Girl Guide - Michał Szczepański - ebook

Girl Guide ebook

Michał Szczepański

4,0
15,28 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kultowa powieść Michała Szczepańskiego, na podstawie której powstał nagrodzony Złotymi Lwami film w reżyserii Juliusza Machulskiego. “Girl Guide” rekomendował sam Stanisław Lem, jako “szalenie zabawną powieść rock-and-rollową, szpiegowską, góralską i sensacyjną”. Napisana ze swadą, trzymając w napięciu historia muzyka-outsidera, który mimowolnie staje się centralną postacią szpiegowskiej intrygi. Książka pełna jest humoru, trafnych obserwacji obyczajowych oraz autentycznego góralskiego i warszawskiego folkloru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 165

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michał Szczepański

Girl Guide

© Copyright by Michał Szczepański, 2013

projekt okładki: Joanna Kowalczuk

© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek

www.cyfrant.pl

ISBN 978-83-63471-19-4

Kraków

2013

Wszelkie prawa zastrzeżone

Michał Szczepański

GIRL GUIDE

Jakby mało było nieszczęść, nad ranem zadzwonił telefon. Za oknem było bladawo – ani dzień, ani noc. Telefon dzwonił, a ja walczyłem z krępującym mnie kaftanem bezpieczeństwa, w który zamieniło się prześcieradło. Głowa bolała mnie potężnie i usta miałem pełne suchego, brudnego piachu. Wreszcie trafiłem ręką na słuchawkę.

– Jako, Józuś, co u ciebie? – głos taty, rześki i mocny sprawił, że w resztkach mojego skatowanego mózgu zaszła jakaś bolesna reakcja chemiczna. Tata zawsze dzwonił w takich momentach, kiedy trudno mi było zachować czujność. Człowiek nigdy nie jest dostatecznie czujny rozmawiając z tatą.

– Jako tako, w porządku – wyskrzeczałem.

– Coś mi słabo brzmisz – zatroskał się tatuś – masz jakieś kłopoty?

– Nie, nie mam. Jestem tylko niewyspany.

– No coś ty? To już przecież prawie wpół do siódmej – zadziwił się – dzwonię, bo coś się ostatnio nie odzywasz. Nie pamiętasz o swoim starym ojcu.

Ładny mi staruszek! Raptem o osiemnaście lat starszy ode mnie. W ciężkich, powojennych czasach ludzie rwali się do życia i wcześnie zaczynali.

– Pomyślałem – ciągnął tata – że może masz jakieś kłopoty, albo jesteś bez pieniędzy.

– Nie, mam pełno pieniędzy – skłamałem i natychmiast zorientowałem się, że strzeliłem byka. Zawsze trzeba mówić prawdę. Tata wyraźnie się ucieszył.

– Wiesz co, Józek? W takim razie podesłałbyś trochę, bo u mnie słabo, a tu fajna okazja żeby tanio kupić deski. Myślę, żeby wykończyć wreszcie górkę, bo to ożenisz się kiedy, będzie jak znalazł...

Zrobiło mi się niedobrze. Tata kończy górkę odkąd tylko pamiętam. Gdybym policzył pieniądze, które wyciągnął ode mnie na ten cel, wyszłaby astronomiczna suma. Sto razy obiecywałem sobie, że nie dam ani grosza więcej. Ale potem, oko w oko z tatą, ulegałem jego sile przekonywania. Sęk w tym, że tata zawsze wierzy w to, co mówi. Sprawia to, że jest nieodparcie sugestywny. A poza tym, to przecież wszystko dla mojego dobra. Ożenię się kiedyś...

– Bronek Zza Górki ma fajne, suche calówki – tokował tata a poprzez jego głos przebiło się rytmiczne pykanie traktorka. Ten dźwięk, który przywędrował po drutach telefonicznych z odległości czterystu kilometrów, sprawił, że zobaczyłem tatusia tak, jakby stał obok mnie. Nieduży, żylasty, z kłakiem szpakowatych włosów nad czołem i przedziwnie pozagniataną twarzą, wykręca kark, żeby przez brudne okienko zobaczyć między świerkami kawałek szosy. Wystarczy mu jeden rzut oka, żeby wiedzieć dokładnie, kto, czym, dokąd i po co jedzie.

