Gasnące Słońce - Agata Konefał - ebook

Gasnące Słońce ebook

Agata Konefał

4,2

Opis

Kiroho to świat, gdzie ludzkość podzieliła się na dwa plemiona — Słońca i Księżyca.

Sonya — córka wodza — zbliża się do szesnastych urodzin, które zadecydują o jej losie. Jeśli nie zbudzą się w niej duchy, czeka ją wygnanie. A tego boi się najbardziej. Świat, w którym się urodziła, nie należy do najbezpieczniejszych. Zewsząd docierają historie o złych duchach i potworach.

Levone to następca tronu i niezłomny wojownik. W życiu liczy się dla niego tylko jedno — bezpieczeństwo jego poddanych. Gdy Dzicy atakują ziemie pod panowaniem jego klanu, bezzwłocznie wyrusza do boju, aby zapewnić swemu ludowi ochronę.

Choć oboje żyją w dwóch odległych sobie kulturach, mierzą się ze swoimi największymi lękami.

Jakie przeznaczenie jest im pisane? Czy gdy ich drogi się skrzyżują, będą wrogami czy przyjaciółmi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (72 oceny)
38
15
15
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kotwksiazkach

Dobrze spędzony czas

"Gasnące Słońce" to oryginalny i naprawdę ciekawy kawałek fantastyki. Mamy tutaj barwny i nietuzinkowy świat, który powoli odkrywamy, autorski system magii, religii i wierzeń, intrygująco zarysowane różnice między plemionami, świetnie rozpisane sceny walk... no i przede wszystkim super wykreowanych, nietypowych bohaterów! Ogromnie podoba mi się jaka jest Sonya - nie powiem, żebym ją pokochała jako osobę, ale podoba mi się jak jest stworzona. W końcu coś innego niż te wszystkie wojownicze turbo silne laski, które umiejętności wyssały z mlekiem matki! Nie żeby Sonya była słaba – co to, to nie. Ona ma po prostu inne mocne strony i potrafi je mądrze wykorzystać. Było to tak odświeżające! No i oczywiście Levone - główny męski bohater, prawdziwy lider i godny następca tronu, nie rozpuszczony młodzik, któremu jedno w głowie. Czuć po nim, że nadaje się na przywódcę i każdym swoim zachowaniem oraz decyzją to udowadnia. A jego interakcje z innymi... 🤍 Bardzo przyjemnie się to czyta i bez probl...
51
Ksiazkowiesci

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, świetnie napisana książka, nie można się od niej oderwać! Jeśli lubisz choć trochę fantasy, musisz przeczytać.
20
ululinka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam na zimowy wieczór
20
anusia23235

Całkiem niezła

ciekawe
20
Anitka170

Dobrze spędzony czas

Zderzenie dwóch tak różnych osób okazuje się początkiem wprawienia w ruch machiny wydarzeń. Nie wiadomo jak to się zakończy i z jakimi konsekwencjami będą mierzyć się nasi bohaterowie. Wiadome jest tylko jedno, nudzić się nie będą. Autorka wykreowała świat, który zafascynował mnie od początku. Niby prosty, a jednak w całej swojej okazałości bardzo ciekawy i absorbujący. Z zaciekawieniem poznawałam tajemnice wierzeń obu plemion. Przypadł mi do gustu pomysł stworzenia totemów duchowych towarzyszących postaciom. Każdy totem posiada niesamowity związek ze swoim panem. Nie każdemu jest dane doświadczyć mocy duchowej i zdarzają się osoby, które nie posiadają w sobie tej magii. Z początku musiałam przyzwyczaić się do tych wszystkich nazw, do bohaterów i przedstawionego świata. Czytanie więc pierwszych rozdziałów szło mi troszkę opornie. Późniejsze za to wciągnęły mnie w swoją akcję i już nie nadążałam przewracać kartek. Pojawiały się intrygi, walki o przetrwanie i tajemnice. Pod koniec by...
10

Popularność




Copyright © by Agata Konefał, Rzeszów 2020

Copyright © by Wydawnictwo Papierowy Smok, Rzeszów 2022

OKŁADKA

Agnieszka Zawadka

KOREKTA I REDAKCJA

Iga Choromańska

Dorota Gryka

SKŁAD I ŁAMANIE

Agata Konefał

WYDANIE 1 (2022 rok)

ISBN: 978-83-966348-1-8

Książka oraz żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszelkie podobieństwa do osób i miejsc w niniejszej książce są przypadkowe i stanowią w całości wytwór wyobraźni autorki.

Dla Pauliny, która żyje losem bohaterów równie mocno jak ja

Rozdział 1

Sonya

TOTEM. Strażnik i przyjaciel swego mistrza, którego nie opuszcza i nie zawodzi aż do śmierci. Postać duchowa, kryjąca się w formie zwierzęcia, która odzwierciedla potęgę jego pana. Objawia się we śnie jako złoty płomień. Iskra duchowej mocy, jaką posiada człowiek. To prorocze objawienie jest sygnałem, że mistrz powinien przywołać swego sługę.

Sonya wyczekiwała takiego dnia z utęsknieniem. Była coraz starsza, zbliżały się jej szesnaste urodziny. Choć wywodziła się z rodziny, w której totemy były piękne i potężne, ona sama nie objawiała duchowego talentu. Jej rówieśnicy już przed laty przechadzali się po ulicach w towarzystwie swoich obrońców. Nawet młodsi od niej mogli wielokrotnie się pochwalić wspaniałymi życiowymi towarzyszami.

