Geografia modlitwy - Jacek Okoń - ebook

Geografia modlitwy ebook

Jacek Okoń

3,0

Opis

Zbiór esejów, szkiców literackich i opowiadań Jacka Okonia, poety i teologa. Inspiracją był termin „Geografia modlitwy”, użyty po raz pierwszy przez Jana Pawła II do nazwania jego osobistych modlitw w intencji rozsianych po świecie wspólnot Kościoła. Po ukazaniu się pierwszego wydania recenzent „Gościa Niedzielnego” napisał: „Swoją nową książką, pełną subtelnych, poetyckich niedomówień, Jacek Okoń wpisuje się w najlepszą tradycję polskiej eseistyki chrześcijańskiej” (Andrzej Babuchowski).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Okoń

Geografia modlitwy

I inne szkice

WYDANIE II (pierwsze w tej edycji)

W projekcie okładki wykorzystano: "aged brass antique nautical compass and old treasure map" © Andrey Kuzmin / Adobe Stock

© Jacek Okoń, 2013

Zbiór esejów, szkiców literackich i opowiadań Jacka Okonia, poety i teologa. Inspiracją był termin „geografia modlitwy”, użyty po raz pierwszy przez Jana Pawła II do nazwania jego osobistych modlitw w intencji rozsianych po świecie wspólnot Kościoła. Po ukazaniu się pierwszego wydania recenzent „Gościa Niedzielnego” napisał: „Swoją nową książką, pełną subtelnych, poetyckich niedomówień, Jacek Okoń wpisuje się w najlepszą tradycję polskiej eseistyki chrześcijańskiej” (Andrzej Babuchowski).

ISBN 978-83-8189-515-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Książkę tę dedykuję mojej Mamie — Teresie Okoń

POWIEDZMY, ŻE TO BROOKLYN ROZLEGŁYCH WZGÓRZ

Substancja materialna miast, zwłaszcza zabudowa, o wiele skuteczniej opiera się upływowi czasu, niż jej wiejska odpowiedniczka, o której odwiecznym istnieniu świadczą dzisiaj już tylko drewniane kościółki. Średniowieczne kamienne starówki stoją jak stały. Włoskie miasta uniwersyteckie czy francuskie Carcassonne udostępniają współczesnemu szkiełku i oku krajobraz z najdawniejszych lat. Powtarzamy do znudzenia, że „czas tu się zatrzymał”. Wąskie uliczki, którymi chadzali Dante i Petrarka, a później też Kopernik i Kochanowski, istnieją nadal. Tu, na tym oto lub na tamtym kamieniu brukowym, postawił jeden z drugim swoją stopę. Przestępował codziennie przez ten próg. Przed tym ołtarzem klęczał.

Powojenna odbudowa Starego Miasta w Warszawie uświadomiła nam, że za niezmienioną zewnętrzną fasadą następuje wszakże zmiana cywilizacyjna, wyrażająca się zaopatrzeniem mieszkań w tzw. wygody: łazienkę z WC, sieć elektryczną, wodociągową i telefoniczną, urządzenia kuchenne oraz nośniki obrazu i dźwięku. Zniknęły natomiast rynsztoki. W mieszkaniach żyją współcześni ludzie, nie zastanawiający się, że są dziećmi i dziedzicami minionych epok. Wychodzą z nobliwych kutych bram lub ciężkich drewnianych wrót, idą gdzieś, jadą gdzieś, i po chwili otacza ich najoczywistsza nowoczesność biur i fabryk, w których pracują. Nie dostrzegają jednak zmiany, nie przeszli przez żadną strefę buforową, żadną komorę dekompresyjną. Teraźniejszość rozlana jest bowiem jednako nad nowoczesnością jak i nad odwieczną zabudową.

Substancja ludzka z łatwością przystosowuje się do otoczenia, które zapisało na kamieniu ślad stopy św. Franciszka Bernardone. Nie jest to kąpiel w historii. Przynależymy do naszego wieku, a telewizja nakierowywuje wrzenie wspólnych emocji na walkę wyborczą, na konflikty poglądów, zmagania dwóch drużyn piłkarskich, z których o jednej mówimy „Pany”, a o drugiej „Psy”. Przyznajmy, że mniej to wszystko obiektywnie ważkie niż zamierzchłe wydarzenia historii powszechnej. Jednak kamienne domy służą nam, współczesnym, nie jako skansen czy muzeum, lecz jako cząstka codzienności. Są nam rówieśne. W naszej myśli są nam rówieśne. W kamiennych domach z czasów króla Ćwieczka przeżywamy nowoczesność, nie historię. Dlatego nasze domy są nam rówieśne. Starzeją się razem z nami, potem dorastają z naszymi dziećmi. Nie mamy nic wspólnego z tłumem, który zaludniał niegdyś ulicę Świętojańską czy Kanoniczą, z patrycjatem miejskim i szewcem Dratewką. Pojęcie „Przodkowie” nie jest tu wystarczające. Ani nawet „Rodacy”. Trudno nam wręcz uwierzyć, że nasz pokój był przytulnym kątem średniowiecznego/renesansowego żaka. A było mu tu dobrze, jak nam, jestem tego pewien.