– Franek Ciapuś wiezie dłużycę traktorem teścia. Piękne drzewo wyzałatwiał z leśnym. A pod dłużycę zukładał wałki tak, że w ogóle nie widać. Pewnie zakosił ze składu przy potoczku – poinformował mnie tata.

– Jak nie widać, to skąd tata wie, że ukradł? – wyrwało mi się pytanie.

– Wiem, bo każdy by tak zrobił. Nie muszę widzieć, żeby wiedzieć. To co, podesłałbyś jaką stówkę?

Miał na myśli sto dolarów, oczywiście. Na południe od Nowego Targu złotówki mają niski prestiż.

– No, tato, tyle nie będę miał...

– Masz tam, synu, różnych znajomych, to przecież jakoś skombinujesz. Piękne deski, suchutkie, szkoda żeby poszły do obcych. Uzgania się towaru pomalutku i robota pójdzie. Ja tu nie mam skąd wziąć, więc liczę na ciebie. No to trzymaj się – trzask odkładanej słuchawki skaleczył mi ucho. Spocony oparłem się o ścianę. Wiedziałem, że już nie zasnę. Dopadł mnie kac i czarne myśli. Czterdziestka zbliża się milowymi krokami, a ja tkwię sam jak palec w wynajętej (i nie zapłaconej) klicie. Telefon wyłączą lada dzień. Jestem bez grosza. Kobieta, którą kocham, szwenda się po Nowym Jorku z facetem, który wygląda jak Gary Cooper i co roku wydaje na podatki więcej forsy, niż ja zarobiłem w ciągu całego życia. A ja tu bez żadnej sensownej roboty! Bez pomysłu na życie! Po prostu pętak! A przecież jestem wykształcony! Znam trzy języki obce! Jestem przystojny! Silny! Energiczny! Umiem grać na skrzypcach i na gitarze! Napisałem słowa do piosenki, która przez cały rok była przebojem i genialny scenariusz (zrobiono potem z niego chałowy film). Byłem dziennikarzem, aktorem i Bóg wie czym jeszcze – i wszędzie wróżono mi wielką przyszłość. Całe pokolenia moich przodków – dumnych, wolnych i walecznych – siały popłoch wśród niemrawych mieszkańców Luptowa, Spiszą i Orawy. Moi przodkowie... Zimny dreszcz przeszedł mi po krzyżach. Tata! Jest teraz przekonany, że obiecałem mu sto dolarów i czeka na nie niecierpliwie. I już się oblizuje. Bo oczywiście, jak tylko dostanie pieniądze do ręki rozpęta bal, w którym wezmą udział wszyscy sąsiedzi, leśnicy, drwale i każdy, kto akurat będzie przechodził drogą. Cyganie będą rżnęli czardasze, pijani chłopcy na traktorach będą kursować do Szatana po wódkę, a tatuś będzie stawiać i chwalić się, jak to jego wykształcony syn, jego duma i oczko w głowie pamięta o swoim starym (STARYM!) ojcu i nie da mu zginąć. I tak będzie, dopóki pieniądze się nie skończą. Wtedy tata pohula jeszcze trochę na kredyt (syn zapłaci) i z wolna, pomalutku wyhamuje. Na miesiąc, dwa lub trzy. Potem zacznie przebąkiwać coś o kończeniu górki.

Poczułem się, jak niemrawy mieszkaniec Luptowa złupiony przez bezwzględnego zbójnika. Pomyślałem, że potrafię sobie poradzić ze wszystkim, ale to wszystkim na świecie, oprócz tatusia. No i oprócz Kingi. Bo prawdziwy ból głowy, to była Kinga. Wszystkie inne kłopoty występowały tylko jako problemy towarzyszące. Można powiedzieć – do kompletu.

Historia z Kingą zaczęła się jakieś pół roku temu. Wtedy doszedłem do wniosku, że nie jestem prawdziwym artystą i że trzeba swe życie oprzeć na jakichś solidnych podstawach. Porzuciłem marną posadę w zespole filmowym „Zoom”. Byłem tam czymś, co się nazywa „kierownik literacki”. Czytałem paranoiczne scenariusze młodych, ambitnych filmowców i poza tym nie robiłem nic, ale to nic. Za mizerne zresztą pieniądze. Zbrzydło mi to dość prędko i rozstałem się z „Zoomem”. Zamieściłem w gazecie ogłoszenie:

„Magister filologii nauczy angielskiego w ciągu sześciu miesięcy. Dla zaawansowanych konwersacja”.

