anakondy z materiału, zepsutej rakiety do badmintona i sterty kartek, które wypadły z przewodnika na temat samoleczenia. Bezwzględnie były mu potrzebne na tej bezludnej wyspie.

Prawie nie tknął kartonów, odkąd helikopter opuścił je na wyspę. Wniósł je do środka, otworzył, poczuł nagłą niechęć i zostawił wszystko tak, jak było. Tymczasem otworzył torbę, którą zabrał ze sobą z bezdroży. Były w niej materiały z dwóch poprzednich śledztw.

Jednak najpierw wyciągnął pudełko z zegarkami. Stało przed nim na biurku. Miał też lupę i otwieracz do kopert zegarków. Na obrusie leżał jego rolex oyster perpetual datejust z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku. Otwarty niczym zwierzę na stole sekcyjnym. W środku dostrzegł idealnie skoordynowaną konstelację współdziałających kółek zębatych. Jednak na wyspie miał wrażenie, że pracują wolniej niż zwykle, jakby każda sekunda była znacznie bardziej rozwleczona niż w realnym świecie. W tym, w którym człowiek nie jest nieubłaganie nieruchomy ani bezwzględnie samotny.

Drugim przedmiotem, który wyciągnął z torby, był szkolny portret Aiszy Pachachi. Umieścił go na środku białej tablicy. Rozpakował resztę materiałów z obu spraw. Wyjął komputer i cały park maszynowy Molly Blom, składający się z tajemniczych urządzeń – skrzynek, kabli, routerów i koncentratorów sieciowych – wszystko to, co w najlepszym wypadku dałoby mu ten sam niewykrywalny dostęp do sieci Säpo, z którego ona korzystała jako policjantka pod przykrywką. Zanim została zmiażdżona i poćwiartowana przez szaleńca.

Nie teraz.

Nie myśleć o tym teraz. Wystarczyło, że wypełniało mu to noce i zakłócało sen. Miał już dosyć.

Nie był stuprocentowo pewny, jak działa sprzęt Molly zapewniający bezpieczeństwo w sieci. Narażał się na duże ryzyko, postępując wbrew swojemu „dobroczyńcy”, Augustowi Steenowi, próbując się połączyć z wewnętrzną siecią Säpo i w największej tajemnicy starając się przebić przez kolejne poziomy zabezpieczeń. Musiał podejmować naprawdę drobne, bardzo ostrożne kroki. Miał wszystkie jej hasła, więc powinno się udać. W najgorszym wypadku będzie to sposób na zwalczenie niepokoju.

Prawda wyglądała inaczej. Niepokój nie był czymś, co dało się zwalczyć, nie miał podłoża osobistego ani prywatnego, był zawodowym niepokojem, który można zaspokoić jedynie pracą. To zaś mimo wszystko był rodzaj pracy. Nawet jeśli posuwała się naprzód w ślimaczym tempie.

Bez względu na to, do jakiego zadania „oszczędzał” go August Steen, Berger nie potrafił znieść zwykłego siedzenia w ukryciu i stopniowego znikania. To nie było jego rzeczywiste zadanie. Sam Berger nie zostawiał zadań ukończonych w połowie ani nawet w sześciu siódmych.

Jego zadanie polegało na odnalezieniu Aiszy Pachachi.

Musiał więc wiedzieć więcej na temat Carstena. Do tego zaś sporo mu brakowało.

Tak naprawdę nie wiedział o nim kompletnie nic.

Znał tylko zdjęcia. Niedające się zapomnieć. Zdjęcie Strzały ze skarpetką wepchniętą do gardła. Zdjęcie mordercy z bezdroży, zabitego trzema strzałami w serce. Zdjęcie ciała Roya, które wyglądało jak z wełny i unosiło się w nieskończoności, jakby siła ciążenia nagle przestała działać.

Żadne z tych zdjęć nigdy nie zniknie. Dopóki nie umrze Sam Berger.

Gniew chwycił go w szpony – ostry, ciężki, kanciasty gniew. Berger czuł, że musi dorwać Carstena.

Nie było innego wyjścia.

Przyjrzał się swojej prawej dłoni. Trzęsła się. Trzęsła się ze złości. Przycisnął ją lewą, przytrzymał. Ze wszystkich sił starał się otrzeźwieć, zacząć myśleć jasno.

