Gdy słońce było bogiem - Zenon Kosidowski - ebook

Gdy słońce było bogiem ebook

Zenon Kosidowski

3,2

Opis

Opowieści o dziewiętnastowiecznej fascynacji odkryciami archeologicznymi w krajach egzotycznych. Informacje dotyczące historii i kultury starożytnych Sumerów, Egipcjan, Azteków czy mieszkańców Pompei przeplatają się z fabularnym opisem przygód pierwszych odkrywców, wśród których byli nie tylko naukowcy, ale też awanturnicy żądni skarbów i sławy.

Pierwsze wydanie Gdy słońce było bogiem ukazało się w 1956 roku. Książka szybko zyskała rzesze miłośników, była wielokrotnie wznawiana i osiągnęła łączy nakład blisko pół miliona egzemplarzy. Wychowało się na niej kilka pokoleń czytelników, wśród nich wielu przyszłych archeologów, historyków i pasjonatów starożytnych kultur.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (106 ocen)
17
20
40
20
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: ‌An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa ‌Ję­dra­sik

Zdję­cie au­to­ra za­miesz­czo­ne ‌na ‌skrzy­deł­ku wy­ko­nał Jan Ko­si­dow­ski ‌

Co­py­ri­ght ‌© by Bar­ba­ra Jan­kow­ska-Ko­si­dow­ska ‌

Co­py­ri­ght ‌© by ‌Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa ‌2012

ISBN ‌978-83-244-0215-1

Wy­daw­nic­two ‌ISKRY

ul. ‌Smol­na ‌11, 00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WIEK XIX W DZIE­JACH ŚWIA­TO­WEJ CY­WI­LI­ZA­CJI na­zy­wa­ny jest stu­le­ciem ar­che­olo­gii. Nie tyl­ko dla­te­go że dys­cy­pli­na ta, wcze­śniej ko­ja­rzo­na z dy­le­tanc­kim ko­lek­cjo­ner­stwem, wte­dy wła­śnie wy­pra­co­wa­ła re­gu­ły po­zy­ski­wa­nia źró­deł (me­to­da wy­ko­pa­li­sko­wa) i ich kry­tycz­nej ana­li­zy (sys­tem trzech epok), prze­kształ­ci­ła się więc w na­ukę. Przede wszyst­kim z tego po­wo­du, że zmia­nie ule­gła men­tal­ność świa­ta Za­cho­du, cią­gle po­szu­ku­ją­ce­go ce­lów dla ulo­ko­wa­nia swej zdo­byw­czej mocy. Za­po­cząt­ko­wa­na u schył­ku śre­dnio­wie­cza epo­ka po­zna­wa­nia i pod­bo­ju ziem­skie­go glo­bu do­bie­ga­ła koń­ca, z map zni­ka­ły ostat­nie bia­łe pla­my. Na­pę­dza­ny ener­gią nie­spo­ty­ka­ną u in­nych bia­ły czło­wiek ocze­ki­wał no­wych wy­zwań i fa­scy­na­cji. Zna­lazł je w za­mierz­chłej prze­szło­ści w epo­kach przed­hi­sto­rycz­nych nie­roz­po­zna­nych wów­czas zu­peł­nie i tak mrocz­nych, ja­ki­mi nie­gdyś były „ją­dra ciem­no­ści” tro­pi­kal­nych la­sów Azji i Afry­ki. Per­spek­ty­wa prze­strze­ni prze­mie­ni­ła się więc w per­spek­ty­wę cza­su. Dzie­więt­na­sto­wiecz­ni eli­tar­ni zdo­byw­cy ry­wa­li­zo­wa­li już nie o to, kto pierw­szy do­trze na ziem­ski bie­gun lub na hi­ma­laj­ski szczyt, ale o to, komu uda się od­ko­pać w pu­styn­nych pia­skach cał­ko­wi­cie za­po­mnia­ną, a nie­gdyś tak zna­czą­cą w dzie­jach ludz­ko­ści cy­wi­li­za­cję.

Naj­więk­sze moż­li­wo­ści w tym szla­chet­nym wy­ści­gu mie­li oczy­wi­ście daw­ni zdo­byw­cy, bo to oni, prze­mie­nie­ni te­raz w ko­lo­ni­za­to­rów, kon­tro­lo­wa­li kra­iny, gdzie ro­dzi­ły się i roz­kwi­ta­ły sta­ro­żyt­ne cy­wi­li­za­cje. Dla­te­go ar­che­olo­dzy ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych nie­po­dziel­nie pa­no­wa­li wów­czas w Mek­sy­ku i Peru, a An­gli­cy, Fran­cu­zi i Niem­cy ry­wa­li­zo­wa­li na te­re­nie Egip­tu, Gre­cji, Pa­le­sty­ny i Ira­ku. Mie­li uła­twio­ny do­stęp do te­re­nów wy­ko­pa­li­sko­wych, ko­rzy­sta­li z ochro­ny swo­ich rzą­dów, a czę­sto rów­nież z ich za­so­bów fi­nan­so­wych. Byli też pio­nie­ra­mi po­dej­mu­ją­cy­mi tego ro­dza­ju po­szu­ki­wa­nia, dla­te­go i ich od­kry­cia były im­po­nu­ją­ce, pierw­sze i nie­zrów­na­ne. W ten spo­sób to ich wiek zy­skał mia­no wie­ku ar­che­olo­gii; ten, któ­ry miał na­dejść po nim na­zwa­ny za­pew­ne bę­dzie wie­kiem in­ter­pre­ta­cji, bo przede wszyst­kim sku­piał się na do­sko­na­le­niu warsz­ta­tu po­znaw­cze­go, ob­rób­ki źró­deł ar­che­olo­gicz­nych i bu­do­wa­niu na ich pod­sta­wie wia­ry­god­ne­go ob­ra­zu pra­dzie­jo­wych kul­tur.

Dzie­więt­na­sto­wiecz­ny wy­ścig ar­che­olo­gów w głąb cza­su oka­zał się przy­go­dą nie mniej fa­scy­nu­ją­cą niż wcze­śniej­sze wy­pra­wy na nie­zba­da­ne lądy. Jest to naj­bar­dziej ma­low­ni­czy, awan­tur­ni­czy i pio­nier­ski okres w dzie­jach świa­to­wej ar­che­olo­gii. Od­kry­cia, któ­rych wów­czas do­ko­na­no – ca­łych cy­wi­li­za­cji, jak su­me­ryj­ska czy miejsc bi­blij­nych jak Abra­ha­mo­we Ur – do dziś za­li­cza­ne są do naj­więk­szych,a ich oko­licz­no­ści przy­ćmie­wa­ją ro­man­tycz­ną fa­bu­łą hol­ly­wo­odz­kie pro­duk­cje w ro­dza­ju W po­szu­ki­wa­niu za­gi­nio­nej arki. Są go­to­wym ma­te­ria­łem na fa­scy­nu­ją­cą książ­kę. Pierw­szy wpadł na to Ce­ram, czy­li Kurt Wil­helm Ma­rek (1915-1972). Jego naj­więk­sze, do dziś cie­szą­ce się po­pu­lar­no­ścią dzie­ło Bo­go­wie, gro­by, ucze­ni. Po­wieść o ar­che­olo­gii po­wsta­ło w 1949 roku, na pol­ski zo­sta­ło prze­ło­żo­ne w 1958 roku. Dwa lata wcze­śniej uka­za­ło się Gdy słoń­ce było bo­giem i była to pierw­sza w na­szym pi­śmien­nic­twie książ­ka po­pu­la­ry­zu­ją­ca wiel­ką przy­go­dę świa­to­wej ar­che­olo­gii. Ze­non Ko­si­dow­ski był więc w pol­skim pi­śmien­nic­twie pierw­szym au­to­rem po­wie­ści ar­che­olo­gicz­nej.

Na­le­ży przy­po­mnieć, w ja­kich na­stą­pi­ło to oko­licz­no­ściach. Nie tyl­ko z tego po­wo­du, że dzie­ło to uka­zy­wa­ło się tuż po okre­sie sta­li­now­skiej smu­ty, gdy pol­scy ar­che­olo­dzy mo­gli jeź­dzić co naj­wy­żej do Mir­me­ki na Kry­mie, gdzie pro­fe­sor Mi­cha­łow­ski, twór­ca pol­skiej szko­ły ar­che­olo­gii śród­ziem­no­mor­skiej, do­pie­ro szy­ko­wał się do wiel­kiej ka­rie­ry; rów­nież i z uwa­gi na sy­tu­ację, w ja­kiej była do­tych­cza­so­wa ar­che­olo­gia pol­ska, a tak­że spo­łecz­na wie­dza o jej do­ko­na­niach. W wie­ku XIX, wspo­mnia­nym już „wie­ku ar­che­olo­gii”, Po­la­cy roz­dar­ci na trzy prze­dzie­lo­ne kor­do­na­mi czę­ści, po­zba­wie­ni sa­mo­dziel­nych uni­wer­sy­te­tów i fi­nan­so­we­go wspar­cia wła­sne­go pań­stwa w dzie­dzi­nie ar­che­olo­gii, do­pie­ro u schył­ku stu­le­cia opu­ści­li po­ziom dy­le­tanc­kich fa­scy­na­cji „kray­owy­mi sta­ro­żyt­no­ścia­mi”. Na po­cząt­ku XX wie­ku po­wsta­ły już na­uko­we ośrod­ki pol­skiej ar­che­olo­gii w Kra­ko­wie, we Lwo­wie, w War­sza­wie i Wil­nie. To one dały po­czą­tek uni­wer­sy­tec­kim ka­te­drom ar­che­olo­gii w od­ro­dzo­nej Pol­sce. Do­rów­nu­jąc wie­dzą i za­pa­łem ba­da­czom z Za­cho­du, pol­scy ar­che­olo­dzy mie­li jed­nak o wie­le mniej­sze moż­li­wo­ści fi­nan­so­we, a po­nad­to wda­li się w ostrą po­le­mi­kę z na­cjo­na­li­stycz­ny­mi, po­tem już na­zi­stow­ski­mi ar­che­olo­ga­mi nie­miec­ki­mi, kwe­stio­nu­ją­cy­mi sło­wiań­skość ziem nad Odrą i War­tą. To po­chła­nia­ło ich ener­gię, o eks­pe­dy­cjach wy­ko­pa­li­sko­wych na in­nych lą­dach mo­gli tyl­ko ma­rzyć. Tam po­dró­żo­wa­li za­moż­ni ar­che­olo­dzy ama­to­rzy, jak Mi­chał Tysz­kie­wicz re­ali­zu­ją­cy swe ko­lek­cjo­ner­skie pa­sje, po prze­ku­pie­niu tu­rec­kie­go urzęd­ni­ka nocą po­kąt­nie ra­bu­ją­cy gro­bow­ce w Do­li­nie Kró­lów w Egip­cie i uwo­żą­cy po­ta­jem­nie swe tro­fea do pa­ła­co­we­go mu­zeum w Wil­nie.

Do cza­su Ko­si­dow­skie­go więc pol­scy ucze­ni, a tym bar­dziej pu­blicz­ność czy­ta­ją­ca, wie­dzie­li nie­wie­le albo zgo­ła nic o wiel­kiej przy­go­dzie świa­to­wej ar­che­olo­gii, o tym, jak pu­styn­ne pia­ski i eg­zo­tycz­ne pusz­cze prze­mó­wi­ły ję­zy­ka­mi twór­ców wiel­kich, choć za­po­mnia­nych cy­wi­li­za­cji. To jego za­pał i zdol­no­ści, zna­jo­mość ję­zy­ków za­chod­nich za­pew­nia­ją­ca do­stęp do sto­sow­nych lek­tur i dłu­go­let­ni po­byt w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie lek­tu­ry te były do­stęp­ne, spra­wi­ły, że pierw­sza por­cja wie­dzy o wiel­kiej ar­che­olo­gicz­nej przy­go­dzie do­tar­ła nad Wi­słę.

Za nią po­szły oczy­wi­ście ko­lej­ne pu­bli­ka­cje. Licz­ne pra­ce Ka­zi­mie­rza Mi­cha­łow­skie­go i jego uczniów, po­pu­lar­ne opra­co­wa­nia wspo­mnia­ne­go już Ce­ra­ma, ale też tłu­ma­cze­nia ory­gi­nal­nych dzieł dzie­więt­na­sto­wiecz­nych od­kryw­ców – ar­che­olo­gów: Evan­sa (cy­wi­li­za­cja mi­noj­ska na Kre­cie), Lay­ar­da (od­kryw­ca asy­ryj­skiej Ni­ni­wy), Ra­wil­so­na (od­czy­tał pi­smo kli­no­we), Wol­leya – ba­da­cza Ur i śla­dów bi­blij­ne­go po­to­pu, Car­te­ra – od­kryw­cy słyn­ne­go gro­bow­ca Tu­tan­cha­mo­na i wie­lu in­nych. Ze­bra­ło­by się tego kil­ka­dzie­siąt po­zy­cji.

Dla­cze­go więc wra­cać do wy­da­nej przed po­nad pół­wie­kiem pra­cy pa­sjo­na­ta, ale jed­nak ama­to­ra? Tym bar­dziej że z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy nie jest to pra­ca bez wad, w nie­któ­rych ustę­pach ana­chro­nicz­na, je­śli cho­dzi o in­ter­pre­ta­cję i da­to­wa­nie zna­le­zisk, co na szczę­ście Ko­si­dow­ski re­fe­ru­je rzad­ko, sku­pia­jąc się na re­la­cjo­no­wa­niu sa­mej ar­che­olo­gicz­nej przy­go­dy w te­re­nie. Bo od jego cza­su w tej dzie­dzi­nie zmie­ni­ło się pra­wie wszyst­ko – po­cząw­szy od tego, że chro­no­lo­gia cy­wi­li­za­cji sta­ro­żyt­nych dzię­ki za­sto­so­wa­niu me­tod tech­nicz­nych (np. me­to­dy ra­dio­wę­gla 14C, któ­rą Ko­si­dow­ski na­zy­wa me­to­dą ato­mo­wą) osią­gnę­ła wy­so­ki po­ziom pre­cy­zji, a in­ter­pre­ta­cje ar­che­olo­gicz­nych fak­tów – pod­da­ne zo­sta­ły rze­czo­wej kry­ty­ce eli­mi­nu­ją­cej wpływ świa­to­po­glą­do­wych upodo­bań i prze­ko­nań ba­da­czy. Stąd przy­pi­sy­wa­nie przez Ko­si­dow­skie­go wład­com mi­noj­skim kwie­ty­zmu i roz­wią­zło­ści na pod­sta­wie fre­sków z Knos­sos dziś wy­wo­łu­je tyl­ko roz­ba­wie­nie. Po­dob­nie jest z za­miesz­czo­ny­mi w kil­ku miej­scach w książ­ce po­pi­sa­mi sta­li­now­sko-le­ni­now­skiej sy­lo­gi­sty­ki kry­ty­ku­ją­cej „ar­che­olo­gię bur­żu­azyj­ną” za umy­sło­we le­ni­stwo, uspra­wie­dli­wia­nie kla­so­we­go wy­zy­sku i sku­pia­nie się je­dy­nie na dzie­jach ksią­żąt, a lek­ce­wa­że­nie ludu ro­bo­cze­go. Choć prze­cież sama jego książ­ka jest w ca­ło­ści po­chwa­łą tej­że ar­che­olo­gii, bo w XIX wie­ku prze­cież in­nej ar­che­olo­gii niż bur­żu­azyj­na nie było. W tym przy­pad­ku jed­nak mu­si­my pa­mię­tać, że do pi­sa­nia tej pra­cy Ko­si­dow­ski za­brał się za­pew­ne wkrót­ce po po­wro­cie do Pol­ski w 1951 roku, a więc w okre­sie naj­więk­szej sta­li­now­skiej opre­sji. Jest to więc swo­isty do­ku­ment cza­su, ogra­ni­czeń, ja­kie ide­olo­gia na­rzu­ca­ła ese­isty­ce trak­tu­ją­cej na­wet o tak od­le­głych cza­sach jak sta­ro­żyt­ny Egipt czy Me­zo­po­ta­mia. Je­śli jed­nak au­tor za­mie­rzał wów­czas pra­cę tę opu­bli­ko­wać, mu­siał od­dać ofia­rę ciel­co­wi ide­olo­gii. Mu­siał też co pe­wien czas pod­kre­ślać za­słu­gi so­cja­li­stycz­nych, głów­nie ra­dziec­kich ba­da­czy w od­czy­ty­wa­niu wę­zło­wych za­gad­nień dzie­jów sta­ro­żyt­ne­go świa­ta. Dziś nikt nie pa­mię­ta o tych na­zwi­skach w hi­sto­rii na­uki. W cza­sach Ko­si­dow­skie­go, jak i te­raz, to jed­nak ucze­ni z Za­cho­du wio­dą prym w tego ro­dza­ju ba­da­niach.