Przygotowałem się na inwazję tępych bachorów i inżynierów chcących wyjechać na kontrakt do Syrii. Tymczasem, jedną z pierwszych dzwoniących osób, była Kinga. Już w czasie rozmowy telefonicznej poczułem dziwny dreszcz na plecach. Taki głos... Starałem się wyobrazić sobie osobę, która może mówić takim głosem. Stoczyłem ciężką walkę z własną wyobraźnią i po długich eliminacjach zostałem z dwiema tylko możliwościami. To musiała być albo niesamowita grubaska – grube kobiety mają czasem takie głosy, jak dobrze nastrojona harfa – albo anioł. Nie mogłem doczekać umówionej lekcji. Z roztargnieniem wciskałem dzieciakom do głów informacje, że „to jest kapelusz pana Browna” i że „czarny pies leży pod stołem”.

Nadszedł czwartek. O piątej po południu rozległ się dzwonek. Otwarłem. Anioł. Włosy jasne, puszyste. Nogi do samej szyi. Buzia... Nie wiem jak można ją opisać. Błysk w oku i trochę piegów. To była Kinga. W ułamku sekundy zdecydowałem, że spędzę z tą dziewczyną resztę życia. Zmuszę ją, żeby się we mnie zakochała. Oczaruję ją. Będę jej supermanem i ideałem.

I tu zaczęły się kłopoty. Kinga miała narzeczonego. Stąd właśnie pomysł, żeby nauczyć się angielskiego w sześć miesięcy. Bo ten narzeczony, to był Amerykanin. Przemysłowiec. Bogaty. Mądry. Kulturalny. Czarujący. Przyjechał do Warszawy wziąć udział w wystawie nowoczesnych technik łączności. Jego firma zajmowała się telefonami. Rzecz jasna – bezprzewodowymi. Dwudziesty pierwszy wiek. Spotkał gdzieś Kingę i miłość od pierwszego wejrzenia. Z obu stron. Walczyłem jak oszalały. Mówiłem trzema językami. Grałem na skrzypcach. Stosowałem niekonwencjonalne metody dydaktyczne. Parzyłem pyszną, aromatyczną kawę. Zaprzyjaźniliśmy się, owszem. Kinga, przy bliższym poznaniu, okazała się bystra, pełna czaru i poczucia humoru. Zawojowała mnie całkowicie. A najgorsze były listy. Amerykanin pisał do niej trzy razy w tygodniu. Kinga zjawiała się u mnie z listami i tłumaczyliśmy razem wszystkie te czułe słówka i wspaniałe plany na przyszłość. Pierwszy raz w życiu odkryłem w sobie utajonego masochistę. Zachłannie wgryzałem się w lukrowane obrazki przyszłej idylli. Jakiego koloru tapety będą jej odpowiadać? Wybrała białe, matowe, bez wzorów. On wkrótce przyjedzie. Wezmą ślub i zabierze ją do Ameryki. Tam czeka już domek (zdjęcie domku w załączeniu). Samochód (zdjęcie z profilu i en face). Ogród (cała paczka zdjęć). Po prostu dolce vita. Zdjęć Garego (tak się rzeczywiście wabił ten facet) też cała kupa. Nie powiem, kawał chłopa i naprawdę podobny do Garego Coopera. Fala nad czołem. Pierś wypięta dumnie. Oczko cwane. Patrząc w obiektyw starał się przybrać szczery, męski wyraz. Wstrętny typek. Chociaż może nie byłem bezstronny.

Kinga robiła zdumiewające postępy, a ja powoli traciłem nadzieję. Tak naprawdę, to duchem była już w Ameryce. Wszystko co działo się tutaj traktowała jak sprawy, które w najbliższej przyszłości staną się przeszłością. Niestety, mnie też. Amerykanin zjawił się we własnej osobie i pewnego dnia przyszedł po Kingę na lekcję.

