Gierek. Człowiek z węgla - Piotr Gajdziński - ebook

Gierek. Człowiek z węgla ebook

Piotr Gajdziński

4,3

Opis

Pierwsza tak obszerna i szczegółowa biografia najbarwniejszego, a jednocześnie najbardziej lubianego przywódcy Polski Ludowej. Wciągająca, niczym thriller polityczny, historia życia Edwarda Gierka – od dzieciństwa i trudnego życia na emigracji, przez wewnątrzpartyjne gry polityczne u szczytu władzy, aż po nieznane wcześniej fakty z okresu internowania.

Gierek. Człowiek z węgla – to całościowe spojrzenie na postać I sekretarza PZPR i całą epokę, z nim związaną. Zawiera nie tylko opis poszczególnych etapów kariery zawodowej, portret psychologiczny i rodzinny Gierka, lecz również analizę jego polityki gospodarczej oraz relacji z innymi przywódcami bloku wschodniego (w tym trudnych i tajemniczych stosunków z radzieckimi władzami). Biografia jest również próbą zastanowienia się nad fenomenem popularności Gierka i nostalgii za jego epoką, która jest obecna w polskim społeczeństwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Gaj­dziń­ski
GIE­REK
Czło­wiek z wę­gla

Co­py­ri­ght © Piotr Gaj­dziń­ski, 2014

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2014

Re­dak­cja: Bar­ba­ra Bor­szew­ska

Ko­rek­ta: Krzysz­tof Krze­mień

Pro­jekt okład­ki: Ju­liusz Zu­jew­ski

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i kon­wer­sja: Grze­gorz Ka­li­siak

Ko­or­dy­na­tor pro­jek­tu: Fi­lip Kar­pow

Źró­dła fo­to­gra­fii:

PAP/Jan Mo­rek (s. 6, 32, 163, 183, 240, 310, 319, 328); PAP/Sta­ni­sław Ja­ku­bow­ski (s. 233, 356); PAP/Zbi­gniew Ma­tu­szew­ski (s. 262, 341); PAP/An­drzej Kos­so­budz­ki Or­łow­ski (s. 51); FO­RUM/Sła­wek Bie­gań­ski (s. 68); PAP/Woj­ciech Kon­drac­ki (s. 81); Zyg­munt Wie­czo­rek (s. 100); PAP/Ka­zi­mierz Seko (s. 117); PAP/Ja­nusz Uk­le­jew­ski (s. 149); PAP/Ste­fan Kra­szew­ski (s. 162); FO­RUM/Bog­dan Ło­pień­ski (s. 202); PAP/Ar­chi­wum (s. 286); AKG/EAST NEWS (s. 296–297); PAP/Ro­man Ko­złow­ski (s. 367)

ISBN 978-83-7177-925-1

Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.com

www.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.com

Epoka napoleońska

W ZBIO­RO­WEJ PA­MIĘ­CI POLA­KÓW lata sie­dem­dzie­sią­te XX wie­ku za­pi­sa­ły się jako okres nie­mal po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści i roz­pa­sa­nej kon­sump­cji. Wpraw­dzie na kre­dyt, ale na­ród utra­cju­szy wy­mę­czo­ny go­muł­kow­ską zrzę­dli­wo­ścią i sier­mięż­no­ścią co­dzien­nej eg­zy­sten­cji, za­chły­snął się po­staw­nym, odzia­nym w ele­ganc­ki gar­ni­tur, dobrze ostrzy­żo­nym ko­mu­ni­stą z „pol­skiej Ka­tan­gi”. Ko­mu­ni­stą, któ­ry zwra­cał się do nich już nie mla­ska­ją­cym „To­wa­rzy­sze i To­wa­rzysz­ki”, ale do­stoj­nym i bu­dzą­cym za­ufa­nie „Ro­da­cy”. Ko­mu­ni­stą, któ­ry nie miał w ży­cio­ry­sie ko­min­ter­now­skiej szko­ły i par­ty­zanc­kiej prze­szło­ści, miał za to lata spę­dzo­ne na Za­cho­dzie. Piotr Ko­sti­kow, ra­dziec­ki nad­zor­ca Pol­ski, na­pi­sał o no­wym I se­kre­ta­rzu KC, że „był za­ska­ku­ją­co nowy”.

Po czter­na­stu la­tach za­sia­da­nia w Biu­rze Po­li­tycz­nym KC PZPR i trzy­na­stu spra­wo­wa­nia funk­cji I se­kre­ta­rza Ko­mi­te­tu Wo­je­wódz­kie­go PZPR w Ka­to­wi­cach, Gie­rek nowy oczy­wi­ście nie był. Co wię­cej, ni­cze­go no­we­go nie mó­wił. Ale mó­wił ina­czej. Z wol­na dusz­ną at­mos­fe­rę go­muł­kowsz­czy­zny za­czy­nał za­stę­po­wać za­pach dymu z pa­pie­ro­sów Marl­bo­ro mie­sza­ją­cy się z wo­nią per­fum o wie­le obie­cu­ją­cej na­zwie „Być może…” oraz wi­dok ro­dzi­ny po­my­ka­ją­cej ma­lu­chem na wcza­sy i osła­dza­ją­cej so­bie po­dróż mi­tycz­ną coca-colą. Ste­fan Ki­sie­lew­ski, ka­to­lic­ki pu­bli­cy­sta i pi­sarz, zgryź­li­wy ob­ser­wa­tor ko­mu­ni­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, nie krył uzna­nia pod ad­re­sem Gier­ka. Na po­cząt­ku de­ka­dy za­pi­sał w swo­ich Dzien­ni­kach: „Cwa­ny fa­cet, ma swo­ją li­nię, prag­ma­tycz­ną i bo­jaź­li­wą, ale ma (…). To Wiel­ki Usy­piacz, chce dać chle­ba i igrzysk, po­li­ty­kę cho­wa dla sie­bie”.

W opi­nii Ki­sie­la jest dużo uszczy­pli­wo­ści, ale wie­lu Po­la­kom nowy kurs władz od­po­wia­dał i bu­dził na­dzie­ję. Po la­tach woj­ny, skrom­niut­kiej eg­zy­sten­cji od­bu­do­wu­ją­ce­go się pań­stwa, obez­wład­nia­ją­ce­go odo­ru sta­li­now­skie­go stra­chu i po do ob­se­sji oszczęd­nym Sta­rym (Go­muł­ce), Po­la­cy chcie­li wresz­cie nor­mal­no­ści. Zwłasz­cza mło­dzi. Gie­rek się nie sprze­ci­wiał. Uchy­lił drzwi. Nie na­zbyt sze­ro­ko, ale wy­star­cza­ją­co, aby wpu­ścić nie­co świe­że­go po­wie­trza i oczy­ścić at­mos­fe­rę.

Par­tia, któ­ra do tej pory mia­ła am­bi­cję or­ga­ni­zo­wa­nia ca­łe­go ży­cia każ­de­go oby­wa­te­la, stra­ci­ła wpływ na mło­dzież już w koń­cu lat sześć­dzie­sią­tych, ale praw­dzi­wy wy­buch eman­cy­pa­cji tej gru­py miał miej­sce pod­czas rzą­dów Gier­ka. Co wię­cej, uzna­no, że pró­by na­rzu­ca­nia mło­dym po­żą­da­nych ka­no­nów za­cho­wa­nia roz­bi­ja­ją się o mur obo­jęt­no­ści, nie­chę­ci, a co naj­gor­sze — bun­tu. Tym­cza­sem ce­lem eki­py gier­kow­skiej było zdo­by­cie ak­cep­ta­cji mło­dzie­ży dla wpro­wa­dza­nych w kra­ju zmian. Eki­pa Gier­ka wy­raź­nie schle­bia­ła mło­dzie­ży — na­pi­sał w książ­ce PRL. Trwa­nie i zmia­na Krzysz­tof Ko­siń­ski. — Od­kry­cie, do­ko­na­ne przez wła­dze, po­le­ga­ło na stwier­dze­niu, że słu­cha­nie na przy­kład The Be­atles i cze­sa­nie się na „be­atle­sa” wca­le nie musi szko­dzić ko­mu­ni­zmo­wi. Dzi­siaj trud­no do­ce­nić wagę tej zmia­ny, sko­ro jesz­cze w la­tach pięć­dzie­sią­tych ta­niec miał być po pro­stu for­mą wy­ra­ża­nia po­par­cia dla wła­dzy lu­do­wej. Dia­gno­za nie była zresz­tą praw­dzi­wa, ko­mu­ni­zmo­wi owa „be­atle­sow­ska” fry­zu­ra i za­chod­nia mu­zy­ka za­szko­dzi­ły po­tęż­nie. Zwłasz­cza gdy nad Wi­słą za­czę­to słu­chać Rol­ling Sto­ne­sów, Joan Baez i Boba Dy­la­na. Utwo­ry ta­kie, jak „The Ti­mes They Are A-Chan­gin”, „Blo­win’ In the Wind”, „Like a Rol­ling Sto­ne”, czy „Hur­ri­ca­ne” zra­dy­ka­li­zo­wa­ły mło­de po­ko­le­nie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Eu­ro­pie Za­chod­niej, a do Pol­ski do­tar­ły na więk­szą ska­lę do­pie­ro w epo­ce Gier­ka. Je­den z ame­ry­kań­skich dzien­ni­ka­rzy mu­zycz­nych po­wie­dział wów­czas, że choć od dziec­ka uczo­no go, że pió­ro jest sil­niej­sze niż miecz, to do mo­men­tu, gdy usły­szał pie­śni Dy­la­na, szcze­rze w to wąt­pił. W war­szaw­skim Domu Par­tii prze­ko­na­no się o tym znacz­nie póź­niej. Opóź­nio­ne wy­bu­chy mie­wa­ją cza­sem więk­szą moc.

Mło­dzież zbie­si­ła się na go­muł­kow­ski pu­ry­ta­nizm i bez skrę­po­wa­nia rzu­ci­ła w wir za­ba­wy. O ile w la­tach sześć­dzie­sią­tych pie­przy­ku pry­wat­kom do­da­wa­ła bu­tel­ka słod­kie­go wina, o tyle za Gier­ka pito już wód­kę. Co­raz wię­cej i wię­cej… Tak­że dla­te­go, że o ile w po­przed­niej de­ka­dzie mło­dzi z re­gu­ły ba­wi­li się pod czuj­nym okiem do­ro­słych, o tyle te­raz uwol­ni­li się od tej uciąż­li­wej ku­ra­te­li. I co­raz od­waż­niej się­ga­li po owo­ce za­ka­za­ne. Pi­sma dla mło­dzie­ży peł­ne były prze­stróg przed „przy­god­nym sek­sem”. „Dziew­czy­na, któ­ra daje do­wód mi­ło­ści w wa­run­kach pry­mi­tyw­nych, po pry­wat­ce, na któ­rej chło­pak pił al­ko­hol — mar­nu­je swój start. Nie jest to obo­jęt­ne dla dal­szych do­świad­czeń” — prze­strze­ga­ła w „Fi­li­pin­ce” w 1972 roku dok­tor Wan­da Grab­kow­ska. Po la­tach Go­muł­ki szo­kiem były nie tyl­ko zdję­cia na­gich pa­nie­nek, pu­bli­ko­wa­ne na ostat­niej stro­nie ty­go­dni­ka „Per­spek­ty­wy”, ale tak­że — a może przede wszyst­kim — ar­ty­ku­ły na te­mat sek­su pro­fe­so­ra Mi­ko­ła­ja Ko­za­kie­wi­cza i Mi­cha­li­ny Wi­słoc­kiej. Jej opu­bli­ko­wa­na w 1976 roku Sztu­ka ko­cha­nia zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wa­ła pol­skie ży­cie ero­tycz­ne — książ­ka na­tych­miast znik­nę­ła z księ­gar­skich pó­łek i sta­ła się go­rą­cym to­wa­rem w an­ty­kwa­ria­tach.

Nie wszyst­kim się to jed­nak po­do­ba­ło. Na po­cząt­ku lip­ca 1971 roku Jó­zef Tejch­ma, wów­czas je­den z naj­waż­niej­szych człon­ków Biu­ra Po­li­tycz­ne­go Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go, do­stał list od ja­kie­goś dzia­ła­cza spo­łecz­ne­go z pro­win­cji, a w nim fo­to­gra­fię wy­cię­tą ze stu­denc­kie­go ty­go­dni­ka „ITD”, przed­sta­wia­ją­cą mło­dą ko­bie­tę w majt­kach i biu­sto­no­szu. Spo­łecz­nik za­pa­łał świę­tym obu­rze­niem. Tym więk­szym, że do­strzegł na zdję­ciu „mię­dzy uda­mi wi­docz­ny pu­szy­sty me­szek, a w biu­sto­no­szu sztucz­nie na­brzmia­łe pier­si” — na­pi­sał. Ner­wo­wość czy­tel­ni­ka po­tę­go­wa­ło jesz­cze to, że w tym sa­mym nu­me­rze re­dak­cja opu­bli­ko­wa­ła ide­olo­gicz­ne prze­mó­wie­nie Tejch­my.

Sta­rzy dzia­ła­cze PZPR, któ­rzy par­tyj­ne ostro­gi zdo­by­wa­li w okre­sie sta­li­ni­zmu, nie bar­dzo po­tra­fi­li za­ak­cep­to­wać tak­że bar­dziej bez­po­śred­nie­go sty­lu by­cia człon­ków no­wej eki­py w prze­strze­ni pu­blicz­nej. Gdy Jó­zef Tejch­ma wziął udział w V Ma­ra­to­nie Pły­wac­kim „Za­lew’73”, a wy­sił­ko­wi człon­ka Biu­ra Po­li­tycz­ne­go kil­ka wier­szy po­świę­cił pa­tro­nu­ją­cy im­pre­zie „Express Wie­czor­ny”, na jed­nej z par­tyj­nych na­rad od­by­wa­ją­cych się w Po­zna­niu py­ta­no, czy aby człon­ko­wi naj­wyż­sze­go par­tyj­ne­go kie­row­nic­twa wy­pa­da plu­skać się w wo­dzie.

Oczy­wi­ście li­be­ra­lizm eki­py Szty­ga­ra, jak na­zwał Gier­ka Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz, miał swo­je, dość sztyw­no usta­no­wio­ne gra­ni­ce. Na pew­no nie mie­ścił się w nich ruch hi­pi­sow­ski, któ­ry po­ja­wił się w Pol­sce jesz­cze pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych, ale roz­kwitł do­pie­ro w na­stęp­nej de­ka­dzie. Mło­dzie­żo­we pi­sma, mię­dzy in­ny­mi „Ra­dar” oraz „Sztan­dar Mło­dych”, przed­sta­wia­ły hi­pi­sów jako zde­mo­ra­li­zo­wa­nych wy­rzut­ków spo­łe­czeń­stwa, brud­nych leni za­pa­trzo­nych w ame­ry­kań­ski styl ży­cia i pró­bu­ją­cych go bez­kry­tycz­nie ko­pio­wać. Na po­ła­jan­kach się nie koń­czy­ło, bo mi­li­cja upar­cie osa­dza­ła „dzie­ci kwia­ty” w aresz­tach, wzy­wa­ła na prze­słu­cha­nia, prze­szu­ki­wa­ła or­ga­ni­zo­wa­ne przez nich ko­mu­ny. A cza­sem po pro­stu go­li­ła gło­wy, bo dłu­gie wło­sy sta­ły się sym­bo­lem bun­tu i nie­chę­ci wo­bec so­cja­li­stycz­nej ide­olo­gii.

Mło­dzi, dłu­go­wło­si i nie­co­dzien­nie ubra­ni hi­pi­si szo­ko­wa­li zresz­tą nie tyl­ko wła­dze, ale i zu­ni­for­mi­zo­wa­ne spo­łe­czeń­stwo. „Jak zo­ba­czy­łem Dzi­kie­go, jego dłu­gie wło­sy, to by­łem w szo­ku. To jest nie do wia­ry, że ktoś mógł tak wy­glą­dać w tam­tych la­tach — wspo­mi­nał Ka­mil Si­po­wicz, fi­lo­zof i mu­zyk, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych hi­pis. Lu­dzie na nie­go re­ago­wa­li naj­czę­ściej agre­sją albo zdu­mie­niem, ale trze­ba było być na­praw­dę od­waż­nym, żeby swo­im wy­glą­dem wte­dy szo­ko­wać”. Nie­chęć po­tę­go­wa­ło też co­raz częst­sze się­ga­nie hi­pi­sów po róż­ne­go ro­dza­ju „do­pa­la­cze”. Do­stęp do spro­wa­dza­nej z za­gra­ni­cy ma­ri­hu­any czy LSD mia­ło nie­wie­lu, ale gier­kow­ska Pol­ska była kra­jem er­sat­zu. Za­miast skrę­tów wą­cha­no więc tri, sub­stan­cję słu­żą­cą do wy­wa­bia­nia plam, ły­ka­no do­lar­gan i kro­ple ino­ziem­co­wa, pito ast­mo­san, lek na ast­mę.

Kontr­kul­tu­ro­we ru­chy sta­no­wi­ły mar­gi­nes, do­mi­no­wał inny styl za­ba­wy. Jak grzy­by po desz­czu za­czę­ła w kra­ju ro­snąć licz­ba dys­ko­tek. Jako pierw­sza swo­je po­dwo­je otwo­rzy­ła „Es­tra­da” — inne źró­dła po­da­ją, że pal­ma pierw­szeń­stwa na­le­ży się so­poc­kie­mu Grand Ho­te­lo­wi — a dwa lata póź­niej, w 1974 roku, moż­na było już sza­leć w set­ce tego ro­dza­ju przy­byt­ków. „Mu­zy­ka z płyt, peł­na ste­reo­fo­nia, kon­fe­ran­sje­rzy za­po­wia­da­ją ko­lej­ne na­gra­nia” — en­tu­zja­zmo­wa­ła się „Fi­li­pin­ka”, wów­czas je­den z naj­po­pu­lar­niej­szych ty­go­dni­ków. Jo­nasz ­Ko­fta był bar­dziej po­wścią­gli­wy. Jego de­fi­ni­cja dys­ko­tek brzmia­ła na­stę­pu­ją­co: „Miej­sce, gdzie po­pkul­tu­ra trzy­ma za mor­dę kul­tu­rę, gdzie bar­man oce­nia war­tość pro­gra­mu, a pro­sty­tut­ka lub cink­ciarz de­cy­du­ją o tym, jaką pły­tę ma na­sta­wić pre­zen­ter i ile razy ma ją po­wtó­rzyć”.

Więk­szość dys­ko­tek pro­wa­dzi­ły Zjed­no­czo­ne Przed­się­bior­stwa Roz­ryw­ko­we, pań­stwo­wa in­sty­tu­cja kul­tu­ral­na, ale przy­byt­ki mło­dzie­żo­we­go sza­leń­stwa szyb­ko urwa­ły się ze smy­czy nad­zo­ru i wpły­wu władz. Kró­lo­wa­ły prze­bo­je za­gra­nicz­nych wy­ko­naw­ców, bo dzię­ki co­raz częst­szym wy­jaz­dom za­gra­nicz­nym, dys­k­dżo­ke­je bez więk­sze­go tru­du zdo­by­wa­li za­chod­nie ­pły­ty. Do ran­gi kla­sy­ki urósł pol­ski big-beat, tań­czo­no sam­bę, jive’a, ale przede wszyst­kim „ukła­dy wła­sne”, czę­sto okre­śla­ne przez star­sze po­ko­le­nie „tań­cem dla sza­leń­ców”. W po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych dys­ko­te­ki otwar­to tak­że dla mło­dzie­ży szkol­nej, bo wcze­śniej — przy­naj­mniej ofi­cjal­nie — do tych „przy­byt­ków roz­pu­sty” wpusz­cza­no je­dy­nie „mło­dzież star­szą”.