Jeśli Carsten został prawą ręką Augusta Steena, musiał mieć za sobą długą karierę w Säpo. A więc Säpo musiała wywrócić go na lewą stronę, znać go na wylot. To znaczy, że udało mu się oszukać ich wszystkich. Steen bezskutecznie prowadził polowanie na kreta przez prawie rok, choć kret był tuż obok. Oczywiście zgadzało się to z Carstenem, którego poznał Berger, mimo że spotkali się przelotnie – niewątpliwie był inteligentny i operatywny. I zapewne lekko obłąkany. W przeciwnym razie nigdy nie pozwoliłby się wykupić przez obce mocarstwo, i to nie byle jakie, lecz najgorsze z możliwych: niegdyś tak prężny, a dziś przebrzmiały kalifat.

Tak, Carsten był inteligentny, operatywny, szalony, niemoralny, pazerny i coraz bardziej ślepy – a poza tym, prowadząc obserwację, w ciągu ostatnich tygodni zaczął się podkochiwać w Molly Blom.

Nic z tego nie było jednak nowiną dla Säpo. Steen sam opowiedział o tym Bergerowi. Wielka, dobrze naoliwiona maszyneria już przetwarzała te wszystkie dane. Berger nie miał niczego, co mógłby dodać, żadnych nowych informacji, żadnego punktu widzenia, którego nie miałaby Säpo. Jakkolwiek przeszukiwał swoje wnętrze, nie znajdował perspektywy, dzięki której on jeden – były policjant poszukiwany za zabójstwo podejrzanego – mógłby mieć przewagę nad Säpo.

Może poza tym, że nie miał nic do stracenia.

Bo wszystko było już stracone.

Usiadł przy biurku, przejechał dłonią po touchpadzie laptopa i zobaczył, że wyszukiwanie wciąż trwa. To był jeden krok na drodze do systemów Säpo, chodziło o znalezienie otwartego portu czy coś w tym rodzaju. Molly próbowała mu to wytłumaczyć, ale on swoim zwyczajem słuchał tylko jednym uchem, żywiąc śmieszne przekonanie, że Molly zawsze będzie pod ręką, gotowa do zajmowania się kwestiami technicznymi.

On jednak ją zawiódł. Para chorych psychicznie morderców wyrwała ją prosto z jego rąk, a on na to pozwolił.

Pozwolił na to.

Nie.

Nie teraz.

I tak zacznie go to nawiedzać, jak tylko zaśnie.

Przeniósł wzrok z powrotem na znaki przesuwające się po ekranie. Ogarnęła go fala niepokoju. Czy znów będzie musiał wyjść z domu, zejść na pomost i popatrzeć na zewnętrzne szkiery Landsort, gdzie nie znajdzie niczego, na czym dałoby się skupić wzrok? W każdym razie podczas tego niespokojnego oczekiwania nie zamierzał wkładać stroju do nurkowania i rzucać się do lodowatej wody. Czas na to hobby już się skończył.

Wtedy uderzyła go myśl, że przecież ma dostęp do internetu. Aktywował już sieć proxy. Zgodnie z jego informacjami na wyspie była pewna liczna kamer monitoringu, które w każdej chwili mógł włączyć obok tego, co właśnie się działo na ekranie.

Pozwolił sobie otworzyć okno Google i przeprowadzić już właściwie nawykową procedurę wyszukiwania – tę, którą wykonywał niemal codziennie od kilku lat, bezskutecznie. Najpierw wpisał „Freja Babineaux”. Jak zwykle nic – jakby jego była partnerka zapadła się pod ziemię z nowym mężem w Paryżu. Potem sprawdził, jakie wyniki daje „Marcus Babineaux”. Choć to również nie przyniosło żadnego sensownego rezultatu, nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zrezygnować z wyszukiwania młodszego o dziesięć minut bliźniaka Marcusa. Wpisał „Oscar Babineaux”.

Jego synowie – bliźniacy.

Światło jego życia, które świeciło jedynie nieobecnością, a więc jeszcze mocniej. Gwiazda Polarna, the still point of the turning world. Stąd wszystko się wywodziło.