To była już ostatnia lekcja. Byłem w pogrzebowym nastroju. Za to Kinga – cała w skowronkach. Wyglądała tego dnia wyjątkowo pięknie. Cały czas obracała na palcu nowiutki pierścionek z dużym rubinem. Moje serce pękało i umierało. Twarz, rzecz jasna, zachowałem pogodną. Ile wysiłku mnie to kosztowało, to już moja tajemnica. Nie podejmuję się tego opisać. O wpół do siódmej dzwonek do drzwi. Otwarłem. Gary wyszczerzył do mnie swoje białe, emaliowane zęby. Zupełnie, jakby mi ktoś walnął reflektorem po oczach. Następnie podjął próbę wyciśnięcia soku z mojej prawej dłoni. Tutaj przynajmniej się naciął. Facet może sobie mieć metr dziewięćdziesiąt i sto kilo wagi, ale ze mną ten numer jeszcze nikomu nie wyszedł. Miałem wrażenie, że jego uśmiech stał się co nieco kurczowy.

Pocałował Kingę w usta i poszli w świetlaną przyszłość. Na stole zostały pieniądze za lekcje. I tyle.

Zaprzestałem działalności dydaktycznej. Miałem przez moment szaleńczy pomysł, żeby pojechać do Stanów i skręcić kark temu palantowi. Żeby zrobić to podle, po cichutku i znienacka. A potem ożenić się z Kingą. Złożyłem nawet podanie o wizę amerykańską – oto do jakiego stopnia doszło moje szaleństwo. Wizy nie dali. Opamiętałem się trochę, ale czułem się parszywie. I chociaż z zasady nie używam alkoholu, postanowiłem solidnie i metodycznie przepić swoje zasoby finansowe. Pewien koleżka twierdził, że to mi dobrze zrobi. Mylił się, rzecz jasna, ale stwierdziłem to dopiero po kilku tygodniach. W dniu, w którym dopadł mnie kac gigant, wyrzuty sumienia i telefon od taty.

Siedziałem oparty o ścianę, w głowie wyła mi syrena strażacka, a ja ślubowałem sobie, że przenigdy nie wypiję już ani kieliszka. Moje szczere postanowienie zostało wynagrodzone natychmiast i w sposób zupełnie niespodziewany. Usłyszałem dzwonek. Byłem pewien, że to właściciel kawalerki przyszedł wyrzucić mnie na bruk. Po krótkim poszukiwaniu odnalazłem spodnie. Miałem je na sobie. Nogą wepchnąłem pod łóżko butelkę a popielniczkę schowałem pod poduszkę. Otwarłem drzwi. Stała w nich Kinga. Zbaraniałem.

* * *

Miała na sobie długi, jasny płaszcz, szyję owinęła apaszką koloru czerwonego wina. Była bardzo blada, pod oczami wyraźnie rysowały się niebieskawe cienie. Spuściłem wzrok na jej dłonie. Trzymała w nich wielką, żółtą kopertę. Pierścionek z rubinem wciąż tam był, na serdecznym palcu lewej ręki.

– Wróciłaś? – zapytałem.

– Nigdzie nie wyjechałam – odparła nie odrywając wzroku od mojej twarzy. Dopiero pod wpływem jej spojrzenia zdałem sobie sprawę z tego, że od dawna już nie przeglądałem się w lustrze. Przesunąłem dłonią po policzku. Zarost był już zbyt duży, żeby uznać go za modny, trzydniowy meszek, a zbyt mały, żeby nazwać go brodą. Spieczone usta, mętny wzrok...

– Józek, co się z tobą stało?

Postanowiłem nie kłamać już więcej tego dnia i od razu przyznać się do wszystkiego. Zresztą, co tu było do ukrycia? Na stole walała się kostka twarogu, w którą jakiś idiota powbijał niedopałki papierosów w czasie wczorajszej balangi. Niewykluczone, że to byłem ja. Obok leżał czerwony, damski pantofel. Nie wiem czyj. W powietrzu można było zawiesić siekierę. Wszędzie walały się niedopałki, butelki i niechlujnie rozprute śrubokrętem puszki po rybkach w tomacie. Rzuciłem się do okna. Świeże powietrze omal nie zwaliło mnie z nóg.

– Zakochałem się nieszczęśliwie i trochę się ostatnio stoczyłem – wyjaśniłem ze wstydem.

– Nie chciała cię?