Pa­mię­ta­jąc o tym, znaj­du­ję rów­no­cze­śnie po­wo­dy przy­wró­ce­nia książ­ki Gdy słoń­ce było bo­giem do czy­tel­ni­cze­go obie­gu. Choć­by taki, że na­le­ży ona już do sza­cow­ne­go gro­na ksią­żek z hi­sto­rii świa­to­wej ar­che­olo­gii, ale też do pol­skiej po­wo­jen­nej li­te­ra­tu­ry (jak na­le­żą do niej książ­ki Paw­ła Ja­sie­ni­cy i Mel­chio­ra Wań­ko­wi­cza), była pierw­sza w swej dzie­dzi­nie i pre­zen­to­wa­ła wy­so­ki po­ziom li­te­rac­ki. Nie na­le­ży do lek­ce­wa­żo­ne­go za­rów­no przez uczo­nych, jak i czy­tel­ni­ków ga­tun­ku prac po­pu­lar­no­nau­ko­wych, lecz jest li­te­rac­kim ese­jem ma­ją­cym za przed­miot hi­sto­rię na­uko­wych od­kryć i po­mi­mo upły­wu lat, roz­wo­ju i zmia­ny na­uko­wych po­glą­dów wła­ści­wie nie za­wie­ra istot­nych błę­dów. Jest po­pu­lar­ną, ale uda­ną syn­te­zą dzie­więt­na­sto­wiecz­nej przy­go­dy świa­ta Za­cho­du z ar­che­olo­gią kra­jów eg­zo­tycz­nych. W szcze­gól­no­ści pod­kre­ślić na­le­ży jej wa­lo­ry li­te­rac­kie, któ­re de­cy­du­ją o przy­jem­no­ści lek­tu­ry. Wpraw­dzie ję­zyk jest w niej nie­co ar­cha­icz­ny, rów­nież nie­kie­dy na­zew­nic­two geo­gra­ficz­ne i pi­sow­nia ob­co­ję­zycz­nych nazw czy imion od­bie­ga­ją od współ­cze­snych ry­go­rów, ale styl, do­bór fak­tów, aneg­dot, dia­lo­gi i su­spen­sy skom­po­no­wa­ne są jak w praw­dzi­wym dzie­le li­te­rac­kim. Nie na dar­mo au­tor był ra­so­wym ra­diow­cem i znał spo­sób uwo­dze­nia słu­cha­cza, przy­ku­wa­nia jego uwa­gi. Pi­sząc, sto­so­wał rów­nież te umie­jęt­no­ści. W tym przy­pad­ku za­sa­da brzmia­ła: je­śli chcesz zaj­mu­ją­co i prze­ko­nu­ją­co opo­wie­dzieć ja­kąś hi­sto­rię, opo­wiedz ją naj­pierw ko­muś, w osta­tecz­no­ści gło­śno so­bie sa­me­mu. Zo­bacz, jak dzia­ła w od­bio­rze, usuń mie­li­zny i prze­le­waj na pa­pier. W książ­ce Ko­si­dow­skie­go za­sa­da ta dzia­ła nadal.

Zdzi­sław Skrok

Wśród świątyńi ogrodówMezopotamii

PIELGRZYM Z NEAPOLU

W PIERW­SZYCH LA­TACH XVII WIE­KU za­sły­nął we Wło­szech ne­apo­li­tań­ski ku­piec Pie­tro del­la Val­le. Po­nie­waż wie­le po­dró­żo­wał po da­le­kich kra­jach eg­zo­tycz­nych, ziom­ko­wie na­zy­wa­li go Il Pel­le­gri­no – piel­grzym.

Pie­tro jed­nak­że nie po­dró­żo­wał, jak­by to na­le­ża­ło przy­pusz­czać, w po­szu­ki­wa­niu dro­go­cen­nych ko­rze­ni i tka­nin je­dwab­nych. Po­bud­ką jego po­dró­ży były spra­wy zgo­ła ro­man­tycz­ne, a mia­no­wi­cie do­zna­ny w mło­do­ści za­wód mi­ło­sny. Po­tem już za­sma­ko­wał w włó­czę­go­stwie i za­wsze nie­sy­ty wra­żeń, za­pusz­czał się w co­raz to inne nie­zna­ne kra­iny, gdzie sto­pa Eu­ro­pej­czy­ka rzad­ko sta­wa­ła.

Dziw­nym zrzą­dze­niem losu przy­go­dy tego ro­man­tycz­ne­go kup­ca sta­ły się pa­mięt­ne w dzie­jach ar­che­olo­gii i dzię­ki temu war­to po­świę­cić im kil­ka chwil uwa­gi.

Prze­nie­śmy się więc wy­obraź­nią do Ne­apo­lu. W ko­ście­le San Mar­cel­li­no od­by­wa się na­bo­żeń­stwo za­mó­wio­ne przez Pie­tra. Nawa za­peł­ni­ła się po brze­gi, wszy­scy w mie­ście do­wie­dzie­li się już przez pocz­tę pan­to­flo­wą o fra­sun­ku mło­de­go Pie­tra i o jego po­sta­no­wie­niu. W cią­gu dwu­na­stu lat był za­rę­czo­ny z na­dob­ną pan­ną z za­moż­ne­go domu ku­piec­kie­go i rap­tem ude­rzył w nie­go pio­run: ro­dzi­ce wy­da­li ją za mąż za ko­goś in­ne­go.

Upo­ko­rzo­ny i do­tknię­ty w naj­czul­szych uczu­ciach mło­dzie­niec po­sta­no­wił szu­kać za­po­mnie­nia w po­dró­żach. Nie wy­mknął się jed­nak z mia­sta ci­cha­czem. Z ty­po­wym dla po­łu­dniow­ca za­mi­ło­wa­niem do scen pom­pa­tycz­nych, że­gnał się z ro­da­ka­mi w spo­sób te­atral­ny. Po za­koń­cze­niu na­bo­żeń­stwa ka­płan za­wie­sił mu na szyi zło­ty amu­let wy­obra­ża­ją­cy ko­stur piel­grzy­mi. Miesz­cza­nie sta­wa­li na pal­cach, by nic nie uro­nić z wi­do­wi­ska, a Pie­tro skła­dał uro­czy­ste ślu­by, iż nie wró­ci do Ne­apo­lu za­nim nie od­wie­dzi Gro­bu Świę­te­go.

Wy­pra­wa do Je­ro­zo­li­my sta­ła się za­cząt­kiem jego barw­ne­go i uroz­ma­ico­ne­go przy­go­da­mi ży­cia po­dróż­ni­cze­go. Nie skoń­czy­ło się bo­wiem na na­boż­nej piel­grzym­ce do Zie­mi Świę­tej. Ne­apo­li­tań­czyk zwie­dził We­ne­cję, Kon­stan­ty­no­pol i Kair, po­pły­nął na trud­no na­ów­czas do­stęp­ne wy­spy Le­wan­tu, prze­mie­rzył wzdłuż i wszerz Me­zo­po­ta­mię i Sy­rię, do­tarł na­wet do Ira­nu.

W XVII wie­ku po­dróż taka nie była frasz­ką. Mie­sią­ca­mi trze­ba było prze­mie­rzać ste­py i pu­sty­nie, góry i mo­cza­ry, ko­le­biąc się na twar­dym grzbie­cie wiel­błą­da. Stat­kom ża­glo­wym, nie­wy­god­nym i ła­two nisz­czo­nym przez bu­rze, gro­zi­ło sta­łe nie­bez­pie­czeń­stwo kor­sar­skich na­pa­dów. Po­dróż­nik mu­siał zno­sić upa­ły i mro­zy, głód i pra­gnie­nie, ro­bac­two, brud i naj­roz­ma­it­sze cho­ro­by. Na dro­gach gra­so­wa­li roz­bój­ni­cy, a lud­ność ma­ho­me­tań­ska od­no­si­ła się do Eu­ro­pej­czy­ków z nie­ukry­wa­ną wro­go­ścią.

W cią­gu swych po­dró­ży Pie­tro del­la Val­le nie zry­wał łącz­no­ści z ro­da­ka­mi z Ne­apo­lu. Wy­sy­łał do nich re­gu­lar­nie li­sty, nie­jed­no­krot­nie za­opa­trzo­ne w na­głó­wek: „Z na­mio­tu mego na pu­sty­ni”. W li­stach tych za­bły­snął nie­spo­dzia­nym ta­len­tem pi­sar­skim. Bły­sko­tli­wy styl, wy­kwint­ny hu­mor, by­strość ob­ser­wa­cji i barw­ność opi­sów, nade wszyst­ko jed­nak ob­fi­tość przy­gód peł­nych za­baw­nych sy­tu­acji i po­ry­wa­ją­cych in­tryg, oto, co w krót­kim cza­sie zy­ska­ło mu ogól­ny po­klask współ­ziom­ków.

Pie­tro del­la Val­le, jak przy­sta­ło na Wło­cha o ży­wym tem­pe­ra­men­cie, ry­chło otrzą­snął się z mi­ło­snej po­raż­ki. Świad­czą o tym fry­wol­ne przy­go­dy, któ­re opi­su­je z gu­stem i hu­mo­rem. Prze­by­wa­jąc na wy­spie Chios, rzu­cił się w wir za­baw tam­tej­szej swa­wol­nej lud­no­ści. Dniem i nocą od­by­wa­ły się tań­ce, śpie­wy i uro­cze igrasz­ki z miej­sco­wy­mi stroj­ni­sia­mi, a Pie­tro czuł się w swo­im ży­wio­le. Z fi­lu­ter­ną cheł­pli­wo­ścią opo­wia­da, jak w pew­nym mie­ście grec­kim mnisz­ki miej­sco­we­go klasz­to­ru tu­li­ły go czu­le i ca­ło­wa­ły za to, że z god­no­ścią osa­dził tu­rec­kie­go do­stoj­ni­ka, któ­ry do­ma­gał się od nie­go zło­że­nia hoł­du i po­da­run­ków.

W Kon­stan­ty­no­po­lu za­sły­szał, że suł­tan po­sia­da je­dy­ny na­ów­czas peł­ny tekst dzieł Li­wiu­sza, otrzy­ma­ny w spad­ku po ce­sa­rzu bi­zan­tyń­skim. Pie­tro za­pa­lał chę­cią na­by­cia tego bia­łe­go kru­ka i za­ofia­ro­wał za nie­go pięć ty­się­cy pia­strów. Ale wład­ca tu­rec­ki od­rzu­cił pro­po­zy­cję zu­chwa­łe­go Eu­ro­pej­czy­ka. Wte­dy Pie­tro pró­bo­wał prze­ku­pić bi­blio­te­ka­rza suł­tań­skie­go, przy­rze­ka­jąc mu 10 ty­się­cy ko­ron za wy­kra­dze­nie ma­nu­skryp­tu. In­try­ga speł­zła jed­nak na ni­czym, bo nie­uczci­wy urzęd­nik nie mógł w bi­blio­te­ce od­na­leźć cen­ne­go za­byt­ku pi­śmien­nic­twa.

W Me­zo­po­ta­mii Pie­tro za­ko­chał się po raz dru­gi w ży­ciu. Wy­bran­ką jego była 18-let­nia dziew­czy­na, ale los sro­gi i tym ra­zem go nie oszczę­dził. Wkrót­ce po ślu­bie mło­da mał­żon­ka za­cho­ro­wa­ła na ta­jem­ni­czą cho­ro­bę i zmar­ła.

Roz­pacz pod­su­nę­ła Pie­tro­wi nie­sa­mo­wi­ty po­mysł: zwło­ki uko­cha­nej ka­zał za­bal­sa­mo­wać, a po­tem przez całe czte­ry lata ob­wo­ził się z trum­ną po świe­cie, za­nim zło­żył ją w gro­bie ro­dzin­nym w Ne­apo­lu. Pie­tro po­pró­bo­wał jesz­cze raz szczę­ścia: oże­nił się z Gru­zin­ką, któ­ra była przy­ja­ciół­ką zmar­łej i opie­ko­wa­ła się nią pod­czas jej cho­ro­by. Tym ra­zem spra­wa za­koń­czy­ła się po­myśl­nie: owo­cem mał­żeń­stwa było 14 sy­nów.

W po­dró­żach swo­ich Pie­tro do­tarł rów­nież do po­łu­dnio­wej Per­sji. W od­le­gło­ści 60 ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy wschód od mia­sta Szi­raz uka­zał mu się ob­raz do głę­bi przej­mu­ją­cy ma­je­sta­tem i gro­zą. Były to ja­kieś gi­gan­tycz­ne ru­iny, o któ­rych nic do­tąd nie sły­szał. W ko­tli­nie, oto­czo­nej ska­li­sty­mi pa­gór­ka­mi, wid­nia­ły ta­ra­sy z pro­wa­dzą­cy­mi na nie scho­da­mi, po­gru­cho­ta­ne ko­lum­ny, po­szczer­bio­ne mury, a przede wszyst­kim ogrom­ne lwy pil­nu­ją­ce ma­syw­nych por­ta­li.

Pie­tro, przy­glą­da­jąc się tym ru­inom, nie mógł wyjść ze zdu­mie­nia. Wy­da­wa­ło mu się, że pia­ski, na­nie­sio­ne tu od wie­ków przez go­rą­ce wia­try pu­sty­ni, niby ośmior­ni­ce ob­ję­ły żar­łocz­ny­mi mac­ka­mi mury, por­ta­le i ko­lum­ny. Gro­zę i ta­jem­ni­czość wzma­ga­ła głu­cha ci­sza, ota­cza­ją­ca ów osa­mot­nio­ny kra­jo­braz znisz­cze­nia.

Po­tęż­ne ru­iny, cią­gną­ce się na prze­strze­ni kil­ku­set me­trów, sta­no­wić mu­sia­ły ja­kiś wspa­nia­ły pa­łac z za­mierz­chłych cza­sów. Kto był twór­cą tych mo­nu­men­tal­nych bu­dow­li? Oko­licz­na lud­ność, poza le­gen­da­mi i opo­wie­ścia­mi o du­chach rze­ko­mo za­miesz­ku­ją­cych ru­iny, nie mo­gła dać po­dróż­ni­ko­wi żad­ne­go wy­ja­śnie­nia. Tra­dy­cje tu­byl­ców się­ga­ły je­dy­nie do cza­sów le­gen­dar­ne­go ka­li­fa Bag­da­du z VIII wie­ku, Ha­ru­na al Ra­szi­da, bo­ha­te­ra Ty­sią­ca i jed­nej nocy. Tym­cza­sem ru­iny snadź były o wie­le star­sze.

Błą­ka­jąc się po zwa­łach gru­zów, Pie­tro za­uwa­żył na ce­głach ja­kieś dziw­ne, za­gad­ko­we zna­ki. Zra­zu wy­da­ło mu się, że to po wil­got­nych jesz­cze ce­głach drep­ta­ły on­giś pta­ki i po­zo­sta­wi­ły od­ci­ski swo­ich pa­zu­rów. Po bliż­szym jed­nak przyj­rze­niu się spo­strzegł, że zna­ki te skła­da­ją się z sze­re­gu po­zio­mych i pio­no­wych kre­sek. Wszyst­kie kre­ski mia­ły kształt kli­nów, nie­wąt­pli­wie dzię­ki temu, że nie­zna­ny ar­ty­sta, do­ty­ka­jąc pa­tycz­kiem wil­got­nej gli­ny, za każ­dym ra­zem uży­wał z po­cząt­ku więk­szej siły.

Gdy Pie­tro przy­wiózł od­bit­kę tych zna­ków do Eu­ro­py, roz­go­rzał na­mięt­ny spór nad ich sen­sem i zna­cze­niem. Jed­ni twier­dzi­li, że sta­no­wią one ja­kieś pra­daw­ne pi­smo, inni zno­wu upie­ra­li się, że dziw­ne kre­ski są je­dy­nie pry­mi­tyw­nym or­na­men­tem, któ­rym zdo­bio­no ścia­ny irań­skiej bu­dow­li. Pie­tro wy­po­wie­dział się za pierw­szą tezą. W jed­nym z li­stów z roku 1621 do­no­si, że na­li­czył sto od­ręb­nych zna­ków i że każ­dy z nich ozna­cza, we­dług jego przy­pusz­cze­nia, cały wy­raz. Z po­dzi­wu god­ną prze­ni­kli­wo­ścią wy­ra­ził opi­nię, że pi­smo kli­no­we na­le­ży czy­tać i pi­sać od le­wej ku pra­wej stro­nie, po­nie­waż ostrza po­zio­mych kli­nów za­wsze były skie­ro­wa­ne na pra­wo.

Przed­mio­tem ży­we­go za­in­te­re­so­wa­nia sta­ły się rów­nież same ru­iny. Przy­pusz­cza­no traf­nie, że Pie­tro del­la Val­le od­krył gru­zy Per­se­po­lis, sto­li­cy im­pe­rium per­skie­go za­ło­żo­ne­go w VI w. p.n.e. przez Cy­ru­sa, zdo­byw­cę Ba­bi­lo­nii. Je­den z na­stęp­ców Cy­ru­sa, Da­riusz, wy­bu­do­wał w Per­se­po­lis im­po­nu­ją­cy pa­łac, li­czą­cy set­ki sal i kom­nat. Tu­taj prze­by­wał wśród olśnie­wa­ją­ce­go zbyt­ku, odzia­ny w pur­pu­ro­we, ha­fto­wa­ne zło­tem sza­ty. Miał do dys­po­zy­cji 15 ty­się­cy sług pa­ła­co­wych, ty­siąc jeźdź­ców stra­ży przy­bocz­nej i 10 ty­się­cy pie­szych żoł­nie­rzy.