A ona? Miała zaledwie kilka ostatnich tygodni na spełnienie swoich nadziei i uniknięcie zawodu w oczach rodziców. Tym bardziej że była trzecim dzieckiem wodza.

Dziewczyna westchnęła ciężko, splatając złociste włosy w gruby warkocz, a później założyła opaskę z rzemieni. Przy jej skroniach kołysały się sznureczki ozdobione koralikami i barwnymi piórkami. Z grymasem założyła kołnierz z czarnych, połyskujących zielenią piór, którego twarde naramienniki drażniły złociście opaloną skórę. Wstała z taboretu, pozwalając prostej, białej sukni spłynąć do ziemi. Sonya nie lubiła się tak ubierać, gdyż utrudniało to sprawne ruchy, jednak wiedziała, że jako córka wodza, budzącego respekt Heliosa, nie miała szansy założyć czegoś skromniejszego. Tupnęła sandałkiem o podłogę, żeby wygodniej ułożył się na jej drobnej stopie. Jeszcze raz spojrzała w lustro.

Wyglądała ładnie i niezbyt wyniośle. Ozdoby we włosach dobrze dopasowały się do jej owalnej, zwężającej się przy brodzie twarzy i dużych, brązowych oczu. Miała mały, zgrabny nos oraz kształtne, naturalnie ciemnoróżowe usta. Nie oszałamiała urodą, ale nie jeden raz czuła na sobie pochlebne spojrzenia chłopców.

Sonya sięgnęła po świecę i zapaliła od niej kaganek. Wyszła ze swojego pokoju, jaki znajdował się pod ziemią, w starannie wydrążonej skale. Stropy i mury tej części domu były podtrzymywane przez masywne, drewniane belki. Korytarze pozostawały zimne i ciemne, ale nigdzie indziej nie czuła się bezpieczniej. Dziewczyna uniosła kaganek nieco wyżej i ruszyła przed siebie. Ostrożnie wspięła się po schodach, a gdy znalazła się na piętrze, od razu spotkała się z surowym spojrzeniem matki.

– Sonyu… – Kobieta zaczęła ostrym tonem, na co córka natychmiast skurczyła się w ramionach.

Hiru była nieco tęgą, mocno opaloną kobietą o ziemistych, chłodnych oczach. Jej blond włosy o złocistym odcieniu zwijały się w fale, które córka odziedziczyła. Jako żona wodza, Hiru reprezentowała mocny charakter i wychowywała dzieci twardą ręką. Nigdy żadnego z nich nie uderzyła, jednak nieraz używała ostrego, karcącego tonu. Nie znosiła sprzeciwów, a na dodatek szybko traciła cierpliwość.

– Dziś pierwszy raz wybierasz się z ojcem na naradę. – Hiru powiedziała nieco spokojniej, na co Sonya odetchnęła z ulgą w duchu. – Musisz pamiętać, aby nie narobić sobie wstydu. Pod żadnym pozorem się nie odzywaj, choćby nie wiem, jakie myśli zaprzątnęły ci głowę. Masz jedynie się przysłuchiwać i patrzeć na każdego, kto zabierze głos – zaznaczyła stanowczo. – Rozumiesz, córko?

– Tak, mamo. – Dziewczyna pokornie pokiwała głową i dygnęła.

– Dobrze. – Matka nieco się rozpromieniła. – Idź już. Ojciec czeka na ciebie.

Sonya niepewnie ucałowała Hiru w policzek, po czym czmychnęła na zewnątrz. Nie czuła się komfortowo, kiedy przychodziło okazywać czułość rodzicom. Zaś, gdy stała w towarzystwie swojego ojca, odnosiła wrażenie, że znalazła się na jeszcze krótszej smyczy.

Helios był uosobieniem wojownika. Obrazem mężnego dowódcy, który miał pod swoją opieką ponad trzystu mieszkańców osady, Ogniska, oraz dwustu bezwzględnie oddanych mu podwładnych. Wysoki na niemal dwa metry, o szerokich ramionach i muskularnym torsie mężczyzna wręcz przytłaczał swoją obecnością. Miał gęstą rudą brodę i równie płomienne włosy. Spod krzaczastych brwi rzucał gromy brązowymi oczyma. Choć Sonya musiała się wystroić na to spotkanie, ojciec miał na sobie tylko skórzane spodnie, a przez ramię przerzucony pas z mieczem. Nie zareagował na obecność córki choćby uśmiechem. Po prostu się odwrócił i ruszył w kierunku miejsca spotkania.

Mimo iż Sonya wiedziała, że tak to będzie wyglądać, czuła się przez to zraniona. Nigdy nie zaznała szczególnej uwagi ze strony rodziców. Zdawała sobie sprawę, że w głębi siebie byli nią rozczarowani. Jej bracia bliźniacy – Sonn i Sooraj – posiadali totemy, jakie przywołali jako dwunastoletni chłopcy. Sonn szczycił się pięknym dzikiem, który miał groźne kły i wspaniałą, brązową sierść. Sooraj natomiast przywołał do siebie dwa bliźniacze lisy, których zadbane, puszyste futro przywodziło na myśl czerwone płomienie.