Nagle coś się pojawiło. W wynikach wyskoczył profil na Facebooku. Oscar Babineaux, Paryż.

Zdjęcie profilowe naprawdę przedstawiało jego młodszego syna. W niesamowicie unowocześnionej wersji. Jedenastoletniego i, jeśli sądzić po zdjęciu, w pełni ukształtowanego hiphopowca. Berger odruchowo zrobił zrzuty ekranu ze wszystkim, co znajdowało się na stronie, a nie było tego wiele. Profil został uruchomiony dopiero kilka dni wcześniej i zawierał tylko dwa wpisy z nielicznymi komentarzami, wszystko po francusku. Oscar uzbierał dwunastu znajomych, wszystkie komentarze pochodziły od nich. Pierwszy wpis był wyrazem żalu z powodu wielkiego zamachu terrorystycznego w Paryżu – tego, który miał miejsce, kiedy on leżał nieprzytomny na bezdrożach Laponii. Został skomentowany zwięźle, ewidentnie przez rówieśników jego syna, przede wszystkim smutnymi emotikonami. Ostatni wpis miał tylko dwa dni i było nim zdjęcie zabałaganionego pokoju chłopca. Ktoś leżał pod kołdrą na dolnej pryczy piętrowego łóżka, wyciągał obie ręce i układał palce w znak „v”. Spod dolnej części kołdry wystawały stopy. Palce u nóg też były ułożone w znak „v”.

Berger poczuł, że w środku coś mu przeskoczyło. Ucisk zablokował gardło. Wyciągnął rękę i lekko pogłaskał zimny ekran laptopa. To był jego gest, przejaskrawiony gest Sama – ich taty – oznaczający wielką radość. Żaden z bliźniaków nie urodził się z tą umiejętnością, musieli ciężko pracować, żeby naprawdę oddzielić dwa największe palce i jednocześnie zgiąć pozostałe. W rezultacie stopa wyglądała naprawdę dziwnie. W taki sposób można się rzucić pod kołdrę na przykład po zwycięstwie w grze wideo i wysunąć ręce i nogi, dłonie i stopy.

Ułożyć z palców cztery znaki „v”.

Jedyny komentarz do zdjęcia brzmiał: „14–8”, co zapewne oznaczało jakiś wynik. Prawdopodobnie jeden z bliźniaków spuścił drugiemu manto w jakiejś grze, ale kto tak naprawdę leżał pod kołdrą i demonstrował radość niepozbawioną złośliwości, nie sposób było rozstrzygnąć.

Sam Berger postanowił uznać to za znak. Jego bliźniacy – którzy właściwie zniknęli na trzy lata, wchłonięci przez wielkie miasto Paryż – komunikowali się ze swoim ojcem zdrajcą. Który bez zastrzeżeń zgodził się na przyznanie ich matce Frei wyłącznej opieki. Który, choć był policjantem, nie sprawdził, czy jest im dobrze w nowym domu, z nowym francuskim ojczymem Jeanem Babineaux. Z ojcem, który podparłszy się wątpliwą zasadą „brak wiadomości to dobra wiadomość”, pielęgnował i uszlachetniał swoją bezradność.

Czuł, że w zaledwie kilka tygodni zmądrzał o dwadzieścia lat.

W tej samej chwili postanowił założyć konto na Facebooku. Kiedy siedział i rozważał, czy użyć prawdziwego nazwiska, czy może jakiegoś pseudonimu, który tylko bliźniacy by odczytali, komputer wydał dźwięk. Berger zmienił widok i zobaczył, że wyszukiwanie się zatrzymało, a ekran mruga na potwierdzenie. Udało mu się wejść do zaawansowanego systemu Molly Blom.

Molly.

Może nosiła jego dziecko.

Nie, nie teraz. Trzeba poczekać do nocy. Pozwolić temu badziewiu dojrzeć, wyrosnąć, zgnić, skumulować się w nowe koszmarne sny.

Ostrożnie aktywował dalszy proces logowania. Rozpoczęło się nowe wyszukiwanie.

Przełączył z powrotem na Facebook. Teraz przynajmniej wiedział, jak zwalczy nocne koszmary.

Czterema znakami „v”.