Im­pe­rium per­skie trwa­ło tyl­ko dwie­ście lat. Pod­sta­wy jego ist­nie­nia, opar­te na wy­zy­sku pod­bi­tych lu­dów i prze­mo­cy woj­sko­wej de­spo­ty, były zbyt kru­che. By po­kryć ogrom­ne kosz­ty dwo­ru i woj­ska, urzęd­ni­cy kró­lew­scy na­kła­da­li na lud pra­cu­ją­cy, szcze­gól­nie na chło­pów, co­raz więk­sze po­dat­ki i da­ni­ny, to­też Alek­san­der Ma­ce­doń­ski, po roz­gro­mie­niu ar­mii Da­riu­sza, bar­dzo ła­two pod­po­rząd­ko­wał so­bie ludy i ple­mio­na wcho­dzą­ce w skład po­ko­na­nej Per­sji.

Zwy­cię­ski Alek­san­der za­jął Per­se­po­lis, a przy tej oka­zji pa­łac kró­lew­ski po­szedł z dy­mem. Ist­nie­ją róż­ne wer­sje co do przy­czyn tego po­ża­ru. Grec­ki hi­sto­ryk Dio­dor twier­dzi, że pa­łac pod­pa­lił wła­sno­ręcz­nie Alek­san­der Wiel­ki „pod­czas or­gii pi­jac­kiej, w chwi­li kie­dy po­stra­dał pa­no­wa­nie nad swo­im umy­słem”. Inny hi­sto­ryk, Kli­tarch, opi­su­jąc tę samą li­ba­cję, opo­wia­da, że tan­cer­ka ateń­ska Tha­is w cza­sie tań­ca ci­snę­ła pło­ną­cą po­chod­nię mię­dzy drew­nia­ne ko­lum­ny pa­ła­cu. Wi­dząc to, pi­ja­na zgra­ja kom­pa­nów ma­ce­doń­skich chwy­ta­ła na wy­ści­gi inne po­chod­nie i rzu­ca­ła je przed sie­bie na oślep. Głów­na część pa­ła­cu z dro­go­cen­ny­mi tka­ni­na­mi, rzeź­ba­mi i wa­za­mi za­ję­ła się w mgnie­niu oka pło­mie­niem. Służ­ba tyl­ko z wiel­kim tru­dem zdo­ła­ła ura­to­wać kil­ka bocz­nych skrzy­deł bu­dow­li.

Oca­la­łe czę­ści pa­ła­cu prze­trwa­ły licz­ne jesz­cze wie­ki. Czas ja­kiś mie­li tam sie­dzi­bę ka­li­fo­wie is­la­mu, po­tem przy­szły nisz­czy­ciel­skie na­jaz­dy Mon­go­łów i Tur­ków i z pa­ła­cu po­zo­sta­ły jeno gru­zy. Ru­iny za­ro­sły nie­ba­wem ską­pą ro­ślin­no­ścią i pa­sły się na nich owce pa­ste­rzy arab­skich. O po­cho­dze­niu ruin za­po­mnia­no zu­peł­nie. Do­pie­ro w XVII wie­ku Pie­tro del­la Val­le od­kry­ciem swo­im przy­po­mniał Eu­ro­pie o daw­nej świet­no­ści Per­se­po­lis.

Choć po­dróż­nik wło­ski nie mógł przy­pusz­czać, że w pio­no­wych i po­zio­mych kre­secz­kach kry­je się ogrom­na skarb­ni­ca wia­do­mo­ści o cy­wi­li­za­cjach Su­me­rów, Ba­bi­loń­czy­ków, Asy­ryj­czy­ków i in­nych lu­dów Bli­skie­go Wscho­du, to jed­nak nie­za­prze­czal­ną jego za­słu­gą jest to, iż on pierw­szy przy­wiózł prób­ki pi­sma kli­no­we­go do Eu­ro­py i wbrew opi­nii wie­lu uczo­nych z za­dzi­wia­ją­cą by­stro­ścią do­my­ślał się w kre­skach sta­ro­daw­ne­go pi­sma, a nie or­na­men­tu. Dla­te­go na­zwi­sko jego za­cho­wa­ło się na za­wsze w dzie­jach ar­che­olo­gii.

PISMO KLINOWE ZACZYNA PRZEMAWIAĆ

W PIERW­SZYCH LA­TACH XIX WIE­KU prze­by­wał w nie­miec­kim mie­ście uni­wer­sy­tec­kim Ge­tyn­dze na­uczy­ciel gre­ki i ła­ci­ny tam­tej­sze­go li­ceum, Je­rzy Fry­de­ryk Gro­te­fend. Uwa­ża­no go po tro­sze za dzi­wa­ka, po­nie­waż ulu­bio­nym jego za­ję­ciem było roz­wią­zy­wa­nie wszel­kie­go ro­dza­ju sza­rad i re­bu­sów, w czym wy­ka­zy­wał nie­po­wsze­dnią by­strość i szyb­kość orien­ta­cji. Zna­jo­mi i przy­ja­cie­le wy­szu­ki­wa­li mu naj­wy­myśl­niej­sze za­da­nia, ale Gro­te­fend nig­dy nie dał się za­pę­dzić w kozi róg.

W roku 1802 do rąk ama­to­ra ła­mi­głó­wek do­stał się pe­wien tekst z Per­se­po­lis, nad któ­re­go od­szy­fro­wa­niem gło­wi­ło się bez­sku­tecz­nie wie­lu uczo­nych. Za­gad­ko­we zna­ki kli­no­we in­try­go­wa­ły go i nie dały mu spać po no­cach. Pew­ne­go dnia, bę­dąc w pi­wiar­ni, gdzie za­zwy­czaj spę­dzał wie­czo­ry wśród ko­le­gów przy ku­flu piwa, oświad­czył im nie bez cheł­pli­wo­ści, że po­tra­fi od­czy­tać pi­smo kli­no­we.

Kom­pa­ni przy­ję­li to z we­so­łym nie­do­wie­rza­niem. Pi­smo kli­no­we sta­no­wi­ło wte­dy wła­śnie je­den z naj­bar­dziej mod­nych pro­ble­mów na­uko­wych i po­wszech­nie było wia­do­mo, jaką nie­prze­zwy­cię­żo­ną trud­ność sta­no­wi jego od­czy­ta­nie. Byli prze­cież ucze­ni, któ­rzy twier­dzi­li, że jest to pro­blem w ogó­le nie do roz­wią­za­nia.

W dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku udał się do Per­se­po­lis duń­ski uczo­ny Kar­sten Nie­buhr, prze­ry­so­wał wie­le zna­ków kli­no­wych, ale nie zdo­łał od­czy­tać ani jed­ne­go wy­ra­zu. Nie po­wio­dło się rów­nież Niem­co­wi Tych­se­no­wi i Duń­czy­ko­wi Mün­te­ro­wi, cho­ciaż za­słu­gą ich było wie­le traf­nych spo­strze­żeń.

Trud­no więc dzi­wić się, że w pi­wiar­ni roz­le­gły się gło­śne śmie­chy i do­cin­ki. Wszy­scy ce­ni­li zdol­no­ści Gro­te­fen­da, ale od roz­wią­za­nia nie­win­ne­go re­bu­su do od­szy­fro­wa­nia pi­sma kli­no­we­go, nad któ­rym da­rem­nie wy­si­la­li się naj­wy­bit­niej­si spe­cja­li­ści, dro­ga była da­le­ka. Kpi­ny nie­do­wiar­ków ubo­dły Gro­te­fen­da do ży­we­go. Za­pro­po­no­wał więc za­kład, iż pi­smo od­czy­ta, na co ko­le­dzy z ocho­tą przy­sta­li.

Za­bie­ra­jąc się do trud­ne­go za­da­nia, Gro­te­fend za­uwa­żył, że na­pis po­cho­dzą­cy z Per­se­po­lis dzie­lił się na trzy wy­raź­nie roz­gra­ni­czo­ne ko­lum­ny. Czyż­by na­pis był trój­ję­zycz­ny? Dzię­ki lek­tu­rze sta­ro­żyt­nych pi­sa­rzy Gro­te­fend znał hi­sto­rię pań­stwa sta­ro­per­skie­go i wie­dział, że oko­ło 540 roku p.n.e. król per­ski Cy­rus pod­bił pań­stwo ba­bi­loń­skie. Po­nie­waż na­pis po­cho­dził z Per­se­po­lis, prze­to jed­na z trzech ko­lumn z pew­no­ścią za­wie­ra tekst w ję­zy­ku sta­ro­per­skim. Ale któ­ra ko­lum­na? Gro­te­fend ro­zu­mo­wał w na­stę­pu­ją­cy spo­sób: ję­zyk per­ski był ję­zy­kiem zwy­cię­skie­go na­ro­du, siłą rze­czy więc po­wi­nien zaj­mo­wać miej­sce cen­tral­ne. Tym cen­tral­nym miej­scem jest na pew­no ko­lum­na środ­ko­wa. A ko­lum­ny bocz­ne? Przy­pusz­czać na­le­ży, że za­wie­ra­ją prze­kład na ję­zy­ki dwóch naj­licz­niej­szych pod­bi­tych lu­dów.

Po przy­ję­ciu tej zdu­mie­wa­ją­co pro­stej i za­ra­zem wni­kli­wej hi­po­te­zy Gro­te­fend przyj­rzał się bli­żej zna­kom kli­no­wym środ­ko­wej ko­lum­ny. Za­uwa­żył nie­ba­wem rzecz bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ną, któ­rej chwy­cił się skwa­pli­wie. Wśród zna­ków kli­no­wych po­wta­rza­ła się dwu­krot­nie jed­na i ta sama gru­pa czy kom­bi­na­cja kre­sek, od­dzie­lo­na kre­ską uko­śną, a więc wy­ra­ża­ją­ca ja­kieś sło­wo. Z wła­ści­wą so­bie by­stro­ścią wpadł na po­mysł, że tekst in­for­mu­je o ja­kimś dy­na­stycz­nym na­stęp­stwie w per­skim domu kró­lew­skim, że więc oba iden­tycz­ne ze­spo­ły zna­ków mogą przy­pusz­czal­nie ozna­czać ty­tuł kró­lew­ski. We­dług ta­kie­go za­ło­że­nia tekst przed­sta­wiał­by się na­stę­pu­ją­co:

Król – imię kró­la – nie­wia­do­me sło­wo A – król – imię kró­la – nie­wia­do­me sło­wo A – nie­wia­do­me sło­wo B

Zna­cze­nie nie­wia­do­me­go sło­wa A na­rzu­ca­ło się sa­mo­rzut­nie. Nie­wąt­pli­wie owa gru­pa zna­ków kli­no­wych, okre­ślo­na li­te­rą A, wy­ra­ża sło­wo „syn”. Uzu­peł­nio­ny w ten spo­sób tekst brzmiał więc:

Król – imię kró­la – syn – kró­la – imię kró­la – syna – nie­wia­do­me sło­wo B

Brak ty­tu­łu kró­lew­skie­go w ostat­nim czło­nie zda­nia (przy nie­wia­do­mym sło­wie B) na­strę­czał wie­le kło­po­tu. Teza, ja­ko­by tekst ozna­czał wy­li­cze­nie na­stęp­stwa dy­na­stycz­ne­go, wy­da­wa­ła się być za­chwia­na. Ale Gro­te­fend nie dał się ła­two zbić z tro­pu. Ro­zu­mo­wał w ten spo­sób: sko­ro nie­wia­do­me sło­wo B, nie­wąt­pli­wie imię ja­kie­goś Per­sa, nie jest za­opa­trzo­ne w ty­tuł kró­lew­ski, tak jak dwa po­przed­nie imio­na, na­le­ży wnio­sko­wać:

a. że czło­wiek, któ­ry no­sił to imię, nie był kró­lem, b. że mu­siał po­zo­sta­wać z obu kró­la­mi w ja­kimś sto­sun­ku po­kre­wień­stwa, sko­ro znaj­du­je się w ich to­wa­rzy­stwie, c. że, jak to świad­czy dwa razy po­wtó­rzo­ne sło­wo „syn”, był ich oj­cem i dziad­kiem.

Tekst brzmiał­by wte­dy:

Król – imię kró­la – syn – kró­la – imię kró­la – syna – imię Per­sa.

Gro­te­fend czuł, że jest na wła­ści­wym tro­pie. Gdy­by uda­ło mu się zna­leźć w hi­sto­rii kró­lów per­skich taką sy­tu­ację dy­na­stycz­ną, gdzie ja­kiś Pers, nie­bę­dą­cy kró­lem, miał jed­nak­że syna i wnu­ka, któ­rzy wstą­pi­li na tron – spra­wa by­ła­by roz­wią­za­na. Wte­dy od­po­wied­nie nie­od­czy­ta­ne gru­py zna­ków kli­no­wych moż­na by za­stą­pić hi­sto­rycz­ny­mi na­zwi­ska­mi.

Za­czął szpe­rać w tek­stach sta­ro­żyt­nych hi­sto­ry­ków i na­tra­fił na wła­ści­we oso­bi­sto­ści. Oto ksią­żę per­ski Hy­sta­spes miał syna Da­riu­sza, kró­la per­skie­go od roku 521 do 486 p.n.e. Wnuk jego, a syn Da­riu­sza, Kserk­ses, zna­ny z tego, że usi­ło­wał pod­bić Gre­cję, pa­no­wał od roku 486 do 465 p.n.e. Tekst brzmiał osta­tecz­nie:

Król Kserk­ses, syn kró­la Da­riu­sza, syna Hy­sta­spe­sa.

Spra­wa nie była jed­nak tak pro­sta, jak tu ją przed­sta­wia­my. Imio­na kró­lów za­czerp­nął bo­wiem Gro­te­fend z He­ro­do­ta, po­da­ne więc były w brzmie­niu grec­kim. By ro­ze­znać fo­ne­tycz­ne brzmie­nie każ­de­go osob­ne­go zna­ku kli­no­we­go, na­le­ża­ło znać imio­na kró­lew­skie w ich au­ten­tycz­nym brzmie­niu sta­ro­per­skim. Klu­cza do roz­wią­za­nia tego szu­kał Gro­te­fend w tek­ście Awe­sty, świę­tej księ­gi Per­sów, któ­rej ję­zyk był naj­bar­dziej zbli­żo­ny do sta­ro­per­skie­go.

Mimo że na­zwi­sko np. Hy­sta­spe­sa było tam po­da­ne w kil­ku od­mia­nach (Go­szap, Ki­stap, Gu­stasp, Wi­tasp), zdo­łał dro­gą nie­zwy­kle prze­ni­kli­wych wnio­sko­wań od­szy­fro­wać dzie­więć al­fa­be­tycz­nych zna­ków sta­ro­per­skie­go pi­sma kli­no­we­go. Do­pie­ro w trzy­dzie­ści czte­ry lata póź­niej, tj. w roku 1836, Nie­miec Les­sen, Fran­cuz Bur­no­uf i An­glik Raw­li­son od­czy­ta­li resz­tę al­fa­be­tu.

NAPIS NA SAMOTNEJ SKALE

NA ŻA­GLOW­CU AN­GIEL­SKIM, kur­su­ją­cym mię­dzy Wiel­ką Bry­ta­nią a In­dia­mi, słu­żył jako chło­piec okrę­to­wy Hen­ryk Fry­de­ryk Raw­li­son. Spryt­ny wy­ro­stek nad­sta­wiał pil­nie ucha, gdy pa­sa­że­ro­wie, wy­grze­wa­jąc się w słoń­cu na po­kła­dzie, opo­wia­da­li so­bie cuda o kra­jach In­do­sta­nu, do­kąd uda­wa­li się jako kup­cy lub urzęd­ni­cy. Pod wra­że­niem tych ga­węd za­czął ma­rzyć o da­le­kich po­dró­żach i przy­go­dach. Służ­ba ma­ry­nar­ska wy­da­ła mu się na­raz obrzy­dłą nie­wo­lą i tyl­ko cze­kał na spo­sob­ność, by z niej się wy­rwać w sze­ro­ki świat.

Pod­czas jed­ne­go z rej­sów za­skar­bił so­bie przy­chyl­ność gu­ber­na­to­ra Bom­ba­ju, sir Joh­na Mal­col­ma, któ­ry za­pro­po­no­wał mu służ­bę w od­dzia­łach woj­sko­wych Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej. Raw­li­son przy­stał z ra­do­ścią i w roku 1826, ma­jąc 16 lat, prze­szedł na służ­bę tego osła­wio­ne­go to­wa­rzy­stwa ak­cyj­ne­go, cią­gną­ce­go ogrom­ne zy­ski z ogra­bia­nia In­dii i gnę­bie­nia lud­no­ści hin­du­skiej.

Raw­li­son do­brze mu­siał za­słu­żyć się swo­im chle­bo­daw­com, gdyż po upły­wie krót­kie­go cza­su otrzy­mał szli­fy ofi­cer­skie. W roku 1833 znaj­du­je­my go w ran­dze ma­jo­ra na sta­no­wi­sku in­struk­to­ra ar­mii per­skiej. W 1839 roku rząd an­giel­ski mia­no­wał go agen­tem po­li­tycz­nym w Afga­ni­sta­nie. W la­tach na­stęp­nych był ko­lej­no kon­su­lem w Bag­da­dzie, człon­kiem par­la­men­tu bry­tyj­skie­go i w koń­cu po­słem na dwo­rze per­skim w Te­he­ra­nie.