– Zupełnie nie. Starałem się jak mogłem, aż wreszcie zrezygnowałem, jak widzisz.

– To musiała być jakaś idiotka – powiedziała Kinga zdecydowanie – jak możesz się tak przejmować? Ja... mam do ciebie bardzo ważną sprawę. Przepraszam, że przyszłam tak wcześnie.

– Świetnie, że przyszłaś. Spróbuj na czymś usiąść, a ja tu błyskawicznie...

Zabrałem się do usuwania puszek i butelek. Miłość to potęga – syrena strażacka w mojej głowie trochę jakby przycichła. Popędziłem do łazienki. Na stercie brudnych ręczników spał tam niejaki Julek, przyjaciel pewnego znajomego. Przypomniałem sobie. Przez cały wczorajszy wieczór wypłakiwał mi się w klapę. Jego żona to prawdziwy potwór. Bije go sznurem od żelazka.

– Wstawaj, kolego – potrząsnąłem nim łagodnie – żona dzwoniła i będzie tu za dziesięć minut.

To było okrutne, ale poskutkowało. Nieszczęśnik, odprowadzony zdumionym spojrzeniem Kingi zatoczył się w stronę drzwi. Z golenia zrezygnowałem. Obawiałem się o swoje życie. Instynkt samozachowawczy zaczynał się budzić. Zmarnowałem nieco czasu na poszukiwanie czystego ręcznika. W apteczce odkryłem cudem ocalałą parę świeżych skarpetek. Wyszorowałem zęby. Ciepłej wody nie było i dobrze, bo inaczej nigdy nie zdecydowałbym się na lodowaty prysznic. Wróciłem do pokoju, narzuciłem koc na rozgrzebane łóżko i ciężko usiadłem. Kinga wypłynęła z wnęki kuchennej z dwiema parującymi szklankami herbaty. Zadzwoniłem zębami o szkło.

– Nie wiem czy nadaję się dzisiaj do jakichkolwiek ważnych spraw – powiedziałem. – Zrobię co w mojej mocy, ale nie licz na mnie za bardzo. Jestem kompletnie odmóżdżony.

Utkwiła we mnie swoje niebieskie spojrzenie.

– Liczę właśnie na twoją inteligencję – powiedziała. – Jestem w bardzo dziwnej sytuacji. Dostałam list, z którego nic nie rozumiem. Powinnam skomunikować się z Garym, ale zupełnie nie wiem jak. On...

– Wyjechał z Polski? Bez ciebie?

– Wyjechał na dwa dni przed ślubem. Jakaś alarmująca sprawa w jego firmie. Był potwornie zdenerwowany. Miał wrócić po tygodniu. Tymczasem przysłał list. Nawet ze słownikiem nie mogę zorientować się o co chodzi. Pisze, żeby do niego nie dzwonić, ale przecież nie zostawił mi numeru telefonu!

– Skoro masz nie dzwonić...

– Muszę do niego zadzwonić!

– Skoro nie masz numeru...

– Zostawił tu swój notes, może uda się czegoś dowiedzieć. On tak bazgrze! On tu w ogóle zostawił wszystkie swoje rzeczy. Wyjeżdżał w strasznym pośpiechu.

– Nie mogę przecież grzebać w jego notesie.

– Ale ja mogę. Nawet muszę, w tej sytuacji. Ciebie proszę tylko o pomoc.

Zastanowiłem się, na ile tylko byłem do tego zdolny. Doszedłem do wniosku, że nie ma się nad czym zastanawiać.

– Spróbuję!

List, nadany w Washington D.C., był w wąskiej, białej kopercie, bez adresu nadawcy.

„Kochana Kingo – pisał Gary – liczę na to, że wybaczysz mi pośpiech i mój nagły wyjazd. Nie mogę dopuścić do wykupienia mojej firmy przez konkurencję. To zagroziłoby naszej wspólnej przyszłości. Jeden ze współpracowników skorzystał z mojej nieobecności i zadziałał w sposób niezgodny z zasadami prowadzenia businessu. Niestety, w interesach czasami działa się bezwzględnie, a niektórzy uważają, że duch konkurencji pozwala nawet na przekraczanie prawa. Dlatego potrzebuję chwili czasu, żeby znów pozbierać wszystkie nici do ręki i przywrócić porządek. Przeprowadziłem się, żeby być bliżej swojej firmy i mam teraz bardzo dużo pracy. Wkrótce napiszę znowu. Nie dzwoń do mnie na razie. To mogłoby ściągnąć na ciebie kłopoty. Być może nie przejmowałbym się tak bardzo, gdyby nie to, że w grę wchodzi przyszłe szczęście Waszej Wysokości”.