Nasze uczucia nie sięgają tak głęboko wstecz. Zatrzymują się bodaj na dziadku i babci. Głębiej nie mamy rodziny, choćby przeczyło temu drzewo genealogiczne. Historię zamieszkują obcy ludzie. Dlatego w średniowiecznym tłumie nie szukamy tego, który nas „zrodził”. Bywa nawet, że nie trzeba cofać się aż o stulecia: są miasta, gdzie za naszej (lub rodziców) pamięci nastąpiła całkowita wymiana substancji ludzkiej, społeczności, kultury i tradycji. Repatrianci nie znajdą swych korzeni w zasiedlonym mieście, nie istnieją tu stare groby ich przodków. Ale substancja materialna trwa niezmiennie, co dokumentują stare pocztówki: te same domy, ulice i parki — jakby nic się nie stało; tylko ci staroświeccy Niemcy na trotuarach nie są z pewnością naszymi dziadkami. Tak na stare pocztówki patrzą zapewne w ukraińskim dziś Lwowie.

Jednak kamienne mury muszą w końcu przywołać refleksję również nad historią. Nie jesteśmy bowiem kimś więcej niż nasi średniowieczni przodkowie czy nieznani z nazwiska obcoplemieńcy, którzy przegrali wojnę. To miasto zostało nam dane tak samo jak wcześniej im, by tu zasłużyli na niebo. Sięgamy więc czasem w głąb dziejów, szukając człowieka przystającego do nas. Zdaje się, że z tamtych lat nie ocalał nikt poza wielkimi świętymi, do których ciągle jeszcze chodzimy po prośbie.

Kwestia naszej własności odziedziczonej po dawnych wiekach znajduje swe rozwiązanie w nas samych, w naszym historycznym statusie ludzi współczesnych. Patrzymy wstecz, w dawne dzieje, które — choć opisane i poznane — jako minione nie istnieją już realnie. Nie patrzymy w przyszłość, gdyż ta nie istnieje jeszcze, a jako taka jest wciąż beztreściowa. Jedynie prorok mógłby już dziś wypełnić nią księgę. Ale my także jesteśmy ludźmi średniowiecza dla mieszkańców odległej przyszłości. Będziemy im pewnie obcy, może obcoplemienni. Lecz nasze domy stać będą, jak stały, gdy do naszych ciepłych kątów wprowadzą się ci obcy ludzie. Co rano wychodzić będą przez nobliwe kute bramy lub ciężkie drewniane wrota, ich kroki rozbrzmiewać będą na średniowiecznym bruku, i na jakiejś stacyjce wsiądą w pociąg na Marsa, gdzie mieścić się będzie ich warsztat pracy lub biuro. Każdy bieżący remont im właśnie przygotowuje szczęście. Mój dom już dzisiaj może być nazwany ich domem.

— Cóż tedy jest między nami? Czym jest liczenie dziesiątek czy setek lat między nami? — pytał Walt Whitman w „Crossing Brooklyn Ferry”[1].

Nieraz nachodziła mnie myśl, żeby ich jakoś pozdrowić, tych moich współlokatorów, jak prorok uprzedzając ich zaistnienie. Stawiałem pytania Whitmana. To, co łączy mnie z nimi, jest bowiem czymś więcej niż tylko substancją materialną, niż ja sam, niż oni sami. Nie tylko czas nas dzieli. I nie łączy nas obcowanie świętych, choćby byli świętymi przyszłości. Dziś, kiedy to zapisuję, żyję jeszcze, jestem, a ich jeszcze nie ma i pewnie długo jeszcze nie będzie. Lecz nie łączy nas też science fiction, skoro jest fikcją. Jawią się w mojej myśli jako osoby z ciała i krwi, które po to zostaną stworzone, by żyć z Bogiem przez łaskę. Przeto mają już mój szacunek i przyjaźń. I pozdrowienie będzie tu na miejscu.

Też byłem ciekaw: Czy to Bóg mnie z nimi połączył? Biblioteka, historia, Kościół? Przestrzeń i czas? Wyobraźnia?

Walt Whitman był jednym z nielicznych, którzy zawczasu pomyśleli o mnie, domyślili się mnie, spostrzegli mnie obok siebie — poprzez owe dziesiątki czy setki lat. Było to na promie brooklyńskim, którym przeprawiał się na drugi brzeg. Opierając się o reling, tłumaczył mi cierpliwie, wyczerpująco i prosto, jak dziecku: — Czymkolwiek to jest, nic nie znaczy, odległość nic nie znaczy i miejsce nic nie znaczy, Ja także żyłem, Brooklyn rozległych wzgórz był mój, Ja także chodziłem ulicami wyspy Manhattan i kąpałem się w otaczających ją wodach…[2].