Od skrom­ne­go chłop­ca okrę­to­we­go do przed­sta­wi­cie­la dy­plo­ma­tycz­ne­go mo­car­stwa – to ka­rie­ra nie­co­dzien­na. Ja­kim oko­licz­no­ściom za­wdzię­czał Raw­li­son swo­je po­wo­dze­nie? Dziś już wie­my, że był on asem wy­wia­du an­giel­skie­go. W rę­kach jego sku­pia­ły się nici wszel­kich in­tryg po­li­tycz­nych Bli­skie­go i Środ­ko­we­go Wscho­du. W służ­bie im­pe­ria­li­zmu bry­tyj­skie­go ju­dził ludy i ple­mio­na azja­tyc­kie prze­ciw­ko Ro­sji, siał nie­zgo­dę mię­dzy Per­sa­mi i Afgań­czy­ka­mi, knuł na­wet spi­sek prze­ciw­ko rzą­do­wi per­skie­mu, choć jako in­struk­tor woj­sko­wy był na jego żoł­dzie.

Nie mie­li­by­śmy po­wo­du zaj­mo­wa­nia się Raw­li­so­nem, gdy­by nie fakt, że przy­czy­nił się on w du­żym stop­niu do od­czy­ta­nia pi­sma kli­no­we­go. Wpraw­dzie agen­ci In­tel­li­gen­ce Se­rvi­ce bar­dzo czę­sto kry­li swo­ją dzia­łal­ność szpie­gow­ską pod po­zo­rem ba­dań na­uko­wych i po­szu­ki­wań ar­che­olo­gicz­nych, ale Raw­li­son róż­nił się tym od nich wszyst­kich, że był istot­nie rze­tel­nym ba­da­czem pi­sma kli­no­we­go i w tej dzie­dzi­nie osią­gnął po­waż­ne wy­ni­ki na­uko­we. Nie wie­dząc nic o po­szu­ki­wa­niach Gro­te­fen­da, od­czy­tał po­dob­ną me­to­dą nie tyl­ko na­zwi­ska trzech po­przed­nio wy­mie­nio­nych wład­ców per­skich, lecz rów­nież kil­ka do­dat­ko­wych zna­ków sta­ro­per­skie­go al­fa­be­tu kli­no­we­go. Gdy wresz­cie w roku 1838 za­po­znał się z pra­cą Gro­te­fen­da, stwier­dził, że pod wie­lo­ma wzglę­da­mi wy­ni­ki jego ba­dań były da­le­ko lep­sze.

Wy­ko­nu­jąc taj­ne zle­ce­nia swo­ich mo­co­daw­ców, Raw­li­son czę­sto prze­no­sił się z miej­sca na miej­sce. W cza­sie tych po­dró­ży by­wał rów­nież w Be­hi­stu­nie, gdzie spo­tka­ła go jed­na z naj­więk­szych przy­gód. Pew­ne­go razu, znaj­du­jąc się w od­le­gło­ści dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów od Ker­man­sza­chu, sta­nął zdu­mio­ny przed pro­sto­pa­dłą, po­szar­pa­ną ska­łą, wzno­szą­cą się po­nad rów­ni­ną na wy­so­kość ty­sią­ca me­trów. Oko­ło stu me­trów nad prze­pa­ścią wid­nia­ła na niej słyn­na ta­bli­ca be­hi­stuń­ska. Na pły­tach, przy­mo­co­wa­nych do ska­ły, ry­so­wa­ły się pła­sko­rzeź­by wy­obra­ża­ją­ce bro­da­tych mę­żów w po­włó­czy­stych sza­tach per­skich oraz sze­reg ko­lumn pi­sma kli­no­we­go.

Ogrom­na pła­sko­rzeź­ba zna­na była dzie­siąt­kom po­ko­leń za­miesz­ku­ją­cym kra­je Bli­skie­go i Środ­ko­we­go Wscho­du. U pod­nó­ża be­hi­stuń­skiej ska­ły wio­dła on­giś dro­ga do Ba­bi­lo­nu, a obec­nie znaj­du­je się tam oży­wio­ny trakt han­dlo­wy łą­czą­cy Ker­man­szach z Bag­da­dem. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów snu­ją się po niej ocię­ża­łe ka­ra­wa­ny ku­piec­kie i wę­dru­ją sa­mot­ni po­dróż­ni. Za­gad­ko­we po­sta­cie, wy­ku­te w ska­le, na­pa­wa­ły za­bo­bon­nym lę­kiem prze­chod­niów i za­miesz­ku­ją­cych oko­li­cę tu­byl­ców.

Pła­sko­rzeź­ba wy­war­ła na Raw­li­so­nie głę­bo­kie wra­że­nie. Przy­glą­dał się jej nie­jed­no­krot­nie go­dzi­na­mi przez lor­net­kę. Ja­kież nie­prze­bra­ne bo­gac­two wia­do­mo­ści hi­sto­rycz­nych kry­ło się w tych zna­kach, zło­żo­nych z po­zio­mych i pio­no­wych kli­nów! Układ ko­lumn wy­raź­nie wska­zy­wał na to, że tekst jest spo­rzą­dzo­ny w trzech ję­zy­kach. Sko­ro – po­my­ślał so­bie – od­czy­ta­no już al­fa­bet sta­ro­per­ski, może po­wie­dzie mu się od­kry­cie ta­jem­ni­cy dwóch po­zo­sta­łych ję­zy­ków. Do­tąd nikt na­wet o tym my­śleć nie mógł, gdyż ma­te­riał po­rów­naw­czy był zbyt ską­py i skła­dał się je­dy­nie z dwu­dzie­stu zna­ków wspo­mnia­ne­go już na­pi­su z Per­se­po­lis. Tym­cza­sem na­pis na ska­le be­hi­stuń­skiej przed­sta­wiał pod tym wzglę­dem nie­oce­nio­ne bo­gac­two, gdyż za­wie­rał, jak zdo­łał na­li­czyć przez lor­net­kę, po­nad czte­ry­sta dwu­dzie­sto­me­tro­wych wier­szy pi­sma kli­no­we­go. Z tak ob­fi­tym ma­te­ria­łem moż­na by po­ku­sić się o od­czy­ta­nie na­pi­sów w nie­zna­nych ję­zy­kach.

Spra­wa nie była jed­nak tak pro­sta. Naj­pierw na­le­ża­ło wdra­pać się na stro­mą ścia­nę skal­ną i wi­sząc nad prze­pa­ścią, prze­ry­so­wać do­kład­nie kre­skę po kre­sce. Tego ro­dza­ju przed­się­wzię­cie wy­ma­ga­ło dłu­gich dra­bin, sznu­rów i ha­ków, sprzę­tu trud­ne­go do zdo­by­cia w pry­mi­tyw­nych wa­run­kach kra­ju.

Za­miar do­tar­cia do pła­sko­rzeź­by nie dał od­tąd Raw­li­so­no­wi spo­ko­ju. Ty­go­dnia­mi ba­dał szcze­gó­ło­wo każ­dy wy­łom ska­ły i za­sta­na­wiał się nad róż­ny­mi spo­so­ba­mi kar­ko­łom­nej wspi­nacz­ki. Pew­ne­go dnia od­krył coś, co na­peł­ni­ło go na­dzie­ją. Za­uwa­żył bo­wiem pod na­pi­sem wzdłuż ca­łej jego sze­ro­ko­ści wy­ku­ty w ska­le chod­nik, któ­ry słu­żył on­giś rzeź­bia­rzo­wi jako rusz­to­wa­nie. By­le­by się tam do­stać – po­my­ślał – a wte­dy nie­trud­no bę­dzie sko­pio­wać cały tekst. Z na­ra­że­niem ży­cia, po­słu­gu­jąc się li­na­mi i ha­ka­mi, do­tarł wresz­cie do celu. Przy­wią­za­ny li­na­mi do wy­stę­pów skal­nych za­czął prze­ry­so­wy­wać zna­ki do gru­be­go no­te­su. Pra­ca trwa­ła mie­sią­ce. Co­dzien­nie na nowo wspi­nał się po ska­le i po­su­wa­jąc się wzdłuż chod­ni­ka, sko­pio­wał w ten spo­sób dol­ne wier­sze na­pi­su. Oka­za­ło się jed­nak, że z po­zio­mu chod­ni­ka nie moż­na było do­strzec gór­nej czę­ści na­pi­su, po­nie­waż wy­so­kość pła­sko­rzeź­by wy­no­si­ła sie­dem me­trów. Wte­dy pod­cią­gnął na li­nie dra­bi­nę i wcho­dząc po niej co­raz wy­żej, zdo­łał prze­ry­so­wać kil­ka dal­szych wier­szy. Resz­ta po­zo­sta­wa­ła poza za­się­giem wi­dzial­no­ści.

Nie do­koń­czył jed­nak pra­cy. Po­wo­ła­ny przez swo­je wła­dze zwierzch­nie mu­siał ją prze­rwać i po­spie­szyć do Afga­ni­sta­nu. Do­pie­ro w roku 1847 po­wró­cił do Be­hi­stu­nu i pod­jął nie­do­koń­czo­ne dzie­ło. Tym ra­zem na­le­ża­ło do­trzeć do nie­do­stęp­nych czę­ści na­pi­su. Sam już bał się na­ra­żać, to­też na­jął do tego mło­de­go chłop­ca kur­dyj­skie­go. Przy­mo­co­wa­ny do liny spusz­czo­nej ze szczy­tu ska­ły, mło­dy śmia­łek po­wbi­jał wzdłuż ścia­ny drew­nia­ne kli­ny. Prze­wie­sza­jąc na­stęp­nie dra­bi­nę z kli­nu na klin i wspi­na­jąc się po niej, Kur­dyj­czyk przy­ci­skał do po­szcze­gól­nych frag­men­tów na­pi­su wil­got­ną tek­tu­rę, uzy­sku­jąc w ten spo­sób wier­ną jego od­bit­kę. Po kil­ku ty­go­dniach Raw­li­son stał się je­dy­nym na świe­cie po­sia­da­czem ogrom­ne­go tek­stu kli­no­we­go, sta­no­wią­ce­go bez­cen­ny ma­te­riał na­uko­wy. W roku 1848, po je­de­na­stu la­tach pra­cy, przed­ło­żył go Kró­lew­skie­mu To­wa­rzy­stwu Azja­tyc­kie­mu w Lon­dy­nie.

Na­pis be­hi­stuń­ski – jak to już za­zna­czy­li­śmy – za­wie­rał tek­sty w trzech róż­nych ję­zy­kach. Środ­ko­wa ko­lum­na na­pi­sa­na była w ję­zy­ku sta­ro­per­skim. Od­czy­ta­nie jej, dzię­ki po­przed­nim pra­com uczo­nych, nie przed­sta­wia­ło szcze­gól­nej trud­no­ści. Jed­na z dwu po­zo­sta­łych ko­lumn, pi­sa­na sys­te­mem sy­la­bicz­nym, a więc za po­mo­cą zna­ków kli­no­wych wy­ra­ża­ją­cych całe zgło­ski, a nie po­szcze­gól­ne li­te­ry al­fa­be­tu, sta­no­wi­ła prze­kład tek­stu per­skie­go na ję­zyk irań­skie­go ludu Ela­mi­tów. Pań­stwo Ela­mi­tów już od daw­na nie ist­nia­ło, ale ję­zyk jego miesz­kań­ców był sze­ro­ko roz­po­wszech­nio­ny w Per­sji, czym tłu­ma­czy się na­pis na ska­le be­hi­stuń­skiej. Dzię­ki Duń­czy­ko­wi Nie­lso­wi We­ster­gar­do­wi, od­kryw­cy klu­cza do tego ję­zy­ka, Raw­li­son i dru­gi An­glik Nor­ris od­czy­ta­li nie­ba­wem dwie­ście zna­ków tej ko­lum­ny.

Po­zo­stał do roz­szy­fro­wa­nia trze­ci na­pis, sta­no­wią­cy, jak się oka­za­ło, prze­kład na ję­zyk asy­ro-ba­bi­loń­ski. Po żmud­nych i skom­pli­ko­wa­nych pra­cach po­rów­naw­czych Raw­li­son do­ko­nał kło­po­tli­we­go od­kry­cia: pi­smo to było dzi­wacz­ną gma­twa­ni­ną, po­zba­wio­ną lo­gicz­nej kon­se­kwen­cji. O ile w pi­śmie sta­ro­per­skim każ­dy znak kli­no­wy słu­żył do ozna­cze­nia od­ręb­nej li­te­ry al­fa­be­tu, a w pi­śmie ela­mic­kim do wy­ra­ża­nia zgło­sek – o tyle w pi­śmie asy­ro-ba­bi­loń­skim spra­wa nie była tak pro­sta. Tu­taj ten sam znak kli­no­wy mógł wy­ra­żać bądź sy­la­bę, bądź też całe sło­wo.

W mia­rę bliż­sze­go po­zna­wa­nia tego pi­sma ujaw­ni­ła się rzecz nie­po­ko­ją­ca. Bo oto ten­że sam znak mógł słu­żyć do ozna­cza­nia kil­ku od­mien­nych zgło­sek, a na­wet kil­ku róż­nych słów.

Na od­wrót – sze­re­gu zu­peł­nie od­ręb­nych zna­ków uży­wa­no dla ozna­cze­nia jed­nej i tej sa­mej zgło­ski lub też jed­ne­go i tego sa­me­go sło­wa. Tak np. na gło­skę r pi­smo to mia­ło aż sześć zna­ków kli­no­wych, za­leż­nie od tego, z jaką sa­mo­gło­ską r się łą­czy­ło. W zgło­skach ra, ri, ru, ar, ir lub ur pi­sa­no gło­skę r za każ­dym ra­zem zgo­ła in­nym zna­kiem kli­no­wym. Co wię­cej, gdy do tych zgło­sek do­cho­dzi­ła ja­kaś spół­gło­ska, jak np. ra+m, czy­li po­wsta­ła nowa zgło­ska ram, to w ze­spo­le tym li­te­ra r otrzy­my­wa­ła inny zno­wu znak.

Ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów nie mo­że­my za­głę­biać się tu­taj w zbyt dro­bia­zgo­we szcze­gó­ły, aby jed­nak czy­tel­nik mógł po­znać nie­wia­ro­god­ne wprost trud­no­ści, z ja­ki­mi spo­tkał się Raw­li­son, do­da­my jed­ną jesz­cze oso­bli­wość tego pi­sma. Gdy kil­ka zna­ków kli­no­wych łą­czy­ło się w ze­spół, wy­ra­ża­ją­cy ja­kiś przed­miot lub po­ję­cie, to cał­ko­wi­te brzmie­nie tego ze­spo­łu nie mia­ło nic wspól­ne­go z brzmie­niem jego czę­ści skła­do­wych. Tak np. imię kró­la Na­bu­cho­do­no­zo­ra po­win­no było brzmieć we­dług jego po­szcze­gól­nych skła­do­wych czę­ści fo­ne­tycz­nych: An-pa-sa-du-sis, tym­cza­sem wy­ma­wia­ło się je Na­bu­ku­dur­rius­sur.

Gdy Raw­li­son opu­bli­ko­wał wy­ni­ki swo­jej mo­zol­nej pra­cy, ucze­ni my­śle­li zra­zu, że po­zwo­lił so­bie na żart. – Jak to – po­wia­da­li – czy mógł kie­dy­kol­wiek ktoś wy­my­ślić tak nie­do­rzecz­nie za­wi­ły sys­tem pi­sa­nia, ma­ją­cy prze­cież słu­żyć za na­rzę­dzie do ko­mu­ni­ko­wa­nia się mię­dzy ludź­mi? – Sko­ro jed­nak prze­ko­na­no się, że Raw­li­son nie po­peł­nił żad­nej mi­sty­fi­ka­cji, nie­któ­rzy ucze­ni są­dzi­li, że tego ro­dza­ju pi­sma nig­dy nie bę­dzie moż­na od­czy­tać.

Spra­wa w rze­czy sa­mej wy­da­wa­ła się bez­na­dziej­na. Ale, jak to nie­rzad­ko by­wa­ło w hi­sto­rii ar­che­olo­gii, szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści do­ko­na­no wła­śnie w tym mo­men­cie no­we­go re­we­la­cyj­ne­go od­kry­cia. Oto fran­cu­ski ar­che­olog Bot­ta, o któ­rym bę­dzie mowa w na­stęp­nym roz­dzia­le, wy­grze­bał w ru­inach Ni­ni­wy oko­ło stu gli­nia­nych ta­bli­czek z pi­smem kli­no­wym, po­cho­dzą­cym z VII wie­ku p.n.e. Ta­blicz­ki te przed­sta­wia­ły ma­te­riał wy­ma­rzo­ny dla lin­gwi­sty, za­wie­ra­ły bo­wiem sze­reg wia­do­mo­ści en­cy­klo­pe­dycz­nych. Uwa­ża się je dziś za naj­star­szą en­cy­klo­pe­dię w dzie­jach ludz­ko­ści. Ob­raz­ki róż­nych przed­mio­tów były uło­żo­ne na nich w ko­lum­ny z od­po­wied­nią na­zwą po bo­kach w ję­zy­ku ba­bi­loń­skim oraz ze zna­ka­mi kli­no­wy­mi w ich brzmie­niu fo­ne­tycz­nym. Ta­blicz­ki te spo­rzą­dzo­no praw­do­po­dob­nie na uży­tek uczniów szkół pi­sar­skich w okre­sie, kie­dy pi­smo ob­raz­ko­we i sy­la­bicz­ne uprasz­cza­no, two­rząc pi­smo al­fa­be­tycz­ne.