Tu następowały czułości i całe kilogramy obficie słodzonego kitu. Kinga słuchała ze zmarszczonym czołem.

– Muszę znaleźć jego telefon – powiedziała. – „Nie dzwoń do mnie, bo możesz mieć kłopoty”. Co on sobie wyobraża! Natychmiast muszę się dowiedzieć, o co tutaj chodzi! Czuję się po prostu wystawiona do wiatru!

Wyszarpnęła z żółtej koperty pokaźny notes w oprawie z cienkiego safianu.

– Przestudiujmy to – powiedziała. – Tutaj musi być jakaś wskazówka.

Notes nie powiedział nam nic ciekawego. Trochę imion, adresów i numerów telefonicznych, wszystko mocno pokreślone. Daty sprzed pół roku, prawdopodobnie jakieś spotkania. Informacje typu „Chapaqua 19.04. 17:00 Bob”, albo „17.05 Lunch at The Shifters”. Coś co wyglądało na numer lotu. Kolumna cyfr, zakończona skromną sumą 2.95 $. Wszystko to podkreślone i starannie dodane – w sumie 195.5 $. Dużo bazgrołów, do niczego niepodobnych. Żenujący obraz niechlujstwa.

– Kingo, słonko – powiedziałem – więcej dowiemy się z fusów od kawy. – Poszedłem do kuchni. Kawę robię wspaniałą, w stożkowatym, miedzianym naczyńku. Nauczyłem się od pewnego Jugosłowianina, który był saksofonistą w zespole Dzieci Specjalnej Troski. Grałem tam na gitarze.

Wyciągnąłem ze zlewu dwie filiżanki i doprowadziłem je do stanu używalności. Kinga, z brodą opartą na pięści, wertowała notes Garego.

– Zamordowałabym go, gdybym tylko wiedziała jak – powiedziała z mocą. Stuknęła grzbietem notesu o stół. Coś wypadło na blat spoza skrzydełka safianowej oprawy. Kalkulator. Memory-Master firmy Sharp, cieniutki jak karta do gry. Widziałem kiedyś podobny. Oprócz zwykłego liczydła posiadał sporą pamięć, kalendarz, elektroniczny notes i funkcję „secret”, do zapisywania informacji ukrytych pod specjalnym hasłem. Kinga podniosła kalkulator, by wsunąć go na powrót pod okładkę.

– Poczekaj — wstrzymałem jej dłoń wpół ruchu – tutaj też może być zapisany jakiś telefon. To urządzenie ma pamięć i jeżeli funkcjonuje, może uda nam się je uruchomić.

– Naprawdę? – ożywiła się Kinga – No widzisz. Sama nigdy bym na to nie wpadła. Myślałabym, że ta zabawka umie tylko mnożyć i dodawać.

Wcisnąłem klawisz „ON” i na ekraniku wyskoczyło zero. A więc działa. Sprawdziłem kalendarzyk. Kilka dat z nazwami barów, o ile mogłem się domyślić. Godziny spotkań. Jedna z dat całkiem świeża. 27.10 20:30 Gessler. Czyli w Warszawie.

– Czy byłaś z Garym u Gesslera dwudziestego siódmego października? – spytałem.

– Dwudziestego siódmego? – skupiła się – Nie, poszedł sam, to chyba jakaś rozmowa o interesach. I to chyba tam dostał tę wiadomość, która tak go poruszyła. Wrócił strasznie zdenerwowany i następnego dnia wyjechał. Czy tam jest coś więcej o tym spotkaniu?

– Nie, tylko data, godzina i miejsce, nie wiadomo nawet z kim się spotkał. – Zacząłem teraz sprawdzać elektroniczny notes. Nie było tam nic ciekawego. Jedna jedyna notka „A rent – 300 $ 15.07”. Czyli chyba czynsz za mieszkanie. Westchnąłem i spróbowałem ostatniej szansy. Wcisnąłem klawisz ”SECRET”. Ozdobiony symbolem małego kluczyka. Nic nie nastąpiło, na ekranie ciągle było zero. Wiedziałem, co to znaczy.