5

Wtorek 1 grudnia, godz. 23:54

Kiedy pielęgniarka nocnej zmiany po raz pierwszy usłyszała ten dźwięk, zignorowała go. Wprawdzie podniosła wzrok znad gramatyki języka hiszpańskiego, ale czasownik hacer zatrzymał ją przy biurku. Wzór odmiany doprowadzał ją do szaleństwa. Zresztą dźwięku nie mogło wydać okno – jeśli na oddziale cokolwiek było pewne jak w banku, to właśnie to, że okna są dokładnie pozamykane. Ludzie, którzy budzili się z narkozy i długiej nieprzytomności, delikatnie rzecz ujmując, nie byli do końca sobą. Gdyby istniała możliwość rzucenia się z pierwszego piętra, okres przytomności byłby tylko pełnym dezorientacji nawiasem między jednym długim snem a kolejnym.

Jak życie, pomyślała pielęgniarka i zadrżała na chłodzie zimowej nocy: właśnie nastał grudzień, mimo wszystko zawsze bardziej znośny od listopada. Potem czekały styczeń, luty, marzec, kwiecień – niewątpliwie łatwiejsze do wytrzymania na Lanzarote.

Hago – napisała. – Haces. Hace. Hacemos…

Nagle usłyszała to znowu, ale tym razem dźwięku nie dało się pomylić z niczym innym – słychać było nawet drżącą szybę. Odłożyła długopis i nadstawiła uszu.

Reszta była ciszą.

Wstała. Najbardziej prawdopodobne było to, że dźwięk dobiegł z którejś z trzech czy czterech najbliższych sal, sześcioosobowych albo jedynek.

Gdyby bała się duchów, nie wybrałaby tego zawodu. Tak samo gdyby czuła strach przed samotnością. Wybrała go, bo przypominał jej zawód strażaka. Albo antyterrorysty. W sumie dlaczego nie żołnierza? Oczekiwanie, spokój, samotność, nieograniczone możliwości rozwoju, a jednocześnie ciągłe pozostawanie w gotowości do akcji przy pierwszych oznakach alarmu – to leżało w jej naturze.

Jednak z czasem ta zdolność została zawieszona na kołku – teraz noc była udana wtedy, kiedy nie musiała wkraczać do akcji ani razu. Tylko wkuwała hiszpański. Który mimo hacer można było uznać za piece of cake w porównaniu z hebrajskim czy koreańskim.

Jednak nadszedł czas. Otwarte, a potem zamknięte okno nie było drobnostką na takim oddziale jak ten.

Pielęgniarka ruszyła do akcji. Podejrzewała, że strażnik siedzący przy zamkniętych drzwiach wejściowych nie tylko ma słuchawki ukradkiem wsunięte do uszu, ale też śpi – coś w jego pozycji wskazywało na to, że w każdej chwili może runąć na ziemię. W pewnym sensie świetnie się składało, chciała załatwić to sama. Miała tylko nadzieję, że strażnik się obudzi, jeśli zacznie wrzeszczeć wniebogłosy.

Otworzyła drzwi do najbliższej sześcioosobowej sali. Wszystkie łóżka były zajęte, wszyscy pacjenci wydawali się równie pozbawieni życia jak zwykle. I wszystkie okna były zamknięte tak jak zawsze.

Następna sala była pustą jedynką, zazwyczaj przeznaczoną dla pacjentów w stanie krytycznym. Także tutaj nie było nawet najmniejszych oznak ruchu.

Trzecia sala także była jednoosobowa. Również w niej okno było dokładnie zamknięte, a stan pacjenta wydawał się jeszcze bardziej niezmienny. Pielęgniarka już prawie zamknęła drzwi, gotowa popędzić dalej do ostatniej sześcioosobowej sali, kiedy nagle zobaczyła coś w szczelinie, nie bardzo wiedząc co. W słabym świetle nocy respirator oddychał tak samo ciężko i głęboko jak zawsze, chodziło o coś innego… Coś wyglądało inaczej.

Kroplówka.

Wężyk poruszał się, jakby w pokoju wiał niewidzialny wiatr. Ale żadnego wiatru nie było.