Tymczasem ona… wciąż nie wykazała się żadną duchową mocą. Zaczynała wątpić, iż tę moc posiadała. A może była kompletnym beztalenciem, słabeuszem, którego duchy nie chciały zamieszkać? Bała się, że to prawda.

Szła za ojcem w pokorze, mimo że tak trudno było dotrzymać mu kroku. Była niska i drobna, całkiem niepozorna. Nie miała szans na długotrwałe utrzymanie takiego tempa. Czuła, że słabnie z każdą chwilą, ale starała się o tym nie myśleć. Skupiała wzrok na mijanych domostwach i mieszkańcach wioski.

Wszyscy ludzie z Plemienia Słońca mieli brązowe, występujące w najróżniejszych odcieniach oczy; rude, jasnobrązowe lub blond włosy i skórę odznaczoną mniej lub bardziej opalenizną. Liczni szczycili się piegami, których Sonya po cichu zazdrościła, bo któż nie cieszyłby się z pocałunków samego Słońca?

Westchnęła, omiatając wzrokiem kilka budynków. Były bardzo proste, budowane z kamienia o piaskowej barwie, z drewnianymi wykończeniami. Przy domach rosły sucholubne rośliny lub drzewa cytrusowe, zaś co jakiś czas, między nimi, pojawiała się nieokazała studnia. Ludność w wiosce hodowała kozy, kury i gęsi, których było coraz mniej ze względu na głód, jaki przyniosła ze sobą susza.

Sonya już dyszała pod nosem ze zmęczenia, gdy w końcu dotarli przed budynek, gdzie co tydzień odbywały się narady starszyzny. Zazwyczaj to bliźniacy towarzyszyli ojcu, lecz obecnie przebywali poza palisadą, która otaczała osadę. Dlatego Sonya była zmuszona ich zastąpić. Żołądek zacisnął jej się ze stresu. Wejście do kamiennego, zbyt masywnego budynku było równie przesadzone. Helios nie pchnął drzwi. Musieli to zrobić oczekujący na niego wartownicy. Dalej znajdowało się krótkie przejście i sala obrad.

Pomieszczenie zaskoczyło Sonyę bogactwem i jasnością. W centrum stał okrągły stół, a przy nim dwanaście krzeseł. Niemalże wszystkie były zajęte przez siwych, brodatych starców. Wokół stołu piętrzyły się grube, kamienne filary, na których tkwiły pochodnie. Strop został złożony z nakładających się na siebie belek, skąd zwisał drewniany świecznik. Sonya dostrzegła ozdoby z oszlifowanych rubinów i bursztynów oraz tajemnicze, szczelnie zamknięte skrzynie.

Helios podszedł do wolnego miejsca, a córka pośpiesznie do niego dołączyła. Usiadła po jego prawicy i wbiła wzrok w blat. Chwilę później uprzytomniła sobie, że powinna patrzeć na starszyznę. Tylko to zrobiła, a natychmiast pomyślała, że nie znalazła się w odpowiednim dla niej miejscu.

– Zaczynajmy. – Głęboki głos Heliosa odbił się od ścian sali. – Dzisiejsze posiedzenie dotyczy głównie jednego człowieka oraz obaw ludzi całego Plemienia Słońca, które w nich zasiewa. – Uciął, badając emocje na twarzach zebranych. – Mowa o Levonem, księciu Plemienia Księżyca.

Sonya zadrżała na samo wspomnienie o tym człowieku. Już co nieco podsłuchała na jego temat od braci. Teraz miała się dowiedzieć, jak przerażający był naprawdę. Jeszcze bardziej zapragnęła opuścić to miejsce.

Ojciec zerknął na nią przelotnie, a za nim kilku członków obrad. Wyprostowała się pod dziwną presją ich spojrzeń. Nie umiała odgadnąć, o czym pomyśleli.

– Książę Levone jest jeszcze smarkaczem. Ma zaledwie osiemnaście lat, więc jest niewiele starszy od mojej córki, Sonyi. – Wódz wskazał na wymienioną dziewczynę, przez co wszyscy skupili na niej wzrok. – Mimo to, posiada siłę stu wojowników, a jego ostrze wiecznie spływa krwią ofiar. Jest potężnym wrogiem. W naszych szeregach nie ma równie niebezpiecznego mężczyzny.

Starcy zgodnie pokiwali głowami, Sonya zaś próbowała odgonić obraz, który pojawił się w jej głowie. Wyobraźnia podsunęła domniemany wizerunek księcia Levonego. Był górą mięsa, miał dzikie spojrzenie, a jego broń ociekała szkarłatną posoką. Ujrzała jego szyderczy uśmiech, przerażającą, brzydką twarz i srebrzyste włosy, tak szczególne dla ludzi z Plemienia Księżyca. Mimowolnie zadrżała, po czym spróbowała odegnać ten obraz od siebie.

– Levone tworzy nie lada problem… – podjął mowę jeden ze starszych. Był łysy, miał brodawki na nosie, a jego głos nękała chrypka. – Ilekroć pojawia się na polu bitwy, sprawa po naszej stronie jest przegrana. Zaprawdę przerażający mężczyzna.

– Wszak jest przyszłym następcą tronu nocnych pędraków – wtrącił kolejny z zebranych. Na złośliwe określenie Plemienia Księżyca niektórzy się uśmiechnęli.