Urzęd­ni­cy od­po­wie­dzial­ni za po­li­ty­kę kul­tu­ral­ną i star­si to­wa­rzy­sze tro­chę się zży­ma­li i pró­bo­wa­li prze­ciw­sta­wiać się „za­chod­nie­mu sty­lo­wi ży­cia”. Na po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych Ko­mi­sja ds. Mło­dzie­ży Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go orze­kła, że „Pie­śni i pio­sen­ki po­sia­da­ją wiel­kie zna­cze­nie wy­cho­waw­cze”. Oczy­wi­ście nie wszyst­kie. „W wie­lu z nich znaj­du­ją od­zwier­cie­dle­nie istot­ne wy­da­rze­nia z ży­cia na­ro­du — wal­ki na­ro­do­wo-wy­zwo­leń­cze, wal­ki kla­so­we ru­chu ro­bot­ni­cze­go, na przy­kład Marsz kaj­da­niar­ski*, pie­śni zwią­za­ne z Wiel­ką So­cja­li­stycz­ną Re­wo­lu­cją Paź­dzier­ni­ko­wą, woj­ną do­mo­wą w Hisz­pa­nii”. Do­da­wa­no tak­że, że „wie­le zro­bio­no w dzie­dzi­nie po­pu­la­ry­zo­wa­nia pio­sen­ki ra­dziec­kiej. Wy­eli­mi­no­wa­no w za­sa­dzie wy­ko­ny­wa­nie pio­se­nek w ję­zy­kach za­chod­nich”.

Było to ty­po­wo ko­mu­ni­stycz­ne za­kli­na­nie rze­czy­wi­sto­ści, bo dys­ko­te­ko­wa rą­ban­ka, naj­czę­ściej za­chod­nia, roz­brzmie­wa­ła już jak kraj dłu­gi i sze­ro­ki. Nie­wie­lu też przej­mo­wa­ło się za­klę­cia­mi wy­po­wia­da­ny­mi w Bia­łym Domu, jak po­wszech­nie na­zy­wa­no Dom Par­tii, a jesz­cze mniej chcia­ło śpie­wać Marsz kaj­da­niar­ski. Dys­ko­te­ki pod­bi­ja­ły co­raz mniej­sze mia­stecz­ka, a prze­mysł wspie­rał ich roz­wój no­wo­cze­snym sprzę­tem. „Uni­tra” i łódz­ka „Fo­ni­ca” peł­ną parą pro­du­ko­wa­ły gra­mo­fo­ny, ma­gne­to­fo­ny, gło­śni­ki oraz wzmac­nia­cze, a i tak nie bar­dzo mo­gły za­spo­ko­ić po­trze­by co­raz szyb­ciej roz­wi­ja­ją­ce­go się show-biz­ne­su. Do or­ga­ni­zo­wa­nia dys­ko­tek na­ma­wia­ła zresz­tą pra­sa. „Idzie­my do kie­row­ni­ka domu kul­tu­ry, przed­sta­wia­my świe­tla­ny plan dzia­ła­nia, się­ga­jąc po tak prze­ko­nu­ją­ce ar­gu­men­ty jak to, że za po­śred­nic­twem dys­ko­tek bę­dzie­my kształ­to­wać wraż­li­wość mu­zycz­ną mło­dzie­ży — pi­sa­ła w 1975 roku „Fi­li­pin­ka” — po­pu­la­ry­zo­wać pol­ską mu­zy­kę, że unik­nie­my prze­stęp­czo­ści wśród nie­let­nich, zaj­mu­jąc im czas w atrak­cyj­ny spo­sób”. Wła­dza owe „przy­byt­ki mło­dzie­żo­wej kul­tu­ry” po­pie­ra­ła , bo dys­ko­te­ki „były kon­se­kwent­nym re­ali­zo­wa­niem za­sa­dy za­my­ka­nia mło­dzie­ży w get­cie” — na­pi­sa­ła w pra­cy Rock w PRL-u Anna Idzi­kow­ska-Czu­baj.

Dys­ko­te­ki szyb­ko zdy­stan­so­wa­ły po­pu­lar­ne za Go­muł­ki pry­wat­ki i sta­ły się wręcz po­ko­le­nio­wym do­świad­cze­niem mło­dzie­ży lat sie­dem­dzie­sią­tych. Wy­ro­sła wo­kół nich praw­dzi­wa sub­kul­tu­ra, któ­ra mia­ła imi­to­wać za­chod­ni styl ży­cia. Mło­dzi lu­dzie po­rzu­ci­li sza­re, nie­wy­róż­nia­ją­ce się w tłu­mie ubra­nia, na rzecz ko­lo­ro­wych i krzy­kli­wych. Nie było to pro­ste, bo pań­stwo­wy prze­mysł nie roz­piesz­czał Po­la­ków, ze wszyst­kich sił sta­ra­jąc się ich wbić w wor­ko­wa­te spodnie i sza­ro­bu­re kurt­ki oraz kiep­skiej ja­ko­ści buty. Ra­tun­ku po­szu­ki­wa­no „na ciu­chach”, w ga­ze­to­wych po­ra­dach oraz w przy­sy­ła­nych z Za­cho­du ko­lej­nych nu­me­rach „Bur­dy”. Bar­ba­ra Ja­no­wicz z Wolsz­ty­na w Wiel­ko­pol­sce pa­mię­ta, że pacz­ka od ro­dzi­ny z Nie­miec to było praw­dzi­we świę­to. „Roz­pa­ko­wy­wa­łam kar­ton i czę­sto pła­ka­łam ze szczę­ście. Naj­więk­szą ra­dość spra­wia­ła mi wła­śnie »Bur­da« z wy­kro­ja­mi su­kie­nek, blu­zek, spodni. Dzię­ki nim mo­głam uszyć dla swo­ich có­rek ory­gi­nal­ne, mod­ne ubra­nia, a i ja mo­głam so­bie cza­sem po­zwo­lić na coś eks­tra — wspo­mi­na. — Naj­więk­sza ra­dość pa­no­wa­ła, gdy w pacz­ce oprócz wy­kro­jów i sło­dy­czy znaj­do­wa­łam nie­miec­ki ma­te­riał”.

Rady dla uta­len­to­wa­nych kraw­co­wych moż­na było zna­leźć tak­że w pra­sie. Bo­daj naj­więk­szym po­wo­dze­niem cie­szy­ła się co­ty­go­dnio­wa ru­bry­ka „Moda” w ty­go­dni­ku „Prze­krój”, w któ­rej fe­lie­to­ny i pro­jek­ty pu­bli­ko­wa­ła Bar­ba­ra Hoff, kie­dyś żona Le­opol­da Tyr­man­da. W koń­cu lat sie­dem­dzie­sią­tych Hoff, któ­ra po­wie póź­niej, że chcia­ła nie tyl­ko pod­po­wia­dać Pol­sce, jak się ma ubie­rać, ale sama tę Pol­skę ubie­rać, za­ło­ży­ła Hof­fland, ab­so­lut­ny ewe­ne­ment do­bre­go sty­lu w kra­jach obo­zu so­cja­li­stycz­ne­go. Jej sprze­da­wa­ne w Do­mach To­wa­ro­wych Cen­trum ciu­chy cie­szy­ły się ogrom­nym po­wo­dze­niem i na dłu­gi czas za­wład­nę­ły gu­sta­mi Po­lek. Nie­ste­ty, szczę­ścia­rzy, któ­rzy zdo­ła­li się do­pchać do pó­łek, było nie­wie­lu. Ciu­chy z Hof­flan­du cie­szy­ły się zresz­tą do­brą sła­wą rów­nież poza Pol­ską. I nie tyl­ko one — brat­nie na­ro­dy Związ­ku Ra­dziec­kie­go i in­nych kra­jów so­cja­li­stycz­nych za­zdro­ści­ły nam też wy­ro­bów prze­my­słu ko­sme­tycz­ne­go. Gdy w Mo­skwie zor­ga­ni­zo­wa­no wy­sta­wę pod ha­słem „Wy­pro­du­ko­wa­no w Pol­sce”, pod­czas któ­rej Pol­le­na-Uro­da roz­da­wa­ły prób­ki swo­ich pro­duk­tów, miesz­kan­ki Mo­skwy przy­pu­ści­ły na sto­iska re­gu­lar­ny szturm. Zwie­zio­ne do sto­li­cy Związ­ku Ra­dziec­kie­go za­pa­sy szyb­ko się wy­czer­pa­ły i trze­ba było ścią­gać z Pol­ski uzu­peł­nie­nie. Breż­niew po­wie­dział póź­niej Gier­ko­wi z prze­ką­sem: „Wzbo­ga­ci­łeś się Edward, za­czy­nasz czy­nić pre­zen­ty mo­skwi­czan­kom”.

Ogrom­ną po­pu­lar­no­ścią cie­szy­ły się w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych fla­ne­lo­we ko­szu­le i za­chod­nie, woj­sko­we kurt­ki z de­mo­bi­lu, zwłasz­cza ame­ry­kań­skie i za­chod­nio­nie­miec­kie, żoł­nie­rzy Bun­de­sweh­ry, co wy­wo­ły­wa­ło szcze­gól­ne obu­rze­nie par­tyj­nych straż­ni­ków mo­ral­no­ści. To były zna­ki roz­po­znaw­cze zbun­to­wa­nej in­te­li­gen­cji. Ale szczy­tem ma­rzeń po­zo­sta­wa­ły dżin­sy, zwłasz­cza, le­vi­sy, ri­fle i wran­gle­ry, w któ­re za­opa­try­wa­no się za do­la­ry w Pe­wek­sach lub „na ciu­chach” — w Rem­ber­to­wie, na so­poc­kim Mon­cia­ku lub po­znań­skim Ryn­ku Ła­zar­skim. Ry­szard Ku­le­sza, fo­to­graf, wspo­mi­nał, że gdy jego kon­ser­wa­tyw­ni ro­dzi­ce nie zgo­dzi­li się na kup­no dżin­sów, rzu­cił li­ceum, aby pójść do pra­cy i sa­me­mu ku­pić so­bie wy­ma­rzo­ne spodnie. Ta­kich wy­pad­ków było wię­cej, a rze­sze stu­den­tów i uczniów klas szkół śred­nich za­trud­nia­ją­cych się na wa­ka­cjach w pie­czar­kar­niach, przy żni­wach, wy­ła­dun­ku wa­go­nów lub u ba­dy­la­rzy, jak wów­czas okre­śla­no ogrod­ni­ków, pra­co­wa­ły tyl­ko po to, aby w ostat­nich dniach sierp­nia udać się do któ­re­goś z Pe­wek­sów i za­raz po­tem wbić się w nowe dżin­sy.

Nie spo­sób za­prze­czyć, że na­gle w Pol­sce zro­bi­ło się, nie­omal, świa­to­wo. „Gdzieś tak koło 1974 roku, urzą­dza­jąc w domu im­pre­zę, przy odro­bi­nie szczę­ścia mo­głem mieć na sto­le: do pi­cia luk­sem­bur­skie­go szam­pa­na, fran­cu­skie bran­dy, piwo w pusz­kach, by­wa­ło że i He­ine­ke­na, oczy­wi­ście colę, kawę Se­lect, her­ba­tę Twi­nings, aha, jesz­cze po­ma­rań­czo­wy so­czek ­Do­do­ni” — wspo­mi­nał w książ­ce Ba­na­no­wy song Krzysz­tof Ma­słoń, póź­niej zna­ko­mi­ty dzien­ni­karz dzia­łu kul­tu­ry „Rzecz­po­spo­li­tej”. Ale jed­nak było „nie­omal świa­to­wo”, przy czym „nie­omal” czy­ni­ło róż­ni­cę. Spo­rą. „Oczy­wi­ście wszyst­ko to mieć mo­głem, ale po pierw­sze — ni­g­dy ra­zem, bo albo jed­ne­go ar­ty­ku­łu nie było, albo dru­gie­go, a po dru­gie — za ile. Z in­ny­mi wik­tu­ała­mi było iden­tycz­nie: o tym, że do­go­ni­li­śmy świat, prze­ko­ny­wać mia­ły ka­wio­ro­we pa­sty i pusz­ki z zupą z re­ki­na, na któ­re — jak wia­do­mo — za­po­trze­bo­wa­nie na Ma­zow­szu i Pod­la­siu było nie­by­wa­łe. W War­sza­wie prze­sta­ły być na krót­ko ra­ry­ta­sem so­lo­ne orzesz­ki, cze­ko­la­da z orze­cha­mi, a i pacz­ko­wa­na kro­jo­na szyn­ka kon­ser­wo­wa (kup­no pusz­ki Kra­ku­sa nie­zmien­nie uwa­ża­no za uśmiech losu). A w kio­sku, jesz­cze bez spe­cjal­nych pod­cho­dów, ku­po­wa­ło się pa­pie­ro­sy Marl­bo­ro”.

Nie­ste­ty, na ogół w skle­pach bra­ko­wa­ło nie tyl­ko ka­wio­ro­wej pa­sty i zupy z re­ki­na. „By­łam u ko­le­żan­ki w Go­ry­szach, po­wiat Cie­cha­nów. Cię­li wte­dy rze­pak. Go­spo­dy­ni była w roz­pa­czy, co dać na obiad lu­dziom. Do­ra­dzi­łam jej na­le­śni­ki z se­rem i zupę ja­rzy­no­wą. Od­po­wie­dzia­ła mi, że taki obiad mogą jeść lu­dzie w mie­ście — pi­sa­ła w 1972 roku w li­ście do te­le­wi­zji Ire­na J. z War­sza­wy. — Lu­dzie na wsi, cięż­ko pra­cu­ją­cy od świ­tu do nocy, mu­szą jeść mię­so i kieł­ba­sę. Po­nie­waż w tam­tej­szej spół­dziel­ni w Cho­to­miu nie było nic, wy­bra­łam się do Cie­cha­no­wa (6 km au­to­bu­sem). W trzech tam­tej­szych skle­pach nie zna­la­złam ani ka­wał­ka kieł­ba­sy, choć­by tej naj­tań­szej zwy­czaj­nej. Moim zda­niem rol­ni­ko­wi trze­ba po­móc, żeby choć w żni­wa miał ka­wa­łek kieł­ba­sy. Wodę ma w stud­ni”. Trzy lata póź­niej Jó­zef R. z Czę­sto­cho­wy w li­ście do władz opi­sy­wał z ko­lei pro­ble­my z opo­ną do mo­to­ro­we­ru Pe­gaz, któ­rej nikt nie po­tra­fił na­pra­wić. „Po­sta­no­wi­łem ku­pić nową, ale w skle­pach nie ma. Na­pi­sa­łem więc do pro­du­cen­ta tych mo­to­ro­we­rów, do Byd­gosz­czy. Od­po­wie­dzie­li mi, że de­ta­licz­nie nie sprze­da­ją, wska­za­li mi Po­lmo­zbyt w Gli­wi­cach. Na­pi­sa­łem. Od­po­wiedź: »Nie po­sia­da­my na sta­nie ma­ga­zy­no­wym«. Skie­ro­wa­no mnie do Po­lmo­zby­tu Po­znań. Od­po­wiedź: »Za­mó­wio­ne­go ogu­mie­nia nie po­sia­da­my chwi­lo­wo i pro­si­my zło­żyć po­now­nie za­mó­wie­nie na przy­szły rok«”. Czę­sto­cho­wia­nin koń­czył swój list dra­ma­tycz­nym, wręcz eg­zy­sten­cjal­nym py­ta­niem: „Co mam ro­bić, gdzie mam szu­kać, na czym jeź­dzić”.

Na ra­zie jed­nak bal się roz­krę­cał. Żyt­nio-ziem­nia­cza­ny ko­mu­nizm Go­muł­ki sta­wał się co­raz bar­dziej od­le­głym wspo­mnie­niem, wy­pie­ra­ny przez socz­ki Do­do­ni, cze­ko­la­dy z orze­cha­mi, a w koń­cu na­wet przez coca-colę. W 1972 roku ru­szy­ła w Pol­sce pro­duk­cja tego ame­ry­kań­skie­go na­po­ju, o któ­rym jesz­cze w la­tach pięć­dzie­sią­tych mó­wio­no, że to „im­pe­ria­lizm w pły­nie”. Coca-cola ofi­cjal­nie po raz pierw­szy po­ja­wi­ła się w Pol­sce w 1957 roku, czte­ry lata po śmier­ci Sta­li­na i rok po śmier­ci Bie­ru­ta, na sto­isku ame­ry­kań­skim na Mię­dzy­na­ro­do­wych Tar­gach Po­znań­skich. Wy­wo­ła­ła eu­fo­rię, ale oczy­wi­ście nie tra­fi­ła do skle­pów. Kil­ka­set bu­te­lek, któ­re zo­sta­ły po tar­gach, roz­da­no dzia­ła­czom par­tyj­nym; spró­bo­wa­li go też nie­licz­ni szczę­śliw­cy, któ­rym pod­czas tar­gów uda­ło się do­pchnąć do ame­ry­kań­skie­go sto­iska. Czter­na­ście lat póź­niej na ne­go­cja­cje do Pol­ski przy­je­cha­li z Rzy­mu przed­sta­wi­cie­le The Coca-Cola Com­pa­ny, a umo­wę li­cen­cyj­ną o pod­ję­ciu pro­duk­cji na­po­ju pod­pi­sa­li wi­ce­pre­mier Mie­czy­sław Ja­giel­ski oraz pre­zes Paul Graul, Czech z po­cho­dze­nia.

W lu­tym 1972 roku w Bro­wa­rze War­szaw­skim roz­po­czę­ła się bu­do­wa pierw­szej li­nii pro­duk­cyj­nej, a 19 lip­ca — co z pew­no­ścią było zwią­za­ne z hucz­nie ­ob­cho­dzo­nym w ­Pe­ere­lu świę­tem 22 lip­ca — na­peł­nio­no pierw­sze bu­tel­ki. Spro­wa­dza­no je z Hisz­pa­nii; kra­jo­we, oczy­wi­ście zgod­ne ze wzo­rem do­star­czo­nym przez ame­ry­kań­ski kon­cern, za­czę­to wy­twa­rzać do­pie­ro w paź­dzier­ni­ku w Hu­cie Szkła w Wo­ło­mi­nie. Na­to­miast kon­cen­trat coli przy­wo­żo­no z Nea­polu i Am­ster­da­mu. Z cza­sem pro­duk­cja coca-coli ru­szy­ła też na Ślą­sku — naj­pierw w Bro­wa­rze Gór­no­ślą­skim w Za­brzu, a póź­niej w Bro­wa­rach Ty­skich.