[1] W. Whitman, Przeprawiając się promem brooklyńskim, tł. L. Marjańska, w: Tenże, Poezje wybrane, Wyd. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1971.

[2] Tamże, tł. L. Marjańska, s. 80.

PIERWSZA WOJNA

ARLINGTON, Va — The last American veteran of World War I has been laid to rest. Frank Buckles was buried yesterday at Arlington National Cemetery, just 50 yards from the gravesite of General John Pershing, under whose command he served. Buckle’s flag-drapped casket was carried to the gravesite on a caisson led by seven horses.

„The Boston Globe” 2011, 17 March

„Pierwsza wojna, pal ją sześć”[1] — śpiewał Okudżawa. Cóż powiemy o jakimś jednym jej epizodzie, bitwie, pojedynczym czynie. To już tyle lat.

Ale oto i ona we własnej osobie, owa Pierwsza Wojna („Cóżeś ty za pani?”):

Oddział żołnierzy (opowiadanie Faulknera „Czeluść”) posuwa się brzegiem zapory ogniowej postawionej na terenie wcześniejszych walk. Musiały rozgrywać się tu n i e g d y ś (przed dwoma laty? trzema?) dantejskie sceny frontowe, musiały ścierać się potężne siły, jakaś historia była teraźniejszością. Tamten front już dawno stąd odszedł. Teraz walki toczą się gdzieś indziej, oddział ma dołączyć do swoich, a to nieznane pobojowisko nie należy do historii oddziału. Kredowa gleba odsłania leje nienaturalnej, zda się, wielkości.

Nagle grunt usuwa się żołnierzom spod nóg i zapadają w czeluść pieczary. Światło latarki wydobywa z ciemności to oto: „W tunelu wyprostowane, oparte o ściany stoją i siedzą nad zbutwiałą bronią szkielety w ciemnych kurtkach i workowatych spodniach żuawów…”[2]. To szkielety żołnierzy senegalskich z jakiegoś oddziału, o który nie upomniał się pies z kulawą nogą. Nie jest trudno odtworzyć fakty: oto tam, gdzie poległy oddział szukał schronienia, dosięgła go chmura gazów bojowych. A więc owa ziemia, nękana teraz tylko sporadycznie i z daleka, była wcześniej sceną rzeczywistego, dynamicznego dramatu. Działo się tu coś, co dzieje pisane zapewne jakoś nazwą, może tak jak domyślny kapitan: „walki majowe tysiąc dziewięćset piętnastego”.

Żywi, którzy uczestniczą w tym samym dramacie wojennym, co tamci Senegalczycy zdają się jednak przynależeć do innej epoki. W odtwarzaniu faktów podobni są archeologom, którzy zdarli warstwę ziemi i z wykopalisk wnioskują o nieznanej, obcej cywilizacji. Wyczuwa się brak jedności i ciągłości w relacji żywych do poległych. Senegalczycy przynależą do innej epoki, jak gdyby do innej wojny, nie tej naszej. To nie są nasi koledzy — mówi nam chłód żywych — to są starogreckie skorupki, których miejsce w British Museum. Nasza wojna i nasi koledzy, nasze życie i nasza śmierć — nie tu, a na horyzoncie i za horyzontem.

Kampania majowa tysiąc dziewięćset piętnastego należy do przeszłości. Lecz w Dakarze, w Dendoudi, w Tambacounda Wielka Wojna zdaje się toczyć jeszcze dziś. Wszędzie tam, gdzie ostatnie sieroty po owych żołnierzach dopełniają miary swych dni na wspomnieniach, modląc się za „tatę”, który z a g i n ą ł w służbie Francji, na europejskiej wojnie, miniona bitwa oparła się upływowi dziesięcioleci. Działa wciąż grzmią i mgły gazowe pożerają lej za lejem. Jest w tym trwaniu ta sama nadzieja, co w słowie „zaginiony”: jeszcze nie wszystko stracone.

Gdy przemija cywilizacja, epoka, nie pali się dla niej żadna lampa w oknie. Gdy wody potopu pokryją ziemię, nowi jej mieszkańcy zobaczą oceany i morza tam, gdzie ongiś kwitło życie. Nie przyjdzie im na myśl, że na dnie mórz i oceanów, zapisany w pamięci Boga, rozgrywał się dramat człowieczeństwa, ze swą historią zbiorową i osobistą, że działała tam łaska, że coś się tam działo ważnego. Któż pomyśli, że i tam czekają zapomniane ciała, prochy, kości, cząstki organiczne — na ów dzień, kiedy umarli z grobów powstaną, na zmartwychwstanie ciał?

Nigdy nie byliście samotni, Senegalczycy. Ale to nie my, odkrywcy waszych grobów, wydobywamy was na światło. To wy czekacie na nas.

[1] B. Okudżawa, Trzy miłości, tł. W. Młynarski.

[2] W. Faulkner, Czeluść, w: Tenże, Wszyscy polegli lotnicy, tł. Z. Kierszys, Warszawa 1976.