– Kingo – powiedziałem – prawdopodobnie jest tu jeszcze jakaś notatka. Gary zakodował hasło, które trzeba znać, żeby się dobrać do tej informacji. Ale po pierwsze, skoro ukrył tę informację, to w tym celu, żeby nikt nie mógł tam zajrzeć. Po drugie może tam nie być żadnych zapisków. Mógł tylko wprowadzić do pamięci hasło, na wypadek gdyby chciał sobie coś prędko zanotować. Po trzecie i tak nie mamy szans, żeby do tego dotrzeć. Nie znamy hasła.

Oczy Kingi błysnęły.

– Myślisz, że tam może coś być? Musimy złamać szyfr!

– Nie da się. Nawet, jeżeli rozłupię ten kalkulator, nic z niego nie wydobędę. Po prostu, to się nie da zrobić.

– Józek, kochany! – Kinga zrobiła z oczami sztuczkę, która doprowadza mnie do szału. Dawno minął mi szesnasty rok życia i miałem już czas poznać podstawowy repertuar damskich zagrań. Jednak, kiedy robi to Kinga, jestem bezsilny. Moje serce topnieje jak stearyna, usta odmawiają mi posłuszeństwa. W momencie, gdy chcę zdecydowanie powiedzieć „NIE!”, moje wargi mówią „Ależ oczywiście!”.

– Zobaczymy – powiedziałem. Sięgnąłem po papier i długopis, ale po chwili puknąłem się w głowę i złapałem kalkulator.

– Tu jest dwadzieścia sześć liter w alfabecie. Hasło, o ile pamiętam, powinno mieć trzy litery. To daje... O ile się nie mylę... czekaj. Tak jest. Prawie dwadzieścia tysięcy kombinacji. Nie mam pojęcia, jak długo trzeba by dusić klawisze, żeby sprawdzić je wszystkie. Ale wątpię, aby ten kalkulator mechanicznie wytrzymał taką operację. Rozleciałby się pewnie gdzieś w połowie całej imprezy.

Apage satanas! Zatrzepotała rzęsami! No, tego już za wiele! Żeby mnie, starego konia brać na taki numer!

– Uważaj, bo dostaniesz zapalenia spojówek. Możesz sobie mrugać godzinami. Nie rozmiękczysz mnie w ten sposób!

Pożałowałem natychmiast. Łzy, prawdziwe wielkie łzy błysnęły w jej oczach. A równocześnie głos harfy zabrzmiał wilgotno i melodyjnie:

– Józek, Józeczku! Przecież nie jest nigdzie powiedziane, że właściwe hasło będzie ostatnim, które sprawdzisz. Przecież to może być na samym początku! Niekoniecznie musisz mieć pecha!

Zasłuchałem się.

– Czy próbowałaś kiedyś śpiewać?

– Ja? Jak to? Co śpiewać?

– No cokolwiek. Piosenki. Z jakimś akompaniamentem. Masz wspaniały głos.

– Ty sobie ze mnie żartujesz, a ja myślałam, że mogę na ciebie liczyć. Józek – moje serce stopniało – rozgryź ten szyfr!

– Rozgryzę.

* * *

Kinga nie miała w domu telefonu, więc obiecała, że zadzwoni do mnie z automatu nazajutrz rano. Miałem więc całą dobę na to, żeby wystukać 17576 kombinacji liter na kalkulatorze. I prawdę mówiąc, żadnej nadziei na sukces. Wobec tego zabrałem się do roboty. Poszedłem do baru i za pieniądze wyzbierane po kieszeniach i powymiatane spod tapczanu zafundowałem sobie kotlet mielony i trzy kefiry. Ten skromny posiłek, zamiast pokrzepić mnie na ciele i duchu, osłabił mnie do tego stopnia, że nie mogłem się dowlec z powrotem na swoje czwarte piętro. Na trzecim musiałem usiąść na parapecie, żeby odzyskać oddech. Siedziałem tak, obok wątłej trzykrotki, równie chyba jak ona zielony. Drzwi numer trzydzieści sześć uchyliły się lekko i ze szpary wyściubiło się spiczaste oko pani Ireny Czudaczek, rencistki mieszkającej bezpośrednio pode mną. Irena Czudaczek oceniła swoje szansę i doszła do wniosku, że nie będzie ze mną mieć większych problemów. Za późno było już uciekać! Chuda jak igła, jakby przełamana w pasie, rencistka stanęła przede mną i zaatakowała wskazującym palcem żółtym i zatemperowanym jak ołówek.

– Oka nie zmrużyłam! W nocy pijatyka, rano dziwki! A udaje jakiegoś magistra! Artysta! Margines!

Cały rząd zatrzaśniętych drzwi w betonowym korytarzu skierował na mnie oczy swych judaszy. Spociłem się.

– Tu porządni ludzie mieszkają! Zakała! Następnym razem zadzwonię gdzie trzeba! Mój syn pracuje w telewizji! On każe pana aresztować! W rynsztoku twoje miejsce! – wykonywała teraz taniec wojenny, paluch trzepotał tuż przed moim nosem.

– Jakich słów używają! U mnie w łazience wszystko słychać. Ja jestem kulturalna osoba! U nas w domu było pianino, a teraz takie męty będą mi tupać po głowie! Wieśniak!!

Cóż było robić? Wstałem. Ukłoniłem się. Delikatnie schwyciłem dłoń Ireny Czudaczek i potrząsnąłem nią leciutko.

– Gratuluję pani – powiedziałem. – U nas w domu nie było pianina tylko młockarnia.

Oddaliłem się z godnością.

Posprzątałem, na ile się dało. Potem napiłem się herbaty (kawa już się skończyła). Zastanowiłem się głęboko. Koniecznie należało zadzwonić do Krzysia.

Krzyś to mój przyjaciel i ostatnia nadzieja w nieszczęściu. Kiedy go poznałem, był beztroskim abnegatem i z harmonijką ustną w kieszeni grasował po warszawskich imprezach towarzyskich. Grał, śpiewał, wódkę popalał marihuaną i nie troszczył się o jutro. Nie miał w ogóle takiego pomysłu, żeby dożyć jakiegoś jutra. Teraz miał żonę, samochód, dwoje dzieci, duże mieszkanie na Ursynowie i marsa na czole. Dorobił się też szesnastośladowego magnetofonu sprzężonego z wymyślną, japońską klawiaturą, która umiała udawać wszelkie instrumenty. Całe to urządzenie, prócz najróżniejszych podkładów muzycznych do filmów, melodii piosenek i awangardowych, lecz łatwo wpadających w ucho kompozycji, produkowało też duże ilości pieniędzy. Krzyś, cały w tweedach i sztruksach, odkarmiony i dowartościowany, na harmonijce nie grał już w w ogóle. Nie miał czasu. Co w tym wszystkim najdziwniejsze dalej pozostał serdecznym kolegą.

– Cześć, jak się masz – powiedział – miło cię słyszeć. Naprawdę się ucieszył. – Wpadniesz?

– Wpadnę.

Wykręciłem następny numer. Ten, z kolei, nie był kolegą, za którym bym przepadał. Wrócił niedawno z Nowego Jorku. Nie wiem co tam robił, nie pytałem. Gdybym zapytał, na pewno by mi opowiedział, ale tego właśnie chciałem uniknąć. Chodziło mi o precyzyjną informację.

– Darku, czy możesz mi powiedzieć, jakie mieszkanie można wynająć w Nowym Jorku za trzysta dolarów?

– No wiesz, nic specjalnego. Jakieś dwa pokoiki gdzieś na Greenpoincie. Albo coś w rodzaju kawalerki na górnym Manhattanie. Ja na Hillside płaciłem pięćset, ale to były dwa pokoje, no i niezłe miejsce.

– Czyli żadne eleganckie dzielnice?

– Coś ty, tam gdzie mieszkają Polacy.

– A w jakimś lepszym miejscu?

– Za trzy stówki nie dostaniesz nawet miejsca w garażu. Jeśli myślisz oczywiście o dobrym Manhattanie.

– A gdybym chciał wynająć dobre mieszkanie w marnej dzielnicy? Gdybym był na przykład takim ekscentrykiem?