– Nie powinniśmy dać mu żyć. Gdy tylko spotkamy go następnym razem, twoi synowie, Heliosie, powinni sobie z nim poradzić. We dwóch przerosną jego siłę i pozbawią życia.

– Byłbym uszczęśliwiony, gdyby to było możliwe – wódz skinął głową – jednakże siła cielesna Levonego nie jest jedynym problemem. Przytłacza także siłą duchową. Jego totem… a właściwie totemy, to wataha rozwścieczonych wilków – wyjawił ze zgrozą. – Jest pierwszym człowiekiem w historii naszego świata, który ma do dyspozycji więcej niż dwa totemy. Jego wataha liczy siedem osobników.

Zaszokowani starsi zaczęli pomrukiwać między sobą. Sonya o mało co nie przestałaby oddychać. Te wieści niepokoiły ją coraz bardziej.

– Wiemy – ponad inne wzniósł się głos Heliosa – że wataha jest obleczona czernią, a ich ślepia są lodowatoniebieskie. – Posłał gromy wzrokiem, uciszając coraz bardziej poruszonych członków obrad. – Wilki są zajadłe i chronią swego mistrza, choćby groziło im to rozpłynięciem. Nie sposób zaatakować plecy księcia.

– Boję się pomyśleć, co to będzie, gdy ten bezwzględny potwór nas zaatakuje – powiedział mężczyzna siedzący po lewej stronie wodza. – Czy nasza osada, tak blisko leżąca ziem Plemienia Księżyca, da radę się obronić?

– Plemię Słońca musi być silne. – Wtrącił inny starzec. – Stanowimy jedność, a za dnia pilnuje nas nasz Stwórca, Słońce. Choć książę nocnych pędraków jest tak potężny, nie sądzę, aby w świetle dnia był w stanie wykrzesać z siebie całą swą moc.

– Plotki mówią, że nawet dzień go nie osłabia – rzekł kolejny członek zebrania. – Ponadto, świetnie włada mieczem, włócznią i oszczepem. Przerażający mężczyzna… Powinien zginąć po narodzinach, aby nam nie zagrażać.

Dalszej dyskusji Sonya już po prostu nie chciała słuchać. Ogarnął ją strach o nią i rodzinę, o znajomych i krewnych, którzy byli zagrożeni przez żądnego krwi księcia.

Obrady skończyły się w kilka chwil później i dziewczyna z ulgą opuściła budynek. Grzecznie, w milczeniu, pożegnała się ze starszyzną i ruszyła z ojcem ku domostwu. Korciło ją, żeby podjąć z Heliosem jakąś rozmowę, ale obawiała się jego ignorancji. Dlatego tylko patrzyła pod nogi, podciągając sukienkę tak, żeby nie przeszkadzała w chodzeniu.

– Sonyu. – Nagle ojciec pochwycił blondynkę za ramię i zmusił, aby na niego spojrzała. – Zaczynam się martwić faktem, że wciąż nie przywołałaś totemu. To ostatni moment na to, byś wzburzyła tkwiące w tobie duchy.

– Wiem, ojcze. – Spuściła wzrok, by mężczyzna nie dostrzegł jej smutku. – Robię co w mej mocy, ale sen nadal mnie nie nawiedził. Jestem pewna, że to tylko kwestia czasu…

– Mam taką nadzieję. – Helios szybko odsunął się od córki i przybrał marsowy wyraz twarzy. – Nie chcę, abyś przyniosła wstyd rodzinie. W naszej linii krwi nie ma miejsca dla ineptusów. Zaś i ty nim być nie możesz.

Ineptus. Określenie osoby gorszej od robactwa. Kogoś, kto nie miał w sobie duchów, więc nie mógł przywołać totemu. Dawniej ineptusi rodzili się w Plemieniu Słońca zaledwie raz na kilkadziesiąt lat, lecz obecnie było ich coraz więcej.

Sonya wiedziała, co oznaczało pojawienie się ineptusa w jej rodzinie, dlatego spojrzała w oczy Heliosa i powiedziała spokojnie:

– Tak, ojcze.

Wódz skinął głową z zadowoleniem. Ruszył żwawiej do domu. Sonya dreptała za nim, czując, jak zalewa ją żal. Bała się losu, jaki spotykał ineptusów i wiedziała, że z nią mogło stać się coś o wiele gorszego. Jeśli okaże się ineptuską, zostanie pobita, przypalona i wygnana… Była tego pewna.

Co miałaby wtedy począć? Dołączyć do Dzikich?

Zadrżała, przygryzając wargę, i powtarzała w myślach jak mantrę, że wszystko będzie dobrze.

Rozdział 2

Sonya

SŁOŃCE bywało okrutnym bóstwem nawet wobec własnych dzieci. Co roku mściło się wielotygodniową suszą za niepowodzenia, uleganie pokusom i lenistwo. Przeganiało wszystkie chmury, rozpromieniając niemiłosiernie błękit nieba i parząc glebę. W tym czasie plony marniały, wysychały źródła, a zwierzęta i dzieci padały ofiarami udarów.

Sonya tego nie rozumiała. Czemu za błędy dorosłych najbardziej cierpiały młodsze pokolenia? Czemu każdego roku musiało umierać tyle maluchów, nie ujrzawszy swoich totemów na oczy? I dlaczego… potężne bóstwo ukarało ją brakiem duchowej mocy?

Westchnęła zmarnowana pod nosem, obserwując nieboskłon. Wyczyszczony z chmur, aż po horyzont. Susza przyszła wcześniej niżeli w poprzednich latach. Starszyzna powoli zmuszała mieszkańców osady, żeby o wschodzie i zachodzie kajali się za popełnione błędy. Sonya jednak nie miała zamiaru za nic przepraszać.

To ją skrzywdzono. To ona wciąż… nie otrzymała niczego, za co chciałaby się odwdzięczyć.

Dlatego też zamiast żyć w zgodzie z przykazaniami starszych pokoleń, udawała się do Obrzeży – granicy plemion, na której rósł gęsty las. W ten sposób zaczynała się większość jej przygód i kłopotów. Robiła coś, czego nie powinna była, i nigdy tego nie żałowała.

Tym razem towarzyszyła jej Firen. Rudowłosa dziewczyna o szlachetnej, pięknej twarzy. Jej skórę pokrywały liczne piegi. Miała brązowe oczy, które podkreślała węglem, i wąskie, malinowe usta. Zawsze nosiła lnianą koszulę i skórzaną spódniczkę, obszytą piórami, zaś szyję zdobiła kolią z niebieskoczarnych piór i rzemieni.

Firen była córką Flame’a i Helissy, dalekich krewnych ojca Sonyi. W dzieciństwie rodzice często porównywali dziewczynki do siebie, jednak to nie wpłynęło na ich przyjaźń. Kochały się jak siostry i były niemalże nierozłączne. Znały wszystkie swoje sekrety. Nawet te najmroczniejsze.

– Kiedy powiesz rodzicom? – zapytała Firen.

– O czym? – zdziwiła się.

– Dobrze wiesz, co mam na myśli.

Oczywiście, że Sonya wiedziała. Nie umiała zataić przed przyjaciółką obaw, więc kiedy tylko nadarzyła się okazja, wszystko wyśpiewała.

Gdyby tylko potrafiła równie łatwo rozmawiać z rodziną.

– Firen, jeśli im powiem, wygnają mnie – powiedziała, z wysiłkiem panując nad głosem. – Ponadto, chcę się jeszcze upewnić. Istnieje tylko jedna osoba, która może to sprawdzić.

Druga z dziewcząt westchnęła głośno, ale pokiwała głową. Milczała, wpatrując się w zbliżający kraniec łąki.

Przystanęły wśród wysokich, pożółkłych traw i uniosły wzrok ku koronom drzew, które kołysały się łagodnie, skrzypiąc i szumiąc poruszane przez wiatr. Między sosnami przebijały się szczupłe dęby i brzozy. W dole, przy korzeniach, rosły drobne krzewinki jagód, leśne kwiaty, a także liche kępki traw.

Wielu przerażało to miejsce. Obrzeża owiewało mnóstwo historii, niekoniecznie prawdziwych, lecz skutecznie trzymających z dala ciekawskie dzieciaki i młodzież. Starszyzna straszyła, że wśród drzew mieszkały złe duchy, które z chęcią przeniknęłyby do ludzkiego ciała i przejęłyby nad nim władzę. Mówili też, żeby nie ufać niczemu, co widziało się na skraju lasu, gdyż to zwodnicze sztuczki Plemienia Księżyca, by pojmać niewinne maluchy w darze dla ich bóstwa.

Sonya, choć nie należała do najodważniejszych, nie obawiała się Obrzeży. Odwiedzała je w sekrecie, kiedy tylko miała okazję i nigdy nie napotkała na dziwy, o jakich opowiadano. Poznała jedynie leśne wróżki i skrzaty, które pilnowały, żeby nikt nie zakłócał życia leśnej zwierzyny.

Nigdy też nie widziała żadnego księżycowego. Tylko raz słyszała ich niewyraźne, niesione echem głosy. Wbrew podaniom nie zapuszczali się w puszczę tak głęboko, żeby wyjść po drugiej stronie, na łąki pokryte złocistymi trawami.

– Jesteś pewna, że nic nam nie grozi? – zapytała z przestrachem przyjaciółka. Przełknęła ślinę i wpatrywała się wielkimi oczyma między drzewa. – Tatko od dziecka mi powtarzał, bym trzymała się od tego miejsca z daleka.

Sonya obrzuciła przyjaciółkę spojrzeniem. Nie umknęło jej, jak kolana Firen dygotały, choć tamta próbowała to zakryć spódnicą. Zaciskała też palce na pożółkłej koszuli, jakby chciała się objąć i w ten sposób obronić przed złem.

Członkowie Plemienia Słońca często tak robili. Obejmowali siebie samych. Wierzono, że w ten sposób nawiązywało się kontakt z zamieszkującymi ciało duchami, co wzmacniało moc totemu.

To przypomniało Sonyi, że od dłuższej chwili nie widziała Rawhiti – totemu Firen. Rozejrzała się, ale po karakalu nie było śladu. Przełknęła ślinę, powoli panikując. To nie było podobne do tego wielkiego, czerwonawego kota.

– Gdzie jest Rawhiti? – zapytała łagodnie drżącym głosem.

– Spokojnie, Sonyu. Buszuje w trawie – odparła z opanowaniem Firen. – Nie odeszła daleko i wciąż nas pilnuje.

Pokiwała głową, ale nadal nie podobało jej się, że totemu nie było obok. Rawhiti na pewno wyczuła emocje swojej mistrzyni, więc powinna stawić się, żeby ją chronić.

– Idziemy? – powiedziała mimo wszystko.

– Tak, nie przedłużajmy tego.

Weszły między drzewa, na wydreptaną przez Sonyę dróżkę. Tylko ona potrafiła ją odnaleźć… a przynajmniej tak jej się wydawało. Przechodziła tędy wiele, wiele razy, dzięki czemu między krzewinkami jagód i szczupłymi źdźbłami traw powstała wąska, zasypana starymi igłami sosen ścieżka. Drwale i myśliwi, gdyby tylko lepiej się przyjrzeli, rozpoznaliby, że to nie dzieło leśnej zwierzyny, lecz dziewczęcych stóp… Jednak nawet oni rzadko zapuszczali się do Obrzeży.

Bali się. Jak wielu.

Szły już kilka minut, zanim usłyszały za sobą szelest i miauknięcie. Obejrzały się na Rawhiti, która dreptała z uniesioną kitą, dumnie prezentując na wąsikach poszarzałe od kurzu pajęczyny.

– Rawhiti… – Firen westchnęła z udawaną naganą.

Karakal przysiadł przy skórzanych, ozdobionych piórami butach swej mistrzyni i uniósł łebek. Rudowłosa dziewczyna przewróciła oczyma, a potem kiwnęła palcem na towarzyszki i ruszyła przodem.

Sonya wpatrywała się w kitę kociska. Nigdy nie przestawało ją zachwycać to, jak mistyczną istotą był totem. Postać duchowa, która posiadała na tyle realne ciało, żeby można było je dotknąć. Jednocześnie, jak objawiały stare pisma, totem nie odbierał bodźców z otoczenia. To, co czuł, sprowadzało się do pierwotnego instynktu, a także emocji właściciela, przekazywanych przez więź.

Wielu też twierdziło, że jedyne, co wrosło w totem głębiej niż instynkt, to strach przed rozpłynięciem. Ta tragedia nie tylko niszczyła zrodzonego z duchów strażnika. Ta tragedia…

– Sonyu, spójrz! – zawołała Firen, co wyrwało ją z zamyślenia.

Uniosła głowę i uśmiechnęła się szeroko. Długo chodziły już po lesie, aż wreszcie były u celu – nad Księżycowym Jeziorem.

Wedle prawa żadnej z nich nie powinno tu być. A jeśli przypadkiem dotarłyby w to miejsce, musiały splunąć w wodę i odbiec, zasłaniając przez minutę oczy.

Sonya nigdy nie rozumiała jurysdykcji narzuconych przez starszyznę i Zwierzchnika. Wiele z nich dotyczyło pogardy wobec Plemienia Księżyca i wszystkiego, co było im święte. Choć obawiała się członków wrogiego klanu, nie uważała, żeby bezczeszczenie miejsc kultu pluciem było konieczne.

– Czy to tu mieszkają wróżki? – zaciekawiła się Firen, rozglądając się po okolicy. – O rety, jak tu pięknie!

Księżycowe Jezioro rzeczywiście potrafiło zahipnotyzować. Niewielki zbiornik, otoczony równie małą polanką, obrastały kwiaty i krzewinki jagód. Jeden z brzegów umacniały szaro-niebiskie kamienie o chropowatej, połyskującej powierzchni – księżycki – zaś druga strona była naznaczona wąską plażą, usypaną z białego piasku.

– Wiesz, że nie powinnaś zachwycać się świętościami nocnych pędraków – powiedziała beznamiętnie Sonya, podchodząc do przyjaciółki. – Mimo że… nigdy ich tu nie widziałam.

– Od kiedy mówisz o nich tak pogardliwie? – Uniosła brwi. – A może w ten sposób próbujesz zdławić strach, jaki oni w tobie wzbudzają?

„Oni”. Firen zawsze wypowiadała się o ludziach z Plemienia Księżyca w ten sposób. Jakby samo wymienienie nazwy nacji miało sprowadzić nieszczęście.

– To nie tak. – Blondynka zawstydziła się łagodnie. – Po prostu staram się ci przypomnieć, gdzie jesteśmy i dlaczego. To Obrzeża, Firen. Nie jesteśmy tu bezpieczne.

– W twoich ustach takie przestrogi nie brzmią wiarygodnie.

Sonya uśmiechnęła się szeroko.

– To prawda.

Zbliżyły się do Księżycowego Jeziora i przystanęły na białym piasku. Plaża kusiła, żeby pozbyć się obuwia i odświeżyć zmęczone, spocone stopy w wodzie. Dziewczęta jednak nie uległy, świadome, że tego dnia już wystarczająco przewiniły.

– Tress! – zawołała Sonya, unosząc dłonie do twarzy. – Tress, jesteś tu? – Zerknęła niepewnie po lesie.

Odpowiedziała cisza, naruszona wątłym echem jej głosu. Leśna istota nigdy nie reagowała od razu na wezwanie. W tej chwili jednak wyjątkowo długo nie dawała żadnego znaku swojej obecności, przez co dziewczyna się zmartwiła.

– Może poszła na polowanie? – zgadywała Firen.

– Tress jest wróżką. One nie polują.

– W takim razie, może zajmować się jakimś chorym zwierzęciem.

– Nie sądzę… Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem widziałam ją z dala od jeziora.

– No dobrze. Skończyły mi się pomysły.

Sonya zacisnęła wargi, nerwowo bawiąc się palcami. Zdobyła się na ponowne wtargnięcie do Obrzeży. Przyszła nad Księżycowe Jezioro. Popełniła świętokradztwo. Złamała zasady po to, żeby dowiedzieć się, czy była ineptuską. Czy spełni się jej największy lęk.

Ale bez obecności Tress to nie miało znaczenia. Tylko wróżka mogła zbadać ciało, zajrzeć do wnętrza i stwierdzić, czy drzemały w nim duchy.

To była jej ostatnia nadzieja. To nie mogło tak się skończyć.

Przełknęła ślinę. Zaczęła nerwowo krążyć po polance, zerkając po drzewach i runie leśnym. Czuła na sobie zmartwione spojrzenie przyjaciółki oraz baczny wzrok Rawhiti. Obie znieruchomiały w oczekiwaniu na decyzję…

Jaką decyzję? Powinny wrócić do wioski, nie osiągnąwszy celu? Do jej szesnastych urodzin zostało zaledwie kilka dni. Czy będzie mogła spać spokojnie? Czy w ogóle… zaśnie?

– Sonyu, wracajmy – zarządziła rudowłosa dziewczyna. – Już dawno temu wybiła sexta. Musimy być z powrotem w wiosce, zanim nadejdzie następna kanoniczna godzina.

Spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem, przystając niemalże po drugiej stronie jeziora.

– Dokąd?

– Jak to dokąd? Do domu.

– Nie!

– Sonyu, tu nie ma żadnej wróżki. Tracimy czas.

Czuła się, jakby ktoś uderzył ją obuchem w potylicę.

– Nie mogę, Firen. – Szybko potrząsnęła głową. – Tress na pewno się zjawi. Zrobi, co trzeba, i pójdziemy.

– Rozumiem to, jak się czujesz, ale…

– Nie, nie rozumiesz! – przerwała jej gwałtownie. – Masz totem. Objawił ci się, gdy miałaś dziesięć lat! Nie musisz się martwić, że twoja rodzina się ciebie wyrzeknie! Że zostaniesz wygnana! Skazana na powolną, pełną żalu i obrzydzenia do siebie śmierć! – głos się jej załamał.

Firen zamilkła, spuszczając wzrok. Skinęła głową i złapała się za łokcie. Przycisnęła ręce do brzucha, na co karakal opuścił miejsce na kamieniu i zaczął się łasić do nogi swej mistrzyni.

– Przepraszam. Nie chciałam na ciebie krzyczeć – wydusiła zażenowana Sonya.

– W porządku. Masz rację. – Ruda podniosła spojrzenie. – Nie mam pojęcia, co czujesz. Żyjesz w strachu od prawie roku, prawda? Ja też się martwię, ale to nie to samo.

– Nie tylko ty się martwisz, płomiennowłosa. – Pojawił się trzeci, niemal dziecięcy głos.

Dziewczęta drgnęły zaskoczone, a potem skierowały oczy na drobniutką istotkę, unoszącą się w powietrzu.

Tress krzyżowała ręce na piersi, obserwując przybyłe z marsowym wyrazem twarzy. Jej okrągłą twarzyczkę okalały złociste loki, zaś wielkie, zielone oczy zdobiły czarne rzęsy. Jasną skórę zakrywały utkane w sukieneczkę liście i dwa drobne kwiaty.

– Wróżka…? – wykrztusiła Firen.

– Tress! Tak się cieszę, że się zjawiłaś! – powiedziała z ulgą Sonya. – Mam do ciebie prośbę.

– Wiem, o co chcesz zapytać – odparła wróżka. – Podejdź. Sprawdzę, ile duchów smacznie śpi w twoim wnętrzu.

* * *

Niebo płonęło tysiącami ciepłych barw, lecz Sonya nie potrafiła się tym zachwycić. Szła, wpatrując się tępo w ziemię, i tylko dzięki Firen trafiła z powrotem za palisadę, która otaczała ich rodzinną wioskę. Wróciły tuż przed zamknięciem bram, przez co ściągnęły na siebie uwagę strażników. Rudowłosa dziewczyna zdołała wymyślić jakąś wymówkę. Mężczyźni uwierzyli, ale i tak wypowiedzieli stosowne przestrogi, a potem wrócili do swoich obowiązków.

Ulice Ogniska były zatłoczone i gwarne, co wreszcie wybudziło Sonyę z koszmarnego transu. Prawie. W głowie wciąż słyszała echo słów Tress. „Urodziłaś się bez mocy duchowej”.

To bolało bardziej, niżeli przypuszczała. Głównie z powodu ułudnych nadziei, którymi karmiła się od lat. A teraz nie miała już nic poza cierpieniem i strachem.

Podniosła wzrok, zastanawiając się, jak to będzie, gdy zobaczy to miejsce po raz ostatni. Co zaboli ją mocniej? Rytuał wygnania czy myśl o utraconym domu?

Obie te rzeczy wydawały się równie przerażające.