Naj­star­sza en­cy­klo­pe­dia w świe­cie do­cho­wa­ła się wpraw­dzie w nie­du­żych tyl­ko frag­men­tach, dała jed­nak uczo­nym pod­sta­wę do od­szy­fro­wa­nia dwu­stu zna­ków pi­sma asy­ro-ba­bi­loń­skie­go.

W cią­gu kil­ku za­le­d­wie lat, wy­sił­kiem zbio­ro­wym wie­lu uczo­nych, asy­ro­lo­gia po­czy­ni­ła ta­kie po­stę­py, że mo­gły uka­zać się pierw­sze gra­ma­ty­ki ję­zy­ka asy­ryj­skie­go. Wiel­kie za­słu­gi dla asy­ro­lo­gii po­ło­ży­li ucze­ni ro­syj­scy. Mię­dzy in­ny­mi W. Go­le­nisz­czew wy­dał w roku 1888 pierw­szy na świe­cie słow­nik ję­zy­ka asy­ryj­skie­go, za­wie­ra­ją­cy ty­sią­ce sta­ran­nie prze­ry­so­wa­nych i sko­men­to­wa­nych zna­ków pi­sma kli­no­we­go.

Choć nie moż­na ne­go­wać za­sług Raw­li­so­na, nie był on jed­nak uczo­nym w szla­chet­nym tego sło­wa zna­cze­niu, od­da­nym bez­in­te­re­sow­nie wie­dzy. Zna­jąc jako agent wy­wia­du ta­jem­ni­ce szy­frów, za­brał się do od­czy­ta­nia pi­sma be­hi­stuń­skie­go z po­bu­dek wca­le nie­nau­ko­wych. Kie­ro­wa­ła nim ra­czej chęć po­bi­cia re­kor­du w dzie­dzi­nie, któ­ra na­ów­czas sta­no­wi­ła przed­miot ogól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia, a tym sa­mym chęć zdo­by­cia oso­bi­ste­go roz­gło­su. W po­go­ni za lau­ra­mi nie wa­hał się na­wet przy­własz­czyć owo­ców cu­dzej pra­cy. Nie­ma­ły hu­czek wy­wo­łał jego za­targ z asy­ro­lo­giem H. Hinck­sem, któ­ry do­ko­nał pew­nych bar­dzo waż­nych od­kryć do­ty­czą­cych ję­zy­ka sta­ro­per­skie­go. Raw­li­son do­wie­dział się o tym ubocz­ną dro­gą i do Lon­dy­nu, gdzie wła­śnie dru­ko­wa­ła się jego pra­ca, wy­słał na­tych­miast list, w któ­rym wy­ni­ki Hinck­sa po­dał jako wła­sne od­kry­cie. Gdy za­rzu­co­no mu pla­giat, udo­wad­niał za po­mo­cą sfał­szo­wa­ne­go stem­pla pocz­to­we­go, że list do Lon­dy­nu wy­słał przed­tem, za­nim o od­kry­ciu Hinck­sa mógł się do­wie­dzieć. Afe­ra po­cząt­ko­wo uci­chła, ale w kil­ka lat póź­niej pla­giat Raw­li­so­na i pod­ro­bie­nie stem­pla pocz­to­we­go zo­sta­ło cał­ko­wi­cie udo­wod­nio­ne.

Od­szy­fro­wa­niem pi­sma asy­ryj­skie­go zaj­mo­wa­ło się wraz z Raw­li­so­nem kil­ku in­nych uczo­nych. Ist­nia­ły jed­nak wciąż jesz­cze wąt­pli­wo­ści, czy od­czy­ta­no je traf­nie. Gdy Raw­li­son za­czął cheł­pić się pu­blicz­nie, że po­tra­fi od­czy­tać na­wet naj­trud­niej­sze na­pi­sy kli­no­we, wte­dy Kró­lew­skie To­wa­rzy­stwo Azja­tyc­kie w Lon­dy­nie zde­cy­do­wa­ło się na krok bez pre­ce­den­su w dzie­jach na­uki. Do czte­rech naj­wy­bit­niej­szych spe­cja­li­stów wy­sła­no czte­ry za­pie­czę­to­wa­ne ko­per­ty, za­wie­ra­ją­ce je­den i ten sam świe­żo od­kry­ty tekst asy­ryj­ski z we­zwa­niem do od­czy­ta­nia go. Raw­li­son, Tal­bot, Hincks i Op­pert od­szy­fro­wa­li tekst, każ­dy z osob­na we­dług swo­jej wła­snej me­to­dy i prze­kład ode­sła­li w za­pie­czę­to­wa­nych ko­per­tach do wy­bra­nej w tym celu ko­mi­sji.

Oka­za­ło się, że wszyst­kie prze­kła­dy były pra­wie iden­tycz­ne. Nie­któ­rzy ucze­ni gor­szy­li się wpraw­dzie ob­ra­ną przez To­wa­rzy­stwo me­to­dą, uwa­ża­jąc ją za nie­li­cu­ją­cą z god­no­ścią na­uki, mimo to zgod­ne od­po­wie­dzi nie po­zo­sta­wia­ły żad­nej wąt­pli­wo­ści; od­czy­ta­nie za­tem trud­ne­go pi­sma asy­ryj­skie­go uwa­żać na­le­ża­ło za fakt do­ko­na­ny. W roku 1857 wspo­mnia­ne prze­kła­dy ogło­szo­no dru­kiem pod ty­tu­łem: Na­pis kró­la Asy­rii Ti­glat-Pi­le­sa­ra, prze­tłu­ma­czo­ny przez Raw­li­so­na, Tal­bo­ta, Hinck­sa i Op­per­ta.

Z tre­ści pra­sta­re­go na­pi­su be­hi­stuń­skie­go wy­ni­ka­ło, że w la­tach 529-521 p.n.e. pa­no­wał w Per­sji Kam­bi­zes. Pań­stwem jego wstrzą­sa­ły za­miesz­ki i po­wsta­nia po­li­tycz­ne pod­bi­tych i sro­dze cie­mię­żo­nych lu­dów. W do­dat­ku w sa­mym domu kró­lew­skim po­wsta­ły spo­ry i wal­ki dy­na­stycz­ne, któ­re po­waż­nie osła­bi­ły wła­dzę mo­nar­chy i skoń­czy­ły się ska­za­niem na śmierć bra­ta kró­lew­skie­go Bar­di. W róż­nych stro­nach kra­ju po­ja­wi­li się fał­szy­wi pre­ten­den­ci do tro­nu. Naj­groź­niej­szym z nich był mag, czy­li ka­płan re­li­gii zo­ro­astryj­skiej, Gau-mata. Po­da­jąc się za Bar­dię, któ­ry rze­ko­mo uciekł z wię­zie­nia, za­nim zdo­ła­no na nim wy­ko­nać eg­ze­ku­cję, zgro­ma­dził po­tęż­ną ar­mię stron­ni­ków.

Król zmarł jed­nak na­gle w roku 521 p.n.e., nie po­zo­sta­wiw­szy bez­po­śred­nie­go na­stęp­cy tro­nu. Pra­wo dy­na­stycz­ne­go na­stęp­stwa przy­słu­gi­wa­ło jed­ne­mu z ksią­żąt bocz­nej li­nii Ache­me­ni­dów, Hy­sta­spe­so­wi, zna­ne­mu nam już z na­pi­su z Per­se­po­lis. Był to czło­wiek nie­do­łęż­ny i tchórz­li­wy, któ­ry w ob­li­czu za­mie­szek w kra­ju wo­lał zrzec się tro­nu na rzecz swe­go syna Da­riu­sza.

Da­riusz I oka­zał się ener­gicz­nym wład­cą i dziel­nym wo­jow­ni­kiem, w krót­kim też cza­sie upo­rał się ze wszyst­ki­mi po ko­lei bun­tow­ni­ka­mi. Za­pra­gnął po wiecz­ne cza­sy utrwa­lić pa­mięć swo­ich trium­fów, aby po­tom­ni nie za­po­mnie­li, że on, Da­riusz, król Per­sji, przy­wró­cił jed­ność pań­stwa i był je­dy­nym praw­nym na­stęp­cą Kam­bi­ze­sa.

Hi­sto­rię swo­ich czy­nów na­ka­zał wy­kuć w ska­le i to w ta­kim miej­scu, by na­pis mógł każ­dy prze­czy­tać, a jed­no­cze­śnie, by nie­do­stęp­ność miej­sca chro­ni­ła go przed znisz­cze­niem przez prze­ciw­ni­ków lub po­tom­nych. Na pro­sto­pa­dłej ścia­nie skal­nej, gó­ru­ją­cej nad ru­chli­wą dro­gą do Ba­bi­lo­nu, po­sta­no­wił wy­ko­nać rzecz, zda­wa­ło­by się, nie­wy­ko­nal­ną. Nie­wol­ni­cy, za­wie­sze­ni na li­nach nad ot­chła­nią, wy­sta­wie­ni na za­bój­czy żar słoń­ca i wi­chry, kuli w su­ro­wym gła­zie wspo­mnia­ny już chod­nik, na któ­rym opar­li po­tem rusz­to­wa­nie. Cięż­kie pły­ty z pła­sko­rzeź­ba­mi wcią­ga­li w górę i przy­mo­co­wy­wa­li do ścia­ny skal­nej, przy czym nie­je­den z nich tra­cił rów­no­wa­gę i z krzy­kiem prze­ra­że­nia sta­czał się w prze­paść.

Pła­sko­rzeź­ba prze­trwa­ła nie­tknię­ta przez 2500 lat. Na pierw­szym pla­nie wy­ry­ty jest sztyw­no wy­pro­sto­wa­ny Da­riusz, opar­ty o wiel­ki łuk. Pra­wa jego noga spo­czy­wa na po­wa­lo­nym Gau­ma­cie, co miał czel­ność się­gnąć po ber­ło kró­lew­skie. Za kró­lem sto­ją dwaj do­stoj­ni­cy dwo­ru z koł­cza­na­mi i dzi­da­mi. U stóp kró­la, ze skrę­po­wa­ny­mi no­ga­mi i z po­stron­ka­mi na szyi, ko­rzy się dzie­wię­ciu bun­tow­ni­ków, „dzie­wię­ciu kró­lów kłam­stwa” – jak gło­si na­pis. Po bo­kach i po­ni­żej tej gru­py wi­dać czter­na­ście ko­lumn pi­sma kli­no­we­go, sła­wią­ce­go w trzech ję­zy­kach trium­fy wiel­kie­go Da­riu­sza.

Tekst ten gło­si:

Gdy by­łem w Ba­bi­lo­nii, ode­rwa­ły się ode mnie kra­je Per­sów, Su­sja­nów, Me­dów, Asy­ryj­czy­ków, Egip­cjan, Par­tów, Mar­gów, Sko­ga­tów i Scy­tów. I oto cze­go do­ko­na­łem z ła­ski Ahu­ra­maz­dy. W roku, kie­dy po­czę­ło się moje kró­lo­wa­nie, dzie­więt­na­ście bi­tew sto­czy­łem. Sto­czy­łem je z ła­ski Ahu­ra­maz­dy i dzie­wię­ciu kró­lów w nie­wo­lę poj­ma­łem. Był po­śród nich je­den, co zwał się Gau­ma­ta. Kła­mał on. Tak bo­wiem ma­wiał: je­stem Bar­dia, syn Cy­ru­sa. Bunt wznie­cił w Per­sji. Był też inny: Ni­din­tu zwał się, a był Ba­bi­loń­czy­kiem. Kła­mał on. Tak bo­wiem ma­wiał: je­stem Na­bu­cho­do­no­zor, syn Na­bo­ni­da. On to bunt w Ba­bi­lo­nii wznie­cił.

Umiesz­cza­jąc ta­bli­cę na ska­le be­hi­stuń­skiej, Da­riusz był prze­ko­na­ny o nie­prze­mi­ja­ją­cej wa­dze hi­sto­rycz­nej swo­ich czy­nów wo­jen­nych. Dla nas jed­nak trium­fy jego ze­szły na dru­gi plan wo­bec fak­tu, że na­pis na­ka­zał spo­rzą­dzić w trzech ję­zy­kach. Trój­ję­zycz­ność tek­stu sta­ła się tą różdż­ką ma­gicz­ną, któ­ra otwo­rzy­ła nam na oścież wro­ta do pra­sta­rych cy­wi­li­za­cji Su­me­ru, Ba­bi­lo­nii i Asy­rii, roz­sze­rza­jąc na­szą wie­dzę o kil­ka ty­się­cy lat dzie­jów ludz­kich.

W KRAINIE TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY

O ME­ZO­PO­TA­MII, CZY­LI MIĘ­DZY­RZE­CZU, le­żą­cym mię­dzy Eu­fra­tem a Ty­gry­sem, wie­dzia­no do koń­ca XVIII wie­ku bar­dzo nie­wie­le. Męt­ne wia­do­mo­ści o burz­li­wej i bo­ga­tej prze­szło­ści tego kra­ju za­wdzię­cza­no Bi­blii i nie­licz­nym, sprzecz­nym zresz­tą, opi­som sta­ro­żyt­nych po­dróż­ni­ków. Tu­taj, w Ni­ni­wie i Ba­bi­lo­nie, pa­no­wa­li we­dług Sta­re­go Te­sta­men­tu okrut­ni kró­lo­wie-wo­jow­ni­cy, któ­rych Je­ho­wa po­ra­ził gnie­wem za bał­wo­chwal­stwo. Wie­lu jed­nak Eu­ro­pej­czy­ków są­dzi­ło, że Bi­blia jest zbio­rem le­gend i mi­tów, a opo­wie­ści o lud­nych mia­stach i po­tęż­nych kró­lach Asy­rii i Ba­bi­lo­nii uwa­ża­ło co naj­mniej za prze­sa­dzo­ne. Wy­obra­że­nia o tych nie­zna­nych cy­wi­li­za­cjach spro­wa­dza­ły się do wie­ży Ba­bel oraz wi­szą­cych ogro­dów Se­mi­ra­mi­dy.

Dzi­siaj na miej­scu daw­nej Asy­rii i Ba­bi­lo­nii znaj­du­je się Irak ze sto­li­cą Bag­da­dem. Kraj gra­ni­czy na pół­no­cy z Tur­cją, na za­cho­dzie z Sy­rią i Trans­jor­da­nią, na po­łu­dniu z Ara­bią Sau­dyj­ską, a na wscho­dzie z Ira­nem, czy­li daw­niej­szą Per­sją. Pew­niej­sze dane hi­sto­rycz­ne o daw­nej Me­zo­po­ta­mii da­to­wa­ły się do­pie­ro od pierw­sze­go wie­ku n.e. Wie­dzia­no, że mimo usta­wicz­nych wo­jen, na­jaz­dów i zmie­nia­ją­cych się wład­ców Me­zo­po­ta­mia po­zo­sta­wa­ła lud­nym i bo­ga­tym kra­jem, że kwi­tły tam han­del i rze­mio­sło, sztu­ka i ar­chi­tek­tu­ra.

Póki utrzy­my­wa­no na tych te­re­nach w do­brym sta­nie ka­na­ły na­wad­nia­ją­ce, żad­na woj­na i ża­den na­jazd nie zdo­łał znisz­czyć uro­dzaj­nej gle­by. Ów mą­dry sys­tem ka­na­łów, roz­pro­wa­dza­ją­cy wody Eu­fra­tu i Ty­gry­su po roz­ło­gach i re­gu­lu­ją­cy co­rocz­ne ich wy­le­wy, sta­no­wił głów­ne i je­dy­ne źró­dło do­bro­by­tu Me­zo­po­ta­mii. Nikt nie pa­mię­tał, kto go zbu­do­wał w tak prze­myśl­ny i za­po­bie­gli­wy spo­sób. Nikt nie prze­czu­wał, że bu­dow­ni­czo­wie tych ka­na­łów żyli na kil­ka ty­się­cy lat p.n.e. w bi­blij­nym Urze, Ba­bi­lo­nie i Ni­ni­wie.

W Me­zo­po­ta­mii zmie­nia­li się wład­cy, ludy i kul­tu­ry. Po Su­me­rach, Ak­ka­dyj­czy­kach, Asy­ryj­czy­kach i Chal­dej­czy­kach przy­szli Per­so­wie, po Per­sach Gre­cy, po Gre­kach Pa­ro­wie, ale lud­ność rol­ni­cza żyła swo­im wła­snym ży­ciem, na­pra­wia­ła ka­na­ły, sia­ła i zbie­ra­ła plo­ny. Wy­zy­ski­wa­na w spo­sób nie­mi­ło­sier­ny, dzie­siąt­ko­wa­na, za­pę­dza­na do woj­ska i sztol­ni ko­pal­nia­nych, wy­twa­rza­ła w pra­co­wi­tym tru­dzie bo­gac­twa kra­ju. Z jej zno­ju wy­ra­sta­ły licz­ne za­moż­ne mia­sta, świą­ty­nie i pa­ła­ce, kwi­tły ar­chi­tek­tu­ra i sztu­ka, li­te­ra­tu­ra i na­uka, ro­dził się zby­tek, któ­rym ota­cza­li się kró­lo­wie, ary­sto­kra­ci i sa­tra­pi.