Pielęgniarka z powrotem otworzyła drzwi i weszła do sali. Podeszła do łóżka i spojrzała na pacjentkę. Ta leżała nieruchomo pod kołdrą, widać było tylko dwie solidnie obandażowane ręce z mnóstwem rozcięć i bujną czuprynę, która dawniej miała formę pazia. Brązowy kolor odznaczał się wyraźnie na tle poduszki, ukazując blond pod spodem. Pielęgniarka sięgnęła po ruszający się wężyk, przyjrzała mu się, lekko ścisnęła worek z płynem infuzyjnym, postukała paznokciem w regulator przepływu.

Wszystko wyglądało normalnie.

Podeszła do okna i wyjrzała na pierwszą ostrą zimową noc grudnia. Ogarnęła spojrzeniem zatokę Årsta. Drżące światła przy Liljeholmskajen wyraźnie nie były w stanie zdominować ciemności. Sprawdziła okno – było zamknięte jak zawsze, pozbawione uchwytu i niedające się otworzyć tak od wewnątrz, jak i od zewnątrz. Opuściła wzrok i przesunęła go po fasadzie szpitala Söder, ale wrażenie szybko zniknęło w nocnym mroku.

Nic nie świadczyło też o tym, że okna ktoś dotykał. Do otwarcia go był potrzebny specjalny klucz, zamknięty w portierni.

Jednak pielęgniarka nie miała wątpliwości, że słyszała dźwięki. Wężyk od kroplówki rzeczywiście się kołysał w sposób niemożliwy bez zewnętrznych bodźców.

Powoli i w zamyśleniu wróciła w nogi łóżka. Uniosła kartę i odczytała informacje. Molly Blom. W pierwszym miesiącu ciąży. Wszystko wskazywało na to, że płód rozwija się prawidłowo. Pielęgniarka odwiesiła kartę z powrotem i przemknęła do wezgłowia łóżka. Przyjrzała mu się, stojąc przy wężyku kroplówki, tym razem nieruchomym. Nie, uznała. Tylko mi się wydawało. Nikt nie mógł się tu dostać, zwłaszcza przez okno. To raczej niemożliwe. Oddział był zamknięty, jak należy, mimo wszystko był to oddział wysokiego ryzyka. Poza tym, jakkolwiek intensywnie strażnik przy drzwiach słuchałby muzyki i przysypiał, nie przepuściłby intruza.

Jedyną możliwością było to, że któryś z pozostałych pacjentów się obudził i zabłądził do niewłaściwej sali. Tyle że w takim przypadku powinien się włączyć alarm. Zresztą jaki związek mogłoby to mieć z oknem, które zostało otwarte i zamknięte? Jedno nie pasowało do drugiego.

„Nie, na pewno mi się wydawało” – pomyślała.

Wtedy jej wzrok padł na nocną szafkę. Coś na niej stało, oparte o kubek. Kartka? Nie, raczej niewielka koperta w rodzaju tych na kartki z gratulacjami.

Pielęgniarka wzięła ją do ręki i obróciła. Koperta była kompletnie anonimowa. I zaklejona.

Oczywiście mogła stać w tym miejscu już wcześniej. Mogła zostać po bukiecie, który zdążył już zwiędnąć i popaść w zapomnienie. Ona jednak wcześniej jej nie widziała. W czasie nocnego obchodu wycierała szafkę i wtedy na pewno nie stała na niej żadna koperta.

Ponownie lekko ścisnęła worek z płynem infuzyjnym. Nic nie wskazywało na to, by coś z nim się stało.

Ale wężyk na pewno się poruszał.

Pielęgniarka przez chwilę stała z małą kopertą w ręku. Zastanawiała się, czy to wystarczający powód do uruchomienia alarmu. Postawić na nogi całą klinikę, zafundować sobie przesłuchanie przez śpiącego strażnika i jego nieprzyjemnych kolegów i usłyszeć, że odgłosy okna były tylko złudzeniem? Spotkać się ze sceptycyzmem kierownictwa kliniki i wkrótce potem usłyszeć, że planują redukcję zatrudnienia? Akurat w chwili, kiedy nawiązała kontakt z prywatną kliniką na Lanzarote.

Nie, tylko jej się wydawało.

Na pewno jej się wydawało.

Wsunęła małą kopertę do kieszeni, a po powrocie na korytarz – strażnik był już bardzo blisko podłogi – już myślała o dziwacznej formie hacéis.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki