Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieści o dziewiętnastowiecznej fascynacji odkryciami archeologicznymi w krajach egzotycznych. Informacje dotyczące historii i kultury starożytnych Sumerów, Egipcjan, Azteków czy mieszkańców Pompei przeplatają się z fabularnym opisem przygód pierwszych odkrywców, wśród których byli nie tylko naukowcy, ale też awanturnicy żądni skarbów i sławy.
Pierwsze wydanie Gdy słońce było bogiem ukazało się w 1956 roku. Książka szybko zyskała rzesze miłośników, była wielokrotnie wznawiana i osiągnęła łączy nakład blisko pół miliona egzemplarzy. Wychowało się na niej kilka pokoleń czytelników, wśród nich wielu przyszłych archeologów, historyków i pasjonatów starożytnych kultur.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 504
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Korekta: Bogusława Jędrasik
Zdjęcie autora zamieszczone na skrzydełku wykonał Jan Kosidowski
Copyright © by Barbara Jankowska-Kosidowska
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2012
ISBN 978-83-244-0215-1
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
tel./faks (22) 827 94 15
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
WIEK XIX W DZIEJACH ŚWIATOWEJ CYWILIZACJI nazywany jest stuleciem archeologii. Nie tylko dlatego że dyscyplina ta, wcześniej kojarzona z dyletanckim kolekcjonerstwem, wtedy właśnie wypracowała reguły pozyskiwania źródeł (metoda wykopaliskowa) i ich krytycznej analizy (system trzech epok), przekształciła się więc w naukę. Przede wszystkim z tego powodu, że zmianie uległa mentalność świata Zachodu, ciągle poszukującego celów dla ulokowania swej zdobywczej mocy. Zapoczątkowana u schyłku średniowiecza epoka poznawania i podboju ziemskiego globu dobiegała końca, z map znikały ostatnie białe plamy. Napędzany energią niespotykaną u innych biały człowiek oczekiwał nowych wyzwań i fascynacji. Znalazł je w zamierzchłej przeszłości w epokach przedhistorycznych nierozpoznanych wówczas zupełnie i tak mrocznych, jakimi niegdyś były „jądra ciemności” tropikalnych lasów Azji i Afryki. Perspektywa przestrzeni przemieniła się więc w perspektywę czasu. Dziewiętnastowieczni elitarni zdobywcy rywalizowali już nie o to, kto pierwszy dotrze na ziemski biegun lub na himalajski szczyt, ale o to, komu uda się odkopać w pustynnych piaskach całkowicie zapomnianą, a niegdyś tak znaczącą w dziejach ludzkości cywilizację.
Największe możliwości w tym szlachetnym wyścigu mieli oczywiście dawni zdobywcy, bo to oni, przemienieni teraz w kolonizatorów, kontrolowali krainy, gdzie rodziły się i rozkwitały starożytne cywilizacje. Dlatego archeolodzy ze Stanów Zjednoczonych niepodzielnie panowali wówczas w Meksyku i Peru, a Anglicy, Francuzi i Niemcy rywalizowali na terenie Egiptu, Grecji, Palestyny i Iraku. Mieli ułatwiony dostęp do terenów wykopaliskowych, korzystali z ochrony swoich rządów, a często również z ich zasobów finansowych. Byli też pionierami podejmującymi tego rodzaju poszukiwania, dlatego i ich odkrycia były imponujące, pierwsze i niezrównane. W ten sposób to ich wiek zyskał miano wieku archeologii; ten, który miał nadejść po nim nazwany zapewne będzie wiekiem interpretacji, bo przede wszystkim skupiał się na doskonaleniu warsztatu poznawczego, obróbki źródeł archeologicznych i budowaniu na ich podstawie wiarygodnego obrazu pradziejowych kultur.
Dziewiętnastowieczny wyścig archeologów w głąb czasu okazał się przygodą nie mniej fascynującą niż wcześniejsze wyprawy na niezbadane lądy. Jest to najbardziej malowniczy, awanturniczy i pionierski okres w dziejach światowej archeologii. Odkrycia, których wówczas dokonano – całych cywilizacji, jak sumeryjska czy miejsc biblijnych jak Abrahamowe Ur – do dziś zaliczane są do największych,a ich okoliczności przyćmiewają romantyczną fabułą hollywoodzkie produkcje w rodzaju W poszukiwaniu zaginionej arki. Są gotowym materiałem na fascynującą książkę. Pierwszy wpadł na to Ceram, czyli Kurt Wilhelm Marek (1915-1972). Jego największe, do dziś cieszące się popularnością dzieło Bogowie, groby, uczeni. Powieść o archeologii powstało w 1949 roku, na polski zostało przełożone w 1958 roku. Dwa lata wcześniej ukazało się Gdy słońce było bogiem i była to pierwsza w naszym piśmiennictwie książka popularyzująca wielką przygodę światowej archeologii. Zenon Kosidowski był więc w polskim piśmiennictwie pierwszym autorem powieści archeologicznej.
Należy przypomnieć, w jakich nastąpiło to okolicznościach. Nie tylko z tego powodu, że dzieło to ukazywało się tuż po okresie stalinowskiej smuty, gdy polscy archeolodzy mogli jeździć co najwyżej do Mirmeki na Krymie, gdzie profesor Michałowski, twórca polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej, dopiero szykował się do wielkiej kariery; również i z uwagi na sytuację, w jakiej była dotychczasowa archeologia polska, a także społeczna wiedza o jej dokonaniach. W wieku XIX, wspomnianym już „wieku archeologii”, Polacy rozdarci na trzy przedzielone kordonami części, pozbawieni samodzielnych uniwersytetów i finansowego wsparcia własnego państwa w dziedzinie archeologii, dopiero u schyłku stulecia opuścili poziom dyletanckich fascynacji „krayowymi starożytnościami”. Na początku XX wieku powstały już naukowe ośrodki polskiej archeologii w Krakowie, we Lwowie, w Warszawie i Wilnie. To one dały początek uniwersyteckim katedrom archeologii w odrodzonej Polsce. Dorównując wiedzą i zapałem badaczom z Zachodu, polscy archeolodzy mieli jednak o wiele mniejsze możliwości finansowe, a ponadto wdali się w ostrą polemikę z nacjonalistycznymi, potem już nazistowskimi archeologami niemieckimi, kwestionującymi słowiańskość ziem nad Odrą i Wartą. To pochłaniało ich energię, o ekspedycjach wykopaliskowych na innych lądach mogli tylko marzyć. Tam podróżowali zamożni archeolodzy amatorzy, jak Michał Tyszkiewicz realizujący swe kolekcjonerskie pasje, po przekupieniu tureckiego urzędnika nocą pokątnie rabujący grobowce w Dolinie Królów w Egipcie i uwożący potajemnie swe trofea do pałacowego muzeum w Wilnie.
Do czasu Kosidowskiego więc polscy uczeni, a tym bardziej publiczność czytająca, wiedzieli niewiele albo zgoła nic o wielkiej przygodzie światowej archeologii, o tym, jak pustynne piaski i egzotyczne puszcze przemówiły językami twórców wielkich, choć zapomnianych cywilizacji. To jego zapał i zdolności, znajomość języków zachodnich zapewniająca dostęp do stosownych lektur i długoletni pobyt w Stanach Zjednoczonych, gdzie lektury te były dostępne, sprawiły, że pierwsza porcja wiedzy o wielkiej archeologicznej przygodzie dotarła nad Wisłę.
Za nią poszły oczywiście kolejne publikacje. Liczne prace Kazimierza Michałowskiego i jego uczniów, popularne opracowania wspomnianego już Cerama, ale też tłumaczenia oryginalnych dzieł dziewiętnastowiecznych odkrywców – archeologów: Evansa (cywilizacja minojska na Krecie), Layarda (odkrywca asyryjskiej Niniwy), Rawilsona (odczytał pismo klinowe), Wolleya – badacza Ur i śladów biblijnego potopu, Cartera – odkrywcy słynnego grobowca Tutanchamona i wielu innych. Zebrałoby się tego kilkadziesiąt pozycji.
Dlaczego więc wracać do wydanej przed ponad półwiekiem pracy pasjonata, ale jednak amatora? Tym bardziej że z dzisiejszej perspektywy nie jest to praca bez wad, w niektórych ustępach anachroniczna, jeśli chodzi o interpretację i datowanie znalezisk, co na szczęście Kosidowski referuje rzadko, skupiając się na relacjonowaniu samej archeologicznej przygody w terenie. Bo od jego czasu w tej dziedzinie zmieniło się prawie wszystko – począwszy od tego, że chronologia cywilizacji starożytnych dzięki zastosowaniu metod technicznych (np. metody radiowęgla 14C, którą Kosidowski nazywa metodą atomową) osiągnęła wysoki poziom precyzji, a interpretacje archeologicznych faktów – poddane zostały rzeczowej krytyce eliminującej wpływ światopoglądowych upodobań i przekonań badaczy. Stąd przypisywanie przez Kosidowskiego władcom minojskim kwietyzmu i rozwiązłości na podstawie fresków z Knossos dziś wywołuje tylko rozbawienie. Podobnie jest z zamieszczonymi w kilku miejscach w książce popisami stalinowsko-leninowskiej sylogistyki krytykującej „archeologię burżuazyjną” za umysłowe lenistwo, usprawiedliwianie klasowego wyzysku i skupianie się jedynie na dziejach książąt, a lekceważenie ludu roboczego. Choć przecież sama jego książka jest w całości pochwałą tejże archeologii, bo w XIX wieku przecież innej archeologii niż burżuazyjna nie było. W tym przypadku jednak musimy pamiętać, że do pisania tej pracy Kosidowski zabrał się zapewne wkrótce po powrocie do Polski w 1951 roku, a więc w okresie największej stalinowskiej opresji. Jest to więc swoisty dokument czasu, ograniczeń, jakie ideologia narzucała eseistyce traktującej nawet o tak odległych czasach jak starożytny Egipt czy Mezopotamia. Jeśli jednak autor zamierzał wówczas pracę tę opublikować, musiał oddać ofiarę cielcowi ideologii. Musiał też co pewien czas podkreślać zasługi socjalistycznych, głównie radzieckich badaczy w odczytywaniu węzłowych zagadnień dziejów starożytnego świata. Dziś nikt nie pamięta o tych nazwiskach w historii nauki. W czasach Kosidowskiego, jak i teraz, to jednak uczeni z Zachodu wiodą prym w tego rodzaju badaniach.
Pamiętając o tym, znajduję równocześnie powody przywrócenia książki Gdy słońce było bogiem do czytelniczego obiegu. Choćby taki, że należy ona już do szacownego grona książek z historii światowej archeologii, ale też do polskiej powojennej literatury (jak należą do niej książki Pawła Jasienicy i Melchiora Wańkowicza), była pierwsza w swej dziedzinie i prezentowała wysoki poziom literacki. Nie należy do lekceważonego zarówno przez uczonych, jak i czytelników gatunku prac popularnonaukowych, lecz jest literackim esejem mającym za przedmiot historię naukowych odkryć i pomimo upływu lat, rozwoju i zmiany naukowych poglądów właściwie nie zawiera istotnych błędów. Jest popularną, ale udaną syntezą dziewiętnastowiecznej przygody świata Zachodu z archeologią krajów egzotycznych. W szczególności podkreślić należy jej walory literackie, które decydują o przyjemności lektury. Wprawdzie język jest w niej nieco archaiczny, również niekiedy nazewnictwo geograficzne i pisownia obcojęzycznych nazw czy imion odbiegają od współczesnych rygorów, ale styl, dobór faktów, anegdot, dialogi i suspensy skomponowane są jak w prawdziwym dziele literackim. Nie na darmo autor był rasowym radiowcem i znał sposób uwodzenia słuchacza, przykuwania jego uwagi. Pisząc, stosował również te umiejętności. W tym przypadku zasada brzmiała: jeśli chcesz zajmująco i przekonująco opowiedzieć jakąś historię, opowiedz ją najpierw komuś, w ostateczności głośno sobie samemu. Zobacz, jak działa w odbiorze, usuń mielizny i przelewaj na papier. W książce Kosidowskiego zasada ta działa nadal.
Zdzisław Skrok
W PIERWSZYCH LATACH XVII WIEKU zasłynął we Włoszech neapolitański kupiec Pietro della Valle. Ponieważ wiele podróżował po dalekich krajach egzotycznych, ziomkowie nazywali go Il Pellegrino – pielgrzym.
Pietro jednakże nie podróżował, jakby to należało przypuszczać, w poszukiwaniu drogocennych korzeni i tkanin jedwabnych. Pobudką jego podróży były sprawy zgoła romantyczne, a mianowicie doznany w młodości zawód miłosny. Potem już zasmakował w włóczęgostwie i zawsze niesyty wrażeń, zapuszczał się w coraz to inne nieznane krainy, gdzie stopa Europejczyka rzadko stawała.
Dziwnym zrządzeniem losu przygody tego romantycznego kupca stały się pamiętne w dziejach archeologii i dzięki temu warto poświęcić im kilka chwil uwagi.
Przenieśmy się więc wyobraźnią do Neapolu. W kościele San Marcellino odbywa się nabożeństwo zamówione przez Pietra. Nawa zapełniła się po brzegi, wszyscy w mieście dowiedzieli się już przez pocztę pantoflową o frasunku młodego Pietra i o jego postanowieniu. W ciągu dwunastu lat był zaręczony z nadobną panną z zamożnego domu kupieckiego i raptem uderzył w niego piorun: rodzice wydali ją za mąż za kogoś innego.
Upokorzony i dotknięty w najczulszych uczuciach młodzieniec postanowił szukać zapomnienia w podróżach. Nie wymknął się jednak z miasta cichaczem. Z typowym dla południowca zamiłowaniem do scen pompatycznych, żegnał się z rodakami w sposób teatralny. Po zakończeniu nabożeństwa kapłan zawiesił mu na szyi złoty amulet wyobrażający kostur pielgrzymi. Mieszczanie stawali na palcach, by nic nie uronić z widowiska, a Pietro składał uroczyste śluby, iż nie wróci do Neapolu zanim nie odwiedzi Grobu Świętego.
Wyprawa do Jerozolimy stała się zaczątkiem jego barwnego i urozmaiconego przygodami życia podróżniczego. Nie skończyło się bowiem na nabożnej pielgrzymce do Ziemi Świętej. Neapolitańczyk zwiedził Wenecję, Konstantynopol i Kair, popłynął na trudno naówczas dostępne wyspy Lewantu, przemierzył wzdłuż i wszerz Mezopotamię i Syrię, dotarł nawet do Iranu.
W XVII wieku podróż taka nie była fraszką. Miesiącami trzeba było przemierzać stepy i pustynie, góry i moczary, kolebiąc się na twardym grzbiecie wielbłąda. Statkom żaglowym, niewygodnym i łatwo niszczonym przez burze, groziło stałe niebezpieczeństwo korsarskich napadów. Podróżnik musiał znosić upały i mrozy, głód i pragnienie, robactwo, brud i najrozmaitsze choroby. Na drogach grasowali rozbójnicy, a ludność mahometańska odnosiła się do Europejczyków z nieukrywaną wrogością.
W ciągu swych podróży Pietro della Valle nie zrywał łączności z rodakami z Neapolu. Wysyłał do nich regularnie listy, niejednokrotnie zaopatrzone w nagłówek: „Z namiotu mego na pustyni”. W listach tych zabłysnął niespodzianym talentem pisarskim. Błyskotliwy styl, wykwintny humor, bystrość obserwacji i barwność opisów, nade wszystko jednak obfitość przygód pełnych zabawnych sytuacji i porywających intryg, oto, co w krótkim czasie zyskało mu ogólny poklask współziomków.
Pietro della Valle, jak przystało na Włocha o żywym temperamencie, rychło otrząsnął się z miłosnej porażki. Świadczą o tym frywolne przygody, które opisuje z gustem i humorem. Przebywając na wyspie Chios, rzucił się w wir zabaw tamtejszej swawolnej ludności. Dniem i nocą odbywały się tańce, śpiewy i urocze igraszki z miejscowymi strojnisiami, a Pietro czuł się w swoim żywiole. Z filuterną chełpliwością opowiada, jak w pewnym mieście greckim mniszki miejscowego klasztoru tuliły go czule i całowały za to, że z godnością osadził tureckiego dostojnika, który domagał się od niego złożenia hołdu i podarunków.
W Konstantynopolu zasłyszał, że sułtan posiada jedyny naówczas pełny tekst dzieł Liwiusza, otrzymany w spadku po cesarzu bizantyńskim. Pietro zapalał chęcią nabycia tego białego kruka i zaofiarował za niego pięć tysięcy piastrów. Ale władca turecki odrzucił propozycję zuchwałego Europejczyka. Wtedy Pietro próbował przekupić bibliotekarza sułtańskiego, przyrzekając mu 10 tysięcy koron za wykradzenie manuskryptu. Intryga spełzła jednak na niczym, bo nieuczciwy urzędnik nie mógł w bibliotece odnaleźć cennego zabytku piśmiennictwa.
W Mezopotamii Pietro zakochał się po raz drugi w życiu. Wybranką jego była 18-letnia dziewczyna, ale los srogi i tym razem go nie oszczędził. Wkrótce po ślubie młoda małżonka zachorowała na tajemniczą chorobę i zmarła.
Rozpacz podsunęła Pietrowi niesamowity pomysł: zwłoki ukochanej kazał zabalsamować, a potem przez całe cztery lata obwoził się z trumną po świecie, zanim złożył ją w grobie rodzinnym w Neapolu. Pietro popróbował jeszcze raz szczęścia: ożenił się z Gruzinką, która była przyjaciółką zmarłej i opiekowała się nią podczas jej choroby. Tym razem sprawa zakończyła się pomyślnie: owocem małżeństwa było 14 synów.
W podróżach swoich Pietro dotarł również do południowej Persji. W odległości 60 kilometrów na południowy wschód od miasta Sziraz ukazał mu się obraz do głębi przejmujący majestatem i grozą. Były to jakieś gigantyczne ruiny, o których nic dotąd nie słyszał. W kotlinie, otoczonej skalistymi pagórkami, widniały tarasy z prowadzącymi na nie schodami, pogruchotane kolumny, poszczerbione mury, a przede wszystkim ogromne lwy pilnujące masywnych portali.
Pietro, przyglądając się tym ruinom, nie mógł wyjść ze zdumienia. Wydawało mu się, że piaski, naniesione tu od wieków przez gorące wiatry pustyni, niby ośmiornice objęły żarłocznymi mackami mury, portale i kolumny. Grozę i tajemniczość wzmagała głucha cisza, otaczająca ów osamotniony krajobraz zniszczenia.
Potężne ruiny, ciągnące się na przestrzeni kilkuset metrów, stanowić musiały jakiś wspaniały pałac z zamierzchłych czasów. Kto był twórcą tych monumentalnych budowli? Okoliczna ludność, poza legendami i opowieściami o duchach rzekomo zamieszkujących ruiny, nie mogła dać podróżnikowi żadnego wyjaśnienia. Tradycje tubylców sięgały jedynie do czasów legendarnego kalifa Bagdadu z VIII wieku, Haruna al Raszida, bohatera Tysiąca i jednej nocy. Tymczasem ruiny snadź były o wiele starsze.
Błąkając się po zwałach gruzów, Pietro zauważył na cegłach jakieś dziwne, zagadkowe znaki. Zrazu wydało mu się, że to po wilgotnych jeszcze cegłach dreptały ongiś ptaki i pozostawiły odciski swoich pazurów. Po bliższym jednak przyjrzeniu się spostrzegł, że znaki te składają się z szeregu poziomych i pionowych kresek. Wszystkie kreski miały kształt klinów, niewątpliwie dzięki temu, że nieznany artysta, dotykając patyczkiem wilgotnej gliny, za każdym razem używał z początku większej siły.
Gdy Pietro przywiózł odbitkę tych znaków do Europy, rozgorzał namiętny spór nad ich sensem i znaczeniem. Jedni twierdzili, że stanowią one jakieś pradawne pismo, inni znowu upierali się, że dziwne kreski są jedynie prymitywnym ornamentem, którym zdobiono ściany irańskiej budowli. Pietro wypowiedział się za pierwszą tezą. W jednym z listów z roku 1621 donosi, że naliczył sto odrębnych znaków i że każdy z nich oznacza, według jego przypuszczenia, cały wyraz. Z podziwu godną przenikliwością wyraził opinię, że pismo klinowe należy czytać i pisać od lewej ku prawej stronie, ponieważ ostrza poziomych klinów zawsze były skierowane na prawo.
Przedmiotem żywego zainteresowania stały się również same ruiny. Przypuszczano trafnie, że Pietro della Valle odkrył gruzy Persepolis, stolicy imperium perskiego założonego w VI w. p.n.e. przez Cyrusa, zdobywcę Babilonii. Jeden z następców Cyrusa, Dariusz, wybudował w Persepolis imponujący pałac, liczący setki sal i komnat. Tutaj przebywał wśród olśniewającego zbytku, odziany w purpurowe, haftowane złotem szaty. Miał do dyspozycji 15 tysięcy sług pałacowych, tysiąc jeźdźców straży przybocznej i 10 tysięcy pieszych żołnierzy.
Imperium perskie trwało tylko dwieście lat. Podstawy jego istnienia, oparte na wyzysku podbitych ludów i przemocy wojskowej despoty, były zbyt kruche. By pokryć ogromne koszty dworu i wojska, urzędnicy królewscy nakładali na lud pracujący, szczególnie na chłopów, coraz większe podatki i daniny, toteż Aleksander Macedoński, po rozgromieniu armii Dariusza, bardzo łatwo podporządkował sobie ludy i plemiona wchodzące w skład pokonanej Persji.
Zwycięski Aleksander zajął Persepolis, a przy tej okazji pałac królewski poszedł z dymem. Istnieją różne wersje co do przyczyn tego pożaru. Grecki historyk Diodor twierdzi, że pałac podpalił własnoręcznie Aleksander Wielki „podczas orgii pijackiej, w chwili kiedy postradał panowanie nad swoim umysłem”. Inny historyk, Klitarch, opisując tę samą libację, opowiada, że tancerka ateńska Thais w czasie tańca cisnęła płonącą pochodnię między drewniane kolumny pałacu. Widząc to, pijana zgraja kompanów macedońskich chwytała na wyścigi inne pochodnie i rzucała je przed siebie na oślep. Główna część pałacu z drogocennymi tkaninami, rzeźbami i wazami zajęła się w mgnieniu oka płomieniem. Służba tylko z wielkim trudem zdołała uratować kilka bocznych skrzydeł budowli.
Ocalałe części pałacu przetrwały liczne jeszcze wieki. Czas jakiś mieli tam siedzibę kalifowie islamu, potem przyszły niszczycielskie najazdy Mongołów i Turków i z pałacu pozostały jeno gruzy. Ruiny zarosły niebawem skąpą roślinnością i pasły się na nich owce pasterzy arabskich. O pochodzeniu ruin zapomniano zupełnie. Dopiero w XVII wieku Pietro della Valle odkryciem swoim przypomniał Europie o dawnej świetności Persepolis.
Choć podróżnik włoski nie mógł przypuszczać, że w pionowych i poziomych kreseczkach kryje się ogromna skarbnica wiadomości o cywilizacjach Sumerów, Babilończyków, Asyryjczyków i innych ludów Bliskiego Wschodu, to jednak niezaprzeczalną jego zasługą jest to, iż on pierwszy przywiózł próbki pisma klinowego do Europy i wbrew opinii wielu uczonych z zadziwiającą bystrością domyślał się w kreskach starodawnego pisma, a nie ornamentu. Dlatego nazwisko jego zachowało się na zawsze w dziejach archeologii.
W PIERWSZYCH LATACH XIX WIEKU przebywał w niemieckim mieście uniwersyteckim Getyndze nauczyciel greki i łaciny tamtejszego liceum, Jerzy Fryderyk Grotefend. Uważano go po trosze za dziwaka, ponieważ ulubionym jego zajęciem było rozwiązywanie wszelkiego rodzaju szarad i rebusów, w czym wykazywał niepowszednią bystrość i szybkość orientacji. Znajomi i przyjaciele wyszukiwali mu najwymyślniejsze zadania, ale Grotefend nigdy nie dał się zapędzić w kozi róg.
W roku 1802 do rąk amatora łamigłówek dostał się pewien tekst z Persepolis, nad którego odszyfrowaniem głowiło się bezskutecznie wielu uczonych. Zagadkowe znaki klinowe intrygowały go i nie dały mu spać po nocach. Pewnego dnia, będąc w piwiarni, gdzie zazwyczaj spędzał wieczory wśród kolegów przy kuflu piwa, oświadczył im nie bez chełpliwości, że potrafi odczytać pismo klinowe.
Kompani przyjęli to z wesołym niedowierzaniem. Pismo klinowe stanowiło wtedy właśnie jeden z najbardziej modnych problemów naukowych i powszechnie było wiadomo, jaką nieprzezwyciężoną trudność stanowi jego odczytanie. Byli przecież uczeni, którzy twierdzili, że jest to problem w ogóle nie do rozwiązania.
W drugiej połowie XVIII wieku udał się do Persepolis duński uczony Karsten Niebuhr, przerysował wiele znaków klinowych, ale nie zdołał odczytać ani jednego wyrazu. Nie powiodło się również Niemcowi Tychsenowi i Duńczykowi Münterowi, chociaż zasługą ich było wiele trafnych spostrzeżeń.
Trudno więc dziwić się, że w piwiarni rozległy się głośne śmiechy i docinki. Wszyscy cenili zdolności Grotefenda, ale od rozwiązania niewinnego rebusu do odszyfrowania pisma klinowego, nad którym daremnie wysilali się najwybitniejsi specjaliści, droga była daleka. Kpiny niedowiarków ubodły Grotefenda do żywego. Zaproponował więc zakład, iż pismo odczyta, na co koledzy z ochotą przystali.
Zabierając się do trudnego zadania, Grotefend zauważył, że napis pochodzący z Persepolis dzielił się na trzy wyraźnie rozgraniczone kolumny. Czyżby napis był trójjęzyczny? Dzięki lekturze starożytnych pisarzy Grotefend znał historię państwa staroperskiego i wiedział, że około 540 roku p.n.e. król perski Cyrus podbił państwo babilońskie. Ponieważ napis pochodził z Persepolis, przeto jedna z trzech kolumn z pewnością zawiera tekst w języku staroperskim. Ale która kolumna? Grotefend rozumował w następujący sposób: język perski był językiem zwycięskiego narodu, siłą rzeczy więc powinien zajmować miejsce centralne. Tym centralnym miejscem jest na pewno kolumna środkowa. A kolumny boczne? Przypuszczać należy, że zawierają przekład na języki dwóch najliczniejszych podbitych ludów.
Po przyjęciu tej zdumiewająco prostej i zarazem wnikliwej hipotezy Grotefend przyjrzał się bliżej znakom klinowym środkowej kolumny. Zauważył niebawem rzecz bardzo charakterystyczną, której chwycił się skwapliwie. Wśród znaków klinowych powtarzała się dwukrotnie jedna i ta sama grupa czy kombinacja kresek, oddzielona kreską ukośną, a więc wyrażająca jakieś słowo. Z właściwą sobie bystrością wpadł na pomysł, że tekst informuje o jakimś dynastycznym następstwie w perskim domu królewskim, że więc oba identyczne zespoły znaków mogą przypuszczalnie oznaczać tytuł królewski. Według takiego założenia tekst przedstawiałby się następująco:
Król – imię króla – niewiadome słowo A – król – imię króla – niewiadome słowo A – niewiadome słowo B
Znaczenie niewiadomego słowa A narzucało się samorzutnie. Niewątpliwie owa grupa znaków klinowych, określona literą A, wyraża słowo „syn”. Uzupełniony w ten sposób tekst brzmiał więc:
Król – imię króla – syn – króla – imię króla – syna – niewiadome słowo B
Brak tytułu królewskiego w ostatnim członie zdania (przy niewiadomym słowie B) nastręczał wiele kłopotu. Teza, jakoby tekst oznaczał wyliczenie następstwa dynastycznego, wydawała się być zachwiana. Ale Grotefend nie dał się łatwo zbić z tropu. Rozumował w ten sposób: skoro niewiadome słowo B, niewątpliwie imię jakiegoś Persa, nie jest zaopatrzone w tytuł królewski, tak jak dwa poprzednie imiona, należy wnioskować:
a. że człowiek, który nosił to imię, nie był królem, b. że musiał pozostawać z obu królami w jakimś stosunku pokrewieństwa, skoro znajduje się w ich towarzystwie, c. że, jak to świadczy dwa razy powtórzone słowo „syn”, był ich ojcem i dziadkiem.
Tekst brzmiałby wtedy:
Król – imię króla – syn – króla – imię króla – syna – imię Persa.
Grotefend czuł, że jest na właściwym tropie. Gdyby udało mu się znaleźć w historii królów perskich taką sytuację dynastyczną, gdzie jakiś Pers, niebędący królem, miał jednakże syna i wnuka, którzy wstąpili na tron – sprawa byłaby rozwiązana. Wtedy odpowiednie nieodczytane grupy znaków klinowych można by zastąpić historycznymi nazwiskami.
Zaczął szperać w tekstach starożytnych historyków i natrafił na właściwe osobistości. Oto książę perski Hystaspes miał syna Dariusza, króla perskiego od roku 521 do 486 p.n.e. Wnuk jego, a syn Dariusza, Kserkses, znany z tego, że usiłował podbić Grecję, panował od roku 486 do 465 p.n.e. Tekst brzmiał ostatecznie:
Król Kserkses, syn króla Dariusza, syna Hystaspesa.
Sprawa nie była jednak tak prosta, jak tu ją przedstawiamy. Imiona królów zaczerpnął bowiem Grotefend z Herodota, podane więc były w brzmieniu greckim. By rozeznać fonetyczne brzmienie każdego osobnego znaku klinowego, należało znać imiona królewskie w ich autentycznym brzmieniu staroperskim. Klucza do rozwiązania tego szukał Grotefend w tekście Awesty, świętej księgi Persów, której język był najbardziej zbliżony do staroperskiego.
Mimo że nazwisko np. Hystaspesa było tam podane w kilku odmianach (Goszap, Kistap, Gustasp, Witasp), zdołał drogą niezwykle przenikliwych wnioskowań odszyfrować dziewięć alfabetycznych znaków staroperskiego pisma klinowego. Dopiero w trzydzieści cztery lata później, tj. w roku 1836, Niemiec Lessen, Francuz Burnouf i Anglik Rawlison odczytali resztę alfabetu.
NA ŻAGLOWCU ANGIELSKIM, kursującym między Wielką Brytanią a Indiami, służył jako chłopiec okrętowy Henryk Fryderyk Rawlison. Sprytny wyrostek nadstawiał pilnie ucha, gdy pasażerowie, wygrzewając się w słońcu na pokładzie, opowiadali sobie cuda o krajach Indostanu, dokąd udawali się jako kupcy lub urzędnicy. Pod wrażeniem tych gawęd zaczął marzyć o dalekich podróżach i przygodach. Służba marynarska wydała mu się naraz obrzydłą niewolą i tylko czekał na sposobność, by z niej się wyrwać w szeroki świat.
Podczas jednego z rejsów zaskarbił sobie przychylność gubernatora Bombaju, sir Johna Malcolma, który zaproponował mu służbę w oddziałach wojskowych Kompanii Wschodnioindyjskiej. Rawlison przystał z radością i w roku 1826, mając 16 lat, przeszedł na służbę tego osławionego towarzystwa akcyjnego, ciągnącego ogromne zyski z ograbiania Indii i gnębienia ludności hinduskiej.
Rawlison dobrze musiał zasłużyć się swoim chlebodawcom, gdyż po upływie krótkiego czasu otrzymał szlify oficerskie. W roku 1833 znajdujemy go w randze majora na stanowisku instruktora armii perskiej. W 1839 roku rząd angielski mianował go agentem politycznym w Afganistanie. W latach następnych był kolejno konsulem w Bagdadzie, członkiem parlamentu brytyjskiego i w końcu posłem na dworze perskim w Teheranie.
Od skromnego chłopca okrętowego do przedstawiciela dyplomatycznego mocarstwa – to kariera niecodzienna. Jakim okolicznościom zawdzięczał Rawlison swoje powodzenie? Dziś już wiemy, że był on asem wywiadu angielskiego. W rękach jego skupiały się nici wszelkich intryg politycznych Bliskiego i Środkowego Wschodu. W służbie imperializmu brytyjskiego judził ludy i plemiona azjatyckie przeciwko Rosji, siał niezgodę między Persami i Afgańczykami, knuł nawet spisek przeciwko rządowi perskiemu, choć jako instruktor wojskowy był na jego żołdzie.
Nie mielibyśmy powodu zajmowania się Rawlisonem, gdyby nie fakt, że przyczynił się on w dużym stopniu do odczytania pisma klinowego. Wprawdzie agenci Intelligence Service bardzo często kryli swoją działalność szpiegowską pod pozorem badań naukowych i poszukiwań archeologicznych, ale Rawlison różnił się tym od nich wszystkich, że był istotnie rzetelnym badaczem pisma klinowego i w tej dziedzinie osiągnął poważne wyniki naukowe. Nie wiedząc nic o poszukiwaniach Grotefenda, odczytał podobną metodą nie tylko nazwiska trzech poprzednio wymienionych władców perskich, lecz również kilka dodatkowych znaków staroperskiego alfabetu klinowego. Gdy wreszcie w roku 1838 zapoznał się z pracą Grotefenda, stwierdził, że pod wieloma względami wyniki jego badań były daleko lepsze.
Wykonując tajne zlecenia swoich mocodawców, Rawlison często przenosił się z miejsca na miejsce. W czasie tych podróży bywał również w Behistunie, gdzie spotkała go jedna z największych przygód. Pewnego razu, znajdując się w odległości dwudziestu kilometrów od Kermanszachu, stanął zdumiony przed prostopadłą, poszarpaną skałą, wznoszącą się ponad równiną na wysokość tysiąca metrów. Około stu metrów nad przepaścią widniała na niej słynna tablica behistuńska. Na płytach, przymocowanych do skały, rysowały się płaskorzeźby wyobrażające brodatych mężów w powłóczystych szatach perskich oraz szereg kolumn pisma klinowego.
Ogromna płaskorzeźba znana była dziesiątkom pokoleń zamieszkującym kraje Bliskiego i Środkowego Wschodu. U podnóża behistuńskiej skały wiodła ongiś droga do Babilonu, a obecnie znajduje się tam ożywiony trakt handlowy łączący Kermanszach z Bagdadem. Od niepamiętnych czasów snują się po niej ociężałe karawany kupieckie i wędrują samotni podróżni. Zagadkowe postacie, wykute w skale, napawały zabobonnym lękiem przechodniów i zamieszkujących okolicę tubylców.
Płaskorzeźba wywarła na Rawlisonie głębokie wrażenie. Przyglądał się jej niejednokrotnie godzinami przez lornetkę. Jakież nieprzebrane bogactwo wiadomości historycznych kryło się w tych znakach, złożonych z poziomych i pionowych klinów! Układ kolumn wyraźnie wskazywał na to, że tekst jest sporządzony w trzech językach. Skoro – pomyślał sobie – odczytano już alfabet staroperski, może powiedzie mu się odkrycie tajemnicy dwóch pozostałych języków. Dotąd nikt nawet o tym myśleć nie mógł, gdyż materiał porównawczy był zbyt skąpy i składał się jedynie z dwudziestu znaków wspomnianego już napisu z Persepolis. Tymczasem napis na skale behistuńskiej przedstawiał pod tym względem nieocenione bogactwo, gdyż zawierał, jak zdołał naliczyć przez lornetkę, ponad czterysta dwudziestometrowych wierszy pisma klinowego. Z tak obfitym materiałem można by pokusić się o odczytanie napisów w nieznanych językach.
Sprawa nie była jednak tak prosta. Najpierw należało wdrapać się na stromą ścianę skalną i wisząc nad przepaścią, przerysować dokładnie kreskę po kresce. Tego rodzaju przedsięwzięcie wymagało długich drabin, sznurów i haków, sprzętu trudnego do zdobycia w prymitywnych warunkach kraju.
Zamiar dotarcia do płaskorzeźby nie dał odtąd Rawlisonowi spokoju. Tygodniami badał szczegółowo każdy wyłom skały i zastanawiał się nad różnymi sposobami karkołomnej wspinaczki. Pewnego dnia odkrył coś, co napełniło go nadzieją. Zauważył bowiem pod napisem wzdłuż całej jego szerokości wykuty w skale chodnik, który służył ongiś rzeźbiarzowi jako rusztowanie. Byleby się tam dostać – pomyślał – a wtedy nietrudno będzie skopiować cały tekst. Z narażeniem życia, posługując się linami i hakami, dotarł wreszcie do celu. Przywiązany linami do występów skalnych zaczął przerysowywać znaki do grubego notesu. Praca trwała miesiące. Codziennie na nowo wspinał się po skale i posuwając się wzdłuż chodnika, skopiował w ten sposób dolne wiersze napisu. Okazało się jednak, że z poziomu chodnika nie można było dostrzec górnej części napisu, ponieważ wysokość płaskorzeźby wynosiła siedem metrów. Wtedy podciągnął na linie drabinę i wchodząc po niej coraz wyżej, zdołał przerysować kilka dalszych wierszy. Reszta pozostawała poza zasięgiem widzialności.
Nie dokończył jednak pracy. Powołany przez swoje władze zwierzchnie musiał ją przerwać i pospieszyć do Afganistanu. Dopiero w roku 1847 powrócił do Behistunu i podjął niedokończone dzieło. Tym razem należało dotrzeć do niedostępnych części napisu. Sam już bał się narażać, toteż najął do tego młodego chłopca kurdyjskiego. Przymocowany do liny spuszczonej ze szczytu skały, młody śmiałek powbijał wzdłuż ściany drewniane kliny. Przewieszając następnie drabinę z klinu na klin i wspinając się po niej, Kurdyjczyk przyciskał do poszczególnych fragmentów napisu wilgotną tekturę, uzyskując w ten sposób wierną jego odbitkę. Po kilku tygodniach Rawlison stał się jedynym na świecie posiadaczem ogromnego tekstu klinowego, stanowiącego bezcenny materiał naukowy. W roku 1848, po jedenastu latach pracy, przedłożył go Królewskiemu Towarzystwu Azjatyckiemu w Londynie.
Napis behistuński – jak to już zaznaczyliśmy – zawierał teksty w trzech różnych językach. Środkowa kolumna napisana była w języku staroperskim. Odczytanie jej, dzięki poprzednim pracom uczonych, nie przedstawiało szczególnej trudności. Jedna z dwu pozostałych kolumn, pisana systemem sylabicznym, a więc za pomocą znaków klinowych wyrażających całe zgłoski, a nie poszczególne litery alfabetu, stanowiła przekład tekstu perskiego na język irańskiego ludu Elamitów. Państwo Elamitów już od dawna nie istniało, ale język jego mieszkańców był szeroko rozpowszechniony w Persji, czym tłumaczy się napis na skale behistuńskiej. Dzięki Duńczykowi Nielsowi Westergardowi, odkrywcy klucza do tego języka, Rawlison i drugi Anglik Norris odczytali niebawem dwieście znaków tej kolumny.
Pozostał do rozszyfrowania trzeci napis, stanowiący, jak się okazało, przekład na język asyro-babiloński. Po żmudnych i skomplikowanych pracach porównawczych Rawlison dokonał kłopotliwego odkrycia: pismo to było dziwaczną gmatwaniną, pozbawioną logicznej konsekwencji. O ile w piśmie staroperskim każdy znak klinowy służył do oznaczenia odrębnej litery alfabetu, a w piśmie elamickim do wyrażania zgłosek – o tyle w piśmie asyro-babilońskim sprawa nie była tak prosta. Tutaj ten sam znak klinowy mógł wyrażać bądź sylabę, bądź też całe słowo.
W miarę bliższego poznawania tego pisma ujawniła się rzecz niepokojąca. Bo oto tenże sam znak mógł służyć do oznaczania kilku odmiennych zgłosek, a nawet kilku różnych słów.
Na odwrót – szeregu zupełnie odrębnych znaków używano dla oznaczenia jednej i tej samej zgłoski lub też jednego i tego samego słowa. Tak np. na głoskę r pismo to miało aż sześć znaków klinowych, zależnie od tego, z jaką samogłoską r się łączyło. W zgłoskach ra, ri, ru, ar, ir lub ur pisano głoskę r za każdym razem zgoła innym znakiem klinowym. Co więcej, gdy do tych zgłosek dochodziła jakaś spółgłoska, jak np. ra+m, czyli powstała nowa zgłoska ram, to w zespole tym litera r otrzymywała inny znowu znak.
Ze zrozumiałych względów nie możemy zagłębiać się tutaj w zbyt drobiazgowe szczegóły, aby jednak czytelnik mógł poznać niewiarogodne wprost trudności, z jakimi spotkał się Rawlison, dodamy jedną jeszcze osobliwość tego pisma. Gdy kilka znaków klinowych łączyło się w zespół, wyrażający jakiś przedmiot lub pojęcie, to całkowite brzmienie tego zespołu nie miało nic wspólnego z brzmieniem jego części składowych. Tak np. imię króla Nabuchodonozora powinno było brzmieć według jego poszczególnych składowych części fonetycznych: An-pa-sa-du-sis, tymczasem wymawiało się je Nabukudurriussur.
Gdy Rawlison opublikował wyniki swojej mozolnej pracy, uczeni myśleli zrazu, że pozwolił sobie na żart. – Jak to – powiadali – czy mógł kiedykolwiek ktoś wymyślić tak niedorzecznie zawiły system pisania, mający przecież służyć za narzędzie do komunikowania się między ludźmi? – Skoro jednak przekonano się, że Rawlison nie popełnił żadnej mistyfikacji, niektórzy uczeni sądzili, że tego rodzaju pisma nigdy nie będzie można odczytać.
Sprawa w rzeczy samej wydawała się beznadziejna. Ale, jak to nierzadko bywało w historii archeologii, szczęśliwym zbiegiem okoliczności dokonano właśnie w tym momencie nowego rewelacyjnego odkrycia. Oto francuski archeolog Botta, o którym będzie mowa w następnym rozdziale, wygrzebał w ruinach Niniwy około stu glinianych tabliczek z pismem klinowym, pochodzącym z VII wieku p.n.e. Tabliczki te przedstawiały materiał wymarzony dla lingwisty, zawierały bowiem szereg wiadomości encyklopedycznych. Uważa się je dziś za najstarszą encyklopedię w dziejach ludzkości. Obrazki różnych przedmiotów były ułożone na nich w kolumny z odpowiednią nazwą po bokach w języku babilońskim oraz ze znakami klinowymi w ich brzmieniu fonetycznym. Tabliczki te sporządzono prawdopodobnie na użytek uczniów szkół pisarskich w okresie, kiedy pismo obrazkowe i sylabiczne upraszczano, tworząc pismo alfabetyczne.
Najstarsza encyklopedia w świecie dochowała się wprawdzie w niedużych tylko fragmentach, dała jednak uczonym podstawę do odszyfrowania dwustu znaków pisma asyro-babilońskiego.
W ciągu kilku zaledwie lat, wysiłkiem zbiorowym wielu uczonych, asyrologia poczyniła takie postępy, że mogły ukazać się pierwsze gramatyki języka asyryjskiego. Wielkie zasługi dla asyrologii położyli uczeni rosyjscy. Między innymi W. Goleniszczew wydał w roku 1888 pierwszy na świecie słownik języka asyryjskiego, zawierający tysiące starannie przerysowanych i skomentowanych znaków pisma klinowego.
Choć nie można negować zasług Rawlisona, nie był on jednak uczonym w szlachetnym tego słowa znaczeniu, oddanym bezinteresownie wiedzy. Znając jako agent wywiadu tajemnice szyfrów, zabrał się do odczytania pisma behistuńskiego z pobudek wcale nienaukowych. Kierowała nim raczej chęć pobicia rekordu w dziedzinie, która naówczas stanowiła przedmiot ogólnego zainteresowania, a tym samym chęć zdobycia osobistego rozgłosu. W pogoni za laurami nie wahał się nawet przywłaszczyć owoców cudzej pracy. Niemały huczek wywołał jego zatarg z asyrologiem H. Hincksem, który dokonał pewnych bardzo ważnych odkryć dotyczących języka staroperskiego. Rawlison dowiedział się o tym uboczną drogą i do Londynu, gdzie właśnie drukowała się jego praca, wysłał natychmiast list, w którym wyniki Hincksa podał jako własne odkrycie. Gdy zarzucono mu plagiat, udowadniał za pomocą sfałszowanego stempla pocztowego, że list do Londynu wysłał przedtem, zanim o odkryciu Hincksa mógł się dowiedzieć. Afera początkowo ucichła, ale w kilka lat później plagiat Rawlisona i podrobienie stempla pocztowego zostało całkowicie udowodnione.
Odszyfrowaniem pisma asyryjskiego zajmowało się wraz z Rawlisonem kilku innych uczonych. Istniały jednak wciąż jeszcze wątpliwości, czy odczytano je trafnie. Gdy Rawlison zaczął chełpić się publicznie, że potrafi odczytać nawet najtrudniejsze napisy klinowe, wtedy Królewskie Towarzystwo Azjatyckie w Londynie zdecydowało się na krok bez precedensu w dziejach nauki. Do czterech najwybitniejszych specjalistów wysłano cztery zapieczętowane koperty, zawierające jeden i ten sam świeżo odkryty tekst asyryjski z wezwaniem do odczytania go. Rawlison, Talbot, Hincks i Oppert odszyfrowali tekst, każdy z osobna według swojej własnej metody i przekład odesłali w zapieczętowanych kopertach do wybranej w tym celu komisji.
Okazało się, że wszystkie przekłady były prawie identyczne. Niektórzy uczeni gorszyli się wprawdzie obraną przez Towarzystwo metodą, uważając ją za nielicującą z godnością nauki, mimo to zgodne odpowiedzi nie pozostawiały żadnej wątpliwości; odczytanie zatem trudnego pisma asyryjskiego uważać należało za fakt dokonany. W roku 1857 wspomniane przekłady ogłoszono drukiem pod tytułem: Napis króla Asyrii Tiglat-Pilesara, przetłumaczony przez Rawlisona, Talbota, Hincksa i Opperta.
Z treści prastarego napisu behistuńskiego wynikało, że w latach 529-521 p.n.e. panował w Persji Kambizes. Państwem jego wstrząsały zamieszki i powstania polityczne podbitych i srodze ciemiężonych ludów. W dodatku w samym domu królewskim powstały spory i walki dynastyczne, które poważnie osłabiły władzę monarchy i skończyły się skazaniem na śmierć brata królewskiego Bardi. W różnych stronach kraju pojawili się fałszywi pretendenci do tronu. Najgroźniejszym z nich był mag, czyli kapłan religii zoroastryjskiej, Gau-mata. Podając się za Bardię, który rzekomo uciekł z więzienia, zanim zdołano na nim wykonać egzekucję, zgromadził potężną armię stronników.
Król zmarł jednak nagle w roku 521 p.n.e., nie pozostawiwszy bezpośredniego następcy tronu. Prawo dynastycznego następstwa przysługiwało jednemu z książąt bocznej linii Achemenidów, Hystaspesowi, znanemu nam już z napisu z Persepolis. Był to człowiek niedołężny i tchórzliwy, który w obliczu zamieszek w kraju wolał zrzec się tronu na rzecz swego syna Dariusza.
Dariusz I okazał się energicznym władcą i dzielnym wojownikiem, w krótkim też czasie uporał się ze wszystkimi po kolei buntownikami. Zapragnął po wieczne czasy utrwalić pamięć swoich triumfów, aby potomni nie zapomnieli, że on, Dariusz, król Persji, przywrócił jedność państwa i był jedynym prawnym następcą Kambizesa.
Historię swoich czynów nakazał wykuć w skale i to w takim miejscu, by napis mógł każdy przeczytać, a jednocześnie, by niedostępność miejsca chroniła go przed zniszczeniem przez przeciwników lub potomnych. Na prostopadłej ścianie skalnej, górującej nad ruchliwą drogą do Babilonu, postanowił wykonać rzecz, zdawałoby się, niewykonalną. Niewolnicy, zawieszeni na linach nad otchłanią, wystawieni na zabójczy żar słońca i wichry, kuli w surowym głazie wspomniany już chodnik, na którym oparli potem rusztowanie. Ciężkie płyty z płaskorzeźbami wciągali w górę i przymocowywali do ściany skalnej, przy czym niejeden z nich tracił równowagę i z krzykiem przerażenia staczał się w przepaść.
Płaskorzeźba przetrwała nietknięta przez 2500 lat. Na pierwszym planie wyryty jest sztywno wyprostowany Dariusz, oparty o wielki łuk. Prawa jego noga spoczywa na powalonym Gaumacie, co miał czelność sięgnąć po berło królewskie. Za królem stoją dwaj dostojnicy dworu z kołczanami i dzidami. U stóp króla, ze skrępowanymi nogami i z postronkami na szyi, korzy się dziewięciu buntowników, „dziewięciu królów kłamstwa” – jak głosi napis. Po bokach i poniżej tej grupy widać czternaście kolumn pisma klinowego, sławiącego w trzech językach triumfy wielkiego Dariusza.
Tekst ten głosi:
Gdy byłem w Babilonii, oderwały się ode mnie kraje Persów, Susjanów, Medów, Asyryjczyków, Egipcjan, Partów, Margów, Skogatów i Scytów. I oto czego dokonałem z łaski Ahuramazdy. W roku, kiedy poczęło się moje królowanie, dziewiętnaście bitew stoczyłem. Stoczyłem je z łaski Ahuramazdy i dziewięciu królów w niewolę pojmałem. Był pośród nich jeden, co zwał się Gaumata. Kłamał on. Tak bowiem mawiał: jestem Bardia, syn Cyrusa. Bunt wzniecił w Persji. Był też inny: Nidintu zwał się, a był Babilończykiem. Kłamał on. Tak bowiem mawiał: jestem Nabuchodonozor, syn Nabonida. On to bunt w Babilonii wzniecił.
Umieszczając tablicę na skale behistuńskiej, Dariusz był przekonany o nieprzemijającej wadze historycznej swoich czynów wojennych. Dla nas jednak triumfy jego zeszły na drugi plan wobec faktu, że napis nakazał sporządzić w trzech językach. Trójjęzyczność tekstu stała się tą różdżką magiczną, która otworzyła nam na oścież wrota do prastarych cywilizacji Sumeru, Babilonii i Asyrii, rozszerzając naszą wiedzę o kilka tysięcy lat dziejów ludzkich.
O MEZOPOTAMII, CZYLI MIĘDZYRZECZU, leżącym między Eufratem a Tygrysem, wiedziano do końca XVIII wieku bardzo niewiele. Mętne wiadomości o burzliwej i bogatej przeszłości tego kraju zawdzięczano Biblii i nielicznym, sprzecznym zresztą, opisom starożytnych podróżników. Tutaj, w Niniwie i Babilonie, panowali według Starego Testamentu okrutni królowie-wojownicy, których Jehowa poraził gniewem za bałwochwalstwo. Wielu jednak Europejczyków sądziło, że Biblia jest zbiorem legend i mitów, a opowieści o ludnych miastach i potężnych królach Asyrii i Babilonii uważało co najmniej za przesadzone. Wyobrażenia o tych nieznanych cywilizacjach sprowadzały się do wieży Babel oraz wiszących ogrodów Semiramidy.
Dzisiaj na miejscu dawnej Asyrii i Babilonii znajduje się Irak ze stolicą Bagdadem. Kraj graniczy na północy z Turcją, na zachodzie z Syrią i Transjordanią, na południu z Arabią Saudyjską, a na wschodzie z Iranem, czyli dawniejszą Persją. Pewniejsze dane historyczne o dawnej Mezopotamii datowały się dopiero od pierwszego wieku n.e. Wiedziano, że mimo ustawicznych wojen, najazdów i zmieniających się władców Mezopotamia pozostawała ludnym i bogatym krajem, że kwitły tam handel i rzemiosło, sztuka i architektura.
Póki utrzymywano na tych terenach w dobrym stanie kanały nawadniające, żadna wojna i żaden najazd nie zdołał zniszczyć urodzajnej gleby. Ów mądry system kanałów, rozprowadzający wody Eufratu i Tygrysu po rozłogach i regulujący coroczne ich wylewy, stanowił główne i jedyne źródło dobrobytu Mezopotamii. Nikt nie pamiętał, kto go zbudował w tak przemyślny i zapobiegliwy sposób. Nikt nie przeczuwał, że budowniczowie tych kanałów żyli na kilka tysięcy lat p.n.e. w biblijnym Urze, Babilonie i Niniwie.
W Mezopotamii zmieniali się władcy, ludy i kultury. Po Sumerach, Akkadyjczykach, Asyryjczykach i Chaldejczykach przyszli Persowie, po Persach Grecy, po Grekach Parowie, ale ludność rolnicza żyła swoim własnym życiem, naprawiała kanały, siała i zbierała plony. Wyzyskiwana w sposób niemiłosierny, dziesiątkowana, zapędzana do wojska i sztolni kopalnianych, wytwarzała w pracowitym trudzie bogactwa kraju. Z jej znoju wyrastały liczne zamożne miasta, świątynie i pałace, kwitły architektura i sztuka, literatura i nauka, rodził się zbytek, którym otaczali się królowie, arystokraci i satrapi.
W średniowieczu Mezopotamia przeżyła okres ponownego rozkwitu. Wraz z zajęciem kraju przez mahometan przenosi się tu z Damaszku główny ośrodek islamu. Kalifowie założyli swoją stolicę w Bagdadzie, którego przepych, piękno architektury i baśniowy urok stały się legendarne.
Gdy kraj zdobyli Turcy pod wodzą Seldżuków, tworząc wielkie imperium Bagdadu, niewiele się pod tym względem zmieniło. Sieć kanałów i śluzy rzeczne ocalały z zamętu nietknięte; dzięki nim ziemia nadal rodziła bogate plony. Dopiero kolejne niszczycielskie najazdy Mongołów pod wodzą Hulagu i Tamerlana obróciły kraj w perzynę. Gleba, pozbawiona wody na skutek zdemolowania systemu kanałowego, jałowiała, pękała w spiekocie słońca i wreszcie przeobraziła się w morze sypkiego, lotnego pyłu, stała się krainą pustyń i zagadkowych kurhanów, stepów i koczowniczych plemion.
Odtąd na długie wieki zapomniano o dawnej Mezopotamii. Jednakże raz po raz przybywali tam podróżnicy z Europy. Od nich dowiadywano się o tajemniczych wzgórzach, wznoszących się tu i ówdzie wśród bezludnej równiny. Hulały naokoło nich zawieje, gromadząc u ich podnóży usypiska płowego piasku. Beduini pasący swoje wielbłądy nie mieli pojęcia, co owe dziwne kurhany oznaczały. Wprawdzie na wzgórzach poniewierały się odłamki cegieł, skorupy naczyń i fragmenty bazaltowych płaskorzeźb, ale nigdzie nie było widać jakichś szczątków większych budowli, które wskazywałyby na bogatą przeszłość kraju. Nie sterczały tam, jak w Egipcie, kolumny, obeliski, sfinksy, piramidy i skalne groby królewskie, bądź też, jak w Grecji i we Włoszech ruiny świątyń, posągi bogów, areny i amfiteatry. Historia Mezopotamii legła pod grubą powłoką pustyni.
Pierwsze sprawozdanie z podróży po Mezopotamii zawdzięczała Europa Duńczykowi, Karstenowi Niebuhrowi. Na polecenie króla duńskiego Fryderyka V zorganizował Niebuhr ekspedycję naukową na Bliski Wschód. Zakończyła się ona jednak tragicznie. W niespełna rok wszyscy jej członkowie wyginęli z wyczerpania lub też chorób zakaźnych. Jeden Niebuhr pozostał przy życiu i samotnie doprowadził zadanie ekspedycji do końca. Jego książka Opis podróży po Arabii i sąsiednich krajach, będąca sumiennym opisem kraju, ludzi i znalezionych śladów pradawnych cywilizacji, stanowiła przez długi czas jedyne źródło wiedzy o Bliskim Wschodzie. Napoleon stale miał ją przy sobie podczas swej wyprawy do Egiptu.
Niebuhr jako jeden z pierwszych podjął próbę odszyfrowania pisma klinowego. Ale wysiłki jego w warunkach ówczesnego stanu nauki z góry były skazane na niepowodzenie. Duńczyk nie zdołał odczytać ani jednego znaku. Stwierdził jednak, co przynosi mu niemały zaszczyt, że w napisach klinowych dają się rozeznać trzy systemy pisma: system obrazkowy, czyli piktograficzny, system zgłoskowy oraz alfabetyczny, zawierający 24 litery.
W początkach XIX wieku Międzyrzecze stało się popularne w Europie dzięki baśniom arabskim Tysiąca i jednej nocy. Była to wówczas jedna z najbardziej czytanych książek. Rozczytywał się w niej również młody adwokat angielski, Austen Henry Layard. Świat wyczarowany przez Szeherezadę olśnił go i pochłonął do tego stopnia, że postanowił odbyć podróż do Bagdadu, Damaszku i Persji.
Codziennie, po pracy w kancelarii adwokackiej w Londynie, zaszywał się w swoim pokoju wśród stert książek i pilnie przygotowywał się do przyszłej podróży. Uczył się posługiwać sekstansem i kompasem oraz sporządzać mapy, zapoznawał się również z niesieniem pierwszej pomocy w razie nieszczęśliwych wypadków oraz ze sposobami zwalczania chorób tropikalnych. Ze słownikiem w ręku poznawał tajniki języków Iranu i Iraku.
W roku 1839, mając 22 lata, porzuca pracę w kancelarii adwokackiej i w towarzystwie przyjaciela rusza na Bliski Wschód. Jeździ konno od wsi do wsi, od miasta do miasta, nocując w chatach gościnnych Turkmenów lub w namiotach pasterzy arabskich. Jego łatwy sposób bycia zyskuje mu szybko przyjaźń tuziemców, których obyczaje obserwuje z wielkim zainteresowaniem.
Przygody swoje spisywał Layard z dnia na dzień z niepospolitym talentem pisarskim. Z tych kartek powstało później dwutomowe dzieło pod tytułem: Niniwa i jej pozostałości. Dzieło to zdobyło sobie niebywałą wprost poczytność.
„Wspominam z wdzięcznością i zachwytem – pisze w notatkach – te błogie dni, kiedy z uczuciem swobody i beztroski w sercu zwykliśmy ruszać o świcie z jakiejś ubogiej chaty czy z namiotu. Wędrowaliśmy ot tak przed siebie, nie troszcząc się o czas i odległości, by o zachodzie słońca zatrzymać się na nocleg u stóp jakichś ruin, gdzie wędrowni Arabowie rozbili swoje namioty…”.
W kwietniu 1839 roku przybył do Mosulu, miejscowości położonej nad górnym biegiem Tygrysu. Stamtąd czynił wypady w głąb okolicznej pustyni, gdzie po raz pierwszy ujrzał legendarne wzgórza, kryjące ruiny prastarych siedzib ludzkich. I odtąd stał się ich zagorzałym badaczem. Zainteresowanie jego obudziło przede wszystkim wzniesienie, gdzie według miejscowej tradycji miały znajdować się ruiny miasta założonego przez biblijnego Nemroda, potomka Noego. Arabowie wyobrażali go sobie jako olbrzyma i święcie wierzyli, że jego kości kryją się wewnątrz zwaliska. Źródłem tej wiary był Stary Testament. W Genesis bowiem czytamy:
Ten był możnym myśliwym przed obliczem pańskim. Przeto się mówi: jako Nemrod, możny myśliwy przed Panem. A początek królestwa jego był Babel i Erech, i Achad, i Chaline w Ziemi Sannaroku Z tej Ziemi wyszedł Assur i zbudował Niniwę.
Layard doszedł do wniosku, że podania arabskie posiadają pewne realne podstawy. Rozumował on, że jeśli nawet tradycje związane z Nemrodem były wytworem przesądnej wyobraźni, to nie należało wykluczyć możliwości, że wzgórze zawierało szczątki jednego z najstarszych osiedli w dziejach ludzkości.
„Z położenia wzgórza – pisze w swoich notatkach – nietrudno było poznać, że jest ono właśnie tym, które opisywał Ksenofont i gdzie rozłożyły się obozem «Wojska Dziesięciu Tysięcy». Ruiny – to te właśnie, jakie wódz grecki widział na własne oczy dwadzieścia dwa wieki temu. Już wtedy były one ruinami jakiegoś dawnego miasta”.
Rozglądając się po wzgórzu, napotykał co chwila skorupy garnków, odłamki cegieł i obłupane fragmenty bazaltu z płaskorzeźbami. Wśród Arabów krążyły wieści, że pod ziemią kryją się jakieś dziwotwory wyciosane z czarnego kamienia. Stopniowo nabierał przekonania, iż wzgórze zawiera nieprzebrane archeologiczne skarby. „Podniecony ciekawością – pisze w pamiętnikach – postanowiłem, gdy będzie to możliwe, zbadać dokładnie te jedyne w swoim rodzaju zabytki”.
Na razie jednak musiał przerwać podróż, ponieważ szczupłe środki finansowe, jakie zabrał z Londynu, mocno już się nadwątliły. Udał się więc do Konstantynopola, gdzie spodziewał się uzyskać pomoc u tamtejszego ambasadora brytyjskiego sir Statforda Canninga.
Na obszarach Bliskiego Wschodu powstały wtedy poważne zamieszki polityczne. Jak zwykle w takich wypadkach, Wielka Brytania przy pomocy agentów wywiadu prowadziła intrygi i siała niezgodę wśród tamtejszych uciskanych ludów, by tym łatwiej przeprowadzić swoje imperialistyczne cele. Irak ze swoją naftą i innymi bogactwami kopalnymi, a również przez sam fakt, że leżał na drodze do Indii – przedstawiał dla kapitalistów brytyjskich bardzo łakomy kąsek.
Wprawdzie ambasadora Canninga archeologia nie interesowała zupełnie, mimo to przychylnie odniósł się do prośby Layarda. Wyprawy naukowe bywały niejednokrotnie wyzyskiwane przez mocarstwa europejskie do celów politycznych i szpiegowskich. Canning szybko zorientował się, że zamierzenia Layarda dadzą się świetnie wykorzystać. Pod pretekstem prac wykopaliskowych na wzgórzach Mezopotamii można będzie poznać kraj, zebrać wiadomości o jego złożach mineralnych i nawiązać bezpośrednią styczność z buntującymi się szejkami plemion arabskich. Layard był typowym awanturnikiem i poszukiwaczem przygód, toteż bez najmniejszego wahania zgodził się przejść na służbę Intelligence Service i w ten sposób otrzymał fundusze na zamierzone prace wykopaliskowe.
Zarówno Canning, jak i Layard zawierając porozumienie, kierowali się jeszcze innymi powodami. Obaj, choć każdy z odmiennych względów, byli poważnie zaniepokojeni tym, że Francuz Paweł Emil Botta dokonywał głośnych na cały świat archeologicznych odkryć w Mezopotamii. Layard po prostu zazdrościł sławy Botcie i pragnął mu odebrać zaszczyt pierwszeństwa odkryć archeologicznych. Natomiast Canning nie bez podstaw przypuszczał, że Botta jest wysłannikiem wywiadu francuskiego i że pod pretekstem prac wykopaliskowych dąży do przyłączenia tych terenów do Francji.
W roku 1842 Botta rozpoczął prace wykopaliskowe na wzgórzu Kujundżyk. Zgodził robotników i kopał okrągły rok bez jakichś godniejszych uwagi rezultatów. Na tym samym miejscu później Layard odsłonił ruiny Niniwy, stolicy Asyrii.
Zniechęcony niepowodzeniem Botta przeniósł się na wzgórze w Chorsabadzie. Tam szczęście dopisało mu już po tygodniu kopania. Robotnicy odsłonili jakieś mury z ozdobami, mnóstwo płaskorzeźb, a przede wszystkim ogromne stwory z kamienia, z ludzką głową i tułowiem uskrzydlonego byka.
Wiadomość o odkryciu wywołała w Paryżu ogromną sensację. Rozentuzjazmowana Francja zorganizowała składkę publiczną, by umożliwić Botcie dalsze poszukiwania. W latach 1843-1846 odkopano olbrzymi kompleks gmachów pałacowych, dziedzińce, portale, sale ceremonialne, korytarze, komnaty haremowe i szczątki wielkiej piramidy. Archeolodzy ustalili później, że była to rezydencja letnia króla asyryjskiego Sargona, wybudowana w roku 709 p.n.e. na przedmieściu stolicy Niniwy.
Botta nie był z wykształcenia archeologiem i nie znał się na konserwacji zabytków. Prace wykopaliskowe prowadził sposobami niesłychanie prymitywnymi. W poszukiwaniu okazałych rzeźb, które mogłyby zaimponować Europejczykom, dopuścił do tego, że kilofy robotników niszczyły bezpowrotnie drobniejsze przedmioty, znacznie nieraz cenniejsze. Rzeźby alabastrowe, z chwilą wydobycia ich spod ziemi, rozsypywały się w gorącym słońcu pustyni. Na szczęście przybył mu z pomocą znany rysownik francuski Eugeniusz Napoleon Flandin, szkicując na kartonie ginące wykopaliska. W wyniku tej współpracy powstało dzieło, zaliczone dziś do klasycznych dzieł archeologii. Tytuł jego brzmi: Monumenty Niniwy, odkryte i opisane przez Bottę, wymierzone i przerysowane przez Flandina.
Botta usiłował kilka rzeźb wysłać do Paryża. Załadował je na tratwę z zamiarem holowania ich w górę Tygrysu. Ale na tym odcinku rzeka jest porywistym i głębokim strumieniem górskim, pełnym wirów i porohów. Tratwa przechyliła się i cały bezcenny ładunek zatonął. Drugi transport, wysłany w dół Tygrysu do Zatoki Perskiej, załadowany został na statek oceaniczny i szczęśliwie przybył do Francji. Posągi mężczyzn z długimi brodami i skrzydlate byki z głowami ludzkimi ustawiono w salach Luwru. Podziwiały je niezliczone tłumy paryżan.
Dzięki Botcie Europa po raz pierwszy zobaczyła na własne oczy osobliwe arcydzieła Asyrii. Botta stał się sławny ku zmartwieniu Layarda, który spodziewał się uprzedzić francuskiego archeologa w tych pracach.
W LISTOPADZIE 1845 ROKU Layard wyruszył do Mosulu, płynąc w dół Tygrysu na niewielkiej łodzi. Niespodzianie zamierzenia jego pokrzyżowały się poważnymi trudnościami. Całe bowiem Międzyrzecze ogarnęła właśnie fala rewolucji. Równiny pokryły się rudymi ogniami płonących wsi, drogi zaś kontrolowali uzbrojeni po zęby rewolucjoniści.
Mezopotamia pozostawała w tych czasach pod panowaniem tureckim. Na krótko przed przyjazdem Layarda sułtan mianował nowego paszę, czyli gubernatora, nazwiskiem Keriti Oglu. Był to typowy despota wschodni, rzekłbyś, czarny charakter żywcem wyjęty z baśni arabskiej. Wyglądał tak, że mógłby się przyśnić dzieciom zastraszonym ponurymi opowieściami. Mały, niebywale tłusty i porywczy, miał tylko jedno ucho i jedno oko, a ciemną jego twarz znaczyły blizny po czarnej ospie.
Sposoby jego rządzenia były równie cudaczne, jak i jego wygląd. Objąwszy władzę, nałożył na ludność podatek od zębów, przy czym z jawną drwiną oświadczył, iż wpływy z tego podatku pójdą na zakup nowej szczęki, którą połamał sobie „na podłym jadle tego kraju”.
Ów wymyślny podatek był jednak tylko krotochwilną przygrywką do tego, co niebawem nastąpiło. Pasza bowiem zaczął bezlitośnie grabić przerażonych Arabów i Turkmenów. Na czele swoich zbirów wpadał do wsi, plądrował wszystko, co mu wpadło pod rękę, a domy kazał podpalać dla samej tylko uciechy.
Pewnego razu obiegła wioski radosna wieść, że Allach ukarał śmiercią okrutnego tyrana. Pasza skorzystał z okazji, by uknuć intrygę w prawdziwym stylu opery buffo, w której sadyzm szedł o lepsze z jego wypaczonym poczuciem humoru. W swoim pałacu zainscenizował wielką żałobę. Na dachu łopotały flagi opuszczone do połowy masztu, spoza zamkniętych bram rozlegały się zawodzenia płaczek pogrzebowych i eunuchów.
W nieszczęsną ludność wstąpił nowy duch. Radośnie podniecone tłumy gromadziły się przed pałacem, by na własne oczy przekonać się o śmierci gubernatora. Po ulicach przewalały się ciżby ludzkie, wołając: „Bądź pochwalony Allach, pasza nie żyje!”. Nagle wrota pałacu rozwarły się na oścież i z głębi wysypała się czereda żołdaków z dobytymi szablami. Wśród jęków i okrzyków przerażenia padały gęsto głowy, a krew lała się strumieniami po ulicach.
Po straszliwej rzezi pasza przystąpił do konfiskaty mienia winnych i niewinnych, pod pozorem że dopuścili się obrazy majestatu, rozsiewając plotki o jego śmierci. W końcu prześladowania doprowadziły ludność do ostatecznej rozpaczy. Plemiona arabskie i turkmeńskie chwyciły za broń i wystąpiły do walki przeciwko despocie.
Ale ciemni, nieuświadomieni politycznie tubylcy nie byli zdolni do zorganizowanego oporu. Rozpacz i gniew wyładowywali w sposób żywiołowy, podpalając domy i całe wsie, mordując nie tylko żołnierzy gubernatora, ale nawet własnych współbraci, dopuszczając się pospolitych napadów rabunkowych.
Rozejrzawszy się w sytuacji, Layard wolał nie ujawniać swoich planów archeologicznych. Dla niepoznaki nabył ciężkokalibrową strzelbę i rozgłaszał, że wybiera się na dziki. Potem najął wierzchowca i ruszył w drogę w kierunku wzgórza Nimrud. Pod koniec dnia, dobrze już o zmierzchu, znalazł się w małej wsi arabskiej, która przedstawiała opłakany widok. Z zabudowań pozostały jeno zgliszcza, nad gruzami zaś wisiał ciężki swąd spalenizny.
Przez szczelinę na pół rozwalonej ściany spostrzegł nikły płomień przygasającego ogniska. Naokoło tlejących popiołów siedziała rodzina arabska, pogrążona w żałosnym milczeniu. Składała się ona z mężczyzny w białym turbanie i powłóczystym burnusie, trzech wynędzniałych kobiet w czarnych kwefach oraz gromadki prawie nagich dzieci, przytulonych do wyleniałych owczarków.
Layard dowiedział się od Araba, że nazywa się Awad Abd-Allach i jest szejkiem plemienia Jehesz. Wieś podpalili niedawno żołdacy paszy, a ludność schroniła się w pobliskich górach. Siedząc przy ognisku, Layard wtajemniczył Awada w swoje plany i prosił go o pomoc. Hojnie obdarowany Arab jeszcze tej samej nocy wybrał się do sąsiedniej wsi, by zwerbować robotników do prac wykopaliskowych na wzgórzu Nimrud.
Oczekując jego powrotu, podniecony Layard prawie nie zmrużył oka. „Dawno żywione nadzieje – pisze w swoich pamiętnikach – teraz się spełnią albo okażą się płonne. Przed oczyma stawały mi wizje podziemnych pałaców, gigantycznych stworów, posągów ludzkich i niezliczonych napisów. Układałem plany, jak wydobyć z ziemi owe skarby. Miałem senne widzenie, że błąkam się w labiryncie komnat, z którego nie mogłem znaleźć wyjścia”.
O świcie Awad powrócił wraz z sześcioma Arabami, którzy zgodzili się za małym wynagrodzeniem przystąpić do pracy. Udano się natychmiast na wzgórze i zaczęto kopać. Layard drżał z niecierpliwości i niepokoju. Ale już po kilku godzinach robotnicy odsłonili fragmenty potężnych murów. Bogate fryzy z alabastru, płaskorzeźby budzące podziw – nie pozostawiały żadnej wątpliwości, że odkryto wspaniałą siedzibę jakiegoś króla. Zdumiewały nie tylko osobliwością stylu, lecz również realistycznym wykończeniem szczegółów, tak że sprawy ludzkie tych zawrotnie odległych czasów stanęły przed Layardem jakby odbite w wypolerowanej tafli lustrzanej.
Na alabastrowych płytach widniały wypukłe sceny przedstawiające wyprawy wojenne i polowania, życie dworskie i obrzędy religijne. Oto na rydwanach, unoszonych przez galopujące rumaki, stoją brodaci wojownicy. Napinają wielkie łuki i rażą strzałami umykające w panice wojska nieprzyjacielskie. Koła rydwanu i kopyta ogierów tratują rannych i poległych żołnierzy. Gdzie indziej znowu żołnierze szturmują warownię, wybudowaną na szczycie stromej skały. Oblężeni zrzucają na wspinających się wojowników głazy, zasypują ich strzałami. Tu i ówdzie ranny żołnierz stacza się w otchłań. Na innej płycie ręka rzeźbiarza wyczarowała scenę myśliwską. Król na rydwanie ugodził właśnie potężnego lwa. Ranne zwierzę ryczy z wściekłości, tarzając się we własnej posoce.
Każdy drobiazg wypracowano na tych rzeźbach z zadziwiającą plastyką i dokładnością. Można oglądać na nich ubiory i zbroje, kolczugi i spiczaste hełmy, rydwany i uprząż kapiącą od pysznych ornamentów. Życie kotłuje się tam i kipi gwałtowną, niepohamowaną żywiołowością. W walkach pełnych zapamiętałości, w zagorzałej pogoni, w zgiełku bitewnym i myśliwskim wyraziła się drapieżna, nieposkromiona, krewka natura królów, wojowników i myśliwych.
Layard patrzył i nie dowierzał własnym oczom. Oszołomiony odkryciem, naglił robotników do pośpiechu. Jak najprędzej chciał odsłonić mury pałacu, by dotrzeć do ostatecznej tajemnicy tych nieprzebranych skarbów przeszłości.
W czasie gorączkowych poszukiwań zjawił się nagle oficer turecki na czele małego oddziału żołnierzy. Przywitał się z Layardem uprzejmie, rozejrzał po wzgórzu, wtrącił jakieś uwagi na temat poszukiwania złota i wreszcie wręczył rozkaz paszy, zakazujący dalszych prac wykopaliskowych.
Layard był zdruzgotany. Dosiadł konia i nie zwlekając, udał się do Mosulu, by rozmówić się z paszą osobiście. Turecki gubernator przyjął go z uprzedzającą uprzejmością, ubolewał jednak, że rozkazu nie może cofnąć.
– Czyż nie wie pan, że ludność mahometańska jest wzburzona z powodu profanacji grobów islamskich, znajdujących się na wzgórzu?
Layard osłupiał. Nie widział tam przecież żadnych grobów. Podążył więc z powrotem na wzgórze i – o dziwo – tu i ówdzie wyraźnie bieliły się płyty grobowe, których poprzednio nie było. Znalazły się tam jakby za sprawą czarów. Przez trzy dni błąkał się po wzgórzu, przybity beznadziejną zdawałoby się sytuacją. Cała jego praca stanęła pod znakiem zapytania.
Trzeciego dnia tej bezczynności wdał się w pogawędkę z oficerem, który przywiózł mu zakaz paszy.
– Zaręczam panu, że nie widziałem tu przedtem żadnych grobów. zachodzę w głowę, jak to się stać mogło.
– Och, te groby… mieliśmy z nimi dużo kłopotu.
– Kłopotu? Jakże mam to rozumieć?
Oficer uśmiechnął się pod nosem i zagryzł wargi. Potem rozglądając się, wymamrotał:
– Całe dwie noce przewoziliśmy kamienne płyty grobowe z cmentarzy pobliskich wsi i ustawialiśmy na tym wzgórzu. Oskarżają pana o profanację grobów islamskich. Żeby pan wiedział, ileśmy grobów islamskich zburzyli przy tej przeprowadzce!
– Ależ po co ta cała komedia?
– W całym Mosulu gadają, że pan wie o jakichś złotych skarbach i dlatego tu kopie. Dowiedziawszy się o tym, pasza pragnął się pana stąd pozbyć… chce sam rozpocząć poszukiwania…
Zanim Layard zdołał się zastanowić, jak na to zareagować, sprawa niespodziewanie sama się rozwiązała. Rząd turecki dowiedział się o sprawkach prowincjonalnego despoty i wtrącił go do więzienia.
Layard mógł teraz na nowo podjąć prace wykopaliskowe.
Pewnego poranka, gdy wyszedł z namiotu i zbliżał się do wykopu, robotnicy zaczęli wymachiwać doń łopatami i wrzeszczeć na całe gardło. Dwóch Arabów przygalopowało konno, wołając:
– Śpiesz się, o beju, śpiesz się! Kopacze znaleźli Nemroda!
O Allach! Rzecz niepojęta, ale prawdziwa!… widzieliśmy go na własne oczy. Jeden jest tylko Bóg!
Powiedziawszy to, popędzili w stronę Mosulu. Layard szybko pobiegł do wykopanego dołu. Z ziemi wystawała ogromna ludzka głowa z alabastru, wyższa od normalnego wzrostu człowieka. Spoczywała ona na tułowiu skrzydlatego lwa, tkwiącego jeszcze w ziemi i gruzach. Rzeźba zachowała się w wyśmienitym stanie. Wyraz brodatej twarzy imponował majestatem skupionego spokoju, a wykonanie szczegółów świadczyło o wytrawnym kunszcie starożytnego artysty, rzadko spotykanym w tego rodzaju rzeźbach.
Wieść o znalezieniu Nemroda, potężnego łowcy w obliczu Pana i założyciela Niniwy, szybko się rozeszła wśród zabobonnych Arabów. Niebawem wzgórze zaroiło się od ludzi z pobliskich wiosek. Stali nad krawędzią dołu i z lękiem przyglądali się ogromnej głowie z białego alabastru. Layard z trudem namówił jednego z szejków, by zszedł do rowu i przekonał się, że to tylko rzeźba z kamienia.
– Nie jest to dzieło rąk ludzkich – zawołał szejk – lecz tych niewiernych olbrzymów, o których Prorok, niech pokój będzie z nim, powiedział, że byli wyżsi niż najwyższe drzewo daktylowe. Oto jeden z tych bożków, na których Noe, niech pokój będzie z nim, rzucił klątwę jeszcze przed nastaniem potopu.
Za namową Awada Layard uczcił odkrycie ucztą i zabawą. Kazał ubić całego byka i wynajął wędrownych muzykantów, którzy znajdowali się właśnie w okolicy. Zabawa trwała całą noc. Nad buzującymi ogniskami piekło się na rożnie mięsiwo. Wśród harmideru piszczałek i bębnów uszczęśliwieni synowie pustyni śpiewali, pląsali i wykrzykiwali do białego rana.
Wiadomość o posągu dotarła lotem błyskawicy do Mosulu. W mieście aż się zakotłowało, bazar wypełnił się podnieconym tłumem. Miejscowy kadi i mufti pośpieszyli do paszy tureckiego, by złożyć uroczysty protest przeciwko odkopaniu Nemroda jako rzeczy niezgodnej z nakazami Koranu. Nowy gubernator Ismail-Pasza wezwał do siebie Layarda i radził mu, by na pewien czas przerwał prace wykopaliskowe, aż ludność się uspokoi. Anglik zatrzymał wobec tego dwóch tylko robotników i prowadził poszukiwania ukradkiem, w znacznie wolniejszym tempie.
Z czasem, gdy pierwsze oburzenie minęło, Layard przyjął więcej robotników i zaczął przekopywać wzgórze w różnych jego miejscach. Wyniki niedługo kazały na siebie czekać. W krótkim czasie wydobyto na powierzchnię sześćdziesiąt skrzydlatych byków i lwów z ludzkimi głowami. Niektóre stwory miały aż pięć nóg, osobliwość, której Layard nie umiał sobie zrazu wytłumaczyć. Pewnego dnia, przechodząc obok skrzydlatego byka, zdumiał się nagle. Byk wyraźnie drgnął, występując jeden krok naprzód. Było to złudzenie optyczne wywołane ową piątą nogą. Byki strzegły zapewne wejścia do pałacu i w ten przemyślny sposób miały budzić zabobonny lęk wśród ludności.
O tych posągach pisze Layard w swoich pamiętnikach:
„Przez okres 25 wieków były one ukryte przed okiem ludzkim, a teraz oto znów stoją przed nami w okazałości swego antycznego majestatu. Jakżeż jednak zmieniła się otaczająca ich sceneria. Tam gdzie ongiś kwitła pełna przepychu cywilizacja potężnego ludu, widzimy obecnie nędzę i ciemnotę na pół barbarzyńskich plemion. Gdzie dawniej wznosiły się okazałe świątynie i tętniło życie bogatych ludnych miast – mamy ruiny i bezkształtne usypiska. Nad przestronnymi salami pałaców, których strzegły te posągi, chodzą teraz woły w pługu i szumią łany zboża. Egipt może poszczycić się równie starymi i niemniej wspaniałymi monumentami, ale zabytki te zawsze były widoczne, głosząc potęgę i sławę swojej ojczyzny, posągi zaś, stojące obecnie przed nami, dopiero teraz wynurzyły się z mroków zapomnienia…”.
W ciągu dwóch lat Layard odkopał pięć pałaców, wzniesionych przez królów asyryjskich między IX a VII wiekiem p.n.e. Pierwszą odkopaną budowlę zidentyfikowano później jako pałac asyryjskiego króla Asurnasyrpala II, który panował od roku 885 do 859 p.n.e. Pod jednym tylko względem spotkało Layarda rozczarowanie: wzgórze Nimrud nie zawierało, jak przypuszczał, ruin Niniwy, lecz miasta Kalchu.
W połowie XIX wieku archeologia nie była jeszcze w całym tego słowa znaczeniu nauką. Nie znano wtedy dzisiejszych ściśle naukowych metod prowadzenia prac wykopaliskowych, polegających na tym, że wszelkiego rodzaju zabytki uważa się przede wszystkim za cenne źródło historyczne, a nie za efektowny eksponat muzealny. Dzisiejsi archeolodzy wymierzają i fotografują znalezione przedmioty na miejscu ich odkopania, ponieważ z ich położenia i otoczenia można często wysnuć znacznie cenniejsze wiadomości historyczne niż z samego okazu. Nieraz drobny jakiś odłamek czy paciorek dostarczyć może więcej informacji niż jakaś imponująca rzeźba, toteż archeolodzy przesiewają ze żmudną starannością piasek, gromadząc wszystkie mikroskopijne nawet pozostałości. Dzięki umiejętnej restauracji i konserwacji powstają z odłamków na nowo wspaniałe wazy czy posążki, a przedmioty narażone na zniszczenie są zabezpieczane środkami chemicznymi.
Metody Layarda, nawet przy uwzględnieniu ówczesnego stanu nauki, były niezwykle niszczycielskie i brutalne. W pogoni za sensacyjnymi znaleziskami, które by przyniosły mu rozgłos, zdzierał tablice alabastrowe ze ścian pałacowych, zakopywał niezbadane dokładnie fragmenty ruin, mieszając ze sobą skorupy i odłamki cegieł, a na tabliczki klinowe mało w ogóle zwracał uwagi. Toteż wiele cennych okazów asyryjskiej kultury materialnej, jak broń i zbroje, naczynia z brązu i ze szkła, wazy i inne dzieła sztuki uległy zniszczeniu pod uderzeniem kilofa i łopaty.
Wobec robotników Layard zachowywał się z arogancją typowego imperialisty brytyjskiego. Dla ludności tubylczej miał tylko pogardę i traktował ją jak bydło robocze. Otaczał się stale swoją strażą przyboczną, której używał nie tylko jako ochrony osobistej, lecz również do terroryzowania Arabów, ilekroć próbowali buntować się przeciwko nędznym płacom. Jednego z szejków, podejrzanego o drobną kradzież, kazał wywlec z namiotu i wychłostać do krwi, podczas gdy żony katowanego całowały buty Anglika i błagały go o zmiłowanie.
Prace na wzgórzu Nimrud trwały dwa lata. W ciągu tego czasu Layard wysyłał raz po raz do Londynu drobniejsze znaleziska. W końcu jednak powziął śmiałą myśl wysłania dwóch mniejszych uskrzydlonych stworów z ludzkimi twarzami. W tym celu kazał zbudować w Mosulu ogromną platformę z mocnymi kołami. Ciężki pojazd, zaprzęgnięty w woły i popychany przez Arabów, zajechał przed wzgórze. Za pomocą lin i podstawionych lewarów wtoczono kolosy na platformę. Tymczasem zapadła noc i na horyzoncie ukazał się Księżyc w pełni. Skrzydlate stwory, ogromne i białe w poświacie księżyca, spoglądały na nieznany im świat, jakby zbudzone ze snu. Nazajutrz o świcie rozpoczął się ich transport do rzeki, gdzie czekały już tratwy, podtrzymywane na wodzie przez sześćset skórzanych worów napełnionych powietrzem. Wśród niebywałego krzyku Arabów i skrzypienia kół nieporęczny wehikuł drgnął i ruszył ku rzece.
Pochód otwierał sam Layard. Zaraz za nim szli krokiem tanecznym muzykanci, czyniąc piekielny hałas grą na fletach i bębenkach. Platformę ciągnęło trzystu Arabów, popędzanych przez strażników. Za nimi tłoczyły się wrzeszczące na całe gardło kobiety i dzieci. Wśród wrzawy jeźdźcy arabscy uwijali się w samym środku ludzkiego mrowia, wywijając dzidami i napędzając ciągnących robotników do wysiłku.
Posągi, załadowane na tratwę, dotarły szczęśliwie do Londynu.