To już ozna­cza­ło praw­dzi­wą re­wo­lu­cję. „W la­tach pięć­dzie­sią­tych, jako zet­em­po­wiec, wy­stą­pi­łem na ja­kiejś ma­sów­ce z pło­mien­nym prze­mó­wie­niem kry­ty­ku­ją­cym coca-colę, któ­ra była wte­dy sym­bo­lem ame­ry­kań­skiej kul­tu­ry, utoż­sa­mia­ła cały za­chod­ni styl ży­cia. Nie­speł­na dwa­dzie­ścia lat póź­niej, bę­dąc wi­ce­pre­mie­rem, zo­sta­łem wy­sła­ny przez pre­mie­ra Ja­ro­sze­wi­cza na bu­do­wę wy­twór­ni tego na­po­ju, bo zda­niem sze­fa rzą­du ta in­we­sty­cja się śli­ma­czy­ła, a na­ród cze­kał. Mó­wi­łem póź­niej Ja­ro­sła­wo­wi Iwasz­kie­wi­czo­wi, że hi­sto­ria się na mnie ze­mści­ła: od wal­ki z coca-colą do wal­ki o coca-colę” — opo­wia­dał mi Jó­zef Tejch­ma, czło­nek Biu­ra Po­li­tycz­ne­go i wi­ce­pre­mier.

No­wych wia­trów wie­ją­cych nad Wi­słą nie dało się nie za­uwa­żyć w pra­sie. O ile w la­tach sześć­dzie­sią­tych znacz­ną część ła­mów „Ko­bie­ty i Ży­cia” zaj­mo­wa­ły po­ra­dy do­ty­czą­ce prze­rób­ki sta­re­go płasz­cza, o tyle na po­cząt­ku ery Gier­ka czy­tel­ni­cy do­wia­dy­wa­li się, jak zor­ga­ni­zo­wać przy­ję­cie i przy­go­to­wać drin­ki, jak ubrać się na dys­ko­te­kę czy ban­kiet. A tak­że — co war­to upchnąć w sy­ren­ce lub ma­lu­chu, wy­bie­ra­jąc się na wcza­sy do So­po­tu lub na­wet do Ju­go­sła­wii.

Drzwi uchy­li­ły się tak­że, jak mó­wio­no w mark­si­stow­skim ję­zy­ku, w sfe­rze nad­bu­do­wy. Od­po­wie­dzial­ny za nią w Biu­rze Po­li­tycz­nym Jó­zef Tejch­ma w grud­niu 1971 roku na­kre­ślił za­rys no­wej po­li­ty­ki kul­tu­ral­nej: „Pro­wa­dzić bar­dziej ela­stycz­ną po­li­ty­kę w dzie­dzi­nie swo­bód twór­czych, opar­tą o na­stę­pu­ją­ce za­sa­dy: po­pie­ra­nie i upo­wszech­nia­nie tej twór­czo­ści, któ­ra jest ide­owo bli­ska par­tii i sprzy­ja re­ali­za­cji jej ce­lów; bar­dziej ela­stycz­ne­go do­pusz­cza­nia do pu­bli­ka­cji dzieł, któ­re nie są nam po­li­tycz­nie wro­gie, nie są ide­owo za­an­ga­żo­wa­ne, lecz po­sia­da­ją wa­lo­ry ar­ty­stycz­ne. Oczy­wi­ście nie mia­ły­by one pre­fe­ren­cji w upo­wszech­nia­niu; bez­względ­nej eli­mi­na­cji dzieł o po­li­tycz­nie wro­giej wy­mo­wie, zwłasz­cza an­ty­ra­dziec­kiej i an­ty­ko­mu­ni­stycz­nej”. Efek­ty były wi­docz­ne. Tyl­ko w pierw­szym roku rzą­dów gier­kow­ców do księ­garń tra­fi­ły: Wier­szeze­bra­ne Zbi­gnie­wa Her­ber­ta, Mi­ze­ry­kor­dia Mar­ka No­wa­kow­skie­go, Sie­kie­re­za­da Edwar­da Sta­chu­ry, Msza za mia­sto Ar­ras An­drze­ja Szczy­pior­skie­go i Ro­do­wo­dy nie­po­kor­nych Boh­da­na Cy­wiń­skie­go.

Co nie zna­czy, że de­cy­den­ci zre­zy­gno­wa­li z ręcz­ne­go ste­ro­wa­nia kul­tu­rą i po­zwo­li­li na jej ży­wio­ło­wy roz­kwit. Dzie­dzi­na to zbyt waż­na i zbyt moc­ne były par­tyj­ne przy­zwy­cza­je­nia. KIe­dy na po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych Sta­ry Te­atr z Kra­ko­wa miał wy­sta­wić w Lon­dy­nie Dzia­dy w in­ter­pre­ta­cji Kon­ra­da Swi­nar­skie­go, to­wa­rzy­sze z kra­kow­skie­go Ko­mi­te­tu Wo­je­wódz­kie­go PZPR usil­nie su­ge­ro­wa­li zmia­nę ty­tu­łu sztu­ki. Nie chcie­li, aby sło­wo „dzia­dy” ko­ja­rzy­ło się z so­cja­li­stycz­ną Pol­ską. Wte­dy prze­gra­li, zmie­nio­no za to je­den z od­cin­ków Sagi roduFor­sy­thów, bar­dzo po­pu­lar­ne­go w de­ka­dzie Gier­ka se­ria­lu — za­miast Strajk, po­ja­wił się od­ci­nek pod ty­tu­łem Ta­ba­kier­ka.

Przo­dow­ni­kiem in­ge­ren­cji w kul­tu­rę był pre­mier Piotr Ja­ro­sze­wicz. Gdy szef rzą­du obej­rzał na­krę­co­ny w 1971 roku film An­drze­ja Trzos-Ra­sta­wiec­kie­go Trąd, wpadł w szał. Pre­mie­ro­wi nie spodo­ba­ła się opo­wieść o męż­czyź­nie po­dej­rza­nym o udział w zbio­ro­wym gwał­cie i za­mor­do­wa­niu ko­bie­ty. Głów­ny bo­ha­ter ma wpraw­dzie nie­zbi­te ali­bi, ale po­dej­rze­wa, że w spra­wę jest za­mie­sza­ny jego brat. Pró­bu­je go od­szu­kać i wpa­da na trop ban­dy trud­nią­cej się „wy­sta­wia­niem” mło­dych dziew­cząt star­szym pa­nom. Brat głów­ne­go bo­ha­te­ra gra rolę aman­ta, któ­ry zwa­bia ko­bie­ty w pu­łap­kę, ale pró­ba na­kło­nie­nia go do wy­zna­nia swo­ich win koń­czy się fia­skiem, głów­ny bo­ha­ter zo­sta­je do­tkli­wie po­bi­ty. W efek­cie in­ter­wen­cji Ja­ro­sze­wi­cza film zdję­to z ekra­nów, wy­da­no tak­że za­kaz pu­bli­ko­wa­nia po­zy­tyw­nych re­cen­zji. W lu­tym 1972 roku Jan Jó­zef Szcze­pań­ski za­no­to­wał w swo­im dzien­ni­ku: „W »Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym« zdję­li mi kie­dyś re­cen­zję z Trą­du z uza­sad­nie­niem, że film jest wy­co­fa­ny. Te­raz film znów idzie, więc wła­ma­no re­cen­zję jesz­cze raz. I zno­wu kon­fi­ska­ta. Cen­zor wy­ja­śnił, że mają in­struk­cję, że o tym wol­no pu­bli­ko­wać tyl­ko opi­nie cał­ko­wi­cie ujem­ne”.

Pre­mier pró­bo­wał kon­tro­lo­wać nie tyl­ko film. Mi­ni­stro­wi kul­tu­ry w swo­im rzą­dzie za­ka­zał wspie­ra­nia ar­ty­stów wy­ko­nu­ją­cych mu­zy­kę elek­tro­nicz­ną. „To nie jest mu­zy­ka” — oświad­czył au­to­ry­ta­tyw­nie. Szcze­gól­nie bacz­nym wzro­kiem spo­glą­dał jed­nak na te­le­wi­zję. Po­tra­fił za­dzwo­nić do sze­fów tej in­sty­tu­cji z awan­tu­rą w spra­wie re­por­ta­żu. In­nym ra­zem, bez za­po­wie­dzi, wpadł na­wet do Ra­dio­ko­mi­te­tu i za­rzą­dził wspól­ne obej­rze­nie re­por­ta­żu, któ­ry miał do­pie­ro wejść na an­te­nę. Pie­klił się rów­nież, że te­le­wi­zja na­da­je se­rial o ce­sa­rzu Ka­li­gu­li; dzwo­nił, bo nie po­do­ba­ła mu się te­le­wi­zyj­na ad­ap­ta­cja We­se­la; na­rze­kał na ko­smo­po­li­tyzm te­atral­nej ad­ap­ta­cji Pana Ta­de­usza. „Komu to po­trzeb­ne, cze­mu to słu­ży” — krzy­czał. „To­wa­rzysz Piotr” znał się zresz­tą na wszyst­kim — wśród dłu­giej li­sty jego prze­mó­wień jest wy­stą­pie­nie na wy­sta­wie fi­la­te­li­stycz­nej i kon­gre­sie astro­no­micz­nym. Ide­al­nie w jego kul­tu­ral­ne gu­sta tra­fia­ła Ire­na San­tor, ale obu­rzał się na gło­śną in­sce­ni­za­cję Bal­la­dy­ny Ada­ma Ha­nusz­kie­wi­cza. „Niech nie ru­sza­ją kla­sy­ki” — pe­ro­ro­wał na obie­dzie z udzia­łem kil­ku dzien­ni­ka­rzy i dzia­ła­czy par­tyj­nych. Gdy w roz­mo­wie z Tejch­mą Ra­kow­ski stwier­dził, że Gie­rek ma z pew­no­ścią po­dob­ne po­glą­dy, usły­szał: „Jesz­cze gor­sze, tyle że jest mą­drzej­szy i nie wy­po­wia­da ich”. Co ty­dzień Piotr Ja­ro­sze­wicz po­świę­cał też czas na re­cen­zo­wa­nie Kro­ni­ki Fil­mo­wej, po­prze­dza­ją­cej wów­czas każ­dy se­ans ki­no­wy.

Naj­waż­niej­sza była jed­nak te­le­wi­zja — naj­lep­szy in­stru­ment pro­pa­gan­dy suk­ce­su, wi­zy­tów­ka no­wej eki­py. Jesz­cze przed ob­ję­ciem wła­dzy przez Edwar­da Gier­ka, w paź­dzier­ni­ku 1970 roku, uru­cho­mio­no dru­gi pro­gram TVP, za to pierw­szą au­dy­cję w ko­lo­rze wy­emi­to­wa­no w mar­cu 1971 roku. Po­la­cy nie bar­dzo na tym na ra­zie ko­rzy­sta­li, bo ko­lo­ro­wych od­bior­ni­ków te­le­wi­zyj­nych było wów­czas w kra­ju jak na le­kar­stwo, ale waż­ny był efekt pro­pa­gan­do­wy. Praw­dzi­wy prze­łom na­stą­pił w 1972 roku, gdy wła­dzę nad Ra­dio­ko­mi­te­tem ob­jął Ma­ciej Szcze­pań­ski. Jego bli­skie związ­ki z Gier­kiem — zna­li się z Ka­to­wic, gdzie Szcze­pań­ski kie­ro­wał „Try­bu­ną Ro­bot­ni­czą” — oka­za­ły się dla te­le­wi­zji ko­łem za­ma­cho­wym. Wkrót­ce za­czę­ła ona emi­to­wać nowe au­dy­cje, z któ­rych wie­le gro­ma­dzi­ło im­po­nu­ją­cą wi­dow­nię (Bank Miast, po­pu­lar­no-na­uko­wa Son­da, Te­le­ra­nek z ak­cją Nie­wi­dzial­na Ręka i Klu­bem Śmia­łych), pro­gra­my roz­ryw­ko­we (w tym hi­to­we Stu­dio 2) oraz se­ria­le (Czter­dzie­sto­la­tek, Da­le­ko od szo­sy, 07 zgłoś się, Dom). Ame­ry­kań­skie fil­my prze­sta­ły być ra­ry­ta­sem, a se­rial Po­go­da dlabo­ga­czy do­słow­nie wy­lud­niał uli­ce miast — w kon­sump­cyj­nym amo­ku wszy­scy chcie­li­śmy choć na chwi­lę po­czuć się rów­ni ka­li­for­nij­skim mi­lio­ne­rom.

Szczy­to­wym osią­gnię­ciem był jed­nak kon­cert szwedz­kiej gru­py ABBA, wte­dy jed­ne­go z naj­po­pu­lar­niej­szych ze­spo­łów na świe­cie. Szwe­dzi zja­wi­li się w Pol­sce w paź­dzier­ni­ku 1976 roku z hi­ta­mi, któ­re mia­ły się wkrót­ce zna­leźć na pły­cie „Ar­ri­val”. Pro­mu­ją­cy ją sin­giel „Dan­cing Qu­een” sta­je się nu­me­rem je­den w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a póź­niej znaj­dzie się na li­ście stu naj­waż­niej­szych pio­se­nek w hi­sto­rii mu­zy­ki przy­go­to­wa­nej przez ma­ga­zyn „Ro­ling Sto­ne”. Już po kon­cer­cie w Stu­dio 2, pły­ta „Ar­ri­val” zo­sta­nie nu­me­rem je­den w Wiel­kiej Bry­ta­nii, Niem­czech Za­chod­nich, Au­strii, Ho­lan­dii, Szwe­cji, Nor­we­gii, Da­nii, Au­stra­lii, No­wej Ze­lan­dii, Mek­sy­ku i Zim­ba­bwe. Po bi­le­ty na pla­no­wa­ny na sty­czeń 1977 roku kon­cert w lon­dyń­skiej Roy­al Al­bert Hall — za­po­wia­da­no 6 ty­się­cy osób — zgło­si się 3,5 mi­lio­na fa­nów. Ale prze­bo­je z tej pły­ty jako pierw­si usły­szą wi­dzo­wie gier­kow­skiej te­le­wi­zji. „Ni­g­dy wcze­śniej ani póź­niej w hi­sto­rii pol­skie­go show-biz­ne­su nie wy­da­rzy­ło się coś po­dob­ne­go. Na­wet dziś trud­no to so­bie wy­obra­zić. To było wy­da­rze­nie na ska­lę, któ­rą moż­na by po­rów­nać do przy­jaz­du do Pol­ski ze­spo­łu Bee Gees przed wy­da­niem sund­trac­ku »Sa­tur­day Ni­ght Fe­ver«, Ma­don­ny bez­po­śred­nio przed »True Blue«, albo sa­me­go Mi­cha­ela Jack­so­na przed pre­mie­rą »Thril­le­ra«” — na­pi­sał w wy­da­nej w 2013 roku książ­ce ABBA w Pol­sce Ma­ciej Orań­ski.

Przy­jazd szwedz­kich gwiazd zor­ga­ni­zo­wa­no z roz­ma­chem. Do Sztok­hol­mu wy­sła­no spe­cjal­ny sa­mo­lot LOT-u, ze­spół za­kwa­te­ro­wa­no w wy­bu­do­wa­nym wła­śnie ho­te­lu „Fo­rum”, wów­czas naj­no­wo­cze­śniej­szym bu­dyn­ku sto­li­cy, stwo­rzo­no spe­cjal­ną, bar­dzo ory­gi­nal­ną sce­no­gra­fię. Na smycz wzię­to na­wet cen­zu­rę, któ­ra zgo­dzi­ła się, aby ABBA za­śpie­wa­ła „Fer­nan­do” — utwór, któ­ry kil­ka mie­się­cy po wy­pad­kach w Ur­su­sie i Ra­do­miu po­wi­nien się funk­cjo­na­riu­szom Głów­ne­go Urzę­du Kon­tro­li Pra­sy, Pu­bli­ka­cji i Wi­do­wisk nie­zbyt do­brze ko­ja­rzyć: „Ile to lat nie mia­łeś ka­ra­bi­nu w swo­ich rę­kach/Czy sły­sza­łeś wer­ble Fer­nan­do? Jak dum­ny by­łeś, wal­cząc o wol­ność tej zie­mi?/Coś wisi w po­wie­trzu, gwiaz­dy błysz­czą dla mnie, dla Cie­bie i dla wol­no­ści, Fer­nan­do” — śpie­wa­ły Anni-Frid Lyng­stad i Agne­tha Fält­skog. Zde­cy­do­wa­ło z pew­no­ścią to, że nie­wie­lu Po­la­ków „po­sia­da­ło” wów­czas ję­zyk an­giel­ski.

Ogrom­ne na­kła­dy na te­le­wi­zję mia­ły swój cel. Ste­fan Ki­sie­lew­ski na­pi­sał w Dzien­ni­kach, że „Szcze­pań­ski upra­wia bar­dzo spryt­ną po­li­ty­kę. Daje mnó­stwo ame­ry­kań­skich fil­mów, co­raz lep­sze pro­gra­my roz­ryw­ko­we i spor­to­we i oto cała Pol­ska sie­dzi bez prze­rwy przed te­le­wi­zo­rem i nie my­śli, tyl­ko chło­nie tę opiu­mo­wą stra­wę. Ame­ry­ka — opium dla ludu, to do­bre ha­sło — ten spry­ciarz wie do­brze, że jak­by po­ka­zy­wał Ro­sję, toby lu­dzi szlag tra­fił. I tak Pol­ska śpi — a oni rzą­dzą”.

Naj­waż­niej­szym pro­gra­mem te­le­wi­zyj­nym był jed­nak w epo­ce Gier­ka „Dzien­nik Te­le­wi­zyj­ny”. Jego wi­dzo­wie co­dzien­nie do­wia­dy­wa­li się o ko­lej­nej roz­po­czę­tej lub za­koń­czo­nej bu­do­wie, ko­lej­nym od­da­nym mo­ście, dro­dze, fa­bry­ce. O ko­lej­nej go­spo­dar­skiej wi­zy­cie I se­kre­ta­rza, o suk­ce­sach Związ­ku Ra­dziec­kie­go i brat­nich kra­jów so­cja­li­stycz­nych, o po­raż­kach i kry­zy­sach chy­lą­ce­go się ku upad­ko­wi ka­pi­ta­li­zmu.

Na co dzień dzia­ła­cze kul­tu­ry od­czu­wa­li w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych nie­po­rów­ny­wal­nie więk­szą swo­bo­dę niż za rzą­dów Go­muł­ki. „W moim po­ko­le­niu so­cja­li­stycz­ne­go za­mor­dy­zmu nie od­czu­wa­ło się zbyt moc­no — opo­wia­da An­drzej Ły­szyk, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych dzia­łacz stu­denc­ki. — W koń­cu był ka­ba­ret TEY, był Pie­trzak, była stu­denc­ka FAMA. Zresz­tą za­kres swo­bód w śro­do­wi­sku stu­denc­kim był więk­szy niż w ca­łym kra­ju. Stu­den­ci mo­gli nie­źle żyć bez par­tii, bez or­ga­ni­za­cji mło­dzie­żo­wej i tego ca­łe­go czer­wo­ne­go bur­de­lu”.

To praw­da. Tyle że nie­peł­na. Cen­zu­ra in­ter­we­nio­wa­ła w epo­ce Gier­ka śred­nio 10 ty­się­cy razy w cią­gu roku. Jak ujaw­nił w mar­cu 1977 roku To­masz Strzy­żew­ski, cen­zor, któ­ry uciekł do Szwe­cji z ze­sta­wem do­ku­men­tów, nie moż­na było w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych in­for­mo­wać mię­dzy in­ny­mi o ku­po­wa­nych na Za­cho­dzie li­cen­cjach, o sprze­da­ży mię­sa do ZSRR, wiel­ko­ści spo­ży­cia kawy w Pol­sce, fi­nan­so­wa­niu dzia­łal­no­ści ORMO, nie­odbie­ra­niu od rol­ni­ków w punk­tach sku­pu by­dła i trzo­dy chlew­nej, ka­ta­stro­fie w ko­pal­ni w Ka­to­wi­cach… Li­sta była bar­dzo dłu­ga. Je­den z za­pi­sów gło­sił: „Ne­kro­lo­gi, in­se­ra­ty i inne for­my w pra­sie, ra­dio i TV oraz klep­sy­dry itp. za­po­wia­da­ją­ce róż­ne spo­tka­nia na cmen­ta­rzach, przy po­mni­kach, miej­scach walk itp. (z oka­zji rocz­ni­cy Po­wsta­nia War­szaw­skie­go bądź jego po­szcze­gól­nych epi­zo­dów) by­łych żoł­nie­rzy zgru­po­wań, od­dzia­łów itp., AK i in­nych pra­wi­co­wych or­ga­ni­za­cji uczest­ni­czą­cych w Po­wsta­niu War­szaw­skim nie mogą być zwal­nia­ne do pu­bli­ka­cji”.

Gu­staw Her­ling-Gru­dziń­ski w Dzien­ni­ku pi­sa­nym nocą przy­zna­wał, że rzą­dzą­cy na Wę­grzech Ja­nos Kádár i w Pol­sce Edward Gie­rek nie są „so­cja­li­stycz­ny­mi de­spo­ta­mi, lecz w mia­rę do­bro­dusz­ny­mi, a w mia­rę su­ro­wy­mi Oj­ca­mi. Gdy cho­dzi o bła­host­ki, po­zwa­la­ją dzie­ciom na roz­ma­ite pso­ty i wi­su­sow­ską prze­ko­rę, przy­my­ka­ją na­wet po­błaż­li­wie oko na po­ka­zy­wa­nie ję­zy­ka i po­dob­ne wy­bry­ki złe­go wy­cho­wa­nia oraz wro­dzo­nej krnąbr­no­ści. W dwóch kar­dy­nal­nych punk­tach jed­nak marsz­czą brwi i przy­bie­ra­ją miny mar­so­we, się­ga­jąc od­ru­cho­wo po pa­sek albo też ki­wa­jąc w ge­ście po­gróż­ki pal­cem”. Owe pusz­cza­ne pła­zem bła­host­ki to „pa­pla­nie opo­zy­cjo­ni­stów in­te­li­genc­kich po ka­wiar­niach”, a w wy­pad­ku ro­bot­ni­ków „ule­ga­nie mi­to­wi kon­sump­cjo­ni­zmu”. A gra­ni­ce nie­prze­kra­czal­ne? „Nie wol­no ru­szać »wznie­sio­nych w Pol­sce i na Wę­grzech fun­da­men­tów so­cja­li­zmu«, tu­dzież wy­wo­ły­wać »nie­od­po­wie­dzial­ną de­ma­go­gię de­mo­kra­tycz­ną upio­rów prze­szło­ści«, czy­li feu­da­li­zmu i na­cjo­na­li­zmu. I nie wol­no, rzecz ja­sna, kwe­stio­no­wać kie­row­ni­czej roli Związ­ku So­wiec­kie­go”.

Gie­rek umy­ślił so­bie, że prze­pi­sem na suk­ces i pod­bi­cie serc spo­łe­czeń­stwa jest sko­pio­wa­nie w ca­łym kra­ju swo­ich — i wo­je­wo­dy Je­rze­go Zięt­ka — osią­gnięć z „Ka­tan­gi”. W 1973 roku Ste­fan Ki­sie­lew­ski ba­wił w Be­ski­dzie Ślą­skim. „Gie­rek po­trosz­czył się tu na Ślą­sku o urok ży­cia dla ro­bot­ni­ków — na­pi­sał w Dzien­ni­kach. — Je­cha­łem ko­lej­ką z Szyn­dziel­ni, oglą­da­łem pod Szyn­dziel­nią urzą­dze­nia re­kre­acyj­ne, pi­łem piwo (nędz­ne, ale ła­two do­stęp­ne), ja­dłem obiad w schro­ni­sku (zim­ny, ale moż­li­wy), wi­dzia­łem mo­to­ry­za­cję — zbio­ro­wa świet­na, w po­sta­ci wy­god­nych fa­brycz­nych au­to­ka­rów, in­dy­wi­du­al­na — sta­re mo­to­cy­kle i kiep­skie au­tka — ale są. Lu­dzie mają for­sę, ko­rzy­sta­ją, tyl­ko pu­łap moż­li­wo­ści strasz­nie ni­ski”.

Wła­dza lu­do­wa sta­ra­ła się roz­bu­do­wać bazę tu­ry­stycz­ną od pierw­szych po­wo­jen­nych lat, bo zor­ga­ni­zo­wa­ny wy­po­czy­nek miał być jed­ną z wi­zy­tó­wek re­al­ne­go so­cja­li­zmu. Za­pi­sa­no to na­wet w przy­ję­tej w 1952 roku kon­sty­tu­cji, a wcza­sy pra­cow­ni­cze mia­ły być też wy­god­nym in­stru­men­tem wy­cho­wa­nia pe­ere­low­skie­go oby­wa­te­la. W ode­bra­nych daw­nym wła­ści­cie­lom pa­ła­cach i po­sia­dło­ściach in­sta­lo­wa­no więc ośrod­ki wcza­so­we, za­rzą­dza­ne z re­gu­ły przez Fun­dusz Wcza­sów Pra­cow­ni­czych; po­wo­li bu­do­wa­no też — zwłasz­cza nad mo­rzem i w gó­rach — nowe domy wcza­so­we. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, zgod­nie ze ślą­skim do­świad­cze­niem I se­kre­ta­rza KC, za­czę­ły po­wsta­wać ośrod­ki co bo­gat­szych za­kła­dów pra­cy, zwłasz­cza hut i ko­pal­ni. I o ile jesz­cze w la­tach sześć­dzie­sią­tych kla­sa ro­bot­ni­cza nie­zbyt chęt­nie z tego przy­wi­le­ju ko­rzy­sta­ła — urlo­py wy­ko­rzy­sty­wa­no przede wszyst­kim na po­moc ro­dzi­nie za­miesz­ka­łej na wsi, pra­ce na dział­ce oraz re­mon­ty miesz­kań — o tyle w epo­ce Gier­ka wa­ka­cyj­ne wy­jaz­dy sta­ły się znacz­nie po­pu­lar­niej­sze. U schył­ku „prze­rwa­nej de­ka­dy” ze zor­ga­ni­zo­wa­ne­go wy­po­czyn­ku ko­rzy­sta­ło już bli­sko pięć mi­lio­nów Po­la­ków.

Wa­run­ki nie osza­ła­mia­ły. Z re­gu­ły po­ko­je w ośrod­kach wcza­so­wych nie były wy­po­sa­żo­ne w ła­zien­ki — jed­na „świą­ty­nia hi­gie­ny” znaj­do­wa­ła się na pię­trze i słu­ży­ła kil­ku­na­stu oso­bom. Ja­da­no nie­zbyt wy­kwint­nie, wie­czo­ry spę­dza­no w świe­tli­cy — je­dy­nym miej­scu, w któ­rym był te­le­wi­zor. Nie­od­łącz­nym atry­bu­tem wcza­sów pra­cow­ni­czych był ka­owiec, w re­per­tu­arze któ­re­go była za­wsze or­ga­ni­za­cja wie­czor­ku za­po­znaw­cze­go, naj­czę­ściej prze­ra­dza­ją­ce­go się w so­lid­ną bibę, oraz tur­nie­jów bry­dżo­wych i sza­cho­wych, wie­czor­nych wy­cie­czek z po­chod­nia­mi, ogni­ska. Pito, tań­czo­no, za­wie­ra­no nowe przy­jaź­nie, wcie­la­no w ży­cie na­uki wy­czy­ta­ne w Sztu­ce ko­cha­nia i wie­le cza­su po­świę­ca­no na na­wią­za­nie zna­jo­mo­ści z wy­żej po­sta­wio­ny­mi w hie­rar­chii za­wo­do­wej wcza­so­wi­cza­mi, bo ce­chą cha­rak­te­ry­stycz­ną wy­po­czyn­ku w za­kła­do­wych ośrod­kach było wspól­ne spę­dza­nie urlo­pów przez kla­sę ro­bot­ni­czą z in­ży­nie­ra­mi i — by­wa­ło — na­wet człon­ka­mi dy­rek­cji. Ta­kie zna­jo­mo­ści mo­gły póź­niej za­pro­cen­to­wać. Nie­licz­ni szczę­śliw­cy zdo­by­wa­li skie­ro­wa­nie — przy­zna­wa­ne za­wsze przez radę pra­cow­ni­czą oraz związ­ki za­wo­do­we — na wcza­sy or­ga­ni­zo­wa­ne przez Or­bis. Te od­by­wa­ły się może w nie­wie­le lep­szych ośrod­kach, ale za to z re­gu­ły ofe­ro­wa­ły atrak­cyj­niej­sze miej­sca po­by­tu i lep­sze je­dze­nie. Nie wszyst­kich ten ro­dzaj wy­po­czyn­ku za­chwy­cał. „Ża­ło­sne swo­ją dro­gą są te pra­cow­ni­cze wcza­sy z tępą mu­zy­ką gło­śni­ko­wą przez cały dzień, z te­le­wi­zją, tań­ca­mi i drep­ta­niem koło ko­ry­ta, czy­li sto­łów­ki. Ja­kaś pol­ska pa­ro­dia do­lce vita” — na­pi­sał w swo­ich wspo­mnie­niach Ste­fan Ki­sie­lew­ski.

Ale taki mo­del wy­po­czyn­ku ra­ził tyl­ko wy­ra­fi­no­wa­nych in­te­lek­tu­ali­stów. Więk­szość była za­chwy­co­na. Po­la­cy ru­szy­li w po­dróż. Ro­dzi­na Okar­mów z Ko­strzy­na Wiel­ko­pol­skie­go po raz pierw­szy w ży­ciu wy­je­cha­ła na wcza­sy w 1973 lub 1974 roku. Ich or­ga­ni­za­to­rem była Gmin­na Spół­dziel­nia, po­pu­lar­ny wów­czas GS. Po­je­cha­li nad Bał­tyk, do Po­bie­ro­wa. „Pierw­szy raz w ży­ciu ja­dłam wte­dy pra­żyn­ki i po­zna­łam smak lo­dów wło­skich, któ­re na wiel­ko­pol­skiej pro­win­cji dłu­go po­zo­sta­wa­ły tyl­ko nie­do­ści­głym ma­rze­niem — opo­wia­da Da­nu­ta Okar­ma, wów­czas dzie­się­cio-, może je­de­na­sto­lat­ka. — I mle­ko w tub­ce! Boże, tego sma­ku ni­g­dy nie za­po­mnę”.

Wła­dza na­praw­dę się sta­ra­ła. Nie de­kla­ro­wa­no wpraw­dzie, jak w NRD, gdzie w Ma­łym słow­ni­ku po­li­tycz­nym na­pi­sa­no, że „w so­cja­li­zmie sprzecz­ność po­mię­dzy pra­cą i cza­sem wol­nym, ty­po­wa dla ka­pi­ta­li­zmu, zo­sta­ła usu­nię­ta”, ale w 1971 roku Biu­ro Po­li­tycz­ne pod­ję­ło de­cy­zję o roz­po­czę­ciu pro­gra­mu za­go­spo­da­ro­wa­nia brze­gów Wi­sły i Za­le­wu Ze­grzyń­skie­go, któ­re mia­ły być cen­trum re­kre­acyj­no-spor­to­wym dla War­sza­wy. Ko­pal­nie i huty oraz inne „sztan­da­ro­we” przed­się­bior­stwa bu­do­wa­ły ośrod­ki na wy­brze­żu Mo­rza Bał­tyc­kie­go, na Ma­zu­rach, w Su­de­tach i Ta­trach. A po­nie­waż pol­skie dro­gi za­ro­iły się od ma­lu­chów, wy­jaz­do­we urlo­py sta­ły się po­wszech­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Pro­duk­cja Pol­skie­go Fia­ta 126p, bo­daj naj­trwal­sze­go i naj­świet­niej­sze­go sym­bo­lu gier­kow­skiej Pol­ski, ru­szy­ła 6 czerw­ca 1973 roku w Biel­sku-Bia­łej, a dwa lata póź­niej ma­lu­chy za­czę­ły zjeż­dżać z ta­śmy pro­duk­cyj­nej w ­Ty­chach. Pierw­sze eg­zem­pla­rze zo­sta­ły oczy­wi­ście wy­pro­du­ko­wa­ne we Wło­szech, w fa­bry­ce Fia­ta w Cas­si­no, we wrze­śniu 1972 roku. Pre­mie­ra au­tka od­by­ła się pod­czas sa­lo­nu sa­mo­cho­do­we­go w Tu­ry­nie, a mie­siąc póź­niej moż­na go było zo­ba­czyć pysz­nią­ce­go się na war­szaw­skim pla­cu De­fi­lad. Oglę­dzi­ny zo­sta­ły prze­pro­wa­dzo­ne przez praw­dzi­we tłu­my. Wło­si pro­du­ko­wa­li ma­lu­cha do 1980 roku, Po­la­cy dwa­dzie­ścia lat dłu­żej, a w tym cza­sie na dro­gi zje­cha­ło po­nad 3,3 mi­lio­ny sztuk Pol­skie­go Fia­ta 126p. Z tej licz­by bli­sko 900 ty­się­cy wy­pro­du­ko­wa­no w okre­sie, kie­dy to I se­kre­ta­rzem KC PZPR był Edward Gie­rek.

Do 1976 roku auto wy­twa­rza­no z wy­ko­rzy­sta­niem wło­skich czę­ści, póź­niej był to już rze­czy­wi­ście pro­dukt „Made in Po­land”. Dość zresz­tą za­wod­ny. Sze­ścio­mie­sięcz­na gwa­ran­cja mi­ja­ła szyb­ko, a kło­po­ty zo­sta­wa­ły. Psu­ło się w ma­lu­chach nie­mal wszyst­ko, ale naj­wię­cej pro­ble­mów spra­wia­ły prze­gu­by, prąd­ni­ca, aku­mu­la­tor, skrzy­nia bie­gów oraz kiep­skie ha­mul­ce. I, przede wszyst­kim, lin­ki. W efek­cie więk­szość użyt­kow­ni­ków wy­po­sa­ża­ła swo­je „bo­li­dy” w kij lub li­stwę, któ­re były nie­za­stą­pio­ne przy od­pa­la­niu ma­lu­cha. Ale wo­bec ra­do­ści po­sia­da­nia wła­snych czte­rech kó­łek nikt nie na­rze­kał. Tym bar­dziej, że pro­sta kon­struk­cja po­zwa­la­ła nie­mal każ­de­mu użyt­kow­ni­ko­wi na sa­mo­dziel­ną na­pra­wę po­jaz­du. Całe szczę­ście, bo sieć pry­wat­nych warsz­ta­tów sa­mo­cho­do­wych roz­wi­nę­ła się do­pie­ro w dru­giej po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych, a nie­licz­ne punk­ty Po­lmo­zby­tu z ser­wi­so­wa­niem wszyst­kich ma­lu­chów z pew­no­ścią by so­bie nie po­ra­dzi­ły.

Wła­dze dłu­go de­li­be­ro­wa­ły, ile ma kosz­to­wać ten „sa­mo­chód dla ludu”, bo w kra­ju, w któ­rym nie obo­wią­zy­wa­ły pra­wa wol­ne­go ryn­ku, cenę usta­la­no w Ko­mi­te­cie Cen­tral­nym PZPR. Zdzi­sław Ru­rarz, wów­czas do­rad­ca eko­no­micz­ny Gier­ka, pró­bo­wał prze­ko­nać Szty­ga­ra, aby sprze­da­wać sa­mo­chód pod­czas li­cy­ta­cji — jego na­byw­cą miał stać się ten, kto za­pro­po­no­wał wyż­szą cenę. A ta, z punk­tu wi­dze­nia władz, była istot­na, bo Pol­sce gro­zi­ła in­fla­cja. Sprze­daż auta mo­gła zmniej­szyć to za­gro­że­nie. Ta no­wa­tor­ska for­ma, zu­peł­nie nie­przy­sta­ją­ca do pa­nu­ją­cej w Pe­ere­lu ide­olo­gii, Gier­ko­wi się jed­nak nie spodo­ba­ła. Aby jed­nak nie zra­zić do sie­bie Ru­ra­rza — do­rad­ca prze­wi­dy­wał, że pod­czas li­cy­ta­cji sa­mo­cho­dy z Biel­ska-Bia­łej będą osią­ga­ły cenę oko­ło 80 ty­się­cy zł — nie­co pod­wyż­szył pro­po­zy­cję Ta­de­usza Wrzasz­czy­ka, mi­ni­stra prze­my­słu ma­szy­no­we­go, któ­ry wy­ce­nił auto na 68 ty­się­cy zł. Osta­tecz­nie Po­la­cy ku­po­wa­li ma­lu­cha o 1000 zł dro­żej, a na gieł­dach pła­ci­li od 110 do 120 ty­się­cy zł. Śred­nia pen­sja wy­no­si­ła w tych la­tach 3,5 ty­sią­ca zł.

Ale zgro­ma­dze­nie od­po­wied­niej kwo­ty, choć nie­ła­twe, to do­pie­ro po­czą­tek cier­ni­stej dro­gi do po­sia­da­nia wła­sne­go sa­mo­cho­du. „W celu uła­twie­nia lud­no­ści na­by­cia sa­mo­cho­du oso­bo­we­go Pol­ski Fiat 126p, któ­re­go cena wy­no­si 69 000 zł, Pol­ska Kasa Oszczęd­no­ści z dniem 5 lu­te­go 1973 r. roz­pocz­nie przyj­mo­wa­nie przed­płat na ksią­żecz­ki oszczęd­no­ścio­we” — ogło­szo­no. I Po­la­cy rzu­ci­li się do kas. Do­słow­nie, sys­tem przed­płat zo­stał wy­czer­pa­ny już 15 mar­ca 1973 roku. Te­raz po­zo­sta­wa­ło re­gu­lar­nie wpła­cać pie­nią­dze i cier­pli­wie cze­kać. Pięć lat. Szczę­śliw­cy cie­szy­li się jed­nak wcze­śniej, bo ksią­żecz­ki lo­so­wa­no i wów­czas okres ocze­ki­wa­nia skra­cał się do czte­rech, trzech, a by­wa­ło na­wet, że do za­le­d­wie dwóch lat. Oczy­wi­ście, pod wa­run­kiem że szczę­ściarz mógł na­tych­miast ure­gu­lo­wać całą kwo­tę. Z re­gu­ły mógł, lu­dzie na po­tę­gę za­po­ży­cza­li się, aby tyl­ko zdo­być ten naj­więk­szy w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych skarb, przed­miot ma­rzeń, jed­no­znacz­ny sym­bol do­bro­by­tu i wy­so­kiej po­zy­cji spo­łecz­nej. Co rów­nie istot­ne, przed­miot za­zdro­ści są­sia­dów, zna­jo­mych i człon­ków ro­dzi­ny. Bo za­je­chać wła­snym fia­ci­kiem pod biu­ro, to był sznyt, któ­ry dzi­siaj po pro­stu trud­no zro­zu­mieć.

Pod­czas pre­zen­ta­cji auta na pla­cu De­fi­lad w War­sza­wie ogło­szo­no, że jest to „pro­to­typ Pol­skie­go Fia­ta 126p, któ­ry za­po­cząt­ku­je erę ma­so­wej in­dy­wi­du­al­nej mo­to­ry­za­cji w na­szym kra­ju”. Była to jed­na z nie­licz­nych obiet­nic, któ­rą Gie­rek i jego eki­pa rze­czy­wi­ście speł­ni­li — w 1971 roku po pol­skich dro­gach jeź­dzi­ło nie­wie­le po­nad pół mi­lio­na sa­mo­cho­dów oso­bo­wych, na koń­cu de­ka­dy już znacz­nie po­nad dwa mi­lio­ny. Bo choć tego mo­de­lu nie wy­po­sa­ża­no fa­brycz­nie ani w ra­dio, ani na­wet w pra­we lu­ster­ko, to jed­nak ten sa­mo­cho­dzik po­wiózł Po­la­ków w zu­peł­nie nową erę. Zmie­nił Pol­skę i Po­la­ków da­le­ko bar­dziej niż te­le­wi­zja. Bar­dziej na­wet niż chcie­li tego pe­ere­low­scy wład­cy.

Po­czu­cie swo­bo­dy, nie­spo­ty­ka­ne wcze­śniej nie tyl­ko w Pol­sce Lu­do­wej, ale tak­że w in­nych kra­jach zza że­la­znej kur­ty­ny, da­wa­ło przede wszyst­kim otwar­cie — wła­ści­wiej by­ło­by to na­zwać uchy­le­niem — gra­nic. Wresz­cie moż­na było wy­chy­nąć poza pol­skie opłot­ki. Naj­pierw do Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki De­mo­kra­tycz­nej. Gra­ni­cę z „na­szy­mi Niem­ca­mi” otwar­to 1 stycz­nia 1972 roku. Zbli­że­nie z tym kra­jem na­stą­pi­ło z pod­usz­cze­nia Le­oni­da Breż­nie­wa, któ­ry pod­czas pierw­sze­go spo­tka­nia z Gier­kiem, jako no­wym I se­kre­ta­rzem KC PZPR, „za­pro­po­no­wał” pol­skim to­wa­rzy­szom na­wią­za­nie bli­skich sto­sun­ków z wła­dza­mi NRD i wi­zy­tę w Ber­li­nie. Gie­rek i Ja­ro­sze­wicz z tej „pro­po­zy­cji” sko­rzy­sta­li i już kil­ka dni póź­niej wy­lą­do­wa­li w Ber­li­nie, gdzie spo­tka­li się z Wal­te­rem Ulbrich­tem, I se­kre­ta­rzem SED oraz prze­wod­ni­czą­cym Rady Pań­stwa NRD i pre­mie­rem Wil­li Sto­phem. Po tej wi­zy­cie Biu­ro Po­li­tycz­ne zde­cy­do­wa­ło się „wy­słać do NRD par­tyj­ną gru­pę stu­dyj­ną ce­lem za­po­zna­nia się z do­świad­cze­nia­mi w dzie­dzi­nie oświa­ty i wy­cho­wa­nia mło­dzie­ży”. Z pew­no­ścią in­spi­ra­cją był duży udział mło­dych lu­dzi w wy­da­rze­niach na Wy­brze­żu. NRD-owskie wzor­ce mu­sia­ły być dla to­wa­rzy­szy ku­szą­ce, ale dla Po­la­ków waż­niej­sze były pod­ję­te wkrót­ce usta­le­nia do­ty­czą­ce otwar­cia gra­ni­cy na Od­rze i Ny­sie. Tyl­ko w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych Po­la­cy po­ko­na­li pol­sko-ener­dow­ską gra­ni­cę 5,6 mi­lio­na razy.

Z cza­sem szla­ba­ny otwie­ra­ły się co­raz sze­rzej. Od 1973 roku bez wiz moż­na było jeź­dzić już do wszyst­kich (poza Al­ba­nią) eu­ro­pej­skich kra­jów so­cja­li­stycz­nych. Co­raz ła­twiej­sze sta­ły się wy­pra­wy na Za­chód, w maju 1972 roku LOT za­in­au­gu­ro­wał re­gu­lar­ne loty do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. An­drzej Ły­szyk wspo­mi­na, że w 1978 roku po­je­chał z żoną w po­dróż po­ślub­ną do Lon­dy­nu i Pa­ry­ża. W dro­dze po­wrot­nej od­wie­dzi­li zna­jo­mych Niem­ców w NRD. „Byli zszo­ko­wa­ni, że po­zwo­lo­no nam wy­je­chać. Zna­li­śmy już to uczu­cie za­zdro­ści z Ru­mu­nii, Cze­cho­sło­wa­cji i przede wszyst­kim Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Moż­li­wość po­dró­ży, rzecz ja­sna nie cał­ko­wi­ta, ale jed­nak dość znacz­na, po­wo­do­wa­ła, że »za Gier­ka« Po­la­cy po­czu­li się lep­si i na­wet ja­koś tam dum­ni z do­ko­nań Pol­ski Lu­do­wej. I by­li­śmy bar­dzo atrak­cyj­ni dla miesz­kań­ców KS-ów. Pa­mię­tam wy­jazd do Mo­skwy z wy­ciecz­ką Al­ma­tu­ru na Syl­we­stra. Przed czwar­tą raną wra­ca­li­śmy do ho­te­lu moc­no pod­pi­ci. Z ja­kichś po­wo­dów wa­li­li­śmy pię­ścia­mi w pa­ra­pe­ty i na­gle jed­no z okien się otwo­rzy­ło, a gdy pod­czas roz­mo­wy oka­za­ło się, że je­ste­śmy Po­la­ka­mi, za­pro­szo­no nas do środ­ka. Do­łą­czy­li­śmy do trwa­ją­cej już li­ba­cji. Pi­li­śmy, dys­ku­to­wa­li­śmy o po­li­ty­ce, śpie­wa­li­śmy. Po dwóch go­dzi­nach nasi go­spo­da­rze za­czę­li się zbie­rać. Wy­cią­gnę­li z szaf mi­li­cyj­ne mun­du­ry i po­szli na służ­bę”.

Ale oczy­wi­ście za gra­ni­cę wy­jeż­dża­ło się przede wszyst­kim nie w ce­lach tu­ry­stycz­nych, ale dla pie­nię­dzy. Ewa Miel­ca­rze­wicz w dru­giej po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych ukoń­czy­ła Po­li­tech­ni­kę Po­znań­ską i roz­po­czę­ła pra­cę w szko­le. Na­gle oka­za­ło się, że pań­stwo­wa fir­ma Pol­ser­wis szu­ka na­uczy­cie­li do pra­cy w Ma­ro­ku. Uda­ło się — w 1978 roku wy­lą­do­wa­ła w Ca­sa­blan­ce. W Pol­sce za­ra­bia­ła nie­speł­na 20 do­la­rów, tam 1000, z cze­go bez spe­cjal­ne­go wy­sił­ku 200–300 do­la­rów mo­gła odło­żyć. Mie­sięcz­nie. Na owe cza­sy gi­gan­tycz­na kwo­ta. An­drzej Ły­szyk przez trzy mie­sią­ce pra­co­wał w Ber­li­nie Za­chod­nim, do Pol­ski przy­wiózł rów­no­war­tość pięć­dzie­się­ciu mie­sięcz­nych pen­sji.

Nie wszy­scy mie­li aż tyle szczę­ścia i dla­te­go mu­sie­li ra­dzić so­bie ina­czej. Z NRD przy­wo­zi­li więc buty i rze­czy dla dzie­ci. Z ZSRR ru­ble, ka­wior i przede wszyst­kim zło­te pier­ścion­ki, a sprze­da­wa­li tam dżin­so­we spodnie i kurt­ki. Buł­ga­rzy ko­cha­li nasz krem Ni­vea i na­rzu­ty na tap­cza­ny, a za lewy Po­la­cy ku­po­wa­li do­la­ry i her­ba­tę Lip­ton oraz cie­szą­ce się w Pol­sce du­żym po­wo­dze­niem „ko­nia­ki” — Sło­necz­ny Brzeg i Pli­skę. Wę­grów za­opa­try­wa­li­śmy we fro­to­we ręcz­ni­ki i bie­li­znę po­ście­lo­wą, w za­mian uwal­nia­jąc ich skle­py z płyt ze­spo­łów roc­ko­wych, no i sku­po­wa­li­śmy ame­ry­kań­ską wa­lu­tę. W Cze­cho­sło­wa­cji ko­cha­no na­sze krysz­ta­ły, my wiel­bi­li­śmy zaś do­stęp­ną tam i ta­nią kawę oraz weł­nę. Ru­mu­nów ubra­li­śmy w pe­li­sy ze srebr­nych li­sów. Jak wy­ni­ka z da­nych Głów­ne­go Urzę­du Sta­ty­stycz­ne­go, w 1975 roku do eu­ro­pej­skich kra­jów so­cja­li­stycz­nych Po­la­cy wy­jeż­dża­li bli­sko 8 mi­lio­nów razy, do państw ka­pi­ta­li­stycz­nych nie­wie­le po­nad 300 ty­się­cy razy.

W lu­tym 1974 roku dla „ga­star­be­ite­rów” otwar­to Pe­wex, sieć skle­pów „eks­por­tu we­wnętrz­ne­go” z za­chod­ni­mi ar­ty­ku­ła­mi. „Wran­gle­ry kosz­to­wa­ły 7,5 do­la­ra” — za­pa­mię­ta­ła Ewa Miel­ca­rze­wicz. Z cza­sem na skle­po­we pół­ki za­czę­ły tra­fiać tak­że pol­skie to­wa­ry, któ­re w nor­mal­nej sprze­da­ży były co­raz mniej do­stęp­ne. W 1977 roku 60 pro­cent sprze­da­ży w Pe­wek­sie sta­no­wi­ły ro­dzi­me to­wa­ry.

Ku­po­wa­nie w Pe­wek­sie no­bi­li­to­wa­ło, skle­py tej sie­ci sta­ły się sub­sty­tu­tem lon­dyń­skie­go Har­rod­sa lub pa­ry­skiej Ga­le­ries La­fay­et­te. Więk­szo­ści oby­wa­te­li Pe­ere­lu nie było wpraw­dzie stać na kup­no mar­ko­wych dżin­sów — za­do­wa­la­li się, choć z bó­lem ser­ca i po­czu­ciem ob­cia­chu, wy­ro­ba­mi z pol­skich fa­bryk — ale aby za­dać szy­ku, ku­po­wa­li u cink­cia­rzy dwa do­la­ry lub czę­ściej bony i ge­stem szej­ka z Bah­raj­nu lub naf­cia­rza z Tek­sa­su na­by­wa­li pół li­tra Żyt­niej oraz pacz­kę Dun­hil­li lub Luc­ky Stri­ke’ów. Nie­za­po­mnia­ne uczu­cie. Po­zna­łem je w koń­cu lat sie­dem­dzie­sią­tych, pod­czas li­ce­al­nych wy­jaz­dów do po­znań­skie­go Te­atru No­we­go. Wi­zy­ta w Pe­wek­sie przy uli­cy Świer­czew­skie­go (dziś Bu­kow­skiej) w Po­zna­niu była nie­od­łącz­nym ele­men­tem tych wy­praw i, przy­zna­ję to ze wsty­dem, do­star­cza­ła więk­szych emo­cji niż spek­ta­kle te­atral­ne. Ta­kie małe, gier­kow­skie do­lce vita.

Spo­łecz­ny opty­mizm, któ­ry do­mi­no­wał przez znacz­ną część „prze­rwa­nej de­ka­dy”, pod­no­si­ły rów­nież suk­ce­sy spor­tow­ców. Zło­to pił­ka­rzy na Igrzy­skach Olim­pij­skich w Mo­na­chium w 1972 roku i trze­cie miej­sce na mi­strzo­stwach świa­ta dwa lata póź­niej; zło­to siat­ka­rzy na mi­strzo­stwach świa­ta w 1974 roku i zwy­cię­stwo nad ra­dziec­ką „Sbor­ną” dwa lata póź­niej w fi­na­le Igrzysk Olim­pij­skich w Mont­re­alu; suk­ce­sy Ire­ny Sze­wiń­skiej, Bro­ni­sła­wa Ma­li­now­skie­go; zło­to Ry­szar­da Szur­kow­skie­go na mi­strzo­stwach świa­ta w Bar­ce­lo­nie (i brąz Sta­ni­sła­wa Szoz­dy), pię­cio­krot­ny triumf tego ko­la­rza w Wy­ści­gu Po­ko­ju; suk­ce­sy bok­se­rów, lek­ko­atle­tów, żuż­low­ców — wszyst­ko to po­wo­do­wa­ło, że Po­la­kom za­krę­ci­ło się w gło­wie. Wie­lu na­praw­dę czu­ło, że je­ste­śmy świa­to­wą po­tę­gą. Nic dziw­ne­go, na Igrzy­skach Olim­pij­skich w Mo­na­chium zdo­by­li­śmy 21 me­da­li, w tym sie­dem zło­tych. Czte­ry lata póź­niej rów­nież było sie­dem tych z naj­cen­niej­sze­go krusz­cu, a łącz­nie 26. Na Igrzy­skach Olim­pij­skich w Mo­skwie, któ­ra ze wzglę­du na boj­kot po in­wa­zji ZSRR na Afga­ni­stan (i oszu­stwa or­ga­ni­za­to­rów) była już tyl­ko na­miast­ką praw­dzi­wej glo­bal­nej ry­wa­li­za­cji naj­lep­szych spor­tow­ców, zno­wu po­więk­szy­li­śmy swój me­da­lo­wy „uro­bek” — he­ro­si z or­łem na pier­si przy­wieź­li ze Związ­ku Ra­dziec­kie­go 32 me­da­le, choć tyl­ko trzy zło­te. Ale la­tem 1980 roku w Pol­sce da­le­ko waż­niej­sze były inne zma­ga­nia…

Po­la­cy za­chwy­ca­li się ma­lu­chem, coca-colą, z lu­bo­ścią wdy­cha­li dym z marl­bo­ro (a na co dzień spor­tów, klu­bo­wych i gie­won­tów), bili bra­wo Dey­nie i Lu­bań­skie­mu, co­dzien­ność jed­nak skrzy­pia­ła co­raz gło­śniej. „Otrzy­ma­łam miesz­ka­nie w nowo od­da­nym do użyt­ku blo­ku. Nie zra­ził mnie na po­cząt­ku cią­gły brak wody i świa­tła. Tłu­ma­czy­łam so­bie, że wszyst­ko jesz­cze się unor­mu­je. Nie wy­pro­wa­dzi­ły nas też z rów­no­wa­gi nie­szczel­ne okna i drzwi, wciąż ka­pią­cy w ubi­ka­cji su­fit, nie­wy­mia­ro­wa wnę­ka w przed­po­ko­ju, nie­rów­ne pod­ło­gi, ze­psu­ta spłucz­ka, po­obi­ja­na wan­na — skar­ży­ła się w li­ście do władz Te­re­sa K. z Cheł­ma. — Cie­szy­li­śmy się wła­snym ką­tem do ży­cia. Na­wet to, że w mia­rę na­si­la­nia się opa­dów desz­czu w po­ko­ju z bal­ko­nem co­raz bar­dziej na­ra­sta­ła pleśń na ścia­nie i su­fi­cie, też nie jest strasz­ne. Z tym ja­koś moż­na żyć. Ale, wraz z na­dej­ściem chło­dów, ży­cie w nie­opa­la­nym miesz­ka­niu sta­wać się za­czę­ło ist­nym kosz­ma­rem. Ka­lo­ry­fe­ry w na­szym blo­ku są tyl­ko ozdo­bą. Tem­pe­ra­tu­ra po­wie­trza w miesz­ka­niu wy­no­si aż 6 stop­ni Cel­sju­sza. W blo­ku tym miesz­ka więk­szość mło­dych mał­żeństw z ma­ły­mi dzieć­mi. Dzie­ci na­sze sta­le cho­ru­ją, a pra­cu­ją­ce mat­ki ko­rzy­sta­ją ze zwol­nień le­kar­skich w ra­mach opie­ki, w li­sto­pa­dzie by­łam 18 dni na zwol­nie­niu. Moż­na ja­koś wy­trzy­mać bez wody (o cie­płej to nam się tu w ogó­le nie śni), ale bez cie­pła nie­ste­ty trud­no”.

Ste­fan Ki­sie­lew­ski w 1972 roku od­wie­dził Gdy­nię. Wró­cił w pod­łym na­stro­ju. „Z je­dze­niem na mie­ście okrop­nie, cze­ka się go­dzi­na­mi na złe żar­cie, śmier­dzi, brud­no, ohy­da — pi­sał zdru­zgo­ta­ny. — Za to wód­ki wszę­dzie masa, piją od rana, aż się nie­do­brze robi (…). Okrop­nie jed­nak ten kraj wy­glą­da, przy ca­łym swo­im prze­my­śle i rze­ko­mym roz­ma­chu. Jak ko­mu­ni­ści to ro­bią, że wszyst­ko zmie­nia się w gów­no? Na­wet ta­kie pięk­ne miej­sco­wo­ści nad­mor­skie!”. Rok póź­niej „gów­no”, jako pod­su­mo­wa­nie gier­kow­skiej lo­kal­nej Pol­ski, znów po­ja­wia się w Dzien­ni­kach, tym ra­zem w za­pi­skach po wi­zy­cie na Pod­ha­lu. „Ob­ser­wu­ję tu­tej­szych lu­dzi — już ko­mu­nizm chwy­cił! Dziw­ny to ustrój, któ­ry niby sta­wia­jąc so­bie pięk­ne cele no­wo­cze­sno­ści i hu­ma­ni­zmu, jed­no­cze­śnie wszyst­ko sku­tecz­nie za­mie­nia w gów­no. Był tu kie­dyś naj­so­lid­niej­szy lud w Pol­sce — te­raz już za­czy­na prze­ni­kać ich hochsz­ta­pler­stwo i chu­li­gań­stwo, nie mó­wić o pi­jań­stwie, któ­re dość jest po­tęż­ne. Za­opa­trze­nie fa­tal­ne, kieł­ba­sy na przy­kład nie ma w ogó­le, skle­py prze­peł­nio­ne, pra­cu­ją jak za kró­la Ćwiecz­ka. Ga­stro­no­mia co­raz gor­sza, ale że po­pyt prze­wyż­sza po­daż, więc wszy­scy kon­su­mu­ją, aż im się uszy trzę­są”.