W śre­dnio­wie­czu Me­zo­po­ta­mia prze­ży­ła okres po­now­ne­go roz­kwi­tu. Wraz z za­ję­ciem kra­ju przez ma­ho­me­tan prze­no­si się tu z Da­masz­ku głów­ny ośro­dek is­la­mu. Ka­li­fo­wie za­ło­ży­li swo­ją sto­li­cę w Bag­da­dzie, któ­re­go prze­pych, pięk­no ar­chi­tek­tu­ry i ba­śnio­wy urok sta­ły się le­gen­dar­ne.

Gdy kraj zdo­by­li Tur­cy pod wo­dzą Sel­dżu­ków, two­rząc wiel­kie im­pe­rium Bag­da­du, nie­wie­le się pod tym wzglę­dem zmie­ni­ło. Sieć ka­na­łów i ślu­zy rzecz­ne oca­la­ły z za­mę­tu nie­tknię­te; dzię­ki nim zie­mia nadal ro­dzi­ła bo­ga­te plo­ny. Do­pie­ro ko­lej­ne nisz­czy­ciel­skie na­jaz­dy Mon­go­łów pod wo­dzą Hu­la­gu i Ta­mer­la­na ob­ró­ci­ły kraj w perzy­nę. Gle­ba, po­zba­wio­na wody na sku­tek zde­mo­lo­wa­nia sys­te­mu ka­na­ło­we­go, ja­ło­wia­ła, pę­ka­ła w spie­ko­cie słoń­ca i wresz­cie prze­obra­zi­ła się w mo­rze syp­kie­go, lot­ne­go pyłu, sta­ła się kra­iną pu­styń i za­gad­ko­wych kur­ha­nów, ste­pów i ko­czow­ni­czych ple­mion.

Od­tąd na dłu­gie wie­ki za­po­mnia­no o daw­nej Me­zo­po­ta­mii. Jed­nak­że raz po raz przy­by­wa­li tam po­dróż­ni­cy z Eu­ro­py. Od nich do­wia­dy­wa­no się o ta­jem­ni­czych wzgó­rzach, wzno­szą­cych się tu i ów­dzie wśród bez­lud­nej rów­ni­ny. Hu­la­ły na­oko­ło nich za­wie­je, gro­ma­dząc u ich pod­nó­ży usy­pi­ska pło­we­go pia­sku. Be­du­ini pa­są­cy swo­je wiel­błą­dy nie mie­li po­ję­cia, co owe dziw­ne kur­ha­ny ozna­cza­ły. Wpraw­dzie na wzgó­rzach po­nie­wie­ra­ły się odłam­ki ce­gieł, sko­ru­py na­czyń i frag­men­ty ba­zal­to­wych pła­sko­rzeźb, ale nig­dzie nie było wi­dać ja­kichś szcząt­ków więk­szych bu­dow­li, któ­re wska­zy­wa­ły­by na bo­ga­tą prze­szłość kra­ju. Nie ster­cza­ły tam, jak w Egip­cie, ko­lum­ny, obe­li­ski, sfink­sy, pi­ra­mi­dy i skal­ne gro­by kró­lew­skie, bądź też, jak w Gre­cji i we Wło­szech ru­iny świą­tyń, po­są­gi bo­gów, are­ny i am­fi­te­atry. Hi­sto­ria Me­zo­po­ta­mii le­gła pod gru­bą po­wło­ką pu­sty­ni.

Pierw­sze spra­woz­da­nie z po­dró­ży po Me­zo­po­ta­mii za­wdzię­cza­ła Eu­ro­pa Duń­czy­ko­wi, Kar­ste­no­wi Nie­buh­ro­wi. Na po­le­ce­nie kró­la duń­skie­go Fry­de­ry­ka V zor­ga­ni­zo­wał Nie­buhr eks­pe­dy­cję na­uko­wą na Bli­ski Wschód. Za­koń­czy­ła się ona jed­nak tra­gicz­nie. W nie­speł­na rok wszy­scy jej człon­ko­wie wy­gi­nę­li z wy­czer­pa­nia lub też cho­rób za­kaź­nych. Je­den Nie­buhr po­zo­stał przy ży­ciu i sa­mot­nie do­pro­wa­dził za­da­nie eks­pe­dy­cji do koń­ca. Jego książ­ka Opis po­dró­ży po Ara­bii i są­sied­nich kra­jach, bę­dą­ca su­mien­nym opi­sem kra­ju, lu­dzi i zna­le­zio­nych śla­dów pra­daw­nych cy­wi­li­za­cji, sta­no­wi­ła przez dłu­gi czas je­dy­ne źró­dło wie­dzy o Bli­skim Wscho­dzie. Na­po­le­on sta­le miał ją przy so­bie pod­czas swej wy­pra­wy do Egip­tu.

Nie­buhr jako je­den z pierw­szych pod­jął pró­bę od­szy­fro­wa­nia pi­sma kli­no­we­go. Ale wy­sił­ki jego w wa­run­kach ów­cze­sne­go sta­nu na­uki z góry były ska­za­ne na nie­po­wo­dze­nie. Duń­czyk nie zdo­łał od­czy­tać ani jed­ne­go zna­ku. Stwier­dził jed­nak, co przy­no­si mu nie­ma­ły za­szczyt, że w na­pi­sach kli­no­wych dają się ro­ze­znać trzy sys­te­my pi­sma: sys­tem ob­raz­ko­wy, czy­li pik­to­gra­ficz­ny, sys­tem zgło­sko­wy oraz al­fa­be­tycz­ny, za­wie­ra­ją­cy 24 li­te­ry.

W po­cząt­kach XIX wie­ku Mię­dzy­rze­cze sta­ło się po­pu­lar­ne w Eu­ro­pie dzię­ki ba­śniom arab­skim Ty­sią­ca i jed­nej nocy. Była to wów­czas jed­na z naj­bar­dziej czy­ta­nych ksią­żek. Roz­czy­ty­wał się w niej rów­nież mło­dy ad­wo­kat an­giel­ski, Au­sten Hen­ry Lay­ard. Świat wy­cza­ro­wa­ny przez Sze­he­re­za­dę olśnił go i po­chło­nął do tego stop­nia, że po­sta­no­wił od­być po­dróż do Bag­da­du, Da­masz­ku i Per­sji.

Co­dzien­nie, po pra­cy w kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej w Lon­dy­nie, za­szy­wał się w swo­im po­ko­ju wśród stert ksią­żek i pil­nie przy­go­to­wy­wał się do przy­szłej po­dró­ży. Uczył się po­słu­gi­wać sek­stan­sem i kom­pa­sem oraz spo­rzą­dzać mapy, za­po­zna­wał się rów­nież z nie­sie­niem pierw­szej po­mo­cy w ra­zie nie­szczę­śli­wych wy­pad­ków oraz ze spo­so­ba­mi zwal­cza­nia cho­rób tro­pi­kal­nych. Ze słow­ni­kiem w ręku po­zna­wał taj­ni­ki ję­zy­ków Ira­nu i Ira­ku.

W roku 1839, ma­jąc 22 lata, po­rzu­ca pra­cę w kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej i w to­wa­rzy­stwie przy­ja­cie­la ru­sza na Bli­ski Wschód. Jeź­dzi kon­no od wsi do wsi, od mia­sta do mia­sta, no­cu­jąc w cha­tach go­ścin­nych Turk­me­nów lub w na­mio­tach pa­ste­rzy arab­skich. Jego ła­twy spo­sób by­cia zy­sku­je mu szyb­ko przy­jaźń tu­ziem­ców, któ­rych oby­cza­je ob­ser­wu­je z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem.

Przy­go­dy swo­je spi­sy­wał Lay­ard z dnia na dzień z nie­po­spo­li­tym ta­len­tem pi­sar­skim. Z tych kar­tek po­wsta­ło póź­niej dwu­to­mo­we dzie­ło pod ty­tu­łem: Ni­ni­wa i jej po­zo­sta­ło­ści. Dzie­ło to zdo­by­ło so­bie nie­by­wa­łą wprost po­czyt­ność.

„Wspo­mi­nam z wdzięcz­no­ścią i za­chwy­tem – pi­sze w no­tat­kach – te bło­gie dni, kie­dy z uczu­ciem swo­bo­dy i bez­tro­ski w ser­cu zwy­kli­śmy ru­szać o świ­cie z ja­kiejś ubo­giej cha­ty czy z na­mio­tu. Wę­dro­wa­li­śmy ot tak przed sie­bie, nie trosz­cząc się o czas i od­le­gło­ści, by o za­cho­dzie słoń­ca za­trzy­mać się na noc­leg u stóp ja­kichś ruin, gdzie wę­drow­ni Ara­bo­wie roz­bi­li swo­je na­mio­ty…”.

W kwiet­niu 1839 roku przy­był do Mo­su­lu, miej­sco­wo­ści po­ło­żo­nej nad gór­nym bie­giem Ty­gry­su. Stam­tąd czy­nił wy­pa­dy w głąb oko­licz­nej pu­sty­ni, gdzie po raz pierw­szy uj­rzał le­gen­dar­ne wzgó­rza, kry­ją­ce ru­iny pra­sta­rych sie­dzib ludz­kich. I od­tąd stał się ich za­go­rza­łym ba­da­czem. Za­in­te­re­so­wa­nie jego obu­dzi­ło przede wszyst­kim wznie­sie­nie, gdzie we­dług miej­sco­wej tra­dy­cji mia­ły znaj­do­wać się ru­iny mia­sta za­ło­żo­ne­go przez bi­blij­ne­go Nem­ro­da, po­tom­ka No­ego. Ara­bo­wie wy­obra­ża­li go so­bie jako ol­brzy­ma i świę­cie wie­rzy­li, że jego ko­ści kry­ją się we­wnątrz zwa­li­ska. Źró­dłem tej wia­ry był Sta­ry Te­sta­ment. W Ge­ne­sis bo­wiem czy­ta­my:

Ten był moż­nym my­śli­wym przed ob­li­czem pań­skim. Prze­to się mówi: jako Nem­rod, moż­ny my­śli­wy przed Pa­nem. A po­czą­tek kró­le­stwa jego był Ba­bel i Erech, i Achad, i Cha­li­ne w Zie­mi San­na­ro­ku Z tej Zie­mi wy­szedł As­sur i zbu­do­wał Ni­ni­wę.

Lay­ard do­szedł do wnio­sku, że po­da­nia arab­skie po­sia­da­ją pew­ne re­al­ne pod­sta­wy. Ro­zu­mo­wał on, że je­śli na­wet tra­dy­cje zwią­za­ne z Nem­ro­dem były wy­two­rem prze­sąd­nej wy­obraź­ni, to nie na­le­ża­ło wy­klu­czyć moż­li­wo­ści, że wzgó­rze za­wie­ra­ło szcząt­ki jed­ne­go z naj­star­szych osie­dli w dzie­jach ludz­ko­ści.

„Z po­ło­że­nia wzgó­rza – pi­sze w swo­ich no­tat­kach – nie­trud­no było po­znać, że jest ono wła­śnie tym, któ­re opi­sy­wał Kse­no­font i gdzie roz­ło­ży­ły się obo­zem «Woj­ska Dzie­się­ciu Ty­się­cy». Ru­iny – to te wła­śnie, ja­kie wódz grec­ki wi­dział na wła­sne oczy dwa­dzie­ścia dwa wie­ki temu. Już wte­dy były one ru­ina­mi ja­kie­goś daw­ne­go mia­sta”.

Roz­glą­da­jąc się po wzgó­rzu, na­po­ty­kał co chwi­la sko­ru­py garn­ków, odłam­ki ce­gieł i ob­łu­pa­ne frag­men­ty ba­zal­tu z pła­sko­rzeź­ba­mi. Wśród Ara­bów krą­ży­ły wie­ści, że pod zie­mią kry­ją się ja­kieś dzi­wo­two­ry wy­cio­sa­ne z czar­ne­go ka­mie­nia. Stop­nio­wo na­bie­rał prze­ko­na­nia, iż wzgó­rze za­wie­ra nie­prze­bra­ne ar­che­olo­gicz­ne skar­by. „Pod­nie­co­ny cie­ka­wo­ścią – pi­sze w pa­mięt­ni­kach – po­sta­no­wi­łem, gdy bę­dzie to moż­li­we, zba­dać do­kład­nie te je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju za­byt­ki”.

Na ra­zie jed­nak mu­siał prze­rwać po­dróż, po­nie­waż szczu­płe środ­ki fi­nan­so­we, ja­kie za­brał z Lon­dy­nu, moc­no już się nad­wą­tli­ły. Udał się więc do Kon­stan­ty­no­po­la, gdzie spo­dzie­wał się uzy­skać po­moc u tam­tej­sze­go am­ba­sa­do­ra bry­tyj­skie­go sir Stat­for­da Can­nin­ga.

Na ob­sza­rach Bli­skie­go Wscho­du po­wsta­ły wte­dy po­waż­ne za­miesz­ki po­li­tycz­ne. Jak zwy­kle w ta­kich wy­pad­kach, Wiel­ka Bry­ta­nia przy po­mo­cy agen­tów wy­wia­du pro­wa­dzi­ła in­try­gi i sia­ła nie­zgo­dę wśród tam­tej­szych uci­ska­nych lu­dów, by tym ła­twiej prze­pro­wa­dzić swo­je im­pe­ria­li­stycz­ne cele. Irak ze swo­ją naf­tą i in­ny­mi bo­gac­twa­mi ko­pal­ny­mi, a rów­nież przez sam fakt, że le­żał na dro­dze do In­dii – przed­sta­wiał dla ka­pi­ta­li­stów bry­tyj­skich bar­dzo ła­ko­my ką­sek.

Wpraw­dzie am­ba­sa­do­ra Can­nin­ga ar­che­olo­gia nie in­te­re­so­wa­ła zu­peł­nie, mimo to przy­chyl­nie od­niósł się do proś­by Lay­ar­da. Wy­pra­wy na­uko­we by­wa­ły nie­jed­no­krot­nie wy­zy­ski­wa­ne przez mo­car­stwa eu­ro­pej­skie do ce­lów po­li­tycz­nych i szpie­gow­skich. Can­ning szyb­ko zo­rien­to­wał się, że za­mie­rze­nia Lay­ar­da da­dzą się świet­nie wy­ko­rzy­stać. Pod pre­tek­stem prac wy­ko­pa­li­sko­wych na wzgó­rzach Me­zo­po­ta­mii moż­na bę­dzie po­znać kraj, ze­brać wia­do­mo­ści o jego zło­żach mi­ne­ral­nych i na­wią­zać bez­po­śred­nią stycz­ność z bun­tu­ją­cy­mi się szej­ka­mi ple­mion arab­skich. Lay­ard był ty­po­wym awan­tur­ni­kiem i po­szu­ki­wa­czem przy­gód, to­też bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia zgo­dził się przejść na służ­bę In­tel­li­gen­ce Se­rvi­ce i w ten spo­sób otrzy­mał fun­du­sze na za­mie­rzo­ne pra­ce wy­ko­pa­li­sko­we.

Za­rów­no Can­ning, jak i Lay­ard za­wie­ra­jąc po­ro­zu­mie­nie, kie­ro­wa­li się jesz­cze in­ny­mi po­wo­da­mi. Obaj, choć każ­dy z od­mien­nych wzglę­dów, byli po­waż­nie za­nie­po­ko­je­ni tym, że Fran­cuz Pa­weł Emil Bot­ta do­ko­ny­wał gło­śnych na cały świat ar­che­olo­gicz­nych od­kryć w Me­zo­po­ta­mii. Lay­ard po pro­stu za­zdro­ścił sła­wy Bot­cie i pra­gnął mu ode­brać za­szczyt pierw­szeń­stwa od­kryć ar­che­olo­gicz­nych. Na­to­miast Can­ning nie bez pod­staw przy­pusz­czał, że Bot­ta jest wy­słan­ni­kiem wy­wia­du fran­cu­skie­go i że pod pre­tek­stem prac wy­ko­pa­li­sko­wych dąży do przy­łą­cze­nia tych te­re­nów do Fran­cji.

W roku 1842 Bot­ta roz­po­czął pra­ce wy­ko­pa­li­sko­we na wzgó­rzu Ku­jun­dżyk. Zgo­dził ro­bot­ni­ków i ko­pał okrą­gły rok bez ja­kichś god­niej­szych uwa­gi re­zul­ta­tów. Na tym sa­mym miej­scu póź­niej Lay­ard od­sło­nił ru­iny Ni­ni­wy, sto­li­cy Asy­rii.

Znie­chę­co­ny nie­po­wo­dze­niem Bot­ta prze­niósł się na wzgó­rze w Chor­sa­ba­dzie. Tam szczę­ście do­pi­sa­ło mu już po ty­go­dniu ko­pa­nia. Ro­bot­ni­cy od­sło­ni­li ja­kieś mury z ozdo­ba­mi, mnó­stwo pła­sko­rzeźb, a przede wszyst­kim ogrom­ne stwo­ry z ka­mie­nia, z ludz­ką gło­wą i tu­ło­wiem uskrzy­dlo­ne­go byka.

Wia­do­mość o od­kry­ciu wy­wo­ła­ła w Pa­ry­żu ogrom­ną sen­sa­cję. Roz­en­tu­zja­zmo­wa­na Fran­cja zor­ga­ni­zo­wa­ła skład­kę pu­blicz­ną, by umoż­li­wić Bot­cie dal­sze po­szu­ki­wa­nia. W la­tach 1843-1846 od­ko­pa­no ol­brzy­mi kom­pleks gma­chów pa­ła­co­wych, dzie­dziń­ce, por­ta­le, sale ce­re­mo­nial­ne, ko­ry­ta­rze, kom­na­ty ha­re­mo­we i szcząt­ki wiel­kiej pi­ra­mi­dy. Ar­che­olo­dzy usta­li­li póź­niej, że była to re­zy­den­cja let­nia kró­la asy­ryj­skie­go Sar­go­na, wy­bu­do­wa­na w roku 709 p.n.e. na przed­mie­ściu sto­li­cy Ni­ni­wy.

Bot­ta nie był z wy­kształ­ce­nia ar­che­olo­giem i nie znał się na kon­ser­wa­cji za­byt­ków. Pra­ce wy­ko­pa­li­sko­we pro­wa­dził spo­so­ba­mi nie­sły­cha­nie pry­mi­tyw­ny­mi. W po­szu­ki­wa­niu oka­za­łych rzeźb, któ­re mo­gły­by za­im­po­no­wać Eu­ro­pej­czy­kom, do­pu­ścił do tego, że ki­lo­fy ro­bot­ni­ków nisz­czy­ły bez­pow­rot­nie drob­niej­sze przed­mio­ty, znacz­nie nie­raz cen­niej­sze. Rzeź­by ala­ba­stro­we, z chwi­lą wy­do­by­cia ich spod zie­mi, roz­sy­py­wa­ły się w go­rą­cym słoń­cu pu­sty­ni. Na szczę­ście przy­był mu z po­mo­cą zna­ny ry­sow­nik fran­cu­ski Eu­ge­niusz Na­po­le­on Flan­din, szki­cu­jąc na kar­to­nie gi­ną­ce wy­ko­pa­li­ska. W wy­ni­ku tej współ­pra­cy po­wsta­ło dzie­ło, za­li­czo­ne dziś do kla­sycz­nych dzieł ar­che­olo­gii. Ty­tuł jego brzmi: Mo­nu­men­ty Ni­ni­wy, od­kry­te i opi­sa­ne przez Bot­tę, wy­mie­rzo­ne i prze­ry­so­wa­ne przez Flan­di­na.

Bot­ta usi­ło­wał kil­ka rzeźb wy­słać do Pa­ry­ża. Za­ła­do­wał je na tra­twę z za­mia­rem ho­lo­wa­nia ich w górę Ty­gry­su. Ale na tym od­cin­ku rze­ka jest po­ry­wi­stym i głę­bo­kim stru­mie­niem gór­skim, peł­nym wi­rów i po­ro­hów. Tra­twa prze­chy­li­ła się i cały bez­cen­ny ła­du­nek za­to­nął. Dru­gi trans­port, wy­sła­ny w dół Ty­gry­su do Za­to­ki Per­skiej, za­ła­do­wa­ny zo­stał na sta­tek oce­anicz­ny i szczę­śli­wie przy­był do Fran­cji. Po­są­gi męż­czyzn z dłu­gi­mi bro­da­mi i skrzy­dla­te byki z gło­wa­mi ludz­ki­mi usta­wio­no w sa­lach Luw­ru. Po­dzi­wia­ły je nie­zli­czo­ne tłu­my pa­ry­żan.

Dzię­ki Bot­cie Eu­ro­pa po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła na wła­sne oczy oso­bli­we ar­cy­dzie­ła Asy­rii. Bot­ta stał się sław­ny ku zmar­twie­niu Lay­ar­da, któ­ry spo­dzie­wał się uprze­dzić fran­cu­skie­go ar­che­olo­ga w tych pra­cach.

KAPRYS DESPOTY, REWOLUCJA I WYKOPALISKA

W LI­STO­PA­DZIE 1845 ROKU Lay­ard wy­ru­szył do Mo­su­lu, pły­nąc w dół Ty­gry­su na nie­wiel­kiej ło­dzi. Nie­spo­dzia­nie za­mie­rze­nia jego po­krzy­żo­wa­ły się po­waż­ny­mi trud­no­ścia­mi. Całe bo­wiem Mię­dzy­rze­cze ogar­nę­ła wła­śnie fala re­wo­lu­cji. Rów­ni­ny po­kry­ły się ru­dy­mi ognia­mi pło­ną­cych wsi, dro­gi zaś kon­tro­lo­wa­li uzbro­je­ni po zęby re­wo­lu­cjo­ni­ści.

Me­zo­po­ta­mia po­zo­sta­wa­ła w tych cza­sach pod pa­no­wa­niem tu­rec­kim. Na krót­ko przed przy­jaz­dem Lay­ar­da suł­tan mia­no­wał no­we­go pa­szę, czy­li gu­ber­na­to­ra, na­zwi­skiem Ke­ri­ti Oglu. Był to ty­po­wy de­spo­ta wschod­ni, rzekł­byś, czar­ny cha­rak­ter żyw­cem wy­ję­ty z ba­śni arab­skiej. Wy­glą­dał tak, że mógł­by się przy­śnić dzie­ciom za­stra­szo­nym po­nu­ry­mi opo­wie­ścia­mi. Mały, nie­by­wa­le tłu­sty i po­ryw­czy, miał tyl­ko jed­no ucho i jed­no oko, a ciem­ną jego twarz zna­czy­ły bli­zny po czar­nej ospie.

Spo­so­by jego rzą­dze­nia były rów­nie cu­dacz­ne, jak i jego wy­gląd. Ob­jąw­szy wła­dzę, na­ło­żył na lud­ność po­da­tek od zę­bów, przy czym z jaw­ną drwi­ną oświad­czył, iż wpły­wy z tego po­dat­ku pój­dą na za­kup no­wej szczę­ki, któ­rą po­ła­mał so­bie „na pod­łym ja­dle tego kra­ju”.

Ów wy­myśl­ny po­da­tek był jed­nak tyl­ko kro­to­chwil­ną przy­gryw­ką do tego, co nie­ba­wem na­stą­pi­ło. Pa­sza bo­wiem za­czął bez­li­to­śnie gra­bić prze­ra­żo­nych Ara­bów i Turk­me­nów. Na cze­le swo­ich zbi­rów wpa­dał do wsi, plą­dro­wał wszyst­ko, co mu wpa­dło pod rękę, a domy ka­zał pod­pa­lać dla sa­mej tyl­ko ucie­chy.

Pew­ne­go razu obie­gła wio­ski ra­do­sna wieść, że Al­lach uka­rał śmier­cią okrut­ne­go ty­ra­na. Pa­sza sko­rzy­stał z oka­zji, by uknuć in­try­gę w praw­dzi­wym sty­lu ope­ry buf­fo, w któ­rej sa­dyzm szedł o lep­sze z jego wy­pa­czo­nym po­czu­ciem hu­mo­ru. W swo­im pa­ła­cu za­in­sce­ni­zo­wał wiel­ką ża­ło­bę. Na da­chu ło­po­ta­ły fla­gi opusz­czo­ne do po­ło­wy masz­tu, spo­za za­mknię­tych bram roz­le­ga­ły się za­wo­dze­nia pła­czek po­grze­bo­wych i eu­nu­chów.

W nie­szczę­sną lud­ność wstą­pił nowy duch. Ra­do­śnie pod­nie­co­ne tłu­my gro­ma­dzi­ły się przed pa­ła­cem, by na wła­sne oczy prze­ko­nać się o śmier­ci gu­ber­na­to­ra. Po uli­cach prze­wa­la­ły się ciż­by ludz­kie, wo­ła­jąc: „Bądź po­chwa­lo­ny Al­lach, pa­sza nie żyje!”. Na­gle wro­ta pa­ła­cu roz­war­ły się na oścież i z głę­bi wy­sy­pa­ła się cze­re­da żoł­da­ków z do­by­ty­mi sza­bla­mi. Wśród ję­ków i okrzy­ków prze­ra­że­nia pa­da­ły gę­sto gło­wy, a krew lała się stru­mie­nia­mi po uli­cach.

Po strasz­li­wej rze­zi pa­sza przy­stą­pił do kon­fi­ska­ty mie­nia win­nych i nie­win­nych, pod po­zo­rem że do­pu­ści­li się ob­ra­zy ma­je­sta­tu, roz­sie­wa­jąc plot­ki o jego śmier­ci. W koń­cu prze­śla­do­wa­nia do­pro­wa­dzi­ły lud­ność do osta­tecz­nej roz­pa­czy. Ple­mio­na arab­skie i turk­meń­skie chwy­ci­ły za broń i wy­stą­pi­ły do wal­ki prze­ciw­ko de­spo­cie.

Ale ciem­ni, nie­uświa­do­mie­ni po­li­tycz­nie tu­byl­cy nie byli zdol­ni do zor­ga­ni­zo­wa­ne­go opo­ru. Roz­pacz i gniew wy­ła­do­wy­wa­li w spo­sób ży­wio­ło­wy, pod­pa­la­jąc domy i całe wsie, mor­du­jąc nie tyl­ko żoł­nie­rzy gu­ber­na­to­ra, ale na­wet wła­snych współ­bra­ci, do­pusz­cza­jąc się po­spo­li­tych na­pa­dów ra­bun­ko­wych.

Ro­zej­rzaw­szy się w sy­tu­acji, Lay­ard wo­lał nie ujaw­niać swo­ich pla­nów ar­che­olo­gicz­nych. Dla nie­po­zna­ki na­był cięż­ko­ka­li­bro­wą strzel­bę i roz­gła­szał, że wy­bie­ra się na dzi­ki. Po­tem na­jął wierz­chow­ca i ru­szył w dro­gę w kie­run­ku wzgó­rza Nim­rud. Pod ko­niec dnia, do­brze już o zmierz­chu, zna­lazł się w ma­łej wsi arab­skiej, któ­ra przed­sta­wia­ła opła­ka­ny wi­dok. Z za­bu­do­wań po­zo­sta­ły jeno zglisz­cza, nad gru­za­mi zaś wi­siał cięż­ki swąd spa­le­ni­zny.

Przez szcze­li­nę na pół roz­wa­lo­nej ścia­ny spo­strzegł ni­kły pło­mień przy­ga­sa­ją­ce­go ogni­ska. Na­oko­ło tle­ją­cych po­pio­łów sie­dzia­ła ro­dzi­na arab­ska, po­grą­żo­na w ża­ło­snym mil­cze­niu. Skła­da­ła się ona z męż­czy­zny w bia­łym tur­ba­nie i po­włó­czy­stym bur­nu­sie, trzech wy­nędz­nia­łych ko­biet w czar­nych kwe­fach oraz gro­mad­ki pra­wie na­gich dzie­ci, przy­tu­lo­nych do wy­le­nia­łych owczar­ków.

Lay­ard do­wie­dział się od Ara­ba, że na­zy­wa się Awad Abd-Al­lach i jest szej­kiem ple­mie­nia Je­hesz. Wieś pod­pa­li­li nie­daw­no żoł­da­cy pa­szy, a lud­ność schro­ni­ła się w po­bli­skich gó­rach. Sie­dząc przy ogni­sku, Lay­ard wta­jem­ni­czył Awa­da w swo­je pla­ny i pro­sił go o po­moc. Hoj­nie ob­da­ro­wa­ny Arab jesz­cze tej sa­mej nocy wy­brał się do są­sied­niej wsi, by zwer­bo­wać ro­bot­ni­ków do prac wy­ko­pa­li­sko­wych na wzgó­rzu Nim­rud.

Ocze­ku­jąc jego po­wro­tu, pod­nie­co­ny Lay­ard pra­wie nie zmru­żył oka. „Daw­no ży­wio­ne na­dzie­je – pi­sze w swo­ich pa­mięt­ni­kach – te­raz się speł­nią albo oka­żą się płon­ne. Przed oczy­ma sta­wa­ły mi wi­zje pod­ziem­nych pa­ła­ców, gi­gan­tycz­nych stwo­rów, po­są­gów ludz­kich i nie­zli­czo­nych na­pi­sów. Ukła­da­łem pla­ny, jak wy­do­być z zie­mi owe skar­by. Mia­łem sen­ne wi­dze­nie, że błą­kam się w la­bi­ryn­cie kom­nat, z któ­re­go nie mo­głem zna­leźć wyj­ścia”.

O świ­cie Awad po­wró­cił wraz z sze­ścio­ma Ara­ba­mi, któ­rzy zgo­dzi­li się za ma­łym wy­na­gro­dze­niem przy­stą­pić do pra­cy. Uda­no się na­tych­miast na wzgó­rze i za­czę­to ko­pać. Lay­ard drżał z nie­cier­pli­wo­ści i nie­po­ko­ju. Ale już po kil­ku go­dzi­nach ro­bot­ni­cy od­sło­ni­li frag­men­ty po­tęż­nych mu­rów. Bo­ga­te fry­zy z ala­ba­stru, pła­sko­rzeź­by bu­dzą­ce po­dziw – nie po­zo­sta­wia­ły żad­nej wąt­pli­wo­ści, że od­kry­to wspa­nia­łą sie­dzi­bę ja­kie­goś kró­la. Zdu­mie­wa­ły nie tyl­ko oso­bli­wo­ścią sty­lu, lecz rów­nież re­ali­stycz­nym wy­koń­cze­niem szcze­gó­łów, tak że spra­wy ludz­kie tych za­wrot­nie od­le­głych cza­sów sta­nę­ły przed Lay­ar­dem jak­by od­bi­te w wy­po­le­ro­wa­nej ta­fli lu­strza­nej.

Na ala­ba­stro­wych pły­tach wid­nia­ły wy­pu­kłe sce­ny przed­sta­wia­ją­ce wy­pra­wy wo­jen­ne i po­lo­wa­nia, ży­cie dwor­skie i ob­rzę­dy re­li­gij­ne. Oto na ry­dwa­nach, uno­szo­nych przez ga­lo­pu­ją­ce ru­ma­ki, sto­ją bro­da­ci wo­jow­ni­cy. Na­pi­na­ją wiel­kie łuki i rażą strza­ła­mi umy­ka­ją­ce w pa­ni­ce woj­ska nie­przy­ja­ciel­skie. Koła ry­dwa­nu i ko­py­ta ogie­rów tra­tu­ją ran­nych i po­le­głych żoł­nie­rzy. Gdzie in­dziej zno­wu żoł­nie­rze sztur­mu­ją wa­row­nię, wy­bu­do­wa­ną na szczy­cie stro­mej ska­ły. Ob­lę­że­ni zrzu­ca­ją na wspi­na­ją­cych się wo­jow­ni­ków gła­zy, za­sy­pu­ją ich strza­ła­mi. Tu i ów­dzie ran­ny żoł­nierz sta­cza się w ot­chłań. Na in­nej pły­cie ręka rzeź­bia­rza wy­cza­ro­wa­ła sce­nę my­śliw­ską. Król na ry­dwa­nie ugo­dził wła­śnie po­tęż­ne­go lwa. Ran­ne zwie­rzę ry­czy z wście­kło­ści, ta­rza­jąc się we wła­snej po­so­ce.

Każ­dy dro­biazg wy­pra­co­wa­no na tych rzeź­bach z za­dzi­wia­ją­cą pla­sty­ką i do­kład­no­ścią. Moż­na oglą­dać na nich ubio­ry i zbro­je, kol­czu­gi i spi­cza­ste heł­my, ry­dwa­ny i uprząż ka­pią­cą od pysz­nych or­na­men­tów. Ży­cie ko­tłu­je się tam i kipi gwał­tow­ną, nie­po­ha­mo­wa­ną ży­wio­ło­wo­ścią. W wal­kach peł­nych za­pa­mię­ta­ło­ści, w za­go­rza­łej po­go­ni, w zgieł­ku bi­tew­nym i my­śliw­skim wy­ra­zi­ła się dra­pież­na, nie­po­skro­mio­na, krew­ka na­tu­ra kró­lów, wo­jow­ni­ków i my­śli­wych.

Lay­ard pa­trzył i nie do­wie­rzał wła­snym oczom. Oszo­ło­mio­ny od­kry­ciem, na­glił ro­bot­ni­ków do po­śpie­chu. Jak naj­prę­dzej chciał od­sło­nić mury pa­ła­cu, by do­trzeć do osta­tecz­nej ta­jem­ni­cy tych nie­prze­bra­nych skar­bów prze­szło­ści.

W cza­sie go­rącz­ko­wych po­szu­ki­wań zja­wił się na­gle ofi­cer tu­rec­ki na cze­le ma­łe­go od­dzia­łu żoł­nie­rzy. Przy­wi­tał się z Lay­ar­dem uprzej­mie, ro­zej­rzał po wzgó­rzu, wtrą­cił ja­kieś uwa­gi na te­mat po­szu­ki­wa­nia zło­ta i wresz­cie wrę­czył roz­kaz pa­szy, za­ka­zu­ją­cy dal­szych prac wy­ko­pa­li­sko­wych.

Lay­ard był zdru­zgo­ta­ny. Do­siadł ko­nia i nie zwle­ka­jąc, udał się do Mo­su­lu, by roz­mó­wić się z pa­szą oso­bi­ście. Tu­rec­ki gu­ber­na­tor przy­jął go z uprze­dza­ją­cą uprzej­mo­ścią, ubo­le­wał jed­nak, że roz­ka­zu nie może cof­nąć.

– Czyż nie wie pan, że lud­ność ma­ho­me­tań­ska jest wzbu­rzo­na z po­wo­du pro­fa­na­cji gro­bów is­lam­skich, znaj­du­ją­cych się na wzgó­rzu?

Lay­ard osłu­piał. Nie wi­dział tam prze­cież żad­nych gro­bów. Po­dą­żył więc z po­wro­tem na wzgó­rze i – o dzi­wo – tu i ów­dzie wy­raź­nie bie­li­ły się pły­ty gro­bo­we, któ­rych po­przed­nio nie było. Zna­la­zły się tam jak­by za spra­wą cza­rów. Przez trzy dni błą­kał się po wzgó­rzu, przy­bi­ty bez­na­dziej­ną zda­wa­ło­by się sy­tu­acją. Cała jego pra­ca sta­nę­ła pod zna­kiem za­py­ta­nia.

Trze­cie­go dnia tej bez­czyn­no­ści wdał się w po­ga­węd­kę z ofi­ce­rem, któ­ry przy­wiózł mu za­kaz pa­szy.

– Za­rę­czam panu, że nie wi­dzia­łem tu przed­tem żad­nych gro­bów. za­cho­dzę w gło­wę, jak to się stać mo­gło.

– Och, te gro­by… mie­li­śmy z nimi dużo kło­po­tu.

– Kło­po­tu? Jak­że mam to ro­zu­mieć?

Ofi­cer uśmiech­nął się pod no­sem i za­gryzł war­gi. Po­tem roz­glą­da­jąc się, wy­mam­ro­tał:

– Całe dwie noce prze­wo­zi­li­śmy ka­mien­ne pły­ty gro­bo­we z cmen­ta­rzy po­bli­skich wsi i usta­wia­li­śmy na tym wzgó­rzu. Oskar­ża­ją pana o pro­fa­na­cję gro­bów is­lam­skich. Żeby pan wie­dział, ile­śmy gro­bów is­lam­skich zbu­rzy­li przy tej prze­pro­wadz­ce!

– Ależ po co ta cała ko­me­dia?

– W ca­łym Mo­su­lu ga­da­ją, że pan wie o ja­kichś zło­tych skar­bach i dla­te­go tu ko­pie. Do­wie­dziaw­szy się o tym, pa­sza pra­gnął się pana stąd po­zbyć… chce sam roz­po­cząć po­szu­ki­wa­nia…

Za­nim Lay­ard zdo­łał się za­sta­no­wić, jak na to za­re­ago­wać, spra­wa nie­spo­dzie­wa­nie sama się roz­wią­za­ła. Rząd tu­rec­ki do­wie­dział się o spraw­kach pro­win­cjo­nal­ne­go de­spo­ty i wtrą­cił go do wię­zie­nia.

Lay­ard mógł te­raz na nowo pod­jąć pra­ce wy­ko­pa­li­sko­we.

Pew­ne­go po­ran­ka, gdy wy­szedł z na­mio­tu i zbli­żał się do wy­ko­pu, ro­bot­ni­cy za­czę­li wy­ma­chi­wać doń ło­pa­ta­mi i wrzesz­czeć na całe gar­dło. Dwóch Ara­bów przy­ga­lo­po­wa­ło kon­no, wo­ła­jąc:

– Śpiesz się, o beju, śpiesz się! Ko­pa­cze zna­leź­li Nem­ro­da!

O Al­lach! Rzecz nie­po­ję­ta, ale praw­dzi­wa!… wi­dzie­li­śmy go na wła­sne oczy. Je­den jest tyl­ko Bóg!

Po­wie­dziaw­szy to, po­pę­dzi­li w stro­nę Mo­su­lu. Lay­ard szyb­ko po­biegł do wy­ko­pa­ne­go dołu. Z zie­mi wy­sta­wa­ła ogrom­na ludz­ka gło­wa z ala­ba­stru, wyż­sza od nor­mal­ne­go wzro­stu czło­wie­ka. Spo­czy­wa­ła ona na tu­ło­wiu skrzy­dla­te­go lwa, tkwią­ce­go jesz­cze w zie­mi i gru­zach. Rzeź­ba za­cho­wa­ła się w wy­śmie­ni­tym sta­nie. Wy­raz bro­da­tej twa­rzy im­po­no­wał ma­je­sta­tem sku­pio­ne­go spo­ko­ju, a wy­ko­na­nie szcze­gó­łów świad­czy­ło o wy­traw­nym kunsz­cie sta­ro­żyt­ne­go ar­ty­sty, rzad­ko spo­ty­ka­nym w tego ro­dza­ju rzeź­bach.

Wieść o zna­le­zie­niu Nem­ro­da, po­tęż­ne­go łow­cy w ob­li­czu Pana i za­ło­ży­cie­la Ni­ni­wy, szyb­ko się ro­ze­szła wśród za­bo­bon­nych Ara­bów. Nie­ba­wem wzgó­rze za­ro­iło się od lu­dzi z po­bli­skich wio­sek. Sta­li nad kra­wę­dzią dołu i z lę­kiem przy­glą­da­li się ogrom­nej gło­wie z bia­łe­go ala­ba­stru. Lay­ard z tru­dem na­mó­wił jed­ne­go z szej­ków, by zszedł do rowu i prze­ko­nał się, że to tyl­ko rzeź­ba z ka­mie­nia.

– Nie jest to dzie­ło rąk ludz­kich – za­wo­łał szejk – lecz tych nie­wier­nych ol­brzy­mów, o któ­rych Pro­rok, niech po­kój bę­dzie z nim, po­wie­dział, że byli wy­żsi niż naj­wyż­sze drze­wo dak­ty­lo­we. Oto je­den z tych boż­ków, na któ­rych Noe, niech po­kój bę­dzie z nim, rzu­cił klą­twę jesz­cze przed na­sta­niem po­to­pu.

Za na­mo­wą Awa­da Lay­ard uczcił od­kry­cie ucztą i za­ba­wą. Ka­zał ubić ca­łe­go byka i wy­na­jął wę­drow­nych mu­zy­kan­tów, któ­rzy znaj­do­wa­li się wła­śnie w oko­li­cy. Za­ba­wa trwa­ła całą noc. Nad bu­zu­ją­cy­mi ogni­ska­mi pie­kło się na roż­nie mię­si­wo. Wśród har­mi­de­ru pisz­cza­łek i bęb­nów uszczę­śli­wie­ni sy­no­wie pu­sty­ni śpie­wa­li, plą­sa­li i wy­krzy­ki­wa­li do bia­łe­go rana.

Wia­do­mość o po­są­gu do­tar­ła lo­tem bły­ska­wi­cy do Mo­su­lu. W mie­ście aż się za­ko­tło­wa­ło, ba­zar wy­peł­nił się pod­nie­co­nym tłu­mem. Miej­sco­wy kadi i mu­fti po­śpie­szy­li do pa­szy tu­rec­kie­go, by zło­żyć uro­czy­sty pro­test prze­ciw­ko od­ko­pa­niu Nem­ro­da jako rze­czy nie­zgod­nej z na­ka­za­mi Ko­ra­nu. Nowy gu­ber­na­tor Isma­il-Pa­sza we­zwał do sie­bie Lay­ar­da i ra­dził mu, by na pe­wien czas prze­rwał pra­ce wy­ko­pa­li­sko­we, aż lud­ność się uspo­koi. An­glik za­trzy­mał wo­bec tego dwóch tyl­ko ro­bot­ni­ków i pro­wa­dził po­szu­ki­wa­nia ukrad­kiem, w znacz­nie wol­niej­szym tem­pie.

Z cza­sem, gdy pierw­sze obu­rze­nie mi­nę­ło, Lay­ard przy­jął wię­cej ro­bot­ni­ków i za­czął prze­ko­py­wać wzgó­rze w róż­nych jego miej­scach. Wy­ni­ki nie­dłu­go ka­za­ły na sie­bie cze­kać. W krót­kim cza­sie wy­do­by­to na po­wierzch­nię sześć­dzie­siąt skrzy­dla­tych by­ków i lwów z ludz­ki­mi gło­wa­mi. Nie­któ­re stwo­ry mia­ły aż pięć nóg, oso­bli­wość, któ­rej Lay­ard nie umiał so­bie zra­zu wy­tłu­ma­czyć. Pew­ne­go dnia, prze­cho­dząc obok skrzy­dla­te­go byka, zdu­miał się na­gle. Byk wy­raź­nie drgnął, wy­stę­pu­jąc je­den krok na­przód. Było to złu­dze­nie optycz­ne wy­wo­ła­ne ową pią­tą nogą. Byki strze­gły za­pew­ne wej­ścia do pa­ła­cu i w ten prze­myśl­ny spo­sób mia­ły bu­dzić za­bo­bon­ny lęk wśród lud­no­ści.

O tych po­są­gach pi­sze Lay­ard w swo­ich pa­mięt­ni­kach:

„Przez okres 25 wie­ków były one ukry­te przed okiem ludz­kim, a te­raz oto znów sto­ją przed nami w oka­za­ło­ści swe­go an­tycz­ne­go ma­je­sta­tu. Jak­żeż jed­nak zmie­ni­ła się ota­cza­ją­ca ich sce­ne­ria. Tam gdzie on­giś kwi­tła peł­na prze­py­chu cy­wi­li­za­cja po­tęż­ne­go ludu, wi­dzi­my obec­nie nę­dzę i ciem­no­tę na pół bar­ba­rzyń­skich ple­mion. Gdzie daw­niej wzno­si­ły się oka­za­łe świą­ty­nie i tęt­ni­ło ży­cie bo­ga­tych lud­nych miast – mamy ru­iny i bez­kształt­ne usy­pi­ska. Nad prze­stron­ny­mi sa­la­mi pa­ła­ców, któ­rych strze­gły te po­są­gi, cho­dzą te­raz woły w płu­gu i szu­mią łany zbo­ża. Egipt może po­szczy­cić się rów­nie sta­ry­mi i nie­mniej wspa­nia­ły­mi mo­nu­men­ta­mi, ale za­byt­ki te za­wsze były wi­docz­ne, gło­sząc po­tę­gę i sła­wę swo­jej oj­czy­zny, po­są­gi zaś, sto­ją­ce obec­nie przed nami, do­pie­ro te­raz wy­nu­rzy­ły się z mro­ków za­po­mnie­nia…”.

W cią­gu dwóch lat Lay­ard od­ko­pał pięć pa­ła­ców, wznie­sio­nych przez kró­lów asy­ryj­skich mię­dzy IX a VII wie­kiem p.n.e. Pierw­szą od­ko­pa­ną bu­dow­lę zi­den­ty­fi­ko­wa­no póź­niej jako pa­łac asy­ryj­skie­go kró­la Asur­na­syr­pa­la II, któ­ry pa­no­wał od roku 885 do 859 p.n.e. Pod jed­nym tyl­ko wzglę­dem spo­tka­ło Lay­ar­da roz­cza­ro­wa­nie: wzgó­rze Nim­rud nie za­wie­ra­ło, jak przy­pusz­czał, ruin Ni­ni­wy, lecz mia­sta Kal­chu.

W po­ło­wie XIX wie­ku ar­che­olo­gia nie była jesz­cze w ca­łym tego sło­wa zna­cze­niu na­uką. Nie zna­no wte­dy dzi­siej­szych ści­śle na­uko­wych me­tod pro­wa­dze­nia prac wy­ko­pa­li­sko­wych, po­le­ga­ją­cych na tym, że wszel­kie­go ro­dza­ju za­byt­ki uwa­ża się przede wszyst­kim za cen­ne źró­dło hi­sto­rycz­ne, a nie za efek­tow­ny eks­po­nat mu­ze­al­ny. Dzi­siej­si ar­che­olo­dzy wy­mie­rza­ją i fo­to­gra­fu­ją zna­le­zio­ne przed­mio­ty na miej­scu ich od­ko­pa­nia, po­nie­waż z ich po­ło­że­nia i oto­cze­nia moż­na czę­sto wy­snuć znacz­nie cen­niej­sze wia­do­mo­ści hi­sto­rycz­ne niż z sa­me­go oka­zu. Nie­raz drob­ny ja­kiś odła­mek czy pa­cio­rek do­star­czyć może wię­cej in­for­ma­cji niż ja­kaś im­po­nu­ją­ca rzeź­ba, to­też ar­che­olo­dzy prze­sie­wa­ją ze żmud­ną sta­ran­no­ścią pia­sek, gro­ma­dząc wszyst­kie mi­kro­sko­pij­ne na­wet po­zo­sta­ło­ści. Dzię­ki umie­jęt­nej re­stau­ra­cji i kon­ser­wa­cji po­wsta­ją z odłam­ków na nowo wspa­nia­łe wazy czy po­sąż­ki, a przed­mio­ty na­ra­żo­ne na znisz­cze­nie są za­bez­pie­cza­ne środ­ka­mi che­micz­ny­mi.

Me­to­dy Lay­ar­da, na­wet przy uwzględ­nie­niu ów­cze­sne­go sta­nu na­uki, były nie­zwy­kle nisz­czy­ciel­skie i bru­tal­ne. W po­go­ni za sen­sa­cyj­ny­mi zna­le­zi­ska­mi, któ­re by przy­nio­sły mu roz­głos, zdzie­rał ta­bli­ce ala­ba­stro­we ze ścian pa­ła­co­wych, za­ko­py­wał nie­zba­da­ne do­kład­nie frag­men­ty ruin, mie­sza­jąc ze sobą sko­ru­py i odłam­ki ce­gieł, a na ta­blicz­ki kli­no­we mało w ogó­le zwra­cał uwa­gi. To­też wie­le cen­nych oka­zów asy­ryj­skiej kul­tu­ry ma­te­rial­nej, jak broń i zbro­je, na­czy­nia z brą­zu i ze szkła, wazy i inne dzie­ła sztu­ki ule­gły znisz­cze­niu pod ude­rze­niem ki­lo­fa i ło­pa­ty.

Wo­bec ro­bot­ni­ków Lay­ard za­cho­wy­wał się z aro­gan­cją ty­po­we­go im­pe­ria­li­sty bry­tyj­skie­go. Dla lud­no­ści tu­byl­czej miał tyl­ko po­gar­dę i trak­to­wał ją jak by­dło ro­bo­cze. Ota­czał się sta­le swo­ją stra­żą przy­bocz­ną, któ­rej uży­wał nie tyl­ko jako ochro­ny oso­bi­stej, lecz rów­nież do ter­ro­ry­zo­wa­nia Ara­bów, ile­kroć pró­bo­wa­li bun­to­wać się prze­ciw­ko nędz­nym pła­com. Jed­ne­go z szej­ków, po­dej­rza­ne­go o drob­ną kra­dzież, ka­zał wy­wlec z na­mio­tu i wy­chło­stać do krwi, pod­czas gdy żony ka­to­wa­ne­go ca­ło­wa­ły buty An­gli­ka i bła­ga­ły go o zmi­ło­wa­nie.

Pra­ce na wzgó­rzu Nim­rud trwa­ły dwa lata. W cią­gu tego cza­su Lay­ard wy­sy­łał raz po raz do Lon­dy­nu drob­niej­sze zna­le­zi­ska. W koń­cu jed­nak po­wziął śmia­łą myśl wy­sła­nia dwóch mniej­szych uskrzy­dlo­nych stwo­rów z ludz­ki­mi twa­rza­mi. W tym celu ka­zał zbu­do­wać w Mo­su­lu ogrom­ną plat­for­mę z moc­ny­mi ko­ła­mi. Cięż­ki po­jazd, za­przę­gnię­ty w woły i po­py­cha­ny przez Ara­bów, za­je­chał przed wzgó­rze. Za po­mo­cą lin i pod­sta­wio­nych le­wa­rów wto­czo­no ko­lo­sy na plat­for­mę. Tym­cza­sem za­pa­dła noc i na ho­ry­zon­cie uka­zał się Księ­życ w peł­ni. Skrzy­dla­te stwo­ry, ogrom­ne i bia­łe w po­świa­cie księ­ży­ca, spo­glą­da­ły na nie­zna­ny im świat, jak­by zbu­dzo­ne ze snu. Na­za­jutrz o świ­cie roz­po­czął się ich trans­port do rze­ki, gdzie cze­ka­ły już tra­twy, pod­trzy­my­wa­ne na wo­dzie przez sześć­set skó­rza­nych wo­rów na­peł­nio­nych po­wie­trzem. Wśród nie­by­wa­łe­go krzy­ku Ara­bów i skrzy­pie­nia kół nie­po­ręcz­ny we­hi­kuł drgnął i ru­szył ku rze­ce.

Po­chód otwie­rał sam Lay­ard. Za­raz za nim szli kro­kiem ta­necz­nym mu­zy­kan­ci, czy­niąc pie­kiel­ny ha­łas grą na fle­tach i bę­ben­kach. Plat­for­mę cią­gnę­ło trzy­stu Ara­bów, po­pę­dza­nych przez straż­ni­ków. Za nimi tło­czy­ły się wrzesz­czą­ce na całe gar­dło ko­bie­ty i dzie­ci. Wśród wrza­wy jeźdź­cy arab­scy uwi­ja­li się w sa­mym środ­ku ludz­kie­go mro­wia, wy­wi­ja­jąc dzi­da­mi i na­pę­dza­jąc cią­gną­cych ro­bot­ni­ków do wy­sił­ku.

Po­są­gi, za­ła­do­wa­ne na tra­twę, do­tar­ły szczę­śli­wie do Lon­dy­nu.