CYLINDER RZEKOMO PUSTY

Gdy wypowiadamy sądy kategoryczne, wówczas najczęściej jesteśmy w błędzie. Dlaczego tylko zakochani mieliby być zaślepieni? Nasze sądy o świecie muszą minąć się z prawdą, gdyż wierzymy wyłącznie świadectwu naszych zmysłów, a te dostarczają za mało danych, by ferować wyroki. Rzeczywistość podobna jest do kuglarza, który z pustego cylindra wyjmuje królika. Jedynie ten kuglarz mógłby powiedzieć, że pusty cylinder wcale nie jest cylindrem pustym — przeciwnie: jest cylindrem pełnym królika.

WARIANTY

Kiedy próbujesz opisać wydarzenie, widok, problem, i z tęsknoty za doskonałością czynisz to po kilkakroć, za każdym razem inaczej, szukając słów, korelatów i obrazów, które zbliżą cię do ideału, wtedy zdajesz się sobie najbardziej bezradnym z ludzi. „To prawda — przekonujesz sam siebie — że pisarz to ten, któremu pisanie sprawia o wiele większą trudność niż innym”. A jednak udało się i oto masz przed sobą nie jedną, a kilka udanych prób, z których każdej nadałeś niepowtarzalną wartość. Żal postawić na zaledwie jedną (którą); a zespolić ich w jedno nie sposób. Wraz ze śmiercią prób gorszych umrą jakieś obrazy, jakieś celne i zgrabne zdania. Umrą i zostaną zapomniane. Znają ten żal poeci, gdy przyjdzie rozstać się z wariantem wiersza czy zwrotki. Znał to na pewno Proust. Musiał tego doświadczać Camus. A dla Josepha Granda, urzędnika merostwa w zadżumionym Oranie, stało się to pułapką błędnego koła, obsesją. Jakże niewinnie wygląda to diabelskie zdanie, z którego nie mógł się już wydostać! „W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego.”[1]

Więc przybądź Pierwszy Poruszycielu! Przyjdź Sprawco chcenia i działania! Ingressum instruas, progressum dirigas, egressum compleas…[2]

[1] A. Camus, Dżuma, tł. J. Guze, Wydawnictwo De Agostini Polska, Warszawa 2001, s. 96.

[2] Z modlitwy św. Tomasza z Akwinu. W tłumaczeniu polskim jako: „Pouczaj na wstępie, pokieruj postępem, wyniki pobłogosław”.

UMARŁA EPOKA

Przeszłość jest we mnie zapisana. Jej własne życie, ograniczone do chwili bieżącej, skończyło się, materia jej wydarzeń umarła. To, co istnieje w mej pamięci, istnieje już tylko na sposób myśli, idei. Stanowi zarazem coś w rodzaju kodu genetycznego, z którego w swoim czasie możliwe stanie się — jak sądzą niektórzy — realne odtworzenie wszystkiego. Wspomnienia każą myśleć o odpowiedzialności, której nie uniknę, a głos sumienia przypomina o wydarzeniach brzemiennych w konsekwencje. Wydarzenia umarły, lecz pamięć o nich pozostała żywa. I wciąż mogę spotkać na swojej drodze współuczestników minionych wydarzeń, ostatnich Mohikanów tamtych lat.

To właśnie z ich powodu, w równej mierze co z powodu mojej żywej pamięci, w której ta wciąż świeża dla mnie przeszłość dzieje się nadal, powinienem widzieć w niej tę samą jednoczesność, jaką ma w teatrze akt drugi dramatu względem trzeciego, który stanowi dla publiczności teraźniejszość. To integralność dramatu powoduje, że akty wcześniejsze nie zostają skasowane przez upływ czasu, nie odchodzą w przeszłość, przynależą do tej samej przestrzeni scenicznej i egzemplarza dzieła. Póki żyją świadkowie, uczestnicy minionych dni, a jestem jednym z nich, ta przeszłość przynależy do integralności ich i mojego życia.

A nasze życie jest dziejącą się historią Zbawienia, każda jego chwila zbliża do ostatecznego celu. Nie ma dla nas innej racji istnienia. Lecz póki żyjemy, aspekt historyczny zdaje się nie istnieć, podobnie jak w tamtych aktach dramatu. Walka o nasze zbawienie wciąż rozgrywa się na bieżąco, jest czymś dziejącym się, jeszcze nie zapadła kurtyna.

Wyznaczona nam miara lat nie obejmuje cywilizacji, nie obejmuje epok. Mimo to, jakże często niektóre okresy naszego życia, zwłaszcza zakończone istotnym wydarzeniem, spektakularnym lub tragicznym, czyimś odejściem, zmianą warunków bytowania — jakże często nazywamy te okresy zamkniętym rozdziałem. W moim życiu skończyła się pewna epoka — mówi ktoś, a ja go rozumiem. Odtąd będzie inaczej. Tamta epoka zaznaczyła się wpływem czyjejś osobowości, wykształciła moją dzisiejszą rutynę, ustaliła system wartości, a kiedy udowodniła mi w ten sposób, że „takie jest życie”, odeszła w przeszłość, umarła. A teraźniejszość rzecze: „Nie znasz życia”.

Bardzo nam dopomaga świadomość istnienia naszych zmarłych, ich życia pozagrobowego. Dostąpili zbawienia nie podług teraźniejszości, w której są nieobecni, lecz podług martwej epoki, według wydarzeń przysypanych ziemią, zalanych wodami potopu. Minione epoki istnieją, bo i nasi zmarli istnieją. To, co dla nas jest zaledwie grecką skorupką, przed Bogiem stawia się nienaruszone i żywe. Nasze czyny idą za nami poza śmierć. Epoki naszego życia nigdy nie zostają skasowane.

I obecna teraźniejszość też będzie przeszłością. Już dziś taki mam do niej stosunek. Jest częścią tego bagażu, z którym stawię się przed Bogiem. Nie jest lepsza od przeszłości. Ma jednak nad nią tę przewagę, że pozwala mi działać i mnożyć czyny, które przedłożę Bogu. Moja przeszłość jest jak czyściec, w którym nic już dla siebie nie zrobię; pozostaje jedynie wierzyć, że tamte dobre uczynki, t a m t e modlitwy działają w teraźniejszości, świadczą o mnie i mnie konstytuują; i czynią dobro, o którym nie muszę już wiedzieć.

Pamiętam także o złu. Nie zagłuszę głosu sumienia, choćby pył drogi oślepił mnie i odebrał wrażliwość, choćbym nie był już nakłaniany do ekspiacji i zadośćuczynienia. Obecność ostatnich Mohikanów umarłej epoki przypomina mi o tym i owym. Ale w głosie sumienia nie chcę widzieć jedynie oskarżyciela, skoro wiem, że jest głosem Miłości. Stąd i świadomość, że waga wspominanych spraw może okazać się w końcu inna niż ta wynikająca z mej prywatnej aksjologii. Odpowiedzialność spoczywa jednak na mnie. Czynem dokonanym dziś, raz na zawsze ustalonym, wybiegam w przyszłość. „Jakie słowo produkuję dziś, takie będzie czytane jutro” — ostrzegał pisarzy kardynał Wyszyński[1].

Oby moje teraźniejsze czyny, czyny rzekomo „nowej” epoki, nie ograniczyły się do skończonego dokonania, zdeponowane aż do dnia sądnego w magazynie spraw zamkniętych lub umorzonych z powodu niewykrycia sprawcy, odłożonych ad acta, lecz by owocowały dobrem także w przyszłych teraźniejszościach. Bo tylko w ten sposób miniona epoka zaprzeczy pogłoskom, jakoby umarła.

[1] S. kard. Wyszyński, Rozważania w czasie nabożeństwa Drogi Krzyżowej dla pracowników pióra, Wydawnictwo Znak, Kraków 1959, s. 61n.

BUŁKI FRANKLINA

Beniamin Franklin miał siedemnaście lat, kiedy w roboczym ubraniu, z kieszeniami wypchanymi brudną bielizną, zszedł ze statku na nadbrzeże przy Market Street w Filadelfii, czterysta mil od swego bostońskiego domu rodzinnego. Człowiek, który w przyszłości miał rozsławić Filadelfię i uczynić ją kolebką „amerykańskiego ducha”, pierwsze swe kroki skierował do piekarza, gdzie za trzy pensy zakupił trzy duże bułki. Jedną napoczął w drodze, a dwie pozostałe — z braku miejsca w kieszeniach — przytrzymywał pod pachami.

W pozornie mało znaczącym opisie pierwszych kroków postawionych w obcym mieście jaśnieje wszakże pewna marginesowa scena, która ma dziś dla mnie znaczenie większe niż jej funkcja elementu w psychologicznym autoportrecie geniusza. Wracam do tego miejsca w jego „Żywocie własnym”[1], ilekroć refleksja wiedzie ku alchemii słowa i czynu, czyli ku sekretom twórczego życia.

Punkty wyjścia słabiej zapadają w pamięć od punktów dojścia. Nie dziwi przeto powszechne sprowadzanie jego osoby do rzędu odkrywców czy wynalazców (elektryczność dodatnia i ujemna, piorunochron) lub twórców amerykańskiej państwowości z twarzami na dolarach. Fundamenty położone są jednak w młodzieńczych latach, gdzie rzadko doczytujemy się mądrości. To jeszcze nie ten czas, kiedy przykazał sobie: „Naśladuj Jezusa i Sokratesa”.

W owym pierwszym dniu w Filadelfii siedemnastoletni Franklin nie miał nie tylko pomysłu na życie, ale nawet dachu nad głową i kubka wody. Wrócił na nadbrzeże i zaspokoił pragnienie, pijąc wodę z rzeki. Siedziała tam kobieta z dzieckiem, która — jak zapisał — przybyła tym samym statkiem i czekała na dalszą podróż. Jej maleństwo musiało być głodne. Dał jej dwie pozostałe bułki, te, które niósł pod pachami. Zdaje mi się dziś, że to właśnie tam, na nadbrzeżu przy Market Street, wszystko się dla niego zaczęło.

Nie pozostawił nam nazwiska tej kobiety. Sam go chyba nie zdążył poznać, nim odpłynęła dalej. Lecz w pewnym sensie pozostała w tym miejscu na zawsze: odczytywana na nowo, stale obecna i dostępna refleksji. Niemy świadek jednego dobrego serca. Niemal widzę jej pełne czułości spojrzenie, którym odprowadza darczyńcę. Bądź, chłopcze, pewien wdzięczności!

W kończącym się roku 300-lecia urodzin Franklina kolejne już odczytanie „Żywota własnego” wymalowało mi w prezencie cudowny wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem, unoszącym dłoń w geście błogosławieństwa.

[1] B. Franklin, Żywot własny, tł. J. Stawiński, PIW, Warszawa 1960, s. 32n.

PODWÓJNIE WYGNANI

Jesteśmy ludem w drodze. Stronie czynnej naszego życia (dobre uczynki, wypełnianie przykazań) towarzyszy strona bierna (upływający czas), na którą nie mamy żadnego wpływu. Żyjemy, ale też przecież — jakkolwiek niegramatycznie miałoby to zabrzmieć — „jesteśmy życi”. Każdego dnia wiara i uczynki zbliżają nas do Boga, a kalendarz do progu śmierci i aż za ten próg. Co jednak bardziej posuwa nas naprzód: owo własne działanie, czy raczej unoszenie się na fali czasu? Dla chrześcijanina nie powinno to być otwartym problemem. Uznając bowiem jedno i drugie za prawdziwe, opowiedzieć się musi za większą wartością uczynków i modlitw, do których jedynie sprawiedliwy jest zdolny, podczas gdy dzwon bije jednako i dobrym i złym. Ku temu zdaniu skłonią również konteksty, w jakich Chrystus ocenił niektórych: „Niedaleko jesteś Królestwa Niebieskiego…”.

Ale powyższe wprowadzenie jest zaledwie dygresją wobec prawdy, iż w chwili bieżącej nie przebywamy w swej niebieskiej ojczyźnie. Jesteśmy poza nią, „na zewnątrz niej”, choć świadomość jej istnienia wciąż nam towarzyszy. Mówimy o rzeczywistości „transcendentnej” lub wprost o Transcendencji. Związki z nią, dostarczane przez religię, mają w sobie coś z fluidów, jakie emanują z rodzinnych pamiątek ocalonych z pożogi. Zamieszkując ziemię i tu przeżywając życie, nie zapominamy, że wypędzono nas z raju i nakazano czynić sobie ziemię poddaną. Wbrew pozorom, nigdzie na ziemi nie jesteśmy u siebie. Wszyscy rodzimy się na ziemi wygnania, choć najczęściej wśród swoich i w miejscu, które zwiemy ojczyzną. Im głębsza wiara, tym większa też świadomość wygnania i tym dotkliwszy kompleks wygnańca. Jeśli możemy z tym w ogóle żyć pośród świata, to dlatego, że niebieska ojczyzna nie jest z tego świata, a chrześcijańska nadzieja czyni resztę.

Stwierdzamy jednak istnienie także, a raczej „przede wszystkim”, wygnania materialnego, ziemskiego. Nieobcy jest nam widok uchodźczej furmanki wyładowanej szeroko, wysoko, jak wóz z sianem. Cenimy sobie jako zdobycz cywilizacji istnienie urzędu Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców. Minione dwa wieki wprowadziły w sferę rzeczywistości wiele tzw. „wielkich emigracji”, co znaczyło nie tylko banicję, ucieczkę, emigrację, lecz również wspólnotę ludzką żyjącą z takichże powodów wśród obcych. Naszym ziomkom, którym ów los przypadł w udziale, przypisujemy jakieś szczególne uczucia, zrodzone z doznanej krzywdy i doświadczanej nostalgii, jakiś szczególny rodzaj cierpienia, nieznany innym. Wiemy już, że nieraz dochodziło tam do erupcji talentów na skalę globalną, a pożywką zrodzonych dzieł była miłość ojczyzny, pragnienie powrotu i bezpiecznego w niej życia. „Smutno mi, Boże”.

Cierpiąc podwójną separację (wygnanie, emigrację, obcość), cierpią ci ludzie bardziej od tych, którzy nie emigrowali. Cierpią podwójnie, jeśli możliwa jest w ogóle jakaś miara cierpień. Podwójni wygnańcy są wszakże mądrzejsi od nas o widzialne znamiona swego wygnania, o rzeczywistość, która stanowi ikonę naszego pielgrzymowania do niebieskiej ojczyzny. Tak łatwo tu o porównania i analogie. Jest to wszakże, jak twierdzą niektórzy, wiedza niepotrzebna, nabyta z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego. „ — Czy warto przenosić się z celi do celi?” — pytają sceptycy. Wygnańcy zmagają się już nie o sukces życiowy, jak to jest u miłośników świata, lecz o chleb powszedni i dach nad głową. Dlatego niewiele wśród nich postaci otoczonych szacunkiem obcego sobie plemienia, niewielu tam bogaczy. Słowacki nie był kimś wielkim dla francuskiego sąsiedztwa, raczej jakimś tam pewnie cherlakiem. Tylko my, Polacy, zdolni byliśmy ocalić jego istotny, choć ukryty przed „obiektywnym” wzrokiem obcych, ludzki rozmiar: był królom równy.

Prawdziwa i pełna integracja na wygnaniu, jakkolwiek możliwa, osiągalna jest jedynie wówczas, gdy wyprzemy się korzeni i nie przyznamy się do nich, gdy zapomnimy swojego języka. Gdy wyczyścimy naszą pamięć, wiedzę, wdzięczność, szacunek do rodziców i dziadków, do naszych wieszczów, naukowców i świętych, gdy znikną z oczu obrazy z dzieciństwa, rzeka, dom, widok z okna. Wiemy, że zdarza się to w drugim lub trzecim pokoleniu. Ale nawet zachowując to wszystko, coś przecież tracimy. „Po latach wygnania — zapisał Miłosz — człowiek próbuje sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy nie żyje się na wygnaniu”[1]. Dlatego nie dziwmy się, że można też zeświecczyć się, ugrząźć w sprawach materialnych, zająć się konsumpcją dóbr tego świata. A nawet przestać wierzyć w istnienie niebieskiej ojczyzny. Jak przez piekielnie długi czas nie było Polski na mapach Europy, tak może nie być Boga w rozdartych sercach tak wielu ludzi.

[1] Cz. Miłosz, Noty o wygnaniu, w: Tenże, Zaczynając od moich ulic, Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa, Warszawa 1987, s. 47.

ŚWIATEŁKO

Rzadko kiedy wypowiadamy te słowa samokrytycznie: „Wiara bez uczynków martwą jest”. Raczej kujemy z nich oręż na współzawodników w wyścigu ku świętości. Dziwnym trafem ostrze skierowane jest zawsze w stronę mistyków i dusz kontemplatywnych. Wyjąwszy funkcję apologetyczną, która wyraża się w użyciu tej prawdy w odpowiedzi na protestancką naukę o usprawiedliwieniu przez wiarę, odczytujemy tam zarówno zachętę jak i zbawczy przymus. Radzi bylibyśmy przymusić wszystkie Marie, które lepszą cząstkę obrały, by nam pomogły w przyziemnych naszych zatrudnieniach. Dobre uczynki zdają się unaoczniać czyjąś wiarę i weryfikować chrześcijanina. Przypomnij sobie swoją tajną karteczkę, na której przed pierwszą komunią świętą wpisywałeś w sąsiadujące tabelki: po stronie lewej — dobre uczynki, po stronie prawej — grzechy śmiertelne. Dbałeś o szalkę z czynami dobrymi, dosypując tam w razie czego. Miała przeważyć i wysłużyć ci Niebo.

Przekonania o znaczeniu dobrych uczynków nie zawdzięczamy naszym mędrcom, choć nawet ci niewierzący zdolni byliby w końcu ustalić skutkowanie dobra i skutkowanie zła, i opowiedzieć się za dobrem. Czyż nie tak powstał „zakład Pascala” (lepiej wierzyć w Boga niż w niego nie wierzyć)? My jednak nasze przekonanie zaczerpnęliśmy z Objawienia, wierząc weń niemal jak ci, co nie widzieli a uwierzyli. Wiara ma swoje wymagania, a znikomy czas tego życia przynagla do działania. Tylko póki żyjemy w ciele, zdolni jesteśmy do czynienia wymaganego dobra. Okoliczności życia nastręczą okazję, nadadzą czynom odpowiedniego kształtu, stosownie do wyzwań i do posiadanej przez nas wolności. Nie wszyscy bowiem możemy tyle samo. Nie zawsze możemy też czynić teraz to, co czyniliśmy wcześniej lub co uczynimy później. Bywa, że budujemy kościoły i hojnie rozdzielamy jałmużnę. Zostają po nas ławki kolatorskie i kamienne tablice wmurowane w ściany świątyń.