Tym­cza­sem War­sza­wa pięk­nia­ła i się uno­wo­cze­śnia­ła. Zno­wu, jak w la­tach czter­dzie­stych, „cały na­ród bu­do­wał swo­ją sto­li­cę”. Już w stycz­niu 1971 roku Edward Gie­rek rzu­ca ha­sło od­bu­do­wy Zam­ku Kró­lew­skie­go. Nie był to nowy po­mysł — od­bu­do­wę znisz­czo­ne­go we wrze­śniu 1939 roku Zam­ku Sejm za­de­kre­to­wał w 1949 roku, w la­tach pięć­dzie­sią­tych trwa­ły na­wet pra­ce pro­jek­to­we, ale Go­muł­ka sta­now­czo się temu prze­ciw­sta­wił. Kil­ka chwil po ogło­sze­niu ini­cja­ty­wy I se­kre­ta­rza Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go PZPR — jej au­to­rem był wła­ści­wie Jó­zef Kępa, szef sto­łecz­nej or­ga­ni­za­cji par­tyj­nej — po­wstał spo­łecz­ny ko­mi­tet z sza­cow­ny­mi ludź­mi kul­tu­ry, a za­raz po­tem ogło­szo­no spo­łecz­ną zbiór­kę pie­nię­dzy na ten cel. Ze­bra­no nie­ma­ło, bo 1 mi­liard zł i 800 ty­się­cy do­la­rów. Nie wszyst­kim jed­nak od­bu­do­wa Zam­ku Kró­lew­skie­go przy­pa­dła do gu­stu. „Słu­cha­łem w ra­diu ape­le w spra­wie tego Zam­ku Kró­lew­skie­go. Jest to na­praw­dę do­bry czyn i ja na pew­no też swo­ją ce­gieł­kę do­ło­żę. Ale on ma kosz­to­wać 50 mln zł, a le­żał tyle lat w ru­inach, to niech­by jesz­cze tak po­by­ło ja­kiś czas. A na dro­gach pu­blicz­nych, gdzie kur­su­ją au­to­bu­sy, nie ma na­wet gdzie się skryć, przy­cho­dzą lu­dzie mło­dzi i sta­rzy i mar­z­ną, bo mok­ną — uty­ski­wał w li­ście do Pol­skie­go Ra­dia „sta­ły słu­chacz z Wy­szko­wa”. — A prze­cież jest u nas ma­te­riał, są i fa­chow­cy, tyl­ko żeby było komu się za­jąć. I ja uwa­żam, że to by było pil­niej­sze, jak ten Za­mek. Jest ta­kie przy­sło­wie sta­ro­pol­skie: U do­bre­go pana to i pie­sek ma budę”. Opi­nii mal­kon­ten­tów nikt jed­nak nie brał pod uwa­gę. W paź­dzier­ni­ku 1978 roku „Try­bu­na Ludu” za­ko­mu­ni­ko­wa­ła, że „Za­mek znów jest już w War­sza­wie”, ale pra­ce wy­koń­cze­nio­we trwa­ły jesz­cze kil­ka lat i w efek­cie zo­stał on udo­stęp­nio­ny zwie­dza­ją­cym do­pie­ro w 1984 roku.

Gie­rek wy­raź­nie chciał się przy­po­do­bać war­sza­wia­kom. W po­ło­wie mar­ca 1971 roku wła­dze przy­ję­ły pro­gram mo­der­ni­za­cji sto­li­cy. W efek­cie 22 lip­ca 1974 roku od­da­no do użyt­ku Wi­sło­stra­dę i Tra­sę Ła­zien­kow­ską, a rok póź­niej bu­dow­lań­cy — po­spie­sza­ni zbli­ża­ją­cym się ter­mi­nem przy­jaz­du do Pol­ski ­Le­oni­da Breż­nie­wa — od­da­li do użyt­ku Dwo­rzec Cen­tral­ny. Wcze­śniej, za­nim jesz­cze otwar­to wszyst­kie te in­we­sty­cje, nie­zrów­na­ny Ki­siel za­pi­sał w swo­ich Dzien­ni­kach: „My­ślę, że Gie­rek wpadł na je­den nie­zły po­mysł, mia­no­wi­cie ową szyb­ką trans­for­ma­cję War­sza­wy, jaką obec­nie prze­pro­wa­dza. Każ­dy, naj­bar­dziej zo­bo­jęt­nia­ły i scep­tycz­ny czło­wiek, cho­dząc wśród roz­ko­pa­nych ulic, musi do­strzec, że coś się zmie­nia i dzie­je. Na­wet gdy­by Gier­ka na­gle wy­la­li, co u ko­mu­ni­stów ni­g­dy nie wia­do­mo, to co za­czął, to za­czął i musi być skoń­czo­ne. Tak więc Gie­rek woli za­miast w po­li­ty­kę wcie­lić się w be­ton, że­la­zo, mur, ka­mie­nie — uwa­ża, że to trwal­sze, może je­dy­ne trwa­łe. Tak zro­bił w Ka­to­wi­cach, tak i tu­taj, roz­krę­ca­jąc szyb­ko Tra­sę Ła­zien­kow­ską, Dwo­rzec Cen­tral­ny, Wi­sło­stra­dę, ho­te­le etc. Niby do­brze, choć jest w tym coś sztucz­ne­go i na po­kaz, ale czai się w tym rów­nież zdro­wy pe­sy­mizm, któ­ry oby po­zo­stał, oby mu się szyb­ko nie prze­wró­ci­ło w gło­wie”.

Na ra­zie nikt Gier­ka nie za­mie­rza wy­rzu­cać, a już naj­mniej funk­cjo­na­riu­sze Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Ro­bot­ni­czej. Par­tyj­ne­mu apa­ra­to­wi żyje się za Gier­ka le­piej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem i póź­niej. I se­kre­tarz z ła­two­ścią przy­swa­ja so­bie na­ukę Breż­nie­wa, któ­ry po la­tach wa­riactw Chrusz­czo­wa za­pew­nia par­tyj­nym dzia­ła­czom sta­bil­ność i prze­ko­na­nie, że to oni są wła­ści­wy­mi wład­ca­mi kra­ju. Go­spo­darz świet­nie ro­zu­mie, że w nie­de­mo­kra­tycz­nym pań­stwie sta­bil­ność jego wła­dzy za­le­ży od za­do­wo­le­nia par­tyj­nych ka­cy­ków.

Ro­sną pen­sje funk­cjo­na­riu­szy PZPR i w 1973 roku osią­ga­ją po­ziom 180 pro­cent śred­niej kra­jo­wej. O 20–30 pro­cent wzra­sta­ją też ren­ty par­tyj­ne dla „za­słu­żo­nych dzia­ła­czy i we­te­ra­nów ru­chu ro­bot­ni­cze­go”. Gie­rek na­da­je par­tyj­ne­mu apa­ra­to­wi nowe przy­wi­le­je, mię­dzy in­ny­mi do­dat­ko­wy urlop za wy­słu­gę lat (po prze­pra­co­wa­niu 10 lat — sie­dem dni, po 15 la­tach — dzie­sięć), umoż­li­wia ko­rzy­sta­nie z pla­có­wek służ­by zdro­wia za­re­zer­wo­wa­nych do­tąd wy­łącz­nie dla funk­cjo­na­riu­szy Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych. W 1975 roku oso­by spra­wu­ją­ce kie­row­ni­cze funk­cje w apa­ra­cie par­tyj­nym i pań­stwo­wym — a tak­że w są­dow­nic­twie i pro­ku­ra­tu­rze, w woj­sku, Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej, w ZSL i SD oraz w Pol­skiej Aka­de­mii Nauk — zo­sta­ją zwol­nio­ne z opłat cel­nych. Ten prze­pis obej­mu­je na­wet człon­ków ich ro­dzin.

Pe­zet­pe­erow­cy dzia­ła­cze, któ­rych Wła­dy­sław Go­muł­ka trzy­mał twar­dą ręką, te­raz wresz­cie mogą żyć z roz­ma­chem. W la­tach sześć­dzie­sią­tych mie­li do dys­po­zy­cji tyl­ko je­den za­mknię­ty ośro­dek wy­po­czyn­ko­wy, dość zresz­tą li­chut­ki, w Mier­kach. W po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych „baza wy­po­czyn­ko­wa” PZPR w ra­mach „po­lep­sze­nia wa­run­ków pra­cy, wy­po­czyn­ku i ochro­ny zdro­wia pra­cow­ni­ków apa­ra­tu” za­czę­ła się gwał­tow­nie roz­ra­stać. Wkrót­ce to­wa­rzy­sze mo­gli spę­dzać urlo­py nie tyl­ko w Mier­kach, ale tak­że w Ju­ra­cie, Kry­ni­cy Mor­skiej, Ry­ma­no­wie, nad Za­le­wem Ze­grzyń­skim, w Szklar­skiej Po­rę­bie oraz, oczy­wi­ście, w Za­ko­pa­nem. Gie­rek „de­mo­kra­ty­zu­je” też słyn­ny ośro­dek rzą­do­wy w Łań­sku, do­tąd do­stęp­ny tyl­ko naj­waż­niej­szym z waż­nych, gdzie ła­twiej było spo­tkać po­lu­ją­ce­go Breż­nie­wa niż ko­goś spo­za gro­na człon­ków Biu­ra Po­li­tycz­ne­go. La­tem 1971 roku spę­dza tam urlop Mie­czy­sław F. Ra­kow­ski, na­czel­ny „Po­li­ty­ki”, któ­re­go pa­nu­ją­cy w Łań­sku luk­sus wpra­wia w zdu­mie­nie. „Zo­ba­czy­łem nie­omal oazę, przed­sio­nek bądź też peł­ny raj. JC (Cy­ran­kie­wicz — przyp. PG) miesz­ka w wil­li, ta­ras wy­cho­dzi na prze­pięk­ne je­zio­ro. Wil­la jest su­per­luk­su­so­wa. Je­dze­nie nie­sły­cha­nie ob­fi­te i wy­twor­ne, usłu­gu­ją dwie kel­ner­ki”. Cy­ran­kie­wicz, naj­więk­szy pe­ere­low­ski he­do­ni­sta, mu­siał czuć się usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny — kil­ka lat wcze­śniej za­siadł do ob­fi­tej ko­la­cji w Łań­sku, gdy do­stał sy­gnał, że do ośrod­ka zbli­ża się Go­muł­ka. Na­tych­miast ka­zał sprząt­nąć ze sto­łu ka­wior oraz ło­so­sie i za­stą­pić te fry­ka­sy bia­łym se­rem, dże­mem i kawą. Te­raz już nie mu­siał ukry­wać swo­ich ape­ty­tów. „Ar­tek (syn Ra­kow­skie­go — przyp. PG), któ­ry był ze mną, po­szedł się ką­pać do ba­se­nu. Ob­słu­gi­wa­no go jak pa­ni­cza z naj­lep­sze­go domu” — opi­sy­wał na­czel­ny „Po­li­ty­ki”.

Par­tyj­ni dzia­ła­cze wresz­cie mogą czer­pać z ży­cia peł­ną gar­ścią, po wiel­ko­pań­sku. W bu­dyn­ku KC już nie jada się tyl­ko w sto­łów­ce, ale w spe­cjal­nej re­stau­ra­cji z nor­mal­ną ob­słu­gą kel­ner­ską; w to­a­le­tach pa­pie­ro­we ręcz­ni­ki za­stę­pu­je dmu­cha­wa do rąk, któ­rej za­kup kil­ka lat wcze­śniej wy­wo­łał u ­Go­muł­ki praw­dzi­wą fu­rię. I mogą ku­po­wać sa­mo­cho­dy, ów­cze­sny sym­bol bo­gac­twa i luk­su­su. Go­muł­ka bar­dzo nie­chęt­nym okiem pa­trzył na ten przy­wi­lej, nie­któ­rzy człon­ko­wie jego eki­py zmie­nia­li sa­mo­cho­dy na po­jaz­dy tej sa­mej mar­ki i tego sa­me­go ko­lo­ru. Co ostroż­niej­si in­sta­lo­wa­li w nich na­wet wy­tar­te już sie­dze­nia ze sta­rych sa­mo­cho­dów, aby tyl­ko Sta­ry nie za­uwa­żył zmia­ny. W okre­sie Go­muł­ki pra­cow­ni­kom cen­tral­ne­go apa­ra­tu wła­dzy umoż­li­wio­no za­kup, na­tu­ral­nie po niż­szej ce­nie, 160 aut — za Gier­ka ofi­cjal­nie w Bia­łym Domu roz­da­no 450 ta­lo­nów na za­kup sa­mo­cho­dów.

Uprzy­wi­le­jo­wa­ną po­zy­cję apa­ra­tu po­twier­dza­ła ro­sną­ca z roku na rok licz­ba sta­no­wisk no­men­kla­tu­ro­wych, prze­zna­czo­nych wy­łącz­nie dla człon­ków PZPR. W 1971 roku było ich tyl­ko 80 ty­się­cy, rok póź­niej już 140 ty­się­cy, a w 1976 roku aż 180 ty­się­cy. Apa­rat de­cy­du­je o ich ob­sa­dzie, two­rząc roz­bu­do­wa­ny klien­tow­ski sys­tem, obej­mu­ją­cy w prak­ty­ce cały kraj.

O kil­ka­na­ście pro­cent rocz­nie ro­sną też wy­dat­ki z par­tyj­nej kasy. Łącz­nie w ca­łej de­ka­dzie sko­czy­ły one o 200 pro­cent, przy czym naj­wię­cej w pierw­szej po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych. Pro­fe­sor Da­riusz Sto­la z In­sty­tu­tu Stu­diów Po­li­tycz­nych Pol­skiej Aka­de­mii Nauk po­rów­nał struk­tu­rę wy­dat­ków „mat­ki par­tii” w 1965 i 1974 roku. W okre­sie rzą­dów Gier­ka par­tia ko­mu­ni­stycz­na na cele oso­bo­we wy­da­wa­ła 58 pro­cent swo­je­go bu­dże­tu, na­to­miast za Go­muł­ki wy­dat­ki na ten cel wy­no­si­ły 66 pro­cent. Na szko­le­nia, pro­pa­gan­dę i wy­dat­ki ogól­ne, or­ga­ni­za­cję i na cele kan­ce­la­ryj­ne oraz na utrzy­ma­nie ma­jąt­ku, prze­zna­cza­no po­dob­ny pro­cent bu­dże­tu. Za­sad­ni­czo więk­sza za Gier­ka była jed­nak część prze­zna­cza­na za in­we­sty­cje i za­ku­py — o ile w 1970 roku wy­dat­ki par­tii na re­mon­ty ka­pi­tal­ne, za­kup no­wych bu­dyn­ków, sa­mo­cho­dów i urzą­dzeń biu­ro­wych nie prze­kro­czy­ły 65 mi­lio­nów, o tyle w 1976 roku wy­nio­sły aż 553 mi­lio­ny zł. War­to za­strzec, że znacz­nie więk­sze wy­dat­ki „gier­kow­skiej PZPR” nie były po­dyk­to­wa­ne zwięk­sze­niem li­czeb­no­ści par­tii. W pierw­szej czę­ści „prze­rwa­nej de­ka­dy” sze­re­gi ko­mu­ni­stycz­nej or­ga­ni­za­cji zwięk­szy­ły się za­le­d­wie o 5 pro­cent, pod­czas gdy w dru­giej pię­cio­lat­ce wzro­sły o 27 pro­cent.

Przy­wi­le­je, ży­cie w ode­rwa­niu od pa­nu­ją­cych w kra­ju re­aliów, wzma­ga­ją po­czu­cie mi­sji. Wśród pra­cow­ni­ków apa­ra­tu par­tyj­ne­go do­mi­nu­ją­ce sta­je się prze­ko­na­nie, że to oni two­rzą rze­czy­wi­stość, w tym pra­wa spo­łecz­ne i — przede wszyst­kim — eko­no­micz­ne. I pra­co­wi­cie two­rzy­li. Ruch w tej par­tii pa­no­wał nie­opi­sa­ny. „Ca­ły­mi dnia­mi ob­ser­wo­wa­łem — wspo­mi­na Woj­ciech Wi­śniew­ski, któ­ry tra­fił do Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go ze Szko­ły Głów­nej Pla­no­wa­nia i Sta­ty­sty­ki — jak set­ki pra­cow­ni­ków KC bie­ga­ją z po­ko­ju do po­ko­ju ze swo­imi ma­te­ria­ła­mi. Se­kre­tar­ki bez prze­rwy pi­sa­ły na ma­szy­nie, ro­bi­ły ty­sią­ce kaw i her­bat, a wie­czo­ra­mi przy­rzą­dza­ły dla umę­czo­nych to­wa­rzy­szy skrom­ne ka­nap­ki. Kie­row­cy roz­wo­zi­li po­tem te ma­te­ria­ły po róż­nych urzę­dach i in­sty­tu­cjach par­tyj­nych lub od­wrot­nie, przy­wo­zi­li ma­te­ria­ły do KC dla kon­sul­ta­cji. Po­dob­nie dzia­ło się w ko­mi­te­tach wo­je­wódz­kich. Ty­sią­ce pra­cow­ni­ków po­li­tycz­nych pi­sa­ło i ana­li­zo­wa­ło, pra­cow­ni­cy tech­nicz­ni dru­ko­wa­li, po­wie­la­li, ad­mi­ni­stra­cyj­ni po­rząd­ko­wa­li, pie­czę­to­wa­li, sor­to­wa­li i prze­cho­wy­wa­li”.

Gu­staw Her­ling-Gru­dziń­ski ob­ser­wo­wał to wszyst­ko z od­da­li, ale wy­sta­wił tym pro­ce­som bar­dzo wni­kli­wą oce­nę. „Na sce­nę wkra­cza­ją we wschod­niej Eu­ro­pie świe­że rocz­ni­ki post­ko­mu­ni­stycz­ne, wy­cho­wa­ne już cał­ko­wi­cie w szko­łach no­wej rze­czy­wi­sto­ści, nie pa­mię­ta­ją­ce woj­ny i lat sta­li­ni­zmu — za­no­to­wał w Dzien­ni­ku pi­sa­nym nocą. — Część wchło­nie stop­nio­wo apa­rat wła­dzy, za­stą­piw­szy mdłą i kle­istą pap­kę dok­try­ny po­żyw­niej­szym po­kar­mem ka­rie­ry; u czę­ści wstręt do wszel­kich ide­olo przy­bie­ra po­stać bądź cy­nicz­ne­go zgry­zu spry­ciar­stwa, bądź trzeź­we­go kon­ser­wa­tyw­ne­go kul­tu fa­cho­wo­ści”. Jesz­cze ostrzej oce­niał funk­cjo­na­riu­szy par­tii Je­rzy Mo­raw­ski, były re­dak­tor na­czel­ny „Try­bu­ny Ludu”, a póź­niej am­ba­sa­dor w Lon­dy­nie. Po­ziom mo­ral­ny człon­ków PZPR był z re­gu­ły nik­czem­ny, twier­dził Mo­raw­ski, ale cóż się dzi­wić: „Do Ar­mii Kra­jo­wej szli war­to­ścio­wi, ide­owo ofiar­ni lu­dzie. Ro­bot­ni­cy, in­te­li­gen­ci, chło­pi — ener­gicz­ni, od­waż­ni, zdol­ni do naj­wyż­szych po­świę­ceń. Do par­tii za­czę­to zaś przyj­mo­wać po woj­nie lu­dzi bez AK-owskie­go ha­czy­ka, jak mó­wi­li apa­rat­czy­cy — wspo­mi­nał w roz­mo­wie z Te­re­są To­rań­ską. — ­Czy­li kogo? Ano ja­kichś cwa­niacz­ków, któ­rzy prze­trwa­li woj­nę, han­dlu­jąc bądź szmu­glu­jąc. Tchó­rzy, któ­rzy prze­cho­wa­li się w róż­nych my­sich dziu­rach. Albo nie­udacz­ni­ków i leni, któ­rym pra­co­wać się nie chcia­ło, a bar­dzo lu­bi­li po­ta­ki­wać i umie­li się ad­op­to­wać w każ­dych wa­run­kach. Zo­sta­wa­li więc ak­ty­wi­sta­mi — se­kre­ta­rza­mi fa­brycz­ny­mi, pra­cow­ni­ka­mi ko­mi­te­tów po­wia­to­wych. I mimo wie­lu czy­stek ka­dro­wych, któ­re par­tia po­tem ro­bi­ła, tak­że pod wzglę­dem etycz­nym, awan­so­wa­li”. To oni two­rzy­li par­tyj­ną rze­czy­wi­stość, uży­wa­jąc dzi­siej­sze­go ję­zy­ka biz­ne­su — bench­mark. Ale od­daj­my głos czło­wie­ko­wi, któ­ry był w sa­mym środ­ku apa­ra­tu. „W cza­sie trwa­nia mo­jej for­ma­cji do wła­dzy do­cho­dzi­li lu­dzie z gmi­nu, ubo­dzy, nie­rzad­ko nę­dza­rze, a więc tacy, któ­rzy po­win­ni do­brze znać ży­cie i ro­zu­mieć nie­gdyś so­bie rów­nych. Tym­cza­sem — nie. Od­ry­wa­li się szyb­ko od tam­tych cza­sów, jak­by chcąc o nich za­po­mnieć. Bo­ga­ci­li się w nie­praw­do­po­dob­nym tem­pie, prąc do wy­bi­cia się przed in­nych z ca­łych sił — kon­sta­to­wał Fran­ci­szek Szlach­cic, były mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych i czło­nek Biu­ra Po­li­tycz­ne­go. — Ba, to samo dzia­ło się tak­że w kra­jach są­sied­nich. Dy­gni­ta­rze ko­mu­ni­stycz­ni w bły­ska­wicz­nym tem­pie przyj­mo­wa­li wszyst­kie ne­ga­tyw­ne ce­chy po­przed­niej war­stwy rzą­dzą­cej, nie wy­kształ­ca­jąc żad­nych wła­snych, po­zy­tyw­nych”. Do­brą ilu­stra­cją tych słów był Wy­łko Czer­wen­kow, w la­tach pięć­dzie­sią­tych przy­wód­ca buł­gar­skich ko­mu­ni­stów, póź­niej pre­mier tego kra­ju, za któ­rym za­wsze i wszę­dzie po­dą­ża­ła pie­lę­gniar­ka z ręcz­ni­kiem, któ­rym gdy dy­gni­tarz na chwi­lę przy­sta­wał, ocie­ra­ła mu pot z czo­ła. Kim Ir Sen z ko­lei, jak twier­dzi w swo­ich Dzien­ni­kachpo­li­tycz­nych Mie­czy­sław F. Ra­kow­ski, przed swo­ją wi­zy­tą w Pol­sce ka­zał w re­zy­den­cji przy Par­ko­wej za­in­sta­lo­wać spe­cjal­ny klo­zet przy­wie­zio­ny z Phe­nia­nu. Gie­rek ni­g­dy się do tego nie po­su­nął. Prze­ciw­nie, od po­cząt­ku za­strzegł, aby jego por­tre­ty nie wi­sia­ły w miej­scach pu­blicz­nych. Por­tre­ty jego po­przed­ni­ków — Bie­ru­ta i Go­muł­ki — szczel­nie wy­peł­nia­ły pu­blicz­ną prze­strzeń.

„Wszę­dzie gdzie je­stem, gdy mowa o dzia­ła­czach twier­dzi się, że piją, po­lu­ją i ba­wią się. Inni krad­ną” — za­no­to­wał w swo­ich wspo­mnie­niach Jó­zef Tejch­ma, wte­dy je­den z naj­waż­niej­szych człon­ków Biu­ra Po­li­tycz­ne­go. Gie­rek nie wzbu­dza w apa­ra­cie ta­kie­go stra­chu, jaki wy­wo­ły­wał Go­muł­ka, nic więc dziw­ne­go, że dys­cy­pli­na w sze­re­gach to­wa­rzy­szy słab­nie. Apa­rat sta­je się co­raz bar­dziej bez­kar­ny. O ile mię­dzy stycz­niem 1969 roku a wrze­śniem 1971 roku ko­mi­sje kon­tro­li par­tyj­nej zaj­mo­wa­ły się spra­wa­mi po­nad 39 ty­się­cy człon­ków PZPR, o tyle w 1975 roku tyl­ko 12,5 ty­sią­ca, a dwa lata póź­niej licz­ba ta spa­dła o ko­lej­ny ty­siąc. W ar­se­na­le ko­mi­sji po­zo­sta­ły za to kary. Do­tkli­we, bo­wiem wy­da­le­nie z par­tii gro­zi­ło utra­tą miesz­ka­nia i przy­wi­le­jów so­cjal­nych. Tyle że ko­rzy­sta­no z nich co­raz rza­dziej. „Mię­dzy 1970 a 1979 ro­kiem o bli­sko 30 pro­cent spa­dła licz­ba orze­czeń o wy­da­le­niu z PZPR — twier­dzi Piotr Osę­ka z In­sty­tu­tu Stu­diów Po­li­tycz­nych PAN. — W 1970 roku we wszyst­kich in­stan­cjach kon­tro­li par­tyj­nej za­pa­dło łącz­nie 6249 ta­kich de­cy­zji, w 1979 roku — 4445”.

Nie­od­łącz­ną czę­ścią funk­cjo­no­wa­nia w par­tii sta­je się al­ko­hol. Naj­chęt­niej pije się na koszt mat­ki-par­tii. „Za­uwa­ży­łem, że pra­cow­ni­cy ko­mi­te­tów wo­je­wódz­kich trak­tu­ją mój przy­jazd jako oka­zję do wy­da­nia fun­du­szy re­pre­zen­ta­cyj­nych. Po krót­kich spo­tka­niach z pra­cow­ni­ka­mi i ak­ty­wem ko­mi­te­tu wo­je­wódz­kie­go lub miej­skie­go, za­czy­na­ła się część nie­ofi­cjal­na, roz­ryw­ko­wa. Czę­sto mia­ła ono miej­sce na te­re­nie sa­me­go ko­mi­te­tu wo­je­wódz­kie­go. Za­zwy­czaj jed­nak spo­tka­nia ta­kie od­by­wa­ły się w naj­lep­szych ho­te­lach w oko­li­cy, gdzie by­łem za­kwa­te­ro­wa­ny. Skła­da­ły się one z wy­staw­nej bie­sia­dy, gdzie al­ko­hol lał się stru­mie­nia­mi, a na­stęp­nie tań­ców i śpie­wów z udzia­łem ak­ty­wu par­tyj­ne­go oboj­ga płci” — na­pi­sał w swo­jej książ­ce Dla­cze­go upadł so­cja­lizm? Woj­ciech Wi­śniew­ski, w cza­sach Gier­ka i Ja­ru­zel­skie­go funk­cjo­na­riusz Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go PZPR.

Ze szcze­gól­ną es­ty­mą trak­tu­je się wiel­kie par­tyj­ne świę­ta — 1 Maja, 22 ­Lip­ca, ko­lej­ne rocz­ni­ce Wiel­kiej So­cja­li­stycz­nej Re­wo­lu­cji Paź­dzier­ni­ko­wej. „Sto­jąc na try­bu­nie ho­no­ro­wej, przed któ­rą prze­bie­ga­ła ma­ni­fe­sta­cja świa­ta pra­cy, za­uwa­ży­łem, że to­wa­rzy­sze w mia­rę upły­wu cza­su po­zdra­wia­li ma­sze­ru­ją­ce tłu­my co­raz mniej sko­or­dy­no­wa­ny­mi ge­sta­mi. Na za­ple­czu try­bu­ny za­wsze był zor­ga­ni­zo­wa­ny ba­rek, w któ­rym zmę­cze­ni po­zdro­wie­nia­mi tłu­mów pra­cu­ją­cy na try­bu­nie ho­no­ro­wej przed­sta­wi­cie­le władz wzmac­nia­li nad­wą­tlo­ne siły, a w szcze­gól­no­ści po­pra­wia­li so­bie na­strój znacz­ny­mi ilo­ścia­mi al­ko­ho­lu”. „Pod­czas jed­nej z pierw­szo­ma­jo­wych li­ba­cji — wspo­mi­nał Wi­śniew­ski — zwró­ci­ło moją uwa­gę, że jed­ne­go z uczest­ni­ków przy­ję­cia pra­cow­ni­cy apa­ra­tu Ko­mi­te­tu Wo­je­wódz­kie­go po­sy­ła­li cią­gle do bu­fe­tu, a to po piwo, a to po pa­pie­ro­sy. Gdy za­py­ta­łem z cie­ka­wo­ści, kim jest ten wy­jąt­ko­wo uczyn­ny czło­wiek, usły­sza­łem w od­po­wie­dzi: »To nasz po­seł na Sejm z tu­tej­sze­go re­gio­nu«”.

Wzór dla apa­ra­tu pły­nął z sa­mej góry. Naj­wyż­szej. „Bie­siad­ny” styl rzą­dze­nia wpro­wa­dził w Związ­ku Ra­dziec­kim Le­onid Breż­niew i stąd pro­mie­nio­wał na cały obóz. W prze­ci­wień­stwie do Gier­ka, ra­dziec­ki gen­sek nie stro­nił od al­ko­ho­lu, co szyb­ko sta­ło się oczy­wi­ste na­wet dla po­mniej­szych apa­rat­czy­ków z PZPR. „Tam­tej­sze kie­row­nic­two, co już jest tra­dy­cją, cią­gnie wódę, jak pom­pa stra­żac­ka wodę” — za­pi­sał w swo­ich Dzien­ni­kach po­li­tycz­nych Mie­czy­sław F. Ra­kow­ski.

Pi­jań­stwo nie było je­dy­nym grze­chem tak zwa­ne­go apa­ra­tu. Par­tia była z re­gu­ły bar­dzo pru­de­ryj­na, z nie­chę­cią przyj­mo­wa­no na przy­kład roz­wo­dy swo­ich funk­cjo­na­riu­szy — czę­sto sta­wa­ły się one ha­mul­cem dal­szej ka­rie­ry dla pra­cow­ni­ków apa­ra­tu par­tyj­ne­go. Piotr Osę­ka w książ­ce PZPR jako ma­chi­na wła­dzy przy­ta­cza frag­ment spra­woz­da­nia przy­go­to­wa­ne­go przez Dziel­ni­co­wą Ko­mi­sję Kon­tro­li Par­tyj­nej w jed­nym z miast wo­je­wódz­kich: „Pod­sta­wą do pro­wa­dze­nia do­cho­dze­nia przez DKKP prze­ciw­ko M. był ano­nim, w któ­rym po­da­wa­no w wąt­pli­wość mo­ral­ną stro­nę jego ży­cia. Mię­dzy in­ny­mi po­da­wa­no, że po­rzu­cił żonę z dwój­ką dzie­ci (19, 12 lat), że pro­wa­dzi roz­wią­zły tryb ży­cia, uwo­dzi żony in­nych to­wa­rzy­szy”. Dzia­ła­nia śled­cze dziel­nych to­wa­rzy­szy z Ko­mi­sji usta­li­ły stan fak­tycz­ny: M. otrzy­mał roz­wód, pła­cił ali­men­ty, ale jed­no­cze­śnie „chwa­lił się przed ko­le­ga­mi swy­mi suk­ce­sa­mi ero­tycz­ny­mi, po­ka­zy­wał im zdję­cia por­no­gra­ficz­ne, a na­wet ta­kie, na któ­rych był w nie­dwu­znacz­nej sy­tu­acji z inną ko­bie­tą. Do­szło na­wet do tego, że swym ko­le­gom w pra­cy opo­wia­dał o swym suk­ce­sie z żoną se­kre­ta­rza KD”. Trud­no oce­nić, co bar­dziej wzbu­rzy­ło człon­ków Dziel­ni­co­wej Ko­mi­sji Kon­tro­li Par­tyj­nej — roz­wód z pra­wo­wi­tą mał­żon­ką, chwa­le­nie się suk­ce­sa­mi ero­tycz­ny­mi, czy suk­ce­sy z se­kre­ta­rzo­wą Ko­mi­te­tu Dziel­ni­co­we­go.

Im wy­żej w par­tyj­nej hie­rar­chii, tym mniej­sze ob­ostrze­nia, mniej­szy strach przed kon­tro­le­ra­mi i więk­sze po­czu­cie bez­kar­no­ści. Ste­fan Szlach­tycz, w la­tach 1974–1985 głów­ny re­ży­ser Te­le­wi­zji Pol­skiej, twier­dzi na przy­kład, że ze­spół „Śląsk” był „ko­pal­nią pa­nie­nek dla Ko­mi­te­tu Wo­je­wódz­kie­go PZPR w Ka­to­wi­cach, przed czym pró­bo­wał bro­nić swo­je dziew­czy­ny Sta­ni­sław Ha­dy­na. I dla­te­go wy­le­ciał z po­sa­dy sze­fa ze­spo­łu”. W wy­wia­dzie dla „Du­że­go For­ma­tu” Szlach­tycz opo­wia­dał, że Ma­ciej Szcze­pań­ski, szef Ra­dio­ko­mi­te­tu i je­den z naj­bliż­szych Gier­ko­wi lu­dzi, ku­pił dla se­kre­ta­rzy KC, mi­ni­strów i sze­fów wo­je­wódz­kich struk­tur par­tii ma­gne­to­wi­dy, wów­czas w Pol­sce jesz­cze nie­obec­ne, i co ty­dzień za­opa­try­wał ich w spe­cjal­ny fil­mo­wy pa­kiet. W jego skład wcho­dzi­ło: film nie­do­pusz­czo­ny na pol­skie ekra­ny przez cen­zu­rę, jed­na no­wość z Hol­ly­wo­od, film ro­man­tycz­ny dla pani domu, soft por­no dla pana domu i baj­ka dla dzie­ci. Te­le­wi­zja ścią­ga­ła te fil­my na ty­dzień, kła­miąc, że za­sta­na­wia się nad ich kup­nem, a na­stęp­nie nie­le­gal­nie ko­pio­wa­ła. Lek­to­rem więk­szo­ści fil­mów — na ży­cze­nie żon se­kre­ta­rzy — był Jan Su­zin. Trud­no dziś oce­nić, czym w owym cza­sie było soft por­no, ale baj­ki dla dzie­ci wzbu­dza­ły w owym cza­sie spo­rą na­mięt­ność. „Pi­szę do Cie­bie, bo chcia­ła­bym wy­po­wie­dzieć się w spra­wie nada­wa­ne­go dla nas pro­gra­mu na do­bra­noc. Bar­dzo się cie­szę, że Ja­cek i Agat­ka nie będą już nada­wa­ne w te­le­wi­zji. Bo pa­mię­tam te ku­kieł­ki jesz­cze moja ma­mu­sia. A czy Ko­cha­na Te­le­wi­zja mo­gła­by nie nada­wać już wię­cej ni­g­dy Mi­sia z okien­ka? Bo nas, dzie­ci nie in­te­re­su­je on już wca­le — pi­sa­ła ano­ni­mo­wa, z pew­no­ścią nie­let­nia, te­le­widz­ka w 1973 roku. — I nie tyl­ko mnie się on nie po­do­ba, bo i nie po­do­ba się też mo­jej sio­strze Ani, któ­ra ma 5 lat, i bra­cisz­ko­wi, któ­ry ma 3 lata. Ta do­bra­noc­ka nie po­do­ba się też ni­ko­mu z mo­jej kla­sy. Jak pani Edy­ta za­po­wie Mi­sia, to wszy­scy ga­szą te­le­wi­zor, bo na to szko­da na­praw­dę lamp te­le­wi­zyj­nych. Nam się po­do­ba Rum­cajs i jego sy­nek, Bo­lek i Lo­lek i Chło­piec z pla­ka­tu. My wo­li­my jesz­cze raz obej­rzeć Przy­go­dy Gą­ski Bal­bin­ki. Dla­cze­go nie ma Bal­bin­ki, a jest Mi­sio? Jesz­cze raz pro­szę w swo­im i mo­ich ko­le­ża­nek imie­niu o zli­kwi­do­wa­nie Mi­sia. Jak Ko­cha­na Te­le­wi­zja nie zli­kwi­du­je Mi­sia, to na­pi­szę do pana Gier­ka, on na pew­no nas zro­zu­mie”.

Pod­czas gdy więk­szość dzie­ci mu­sia­ła w tym cza­sie zma­gać się z Jac­kiem i Agat­ką, zno­sić hu­mo­ry Mi­sia z okien­ka i ko­chać im­por­to­wa­ne­go zza po­łu­dnio­wej gra­ni­cy Rum­caj­sa — choć w te­le­wi­zji by­wa­ły też ame­ry­kań­skie kre­sków­ki — par­tyj­ne la­to­ro­śle mo­gły do woli kar­mić oczy Mysz­ką Miki oraz Ka­czo­rem Do­nal­dem. Oj­co­wie tym­cza­sem pod­nie­ca­li się przy soft por­no i naj­wi­docz­niej nie wszyst­kim to wy­star­cza­ło. Je­rzy Wój­cik, se­kre­tarz Edwar­da Gier­ka, opo­wia­dał Mie­czy­sła­wo­wi Ra­kow­skie­mu — a ten skrzęt­nie za­pi­sał to w swo­ich dzien­ni­kach — że za­stęp­ca kie­row­ni­ka Wy­dzia­łu Pra­sy KC przed swo­im wy­jaz­dem do To­ru­nia za­dzwo­nił do tam­tej­sze­go I se­kre­ta­rza Ko­mi­te­tu Wo­je­wódz­kie­go z proś­bą, aby ten umi­lił mu po­byt w mie­ście Ko­per­ni­ka i pier­ni­ków, or­ga­ni­zu­jąc „kil­ka pa­nie­nek”. Gdy lo­kal­ny wład­ca się sprze­ci­wił, usły­szał groź­bę opu­bli­ko­wa­nia kry­tycz­nych ar­ty­ku­łów o To­ru­niu. To mógł być „po­ca­łu­nek śmier­ci”.

Prze­cięt­ni oby­wa­te­le bo­ry­ka­li się z zu­peł­nie in­ny­mi pro­ble­ma­mi. Pod­czas łódz­kie­go straj­ku w 1971 roku jed­na z włók­nia­rek skar­ży­ła się dy­gni­ta­rzom, któ­rzy pró­bo­wa­li skło­nić ko­bie­ty do po­wro­tu do pra­cy, że 8 mar­ca nie do­sta­ła kwia­tów. Rok póź­niej wy­buchł strajk w wo­je­wódz­twie wro­cław­skim, bo ro­bot­ni­com w jed­nym z za­kła­dów prze­my­sło­wych na Dzień Ko­biet wrę­czo­no w pre­zen­cie po pół ta­blicz­ki cze­ko­la­dy, pod­czas gdy ko­bie­ty za­trud­nio­ne na „sta­no­wi­skach umy­sło­wych” mo­gły się cie­szyć całą ta­blicz­ką. „Pie­kło. Eks­plo­zja na­gro­ma­dzo­ne­go nie­za­do­wo­le­nia, go­ry­czy, nie­za­ła­twio­nych od lat spraw i po­trzeb” — za­no­to­wał swo­je ob­ser­wa­cje z wi­zy­ty w Za­kła­dach im. Mar­chlew­skie­go w Ło­dzi Jó­zef Tejch­ma.

Nie­za­ła­twio­nych od lat spraw przy­by­wa­ło, do tego po­ja­wia­ły się nowe. „Ogrom­nie de­ner­wu­ją­ce jest to baj­du­rze­nie à pro­pos cu­kru. Na­graj­cie le­piej na ta­śmę ten je­den głos obu­rze­nia spo­łe­czeń­stwa za gło­dze­nie lu­dzi, za ta­siem­co­we ko­lej­ki po ar­ty­ku­ły pierw­szej po­trze­by, a co się dzie­je z ka­szą man­ną, gry­cza­ną, per­ło­wą? Czy to też pro­du­ku­je się z bu­ra­ków? Dla­cze­go ta baba z mi­ni­ster­stwa ani sło­wem w TV nie po­ru­szy­ła tej spra­wy? W kogo to ude­rza? W ma­leń­kie dzie­ci, cho­rych star­ców i lu­dzi cho­ru­ją­cych na żo­łąd­ki. Aby zdo­być — nie ku­pić — pierw­szy ter­min jest traf­ny u nas, trze­ba nie iść spać całą noc i wa­ro­wać pod skle­pem. Czy to nie wstyd tyle lat po woj­nie? — pi­sał w 1976 roku w li­ście do władz „Głod­ny i zmor­do­wa­ny ko­lej­ka­mi”. — Dla­cze­go za sa­na­cyj­nej Pol­ski było je­dze­nia w bród? A ko­le­jek nie było ni­g­dy. Dla­cze­go ko­mer­cyj­na cena cu­kru wy­no­si aż 26 zł, dla­cze­go nie 20, jak było usta­lo­ne? Pierw u pa­ska­rzy się ku­po­wa­ło, a te­raz w skle­pie też po pa­skar­skiej ce­nie. To gran­da w naj­go­ręt­szym cza­sie, kie­dy robi się prze­two­ry, aby było w zi­mie ta­niej i czło­wiek nie cier­piał gło­du — wte­dy jest heca z cu­krem. A wsty­dli­wie nie wspo­mi­na się, od cze­go za­czę­ła się cu­kro­wa hi­sto­ria — wła­śnie od za­po­wie­dzi 100 pro­cent zwyż­ki cen na cu­kier. Czyż nie moż­na spro­wa­dzić od tych, któ­rych się cią­gle wspie­ra?”. Re­gla­men­to­wa­na sprze­daż cu­kru ru­sza w sierp­niu 1976 roku. Cena sprze­da­wa­ne­go na kart­ki cu­kru wy­no­si­ła 10,50 zł, tego w wol­nej sprze­da­ży — 26 zł.

„Głod­nych i zmor­do­wa­nych ko­lej­ka­mi” z każ­dym ro­kiem przy­by­wa­ło, a wbrew dzi­siej­szym wy­obra­że­niom, kło­po­ty z za­opa­trze­niem skle­pów nie po­ja­wi­ły się do­pie­ro w dru­giej po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych. Na po­cząt­ku 1973 roku, gdy spa­dło po­gło­wie świń, w Bia­łym Domu od­bie­ra­no — jak wspo­mi­na Jó­zef Tejch­ma — „hi­ste­rycz­ne te­le­fo­ny” se­kre­ta­rzy wo­je­wódz­kich, do­ma­ga­ją­cych się zwięk­sze­nia „puli mię­snej”. Nie­któ­rzy z wo­je­wódz­kich na­miest­ni­ków PZPR byli tak zde­ter­mi­no­wa­ni i wy­stra­sze­ni, że gro­zi­li, iż nie będą w sta­nie za­gwa­ran­to­wać spo­ko­ju na za­rzą­dza­nym przez sie­bie te­re­nie. Nie na wie­le się to jed­nak zda­wa­ło, bo to­wa­rów za­czy­na­ło bra­ko­wać wszę­dzie. „Pod ko­niec lu­te­go w skle­pach war­szaw­skich dzia­ły się dan­tej­skie sce­ny. Już od po­ło­wy lu­te­go co­raz trud­niej było do­stać mię­so i ja­kieś po­rząd­niej­sze wę­dli­ny. Za­bra­kło też mle­ka tłu­ste­go, ma­sła, tłu­stych se­rów — za­no­to­wał Ra­kow­ski w mar­cu 1975 roku, wów­czas już czło­nek Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go PZPR. — Mia­sto hu­cza­ło. Przed Su­per­sa­mem i kil­ko­ma wiel­ki­mi ma­ga­zy­na­mi sta­ła mi­li­cja. W Su­per­sa­mie wy­bi­to szy­by”. Dwa lata póź­niej na­czel­ny „Po­li­ty­ki” do­da­wał: „Sy­tu­acja go­spo­dar­cza w kra­ju nie­mal ka­ta­stro­fal­na. Za­opa­trze­nie fa­tal­ne, bra­ku­je nie tyl­ko mię­sa, ale wie­lu pod­sta­wo­wych pro­duk­tów”. Jak pod­sta­wo­wych, ob­ra­zu­ją to za­pi­ski Jó­ze­fa Tejch­my, któ­ry wspo­mi­nał, że je­den z pol­skich am­ba­sa­do­rów po przy­jeź­dzie do kra­ju i bez­sku­tecz­nej pró­bie za­ku­pu pa­pie­ru to­a­le­to­we­go po pro­stu ukradł jed­ną rol­kę z to­a­le­ty Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go.

Na­ra­sta spo­łecz­ne na­pię­cie, ale bra­ki w za­opa­trze­niu nie są ich je­dy­ną przy­czy­ną. Co­raz gło­śniej szep­cze się o wil­lach bu­do­wa­nych przez par­tyj­nych ka­cy­ków, o spe­cjal­nych ośrod­kach wy­po­czyn­ko­wych, o kró­lew­skim ży­ciu naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków Gier­ka. W koń­cu 1977 roku Eu­ge­niusz Pę­ka­ła, szef Mi­sji Woj­sko­wej w Ber­li­nie Za­chod­nim, opo­wia­dał Ra­kow­skie­mu o pra­cow­ni­kach Urzę­du Rady Mi­ni­strów przy­jeż­dża­ją­cych do mia­sta: „W wa­liz­ce mają 40 ty­się­cy DM i ku­pu­ją róż­ne dro­bia­zgi do wil­li to­wa­rzy­szy — za­no­to­wał na­czel­ny „Po­li­ty­ki”. — Opo­wia­da o kup­nie dzie­wię­ciu wa­nien (nie wie dla kogo), któ­re zo­sta­ły wy­sła­ne do kra­ju, po czym wró­ci­ły, po­nie­waż oka­za­ło się, że ko­lor nie taki”. Kil­ka mie­się­cy póź­niej Ra­kow­ski roz­ma­wiał z Ka­zi­mie­rzem Bar­ci­kow­skim, do nie­daw­na mi­ni­strem rol­nic­twa, a wów­czas sze­fem wo­je­wódz­kich struk­tur PZPR w Kra­ko­wie. „To co się dzie­je, prze­cho­dzi na­sze wy­obra­że­nie. Tak za­chłan­nej eki­py w na­szym kra­ju jesz­cze nie było” — kon­klu­du­je.

Pod­czas gdy nie­licz­ni wy­po­sa­ża­ją swo­je ła­zien­ki w za­chod­nie wan­ny, inni wy­sta­ją w ko­lej­kach po wę­dli­ny oraz mię­so i wy­słu­chu­ją co­raz bar­dziej ab­sur­dal­nych, pły­ną­cych z sa­mej góry, we­zwań. „W od­po­wie­dzi na apel władz pań­stwo­wych, ogło­szo­ny w TVP w dniu 5 stycz­nia 1979, do­ty­czą­cy za­bez­pie­cze­nia miesz­kań i do­mów przed utra­tą cie­pła, pro­szę o spo­wo­do­wa­nie od­da­nia okien do miesz­ka­nia, w któ­rym miesz­kam i za któ­re pła­cę czynsz” — pi­sze do te­le­wi­zji Kry­sty­na ze Słup­ska.

Tyle że te­le­wi­zja ma po­waż­niej­sze za­da­nia. Musi nie­ustan­nie uświa­da­miać sto­ją­ce­mu w ko­lej­kach i co­raz bar­dziej krnąbr­ne­mu na­ro­do­wi, że Pol­ska jest już praw­dzi­wą eko­no­micz­ną po­tę­gą. Pu­bli­cy­ści, wspie­ra­ni przez na­ukow­ców, udo­wad­nia­ją, że je­ste­śmy dzie­sią­tą naj­więk­szą go­spo­dar­ką świa­ta i nie jest to jesz­cze na­sze ostat­nie sło­wo. Do­wód? 27 czerw­ca 1978 roku Pol­ska do­łą­cza do „mo­carstw ko­smicz­nych”.

Tego dnia, o go­dzi­nie 17.27 cza­su war­szaw­skie­go, sta­tek ko­smicz­ny So­juz 30 od­ry­wa się od Zie­mi w da­le­kim Baj­ko­nu­rze. Kil­ka chwil wcze­śniej, pierw­szy pol­ski ko­smo­nau­ta, Mi­ro­sław Her­ma­szew­ski, sto­jąc jesz­cze na pły­cie ko­smo­dro­mu, mel­du­je: „Ja, oby­wa­tel Pol­skiej Rzecz­po­spo­li­tej Lu­do­wej czu­ję się za­szczy­co­ny umoż­li­wie­niem mi wy­ko­na­nia lotu ko­smicz­ne­go na ra­dziec­kim stat­ku So­juz 30 i or­bi­tal­nej sta­cji Sa­lut 6. Oka­za­ne­go mi za­ufa­nia nie za­wio­dę”.

Wład­ca­mi Pol­ski Lu­do­wej mu­sia­ły w tym mo­men­cie tar­gać sprzecz­ne uczu­cia. Z jed­nej stro­ny dumy, że oto Po­lak do­łą­cza do gru­py eks­plo­ra­to­rów prze­strze­ni ko­smicz­nej, z dru­giej jed­nak za­wie­dzio­nych na­dziei. Wbrew ocze­ki­wa­niom pe­ere­low­skich wło­da­rzy, Po­lak nie był pierw­szym oby­wa­te­lem so­cja­li­stycz­ne­go pań­stwa, któ­ry wy­star­to­wał w ko­smos. Kil­ka mie­się­cy wcze­śniej, 2 mar­ca 1978 roku, Mo­skwa za­bra­ła na po­kład swo­jej ra­kie­ty ko­smo­nau­tę z Cze­cho­sło­wa­cji, Vla­di­mi­ra Re­me­ka. „Rude Pra­vo”, od­po­wied­nik pol­skiej „Try­bu­ny Ludu”, pi­sa­ło wów­czas, że jest to „szcze­gól­ny do­wód za­ufa­nia przy­wód­ców ra­dziec­kich, z to­wa­rzy­szem Breż­nie­wem na cze­le, do kie­row­nic­twa Par­tii i Rzą­du CSRS”. Pol­scy ko­mu­ni­ści mu­sie­li po­czuć się za­wie­dze­ni, oto świat na­ocz­nie prze­ko­ny­wał się, że Cze­cho­sło­wa­cja jest bliż­sza ser­cu to­wa­rzy­sza Breż­nie­wa niż Pol­ska Rzecz­po­spo­li­ta Lu­do­wa. Wkrót­ce zresz­tą Ro­sja­nie po­sa­dzi­li w swo­ich ra­kie­tach ko­lej­no Buł­ga­ra, Wę­gra, Wiet­nam­czy­ka, Ku­bań­czy­ka, oby­wa­te­la Mon­go­lii, Ru­mu­na… Póź­niej roz­ocho­ci­li się tak bar­dzo, że w ko­smos po­le­ciał na­wet ko­smo­nau­ta z Afga­ni­sta­nu.

Po star­cie Her­ma­szew­skie­go w pol­skich me­diach roz­pę­ta­no praw­dzi­wą hi­ste­rię pro­pa­gan­do­wą. Je­śli wie­rzyć ów­cze­snym ga­ze­tom, cały na­ród „przed te­le­wi­zo­rem iden­ty­fi­ko­wał się z ma­jo­rem Her­ma­szew­skim”. Praw­dzi­wy cel tej wiel­kiej kam­pa­nii okre­śli­li par­tyj­ni pro­pa­gan­dy­ści: „Kształ­to­wa­nie dumy z hi­sto­rycz­nych do­ko­nań na­ro­du pol­skie­go, jego osią­gnięć w bu­dow­nic­twie so­cja­li­zmu (…). Uka­zy­wa­nie zna­cze­nia dla roz­wo­ju na­sze­go kra­ju pol­sko-ra­dziec­kie­go so­ju­szu i bra­ter­stwa bro­ni oraz przy­na­leż­no­ści do wspól­no­ty so­cja­li­stycz­nej. Po­głę­bia­nie w świa­do­mo­ści spo­łecz­nej prze­ko­na­nia, że udział w lo­tach ko­smicz­nych przed­sta­wi­cie­la Pol­ski jest do­wo­dem in­ter­na­cjo­na­li­stycz­nej po­li­ty­ki Związ­ku Ra­dziec­kie­go”.

Na­stro­je były jed­nak inne. Za­miast się iden­ty­fi­ko­wać, kpio­no. Cały kraj nu­cił prze­rób­kę prze­bo­ju Ma­ry­li Ro­do­wicz: „Wsiąść do ra­kie­ty Her­ma­szew­skie­go/ /nie dbać o szyn­kę z ko­mer­cyj­ne­go/Ści­ska­jąc w ręku kart­kę na cu­kier/pa­trzeć jak Gie­rek ma wszyst­ko w du­pie”. Mó­wio­no też, że „przez to, że Her­ma­szew­ski w nie­bo lata, nie ma mię­sa ani gna­ta”.

Ale czyż kpi­nom moż­na się było się oprzeć? Poza dzie­łem Ko­per­ni­ka De re­vo­lu­tio­ni­bus or­bium co­ele­stium, Her­ma­szew­ski za­brał w ko­smos fo­to­gra­fię Edwar­da Gier­ka, zie­mię z Le­ni­no i War­sza­wy, mi­nia­tu­ro­we wy­da­nie Ma­ni­fe­stu PKWN i kon­sty­tu­cji, znacz­ki VI i VII Zjaz­du PZPR, pla­kiet­kę Szpi­ta­la-Po­mni­ka Cen­trum Zdro­wia Dziec­ka, pro­por­czy­ki PZPR, Fron­tu Jed­no­ści Na­ro­du, ZBo­WiD-u, Fe­de­ra­cji So­cja­li­stycz­nych Związ­ków Mło­dzie­ży Pol­skiej, Lu­do­we­go Woj­ska Pol­skie­go, Huty Ka­to­wi­ce i Ga­zo­cią­gu Oren­bur­skie­go, no i oczy­wi­ście tak­że To­wa­rzy­stwa Przy­jaź­ni Pol­sko-Ra­dziec­kiej. „Wszyst­ko to są przed­mio­ty o głę­bo­kim, bli­skim nam cha­rak­te­rze sym­bo­licz­nym” — wy­ja­śnia­ła Pol­ska Agen­cja Pra­so­wa.

Praw­dzi­wa pro­pa­gan­do­wa hi­ste­ria wy­bu­chła po wy­lą­do­wa­niu w Ka­zach­sta­nie. Po ośmiu dniach lotu, 5 lip­ca, sta­tek do­wo­dzo­ny przez Pio­tra Kli­mu­ka wy­lą­do­wał w Ka­zach­sta­nie. „Oto jest go­dzi­na 19.30 cza­su miej­sco­we­go, 16.30 cza­su mo­skiew­skie­go, po­ja­wia się lą­dow­nik i ma­leń­ki punk­cik wy­ła­nia się zza chmur. Na­gle roz­pry­sku­je się za nim cza­sza spa­do­chro­nu. Wol­niut­ko, wol­niut­ko, co­raz bli­żej zie­mi ka­zach­stań­skiej, ko­smo­nau­ci wra­ca­ją szczę­śli­wie z mię­dzy­gwiezd­nych prze­strze­ni” — en­tu­zja­zmo­wał się dzien­ni­karz Pol­skie­go Ra­dia. Póź­niej od­by­ło się przy­ję­cie na Krem­lu, gdzie Her­ma­szew­skie­go od­zna­czo­no Or­de­rem Le­ni­na, me­da­lem Zło­tej Gwiaz­dy i uszczę­śli­wio­no ty­tu­łem Bo­ha­te­ra Związ­ku Ra­dziec­kie­go. W Pol­sce na­to­miast Her­ma­szew­skie­go uho­no­ro­wa­no Or­de­rem Krzy­ża Grun­wal­du I Kla­sy i awan­so­wa­no na sto­pień puł­kow­ni­ka; na spe­cjal­nym po­sie­dze­niu ze­brał się Sejm. Póź­niej „syn oj­czy­zny Ko­per­ni­ka”, jak pod­czas spo­tka­nia na Krem­lu okre­ślił pol­skie­go pi­lo­ta Breż­niew, ru­szył w wiel­ką po­dróż po kra­ju, gdzie miał roz­sła­wiać pol­skie suk­ce­sy.

Mimo uru­cho­mie­nia ca­łej pro­pa­gan­do­wej ma­chi­ny, Po­la­cy nie bar­dzo eks­cy­to­wa­li się pod­bo­jem ko­smo­su, a Mi­ro­sław Her­ma­szew­ski nie zo­stał bo­ha­te­rem zbio­ro­wej wy­obraź­ni. Na­ród, a przy­naj­mniej co­raz po­waż­niej­sza jego część, „od­la­ty­wa­ła” z uży­ciem znacz­nie mniej wy­ra­fi­no­wa­nych, przy­ziem­nych spo­so­bów. W la­tach 1968–1970, jak in­for­mo­wał ra­port Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych przy­go­to­wa­ny wy­łącz­nie dla naj­wyż­szych funk­cjo­na­riu­szy par­tii i pań­stwa, rocz­ny wzrost spo­ży­cia al­ko­ho­lu wy­niósł 6,6 pro­cent i sta­no­wił aż 25 pro­cent wszyst­kich to­wa­rów kon­sump­cyj­nych. Licz­bę al­ko­ho­li­ków sza­co­wa­no na 400 ty­się­cy, nie­mal trzy­krot­nie wię­cej było lu­dzi za­li­cza­nych do ka­te­go­rii „in­ten­syw­nie pi­ją­cych”. I choć do kasy pań­stwa pły­nę­ły z tego ty­tu­łu wiel­kie sumy pie­nię­dzy, to jed­nak stra­ty z po­wo­du al­ko­ho­li­zmu MSW sza­co­wa­ło na 10 pro­cent do­cho­du na­ro­do­we­go. W roz­po­czy­na­ją­cej się de­ka­dzie było już tyl­ko go­rzej. Pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych sta­ty­stycz­ny Po­lak wy­pi­jał 8,6 li­tra czy­ste­go spi­ry­tu­su, po­nad dzie­się­cio­krot­nie wię­cej niż przed woj­ną. Eko­no­mi­ści ob­li­cza­li, że o ile w tym cza­sie spo­ży­cie in­dy­wi­du­al­ne wzro­sło w Pol­sce o 50 pro­cent, mię­sa o 46, o tyle wód­ki aż o 71 pro­cent. U kre­su gier­kowsz­czy­zny oby­wa­te­le wy­da­wa­li na al­ko­hol oko­ło 190 mi­liar­dów zł rocz­nie. Pol­ska nie była zresz­tą ewe­ne­men­tem. W brat­nim Związ­ku Ra­dziec­kim, w epo­ce Breż­nie­wa, spo­ży­cie czy­ste­go spi­ry­tu­su na gło­wę miesz­kań­ca sko­czy­ło czte­ro­krot­nie!

Mo­del pi­cia nie