Gdy umarli mówią. Spektakularne przypadki medycyny sądowej - Claas Buschmann - ebook

Gdy umarli mówią. Spektakularne przypadki medycyny sądowej ebook

Buschmann Claas

4,1

Opis

Gdy żywi mają coś do ukrycia, mówią umarli. Odszyfrowanie tego przekazu jest zadaniem medycyny sądowej.

Claas Buschmann, patolog blisko współpracujący z policją, codziennie musi znaleźć odpowiedź na te same przerażające pytania: kiedy ta osoba zmarła? Jak zmarła? Czy była to śmierć naturalna, wypadek, błąd w sztuce lekarskiej, a może morderstwo? W ramach swoich obowiązków często opuszcza prosektorium i jedzie na miejsce zdarzenia, by tam dokonywać oględzin zwłok.

W niniejszej książce opowiada o najbardziej spektakularnych przypadkach swojej kariery – tych, które już na zawsze zapadły mu w pamięć.

Claas Buschmann, urodzony w 1977 roku w Hamburgu, przez wiele lat pełnił funkcję ordynatora w berlińskim Instytucie Medycyny Sądowej, a dzisiaj jest zastępcą dyrektora w Instytucie Medycyny Sądowej Szpitala Uniwersyteckiego w Szlezwiku-Holsztynie. Na zlecenie prokuratury pomaga rozwikłać od medycznej strony nie tylko przypadki zabójstw, lecz także samobójstw lub kwestie zarzutów popełnienia błędu w sztuce. Prywatnie wiedzie barwniejsze życie – pod pseudonimem Dr Boogie daje koncerty jazzowe na pianinie. A oprócz tego jest zapalonym fanem AC/DC.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (127 ocen)
45
55
21
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nataliarucka

Całkiem niezła

3,5/5
00
Gosienka123

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka.
00
karolaai

Dobrze spędzony czas

Jeśli kogoś interesuje nmedycyna sądowa, będzie z książki bardzo zadowolony
00
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00
Srebro55

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałem tak wciągającej lektury. Auto pisze tak dobrze jak najlepszy nauczyciel. Czekam na kolejną książkę!
00

Popularność




Przedmowa

Pocho­dzę z Ham­burga, cią­gle to jesz­cze sły­chać, gdy się odzy­wam, choć przez wiele lat miesz­ka­łem w Ber­li­nie. Nie­dawno wró­ci­łem na pół­noc Nie­miec. Nie marzy­łem od naj­młod­szych lat, że kie­dyś zostanę leka­rzem sądo­wym, na stu­dia medyczne posze­dłem, gdy mia­łem już dwa inne zawody. Nie pocho­dzę też z rodziny lekar­skiej. Po matu­rze nie mia­łem poję­cia, co chcę robić w przy­szło­ści. Medy­cyną zain­te­re­so­wa­łem się raczej przy­pad­kowo, gdy w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych jako począt­ku­jący kie­rowca sam dozna­łem poważ­nego wypadku. Wpa­dłem w poślizg na oblo­dzo­nej dro­dze i ude­rzy­łem w drzewo; przy­je­chała karetka i chło­paki wycią­gnęły mnie z roz­bi­tego auta. Na szczę­ście nie odnio­słem poważ­nych obra­żeń i w dro­dze do szpi­tala wda­łem się w roz­mowę z jed­nym z dwóch ratow­ni­ków. Opo­wia­dał mi o swo­jej pracy, a ja nagle zorien­to­wa­łem się, że praca w pogo­to­wiu ratun­ko­wym wygląda na zaję­cie, które mogłoby mi odpo­wia­dać.

Trzy­na­ście mie­sięcy służby zastęp­czej spę­dzo­nej w karetce pogo­to­wia oka­zało się sza­le­nie inte­re­su­jące. Czło­wiek szedł rano do pracy i nie wie­dział, co przy­nie­sie dzień. Dla­tego po zakoń­cze­niu służby posta­ra­łem się o zdo­by­cie upraw­nień ratow­nika medycz­nego – mój pierw­szy zawód! Szybko jed­nak zauwa­ży­łem, że to mi nie wystar­cza. Jak bowiem wyglą­dają dłu­go­ter­mi­nowe per­spek­tywy? Z pią­tego pię­tra zno­sisz ludzi do karetki – i tak do trzy­dziestki, a wtedy masz już naj­praw­do­po­dob­niej znisz­czony krę­go­słup. Nara­stały we mnie wąt­pli­wo­ści. W tym cza­sie wielu moich zna­jo­mych kształ­ciło się na han­dlow­ców, więc posta­no­wi­łem się prze­bran­żo­wić. Edu­ka­cję spe­cja­li­sty do spraw han­dlo­wych w prze­my­śle odby­wa­łem w wiel­kim kon­cer­nie far­ma­ceu­tycz­nym. Nie­stety szybko spo­strze­głem, że praca przy biurku kom­plet­nie mi nie odpo­wiada. Wzią­łem się w garść i udało mi się ukoń­czyć naukę, wie­działem jed­nak, że ni­gdy nie chcę pra­co­wać w takim cha­rak­te­rze.

Mia­łem więc dwa­dzie­ścia kilka lat i już dwa wyuczone zawody. Na­dal jed­nak bra­ko­wało mi pomy­słu, w jaki spo­sób chciał­bym zara­biać na życie. Moja ówcze­sna dziew­czyna pora­dziła mi: „Idź na medy­cynę!”. Na medy­cynę? Maturę zda­łem dosyć słabo, a w głębi serca wie­dzia­łem też – przy­znaję – że jestem odro­binę leniwy. Uzbie­ra­łem już jed­nak dosta­tecz­nie dużo „seme­strów ocze­ki­wa­nia”t2, żeby od razu dostać się na uczel­nię. No to dla­czego by się nie odwa­żyć? W wieku dwu­dzie­stu trzech lat roz­po­czą­łem stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Ham­bur­skim. Plan był taki – zostanę ane­ste­zjo­lo­giem i będę jeź­dził w pogo­to­wiu. To zna­czy chcia­łem pra­co­wać jako lekarz medy­cyny ratun­ko­wej. Odpo­wied­nio pokie­ro­wa­łem tokiem stu­diów, nawet pracę dok­tor­ską pisa­łem z ane­ste­zjo­lo­gii. O medy­cy­nie sądo­wej w ogóle nie myśla­łem, uwa­ża­jąc, że to raczej dzi­waczny fach. Dla­czego zaj­mo­wa­nie się wyłącz­nie nie­bosz­czy­kami mia­łoby przy­no­sić satys­fak­cję leka­rzowi? Dopiero na stażu coraz bar­dziej zaczą­łem się inte­re­so­wać tą dzie­dziną. Zauwa­ży­łem, że odpo­wiada mi ona i jed­nak daje satys­fak­cję! Można wiele zdzia­łać, praca jest istotna i donio­sła – i to nie tylko z punktu widze­nia pro­ku­ra­tury, ale o tym póź­niej. Jesz­cze pod­czas stu­diów zaczą­łem pisać krót­kie donie­sie­nia naukowe o zmar­łych oso­bach. Spo­ra­dycz­nie poja­wia­łem się na kon­fe­ren­cjach poświę­co­nych medy­cy­nie sądo­wej, pre­zen­to­wa­łem nie­wiel­kie prace badaw­cze.

Wbrew nadzie­jom nie zna­la­złem od razu po stu­diach posady ane­ste­zjo­loga. Nagle jed­nak pro­fe­sor Michael Tso­kos, mój wie­lo­letni przy­ja­ciel i men­tor, zapro­po­no­wał mi, żebym razem z nim pod­jął pracę na oddziale medy­cyny sądo­wej w Charité. Taką szansę dostaje się praw­do­po­dob­nie tylko raz w życiu! Charité to w końcu naj­star­szy szpi­tal w Ber­li­nie i jedna z naj­więk­szych kli­nik uni­wer­sy­tec­kich w Euro­pie. W taki oto spo­sób w lipcu 2007 roku tra­fi­łem do sto­licy i osta­tecz­nie do medy­cyny sądo­wej. Po dziś dzień ani przez chwilę nie żało­wa­łem tej decy­zji.

Wszyst­kie opi­sane tu histo­rie pocho­dzą – z jed­nym wyjąt­kiem – z moich ber­liń­skich cza­sów, niczego w nich nie zmy­śli­łem, cza­sami musia­łem jed­nak zawie­rzyć swoim (z pew­no­ścią subiek­tyw­nym) wspo­mnie­niom. Nie­kiedy przed­sta­wiam lekko uprosz­czone detale ana­to­miczne, czy­tel­niczki i czy­tel­nicy zaj­mu­jący się zawo­dowo medy­cyną niech mi to zechcą wyba­czyć. Ponadto zmie­ni­łem takie szcze­góły jak nazwi­ska, zawody i miej­sco­wo­ści, by chro­nić prawa oso­bi­ste ofiar, a także spraw­ców. Swo­bod­nie szki­co­wa­łem sceny lub dia­logi – zawsze jed­nak na pod­sta­wie praw­dzi­wych źró­deł i wła­snych prze­żyć na miej­scu zda­rze­nia bądź w sądzie.

SZARÓWKA

Dla wielu osób praca leka­rza sądo­wego jest czymś prze­ra­ża­ją­cym. Dzień w dzień badamy nie­bosz­czy­ków – dużych i małych, mło­dych i sta­rych. Badamy także oka­le­czone, poka­wał­ko­wane lub sil­nie dotknięte roz­kła­dem zwłoki. Mimo to w ogóle nie uwa­żam sek­cji za coś przy­tła­cza­ją­cego. Dla­czego? Nie ma to nic wspól­nego z hipo­te­tycz­nym przy­tę­pie­niem mojej wraż­li­wo­ści, wręcz prze­ciw­nie. Powód jest inny:

Dla­tego, że zmarli mają to już za sobą.

Dla­tego, że są wolni od bólu i cier­pie­nia.

My nato­miast, żyjący, dopiero będziemy umie­rać. I to może być straszne. I ogrom­nie obcią­ża­jące dla tych, któ­rzy będą tego bez­po­śred­nio lub pośred­nio doświad­czać.

Kie­dyś, jako stu­dent medy­cyny, zna­la­złem się w takiej sytu­acji kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany. Był śro­dek lata, w week­endy jeź­dzi­łem jesz­cze prze­waż­nie w karetce, żeby sfi­nan­so­wać stu­dia. W jed­nym z gęsto zalud­nio­nych powia­tów oka­la­ją­cych Ham­burg pra­co­wa­li­śmy w sys­te­mie dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nych zmian. Zaczy­nały się one w sobotę rano, a koń­czyły w nie­dzielny pora­nek. Byli­śmy na dyżu­rze cały dzień i całą noc. Dzi­siaj z wielu powo­dów oce­niam to kry­tycz­nie. Jeśli ktoś nie śpi przez całą dobę, to jego kon­cen­tra­cja wyraź­nie słab­nie, stan ten można porów­nać z lek­kim rau­szem. A mimo to ratow­nik musi w każ­dej chwili być zdolny do rato­wa­nia ludz­kiego życia i nie­kiedy podej­mo­wać w ułamku sekundy bar­dzo poważne decy­zje. Cza­sem jest to pro­ste, cza­sem trudne, a cza­sami nie­moż­liwe.

Dzieje się tak przede wszyst­kim dla­tego, że w rejo­nach wiej­skich pogo­to­wie ratun­kowe działa zupeł­nie ina­czej niż w mie­ście. Pra­cu­jąc jako ratow­nik w wiel­kim mie­ście, czę­sto mia­łem wra­że­nie, że jeste­śmy rodza­jem spo­łecz­nej straży pożar­nej. Dzwo­nili do nas ludzie, któ­rzy w rze­czy­wi­sto­ści wcale nas nie potrze­bo­wali. Nie­jed­no­krot­nie jesz­cze sły­sze­li­śmy wyzwi­ska, jeśli w ciągu 2 minut nie doje­cha­li­śmy na miej­sce. Na porządku dzien­nym były też ręko­czyny, dziś zresztą nic się nie zmie­niło; spra­wi­łem sobie wtedy gaz pie­przowy w aero­zolu, żeby móc się bro­nić w razie potrzeby. Na szczę­ście nie jestem ułom­kiem i jak dotąd cał­kiem nie­źle sobie radzi­łem z agre­so­rami – oczy­wi­ście zwy­kle tylko wer­bal­nie. Prze­moc wobec ratow­ników pogo­to­wia nie jest jed­nak nie­stety niczym nowym. Jeśli w dużym mie­ście ktoś wybiera numer 112, nie­rzadko cho­dzi o eks­cesy alko­ho­lowe, kłót­nie, bija­tyki, a przy­jazd pogo­to­wia jest czę­sto nie­po­trzebny; wystar­czy­łaby tak­sówka na izbę przy­jęć. Albo też wzy­wa­jący powinni po pro­stu pójść do domu, poło­żyć się do łóżka i prze­spać rausz.

Na wsi jest zupeł­nie ina­czej. Jeżeli tutaj tra­fia wezwa­nie do dys­po­zy­tora, to zwy­kle naprawdę coś się stało. Ponadto dojazd trwa o wiele dłu­żej, nawet drobne inter­wen­cje – licząc drogę w tę i z powro­tem – mogą zająć bite dwie godziny. Zda­rza się także, że ratow­nik medyczny dociera na miej­sce i przez pół godziny jest sam – zanim pojawi się samo­chód z leka­rzem pogo­to­wia.

Wspo­mnia­nej nocy przy­dzie­lono mi dyżur w pobliżu pew­nego mia­steczka w Dol­nej Sak­so­nii. Moim kolegą w tam­ten week­end był chło­pak odra­bia­jący służbę woj­skową, tuż po szkole ratow­nic­twa, medycz­nie cał­ko­wi­cie nie­do­świad­czony, do tego jesz­cze nie­mal nasto­la­tek. Dla­czego o tym wspo­mi­nam? Ano dla­tego, że z prze­ży­ciami, jakie owej nocy stały się naszym udzia­łem, z tru­dem radzą sobie nawet zawo­dowcy. Minęło już dwie trze­cie cało­do­bo­wego dyżuru – dzień i wie­czór – i jak dotąd nie wyda­rzyło się nic dra­ma­tycz­nego. Ale mie­li­śmy mnó­stwo roboty, w prak­tyce ani chwili, żeby coś zjeść i wypić. O drzemce nie było co marzyć. Liczy­li­śmy, że wraz z nadej­ściem nocy czeka nas wresz­cie parę spo­koj­nych godzin.

Jed­nak około wpół do trze­ciej nad ranem znowu się roz­legł tele­fon – bójka na balu matu­ral­nym. Nie brzmiało to szcze­gól­nie groź­nie, ale kto wie. Gdy przy­je­cha­li­śmy na imprezę, sie­działo tam fak­tycz­nie tylko kil­koro pija­nych abi­tu­rien­tów. Jeden z nich jęczał, że się pobili i teraz go stopa boli. Jakoś mnie to nie roz­śmie­szyło. Poważny wypa­dek ina­czej wygląda. „Słu­chaj no! – ode­zwa­łem się dość szorstko – jest śro­dek nocy! Rano pój­dziesz z tym do leka­rza, my się zmy­wamy”. Może było to tro­chę cham­skie, ale cza­sami lepiej wystą­pić z jasnym komu­ni­ka­tem.

Ruszy­li­śmy z powro­tem. Nagle radio w karetce zwa­rio­wało. Jakieś straszne zamie­sza­nie, zro­zu­mie­li­śmy tylko: „Wypa­dek dro­gowy, nie­ja­sna sytu­acja”. Potem usły­sze­li­śmy wymie­niane nazwy róż­nych ulic, a to było wysoce nie­ty­powe. Gdzie i co się wła­ści­wie stało? Nikt nic nie wie­dział. W tym momen­cie z radia dobiegł alarm dys­po­zy­torni – mie­li­śmy natych­miast jechać na miej­sce wypadku. Cią­gle jesz­cze byłem tro­chę zde­ner­wo­wany poprzed­nim wezwa­niem na bal matu­ralny, ale przede wszyst­kim czu­łem już naprawdę spore zmę­cze­nie. Pomy­śla­łem sobie, że może to znowu jakiś typ, który chce jechać do szpi­tala, bo kark go roz­bo­lał. Nie prze­czu­wa­łem jesz­cze, jak bar­dzo się myli­łem.

Tym­cza­sem docho­dziło już wpół do pią­tej. Szara godzina – nie jest już zupeł­nie ciemno, ale jesz­cze nie jest jasno. Nad polami i łąkami leżała lekka mgła i prze­świe­cało nie­mal sur­re­alne świa­tło. Można by pomy­śleć, że prze­mie­rzamy baśniowy kra­jo­braz. Prze­je­cha­li­śmy ostat­nie parę kilo­me­trów. I wresz­cie zoba­czy­li­śmy miej­sce wypadku.

Dopiero póź­niej dowie­dzia­łem się, jak do niego doszło. Duża grupa mło­dzieży bawiła się w lokal­nej dys­ko­tece. W trak­cie imprezy doszło do awan­tury z jakimś zamiej­sco­wym towa­rzy­stwem. Mło­dzi ludzie zare­ago­wali bar­dzo roz­sąd­nie i posta­no­wili nie wda­wać się w gwał­towne dys­ku­sje czy wręcz bija­tykę. Nie chcieli zepsuć sobie miłego wie­czoru. Uznali więc, że „zabiorą się do domu”. Wśród nich znaj­do­wał się dzie­więt­na­sto­letni począt­ku­jący kie­rowca, który zdą­żył już tro­chę wypić. Przy­je­chał samo­cho­dem, ale wolał go zosta­wić pod dys­ko­teką. Słuszna decy­zja. Cała grupa ruszyła zatem na pie­chotę w stronę mia­sta, dys­ko­teka leżała kawa­łek za nim na tere­nie prze­my­sło­wym.

Kiedy tak szli wzdłuż drogi, nad­je­chało nagle jakieś auto, które zaha­mo­wało tuż przy nich. To była ta obca paczka. Przez otwarte okno zaczęli rzu­cać blu­zgi w kie­runku chło­paka: „Zna­leź­li­śmy twój samo­chód na par­kingu i pory­so­wa­li­śmy go!”. I odje­chali z piskiem opon. Chło­pak wpadł w szał. Samo­chód sta­no­wił naj­wy­raź­niej jego hobby, był to golf z obni­żo­nym zawie­sze­niem. Młody kie­rowca zła­pał swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela i obaj pędem skie­ro­wali się z powro­tem do dys­ko­teki. Gdy dotarli do samo­chodu, wsko­czyli do niego i ruszyli z miej­sca. Roz­wście­czony chło­pak chciał dopaść wino­waj­ców.

Tym­cza­sem reszta zaprzy­jaź­nio­nej grupy dalej zmie­rzała do domu tą samą trasą. Rap­tem z tyłu nad­je­chał ich kum­pel z o wiele zbyt dużą pręd­ko­ścią, około 100 kilo­me­trów na godzinę, i na lek­kim skrę­cie w lewo stra­cił pano­wa­nie nad pojaz­dem. Dokład­nie tam, gdzie wła­śnie zna­la­zła się grupa przy­ja­ciół. Ude­rzył w kra­węż­nik, auto prze­je­chało pośli­zgiem po chod­niku i wpa­dło na mło­dych ludzi. Tra­gicz­nym zrzą­dze­niem losu tra­fiło w sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czynę kie­rowcy i szes­na­sto­let­nią dziew­czynę jego przy­ja­ciela. Następ­nie ude­rzyło w drzewo. Droga bie­gła wzdłuż poro­śnię­tego lasem łagod­nego zbo­cza. Siła ude­rze­nia wyrzu­ciła tam obie dziew­czyny.

Oczy­wi­ście nie wie­dzie­li­śmy o tym w momen­cie przy­by­cia na miej­sce wypadku. Prze­je­cha­li­śmy ostatni zakręt i pierw­sze, co zoba­czy­li­śmy w sza­rym świe­tle poranka, to roz­trza­ska­nego golfa z obni­żo­nym zawie­sze­niem, sto­ją­cego w poprzek dwu­pa­smo­wej jezdni. Przez głowę natych­miast prze­bie­gło mi pyta­nie: Dla­czego ten samo­chód tak dziw­nie stoi? Ni­gdzie też nie było widać dru­giego poszko­do­wa­nego pojazdu. Mil­cząco zakła­da­li­śmy, że wezwano nas do wypadku dro­go­wego z udzia­łem dwóch samo­cho­dów. Wtedy odkry­łem, że kilka metrów od drogi, nieco wyżej na zbo­czu, mię­dzy drze­wami, znaj­dują się ludzie – stoją, sie­dzą, leżą, bie­gają. Cóż oni tam robią? Na pierw­szy rzut oka nie spo­sób było odgad­nąć, co tu się w ogóle dzieje.

Na jezdni i na pobo­czu leżały roz­rzu­cone czę­ści samo­chodu, więc nie pod­je­cha­li­śmy karetką do golfa ani do zbo­cza. Poli­cja musiała przy­być tuż przed nami. Młody poli­cjant pod­biegł do nas i kop­nął na bok zde­rzak znisz­czo­nego auta. Oczy miał sze­roko roz­warte, zda­wały się one krzy­czeć: „Chodź­cie natych­miast!”. Dopiero wtedy zro­zu­mia­łem, że musiało się stać coś strasz­nego. Jeżeli poli­cjanci lub stra­żacy zabie­rają się do rato­wa­nia ludzi, to sytu­acja jest cho­ler­nie poważna. Kątem oka zoba­czy­łem ratow­nika z dru­giej karetki, która przy­je­chała kilka minut przed nami. Mani­pu­lo­wał przy ogro­dze­niu dla dzi­kich zwie­rząt w dol­nej czę­ści zbo­cza. Towa­rzy­szący mu bar­dzo młody chło­pak ze służby zastęp­czej sie­dział kawa­łek dalej mię­dzy drze­wami obok star­szego poli­cjanta. Ten zaś trzy­mał w ramio­nach leżącą bez życia dziew­czynę. Poli­cjant pła­kał. Pod­bie­głem do niego ze sło­wami: „Przej­mu­jemy sytu­ację”. Wzią­łem od niego dziew­czynę i uło­ży­łem ostroż­nie na leśnym poszy­ciu. Wyglą­dała, jakby wła­ści­wie nic się jej nie stało. Żad­nych więk­szych ska­le­czeń ani kałuży krwi. Roz­cią­łem jej sukienkę, żeby zoba­czyć, jakich obra­żeń doznała.

W pra­wie każ­dym przy­padku jest kilka dro­bia­zgów, które zapa­dają w pamięć i które do głębi wstrzą­sają i poru­szają czło­wie­kiem. Do dziś dokład­nie pamię­tam, że dziew­czyna była ele­gancko ubrana, wyraź­nie musiała się cie­szyć na wie­czór i odszy­ko­wała się na imprezę. Naka­za­łem sobie jed­nak nie myśleć o tym, w ogóle nie chcę tego widzieć. Pod­ją­łem reani­ma­cję, zaczy­na­jąc od masażu serca. Jed­nak już przy pierw­szym uci­śnię­ciu zorien­to­wa­łem się, że cała klatka pier­siowa zapada się z chrzę­stem. W tuło­wiu dziew­czyny nie było ani jed­nej całej kosteczki. Nie czu­łem nawet krę­go­słupa, tylko darń. Nie było wąt­pli­wo­ści, była mar­twa. Mimo to nie zanie­cha­li­śmy dzia­ła­nia. Udało mi się nawet wpro­wa­dzić jej przez zma­sa­kro­wane usta rurkę intu­ba­cyjną do tcha­wicy.

Taki wzo­rzec urazu nosi nazwę „roz­le­głego tępego urazu” i w odróż­nie­niu od rany kłu­tej lub postrza­ło­wej na zewnątrz w zasa­dzie nic nie widać. Nie­wiele osób wie, że ludzka skóra jest bar­dzo ela­styczna i zwy­kle nawet po bar­dzo sil­nym ude­rze­niu nie pozwala się roz­paść ciału. Pła­czący poli­cjant (na któ­rego rękach umie­ra­jąca dziew­czyna zapewne wydała swoje ostat­nie tchnie­nie i który – jak się póź­niej dowie­dzia­łem – miał córkę w tym samym wieku) i pozo­stali świad­ko­wie nie orien­to­wali się więc, że na jaki­kol­wiek ratu­nek było już za późno. Wyda­wało się, że dziew­czyna jest tylko nie­przy­tomna. Kon­ty­nu­owa­li­śmy reani­ma­cję, mimo że po pierw­szych uci­śnię­ciach było dla mnie jasne, że nie możemy nic już dla niej zro­bić. Ponadto ratow­nicy pogo­to­wia mają usta­lone pro­ce­dury dzia­ła­nia, do któ­rych muszą się sto­so­wać. Ratow­nik medyczny nie jest upraw­niony do pod­ję­cia decy­zji o prze­rwa­niu roz­po­czę­tej reani­ma­cji i stwier­dze­nia zgonut3. Może to zro­bić wyłącz­nie lekarka lub lekarz. W tam­tym jed­nak wypadku na miej­scu zda­rze­nia cią­gle jesz­cze nie było leka­rza pogo­to­wia. Zapa­mię­ta­łem, że minęła cała wiecz­ność, zanim się poja­wił. Gdy tylko do nas pod­szedł, prze­rwa­li­śmy bez­sku­teczną reani­ma­cję dziew­czyny. Przez cały ten czas nie dawała żad­nych oznak życia.

Dopiero teraz zna­la­złem chwilę, by rozej­rzeć się w sytu­acji – i dotarły do mnie roz­miary tra­ge­dii. Trudno to opi­sać, czło­wiek miał wra­że­nie, że tra­fił na miej­sce nalotu bom­bo­wego. Roz­gry­wały się nie­mal apo­ka­lip­tyczne sceny – dzie­siątki spa­ni­ko­wa­nych nasto­lat­ków, po czę­ści pija­nych, wielu z nich w kom­plet­nej histe­rii, krzy­czało, pła­kało, leżąc jedni na dru­gich. Kie­rowca miał tylko lek­kie obra­że­nia, ale był w szoku. Mam­ro­tał coś do sie­bie i patrzył na mnie szkla­nym wzro­kiem, gdy spraw­dza­łem, czy nie ma jakichś ran. Jego pasa­żer, przy­ja­ciel zmar­łych, bie­gał w tym cza­sie tam i z powro­tem, tłu­kąc się pię­ścią po gło­wie w napa­dzie furii. Jak gdyby sam sie­bie chciał obu­dzić z tego prze­ra­ża­ją­cego kosz­maru.

Wresz­cie mogli­śmy razem z dru­gim zespo­łem ratow­ni­czym wycią­gnąć drugą dziew­czynę z płotu i poszy­cia leśnego, w które wbiła się wsku­tek zde­rze­nia samo­chodu z drze­wem. Jej krzyk mro­ził krew w żyłach. To dobry znak – kto krzy­czy, ten żyje. Zanie­śli­śmy ją do karetki. Lekarz zde­cy­do­wał – słusz­nie, jak się póź­niej oka­zało – że trzeba ją zawieźć do naj­bliż­szego, odle­głego o led­wie kilo­metr szpi­tala. Przy­pusz­czal­nie nie prze­ży­łaby dłuż­szego trans­portu do tak zwa­nego szpi­tala o naj­wyż­szym stop­niu refe­ren­cyj­no­ści, czyli na przy­kład kli­niki uni­wer­sy­tec­kiej. Doznała bar­dzo cięż­kich ura­zów wewnętrz­nych i musiała być ope­ro­wana w try­bie nagłym.

Prze­żyła wypa­dek. Mały szpi­tal miał na szczę­ście fan­ta­styczny oddział chi­rur­gii ura­zo­wej, mogli ją przy­naj­mniej usta­bi­li­zo­wać. Z tego, co wiem, kilka dni póź­niej prze­wie­ziono ją do więk­szej kli­niki.

A my?

Wró­ci­li­śmy na sta­cję pogo­to­wia ratun­ko­wego i prze­pi­sowo skoń­czy­li­śmy zmianę. Posprzą­ta­li­śmy i wyczy­ści­li­śmy karetkę, spa­ko­wa­li­śmy swoje rze­czy, prze­bra­li­śmy się i do domu. Nikt nam nie ofe­ro­wał opieki psy­cho­lo­gicz­nej ani po tym wypadku, ani zresztą po żad­nym doświad­cze­niu w moim dotych­cza­so­wym życiu zawo­do­wym – z jed­nym wyjąt­kiem, o któ­rym zaraz jesz­cze krótko napi­szę.

Jed­nak po tam­tej let­niej nocy, przed pra­wie dwu­dzie­stu laty, kiedy to dwóch mło­dych męż­czyzn wsia­dło do samo­chodu i nie­długo póź­niej prze­je­chało dwie dziew­czyny, ich przy­ja­ciółki, a jedną z nich pozba­wiło życia, wró­ci­łem w nie­dzielny pora­nek do domu, jak­bym miał za sobą zwy­czajny dyżur.

Kiedy otwo­rzy­łem drzwi miesz­ka­nia, moja ówcze­sna dziew­czyna krzyk­nęła jak zwy­kle z kuchni: „No i jak tam?”. Nie potra­fi­łem jej odpo­wie­dzieć, zaczą­łem pła­kać.

W porów­na­niu z takimi akcjami ratow­ni­czymi na dro­gach praca na oddziale medy­cyny sądo­wej w ogóle nie jest przy­tła­cza­jąca. W naszym pro­sek­to­rium, które przy­po­mina salę ope­ra­cyjną, prze­by­wamy codzien­nie w zna­jo­mym, ustan­da­ry­zo­wa­nym oto­cze­niu wśród tych samych kole­ża­nek i kole­gów. Nie przy­gnia­tają nas nagłe doświad­cze­nia. Zga­dza się, nie­bosz­czycy i zwią­zane z nimi histo­rie bez wąt­pie­nia róż­nią się od sie­bie. Ale wyko­nu­jemy stale takie same czyn­no­ści, nasze instru­menty, sprzęty i metody bada­nia rów­nież się nie zmie­niają. Nie ciąży na nas strasz­liwa pre­sja czasu i koniecz­ność pod­ję­cia natych­mia­sto­wej decy­zji, możemy w spo­koju zasta­na­wiać się nad spo­so­bami dzia­ła­nia. W naszym wypadku gra nie doty­czy już bowiem życia lub śmierci. Cho­dzi raczej o prawdę lub o spra­wie­dli­wość – ale to nie są decy­zje ratu­jące życie. Na miej­scu wypadku lub miej­scu prze­stęp­stwa, na które nas wzy­wają, poja­wiamy się zawsze jako ostatni. Rzadko też sto­imy w pokoju obok bli­skich zmar­łego, to nie my musimy prze­ka­zy­wać im wia­do­mo­ści o śmierci.

To nie zna­czy, że w moim zawo­dzie nie tra­fiają się gor­sze dni. Do takich nale­żał 19 grud­nia 2016 roku, był to ponie­dzia­łek. Sie­dzia­łem wie­czo­rem z rodziną w piz­ze­rii, kiedy otrzy­ma­łem wezwa­nie – atak ter­ro­ry­styczny na ber­liń­skim Bre­it­sche­id­platzt4. Kil­koro zabi­tych, wielu ciężko ran­nych, nie­ja­sna sytu­acja. Około dwu­dzie­stej dru­giej byli­śmy na miej­scu razem z kole­żan­kami i kole­gami po fachu. Wezwano pię­cioro z nas; praca ratow­ni­ków była już w tam­tym momen­cie zakoń­czona. Ran­nych zaopa­trzono i prze­trans­por­to­wano do szpi­tali. Teraz ktoś musiał jesz­cze zatrosz­czyć się o zmar­łych.

Kiedy wsia­dłem do samo­chodu i ruszy­łem w stronę dziel­nicy Char­lot­ten­burg, ogar­nęło mnie nie­przy­jemne uczu­cie. Nikt nie wie­dział, co tam na nas czeka, czy nie ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo „second hit”, dru­giego, opóź­nio­nego ataku. Moja żona była wtedy w ciąży z bliź­nia­kami, nie­długo mia­łem po raz pierw­szy zostać ojcem. I nie chcia­łem być jedy­nie czarno-białą foto­gra­fią w życiu moich dzieci. Kiedy odje­cha­łem, żona myślała o tym samym co ja: „Czy tam jest bez­piecz­nie?”.

Na miej­scu pano­wała upiorna cisza. W moim odczu­ciu była to ogrom­nie sym­bo­liczna scena. Ter­ro­ry­ści naj­wy­raź­niej mieli wyczu­cie – koło pół­nocy sta­li­śmy u stóp pod­świe­tlo­nego Kościoła Pamięcit5, wokół nas roz­cią­gał się znisz­czony jar­mark bożo­na­ro­dze­niowy, wszę­dzie potłu­czone chrze­ści­jań­skie sym­bole, potrza­skane anioły, poła­mane gwiazdy betle­jem­skie, a pośrodku czarna cię­ża­rówka, jakby wysko­czyła wprost z pie­kła. Jakby zie­mia się roz­stą­piła i ją wypluła. Mar­twa cisza. I wszech­obecna woń musz­tardy, grza­nego wina i palo­nych mig­da­łów. Zabez­pie­cza­nie zwłok jest zawsze trud­nym momen­tem dla wszyst­kich służb. Wiemy, że to ciało zaraz sta­nie się osobą, zaraz poznamy jej nazwi­sko, zaraz będzie miał lub miała adres, życio­rys, krew­nych. Jest takie powie­dze­nie, które jako młody ratow­nik sły­sza­łem cza­sem od star­szych leka­rzy pogo­to­wia: „Czło­wiek się cie­szy, kiedy nie­które sprawy zna tylko z gazet”. Dziś wiem, co mieli na myśli.

Dyżury, w któ­rych się uczest­ni­czy jako stra­żak, jako lekarz pogo­to­wia, jako poli­cjant lub ratow­nik medyczny, mogą być o wiele bar­dziej obcią­ża­jące i trau­ma­tyczne niż wszel­kie sek­cje zwłok na świe­cie. Czło­wiek dość nie­ocze­ki­wa­nie tra­fia w sam śro­dek sytu­acji, któ­rych nadej­ścia nie można prze­wi­dzieć lub prze­czuć. A mimo to trzeba dzia­łać i funk­cjo­no­wać pew­nie i sku­tecz­nie. Nie ma moż­li­wo­ści, by się odwró­cić na pię­cie i oświad­czyć: „Nie, dzię­kuję, nie mam na to ochoty!”. Wszyst­kie te zawody zasłu­gują na nasz naj­głęb­szy sza­cu­nek.

URODZINY

Leka­rze medy­cyny sądo­wej nie tylko stoją przy stole w pro­sek­to­rium, ale też świad­czą regu­lar­nie tak zwane usługi pierw­szo- i dru­go­pla­nowet6. To zna­czy, że ruszamy w drogę, kiedy poli­cja nas wzywa. Kole­żanka czy kolega po fachu, któ­rzy świad­czą usługi pierw­szo­pla­nowe, jadą na miej­sce zda­rze­nia, kolega wyko­nu­jący usługę dru­go­pla­nową pozo­staje do dys­po­zy­cji, jeśli cho­dzi o wszel­kie pyta­nia i ewen­tu­alną natych­mia­stową sek­cję zwłok, którą zawsze wyko­nują dwie osoby. Tak sta­nowi nie­miecki Kodeks postę­po­wa­nia kar­nego. To, co czę­sto ser­wują nam kry­mi­nały tele­wi­zyjne, czyli zgryź­liwy i mizan­tro­pijny „pato­log” (a nie lekarz medy­cyny sądo­wej, jak to popraw­nie brzmi), który w ciem­nej piw­nicy samot­nie pełni swoją służbę, coś tam sobie dłu­bie i spo­żywa kanapkę przy zwło­kach, to w rze­czy­wi­sto­ści kom­pletny non­sens. Sek­cja jest zawsze pracą zespo­łową. Mamy też okna i dociera do nas świa­tło dzienne.

W ciągu ostat­nich lat wyko­na­łem wiele usług pierw­szo­pla­no­wych. Miesz­ka­nia, do któ­rych nas wzy­wają, są czę­sto podobne do sie­bie. W każ­dym razie ni­gdy jesz­cze nie byłem w willi ze zło­tymi kra­nami. Zda­rza się zapewne od czasu do czasu, że zamożni ludzie zabi­jają się wza­jem­nie lub padają ofiarą zabójstw. Nie jest to jed­nak regułą. O wiele czę­ściej do zabójstw – jako lekarz medy­cyny sądo­wej nie powie­dział­bym ni­gdy „mor­derstw”, ta defi­ni­cja należy do orga­nów wymiaru spra­wie­dli­wo­ści – docho­dzi w pew­nych bied­nych śro­do­wi­skach. Nie­kiedy myślę, że to jest odwrotna strona dobro­bytu, w któ­rym żyjemy. Cena za to, że wielu z nas może żyć tak dobrze. Na mar­gi­ne­sie spo­łe­czeń­stwa wygląda to zupeł­nie ina­czej, ludzie cią­gle sta­czają się w takie rejony, gdzie życiem rzą­dzą głów­nie nar­ko­tyki, alko­hol i prze­moc.

W Ber­li­nie bez­u­stan­nie zda­rzają się na przy­kład zabój­stwa bez­dom­nych – mówiąc kolo­kwial­nie: mor­dują się po pijaku. Opi­nia publiczna w zasa­dzie nie zwraca na to uwagi, a może też nie chce wie­dzieć zbyt wiele o brud­nych szcze­gó­łach. W pra­sie rzadko się znaj­dzie coś wię­cej niż krótką notkę na ten temat. A prze­cież ludz­kie losy, kry­jące się za kil­koma linij­kami, są wstrzą­sa­jące. Zabój­stwa wśród bez­dom­nych prze­bie­gają czę­sto dziw­nie podob­nie. Rzadko się­gają oni po broń, prze­waż­nie biją i kopią. Bru­tal­nie pobici ludzie wyglą­dają zwy­kle na końcu tak samo. A mimo to pewien nie­bosz­czyk – męż­czy­zna na bal­ko­nie – wyjąt­kowo zapadł mi w pamięć. Może dla­tego, że ów przy­pa­dek nawet nam, dys­po­nu­ją­cym już nie­ma­łym doświad­cze­niem w tych spra­wach, wydał się niezwy­kle okrutny i oso­bliwy.

Wrze­śniowy week­end – przez cały tydzień peł­nię dyżur pod tele­fo­nem w ramach usług pierw­szo­pla­no­wych. Około trze­ciej nad ranem w sobot­nią noc roz­lega się nagle dźwięk tele­fonu. Poli­cja prosi uprzej­mie, żebym przy­je­chał do Rudow, spo­koj­nej, wła­ści­wie zupeł­nie prze­cięt­nej dziel­nicy miesz­ka­nio­wej.

W obskur­nej i zapusz­czo­nej kawa­lerce w zwy­kłym bloku mieszka tam pewien męż­czy­zna. Jed­nak ma on w ogóle jakieś miesz­ka­nie – naj­wy­raź­niej w kręgu swo­ich zna­jo­mych jest jedną z nie­licz­nych osób z dachem nad głową na stałe. Spo­ty­kają się raczej w jakichś barach, w par­kach czy na dwor­cach. Tym razem przed dwoma dniami zapro­sił do sie­bie trójkę zna­jo­mych. Mieli świę­to­wać razem uro­dziny. Jak dotąd wszystko wygląda dobrze. Tak można by sądzić, tyle że dwóch z trzech gości zacho­wuje się dość agre­syw­nie, a już byli wie­lo­krot­nie karani za prze­stęp­stwa z uży­ciem prze­mocy i roz­boje. Jeden z nich – sole­ni­zant – ma trzy­dzie­ści kilka, a drugi pięć­dzie­siąt parę lat. Trzeci z gości jest wątłej budowy, bierny i cichy.

Impreza zaczyna się po połu­dniu i polega głów­nie na wspól­nym opróż­nia­niu nie­zli­czo­nych bute­lek wódki. Mija nie­wiele czasu, gdy nastrój rap­tow­nie się zmie­nia, wraz z rosną­cym pozio­mem alko­holu we krwi pusz­czają hamulce. Od słowa do słowa: „Czego ode mnie chcesz?”, „Zaraz ci przy­walę w ryj!”, „Cze­kaj no, ja ci pokażę!”. Nagle obaj agre­so­rzy zaczy­nają bez wyraź­nego powodu bić gospo­da­rza. We dwójkę rzu­cają się na niego z pię­ściami, tłuką go i kopią. Po chwili pusz­czają go, bo dzwoni jego komórka. To kolejny bez­domny zna­jo­mek – piąty do kom­pa­nii. Jeden ze spraw­ców odbiera tele­fon i zwa­bia roz­mówcę do miesz­ka­nia: „Chodź, znaj­dzie się jesz­cze jedna flaszka!”.

Po krót­kim cza­sie przed drzwiami fak­tycz­nie poja­wia się numer pięć – trzy­dzie­sto­dwu­la­tek. Jest już późne popo­łu­dnie. Nowo przy­były nie miał jak dotąd nic wspól­nego z wyda­rze­niami, które się tu roze­grały, nic nie wie o nie­daw­nej łomo­ta­ni­nie. Jed­nak dwóch agre­so­rów ogar­nęło już sza­leń­stwo prze­mocy. Bez ostrze­że­nia wcią­gają nowego gościa do miesz­ka­nia, tłuką pię­ściami. „Teraz twoja kolej!”, „Zaraz też będziesz wyglą­dał jak ten tutaj!”. Gdy nowy przy­bysz pada na zie­mię, kopią go po gło­wie. Numer pięć jest raczej nie­duży i drobny, cierpi też na cho­robę alko­ho­lową, nie jest w sta­nie prze­ciw­sta­wić się napast­ni­kom. Poobi­jany gospo­darz sie­dzi tym­cza­sem na łóżku i stara się nie patrzeć w tamtą stronę. Nie chce się mie­szać, boi się. Drugi, tak samo bierny gość błaga co pewien czas obu męż­czyzn: „Prze­stań­cie!”. Jed­nak minie jesz­cze wiele czasu, zanim będą mieli dosyć, masa­kra bez powodu trwa pra­wie trzy kwa­dranse. Ofiara już tylko poję­kuje. W tym momen­cie męż­czyzna jesz­cze nie jest mar­twy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nazwa „Sąd Kry­mi­nalny” jest tra­dy­cyj­nym okre­śle­niem i odnosi się do kom­pleksu budyn­ków, nie zaś kon­kret­nego organu wymiaru spra­wie­dli­wo­ści (w Moabi­cie dzia­łają wydziały karne ber­liń­skich sądów rejo­no­wych, izby karne Sądu Kra­jo­wego w Ber­li­nie oraz pro­ku­ra­tura) – przyp. tł. Wszyst­kie przy­pisy tłu­maczki nie są nume­ro­wane, lecz ozna­czone gwiazdką. Przy­pisy nume­ro­wane pocho­dzą od autora. [wróć]

W nie­miec­kim sys­te­mie edu­ka­cji obo­wią­zują spe­cy­ficzne zasady, jeśli cho­dzi o warunki rekru­ta­cji na naj­bar­dziej oble­gane kie­runki stu­diów (jak np. prawo, medy­cyna). Uczel­nie regu­lują to odręb­nymi prze­pi­sami, ale mówiąc naj­ogól­niej, przyj­muje się na takie kie­runki okre­ślony pro­cent kan­dy­da­tów z naj­lep­szymi wyni­kami na matu­rze, nato­miast część przy­ję­tych to osoby, które „odcze­kały” odpo­wied­nią liczbę seme­strów, nie podej­mu­jąc stu­diów w Niem­czech (wolno im nato­miast pra­co­wać, szko­lić się w celu uzy­ska­nia kon­kret­nego zawodu czy wresz­cie stu­dio­wać poza gra­ni­cami kraju). [wróć]

Pol­ski sys­tem ratow­nic­twa medycz­nego wygląda nieco ina­czej, ratow­nicy zaś – w odróż­nie­niu od nie­miec­kich kole­gów i kole­ża­nek – mogą samo­dziel­nie pod­jąć decy­zję o zakoń­cze­niu reani­ma­cji, nie mają tylko prawa stwier­dzić zgonu. [wróć]

To jeden z głów­nych pla­ców w cen­trum Ber­lina, daw­niej naj­waż­niej­szy plac w Ber­li­nie Zachod­nim, odpo­wied­nik Ale­xan­der­platz w Ber­li­nie Wschod­nim. Jedną z ofiar zama­chu był pol­ski kie­rowca, Łukasz Urban, któ­rego ter­ro­ry­sta zamor­do­wał, a póź­niej posłu­żył się jego cię­ża­rówką do prze­pro­wa­dze­nia ataku. [wróć]

To kościół sym­bol, jeden z naj­bar­dziej zna­nych obiek­tów w sto­licy Nie­miec. Jego pełna nazwa brzmi Kościół Pamięci Cesa­rza Wil­helma, ponie­waż wzniósł go pod koniec XIX wieku cesarz Wil­helm II, chcąc upa­mięt­nić dziadka, cesa­rza Wil­helma I. W 1943 roku świą­ty­nia została zbom­bar­do­wana, a po woj­nie zde­cy­do­wano się pozo­sta­wić jej główną wieżę w ruinie jako sym­bol anty­wo­jenny i dobu­do­wać do niej nowo­cze­sny kościół. [wróć]

W Pol­sce nie ma takiego podziału, choć oczy­wi­ście leka­rze medy­cyny sądo­wej wyko­nują te same zada­nia co opi­sane w tym roz­dziale. Ich podział jest jed­nak usta­lany wewnętrz­nie mię­dzy fachow­cami. [wróć]