W innych okolicznościach życia stać nas będzie na podanie spragnionemu szklanki wody. Może tylko na słowo pociechy. Wydaje nam się, że to nic nie kosztuje, i że zawsze będziemy w prawie przynajmniej tyle uczynić. A jeśli i tego zakażą? Choć wydaje się to w pierwszej chwili nieprawdopodobne, to refleksja uczyni swoje. Światełka świecą w największych ciemnościach. Niebo naszego życia bywa podobne do nocnego nieba, na którym zabłysła dopiero pierwsza gwiazdka. Utrata wolności zewnętrznej nie zagasi tego promyczka. Jakieś słowa Miłości zostały przemycone za druty i zachowane na tę właśnie okazję. Chrześcijaninem jest się zawsze, nawet wówczas, gdy rozum zawodzi. Dlatego również w ciemnościach obozu zagłady z szeregu szkieletów wyszedł śmiało numer 16670, by prosić Boga o łaskę oddania życia za przyjaciół swoich. To jedno światełko w tamtej chwili świeciło. I lagerfűhrer Fritzsch nie potrafił odmówić. Nie był to z pewnością czas perykopy o weselu w Kanie Galilejskiej, czytanej zwykle przed młodą parą. „Jedna mi świeci gwiazda” — jak w refrenie banalnej piosenki.

Trudno wyobrazić sobie jakieś większe jeszcze zewnętrzne zniewolenie niż owo oświęcimskie. Ale oto i jest, stawia się niezawodnie. Człowiek przybity do drzewa krzyża. Ręce, od których oczekujemy podania szklanki wody, nie zdołają tym razem oderwać się od narzędzia swej tortury. Jest to chwila triumfu ciemności. Gwiaździste niebo Afryki, które Daniel-Rops podziwiał z dachu hotelu, zdaje się wówczas nie istnieć. Gdzie jesteś, „pyle złota i ognia”? Gdzie jesteś, „roju świetlistych ziarn”?[1] Nie zostaliśmy jednak opuszczeni. Także teraz zasłona nocy przepuszcza jakieś jedno światełko. Wiele zawdzięczam poszukiwaczom światełek w ciemnościach: Pascalowi, Saint-Exupèry’emu i wielu innym, nawet Kantowi. W nabożeństwie Drogi Krzyżowej powtarzałem za kardynałem Wyszyńskim: „Nawet krzyż mój, do którego jestem przybity, przyjmę z pełnym zaufaniem, bo jeszcze mogę na nim rozmawiać z moim Bogiem. Jeszcze mogę Mu oddać to, co mam najszlachetniejszego — ducha mego; Ojcze, w ręce Twoje…”[2].

Światłość w ciemnościach świeci i ciemność jej nie ogarnęła[3], czyż nie tak?

Więc świeć, moja gwiazdo, i mów do mnie jeszcze, jak tylko ty potrafisz. Gdziekolwiek jestem i dopokąd idę.

[1] Daniel-Rops, Nokturn w Ghardaia, w: Tenże, Nokturny, tł. I. Józefowiczowa, Warszawa 1958, s. 7.

[2] S. kard. Wyszyński, dz. cyt., s. 49.

[3] J 1,5.

DYSONANS

Napisałem był swego czasu tekst, w którym wykorzystałem rozpowszechniony pogląd i pospolity stan wiedzy. Nie sposób zadać kłam czemuś takiemu. Nie obawiając się więc popełnienia błędu rzeczowego, skupiłem się na rytmie i melodii, komponując coś nieźle sklepionego, wpadającego w ucho, gdy to głośno przeczytać. Zaglądałem tam przez kolejne dni, odczuwając dumę. Widziałem w tym przykład dobrej literackiej, żeby nie rzec artystycznej, roboty. I byłbym pewnie zaraz to opublikował, gdyby dana mi była wówczas jakaś adekwatna platforma publikacji, odpowiednia do tematu i sposobu jego wyrażenia. Na razie jednak tekst wylądował w szufladzie, nazywanej w tamtym czasie „dojrzewalnią”, gdzie na wzór serów szwajcarskich miał przybrać jakiś ostateczny dojrzały kształt. Od czasu do czasu należało tam zaglądnąć, coś z tego przeczytać, nad czymś powtórnie popracować. Po kilku latach leżakowania wyszło z tej serowarni, wierzcie lub nie, kilka niezłych kąsków.

Tym razem wszakże nie trwało długo, a natrafiłem na pracę naukową, która w pewnym punkcie dezaktualizowała słuszność rozpowszechnionego poglądu i pospolitego stanu wiedzy, i w konsekwencji czyniła mnie (w moim własnym sumieniu) odpowiedzialnym za błąd. Nie muszę mówić, że poczucie winy pochodziło z mojej nowej wiedzy, którą nabyłem jako czytelnik owego naukowego dzieła. Uczciwość nakazywała mi coś zmienić, wyjaśnić, dopisać. Uczyniłem to, bądźcie pewni, niezwłocznie. Świadomość istnienia jednego człowieka (w tym przypadku owego naukowca), dla którego pierwotna wersja mojego tekstu obnażała poważną lukę w stanie mej wiedzy, byłaby dla mnie nie do zniesienia. Bo gdzieś przecież spotkam tego człowieka. To, co dla innych jest niewyobrażalnym przypadkiem, dla mnie stanowi w pewnym sensie nieuchronność. Drogi niektórych Profesorów są bowiem również moimi drogami, a ich myśli moimi myślami.