Firen odciągnęła ją na bok, by ominąć tłum, który gromadził się na ulicy. Większość osób starała się znaleźć w kręgu światła pochodni i latarni, lecz byli też tacy, którzy z pokorą pozostawali w cieniu swych domostw. Sonya zmarszczyła czoło, taksując ich wzrokiem, a potem skupiła się na centrum wioski, gdzie widniała głęboka studnia. Na otaczającym wyschnięty wodopój murku stał jeden z członków starszyzny i unosił wysoko ręce, obserwując zgromadzonych.

Modły. Rozpoczęły się później niż zazwyczaj, a to oznaczało, że…

– Módlcie się i błagajcie Słońce, aby wybaczyło wam winy! – rozległo się wołanie starca, które przerwało domysły Sonyi. – Studnie wyschły, a ziemia przestała wydawać plony, które mogłyby nas wykarmić! Błagajmy o wybaczenie!

Twarze ludzi nie wyrażały niczego poza zrezygnowaniem, ale wielu i tak wykonało znak słońca na piersi i złożyło ręce do modlitwy. Ich wargi poruszały się, gdy szeptali cicho przeprosiny i swe prośby. Przy każdym czuwał totem, zastygły niczym posąg.

Firen dołączyła do mieszkańców wioski, a Sonya stała jak zaklęta i tylko patrzyła. Gdzie nie przeniosła wzroku, widziała udręczone, wychudzone oblicza. Dorosłych i dzieci o kościstych ramionach i błyszczących desperacją oczach. Wszyscy dotknięci tym samym przekleństwem, które spadało na nich każdego roku. Głodem.

Starszyzna wznowiła przemowę, a ona próbowała sobie przypomnieć, od jak dawna trwała susza, że już brakowało jedzenia. Zwykle wioska była lepiej przygotowana, zostawało mnóstwo zapasów po zimie. Spichlerze robiły się puste pod koniec tej pory roku, a plony nigdy nie były takie marne, jak dziewczyna teraz widywała na polach.

Zacisnęła dłoń na lnianej koszuli na wysokości żołądka, spuszczając smętnie głowę. Tak bardzo martwiła się losem ineptusów, że zapominała o innych nieszczęściach, które dotykały jej klan. Nie powinna być taka samolubna… nawet jeśli wizja wygnania i niechybnej śmierci przerażała ją bardziej od czegokolwiek innego.

– Dzieci Słońca, jednoczmy się! – wykrzyknął kolejny członek starszyzny. – Niech siła wspólnoty i wola przetrwania przeleją się na naszych obrońców! Niech ci mężni wojowie zetrą w proch Plemię Księżyca, które zakradło wszystkie żyzne ziemie!

– Niech zetrą! – zawołali zgromadzeni.

– Dziś odnieśliśmy kolejne zwycięstwo! – dodał z większym zapałem mężczyzna. – Dziękujcie Słońcu i jego wojownikom!

Ludzie wydali okrzyki radości, po czym zaczęli się przemieszczać. Z początku zachowywali się jak onieśmieleni, ale później rzucili się gwałtownie do przodu. Sonya omal nie została stratowana, zanim uzmysłowiła sobie, że rozdawano jedzenie i wodę. Serce zabiło jej szybciej w piersi, a do ust napłynęła ślina.

Minęło wiele dni, odkąd najadła się do syta. Mimo że umiała ignorować głód i niewygodę, to wizja pełnego posiłku niemal przyprawiła ją o gorączkę. Zagryzła wargi, przemykając wzrokiem po zgromadzonych. Nie widziała miejsca, przez które mogłaby się przepchnąć.

– Ustawcie się w kolejce! Wystarczy dla wszystkich! – zawołał jakiś młody mężczyzna. – Nie przepychajcie się!

Tłum nie słuchał, zaaferowany możliwością napełnienia żołądka. Na oczach dziewczyny jej sąsiedzi zaczęli się popychać i szarpać, strasząc dzieci. Niektórzy krzyczeli. Na brzmienie ich głosów Sonya aż się wzdrygnęła i zrobiła krok do tyłu. Ujęła Firen za rękę i z trudem udało im się przepchnąć pod najbliższy budynek, zanim zostały wciągnięte w to zamieszanie. Oszołomione wpatrywały się w oszalałych z głodu i pragnienia ludzi, którzy wyciągali ręce po to, co im się należało.

– Spokój! – ryknął ktoś na całe gardło i mieszkańcy znieruchomieli. – Ustawcie się w kolejce, ludzie! Jedzenia i wody wystarczy dla każdego! – Helios górował nad wszystkimi, posyłając gromy wzrokiem.

Od razu zebrani się uspokoili i grzecznie utworzyli kilka sznurów, gdzie cierpliwie oczekiwali na swoją kolej. Wszyscy trzymali spuszczone głowy, tylko zerkali na wodza i wojowników, którzy krążyli między nimi.

Wśród obrońców wioski Sonya dostrzegła swoich braci. Ulżyło jej, że byli cali, wszak nie widziała ich od wielu tygodni. Oderwała się od ściany i ruszyła w ich kierunku. Za sobą usłyszała kroki Firen.

– Sonn, Sooraj – powiedziała nieśmiało.

Sonn obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, a Sooraj tylko się skrzywił. Zareagowali tak, jak zwykle, więc niezrażona dziewczyna zapytała:

– Mogę w czymś pomóc?

– Nie – warknął Sooraj. – Najlepiej się tu nie plącz, bo jeszcze ktoś cię rozdepcze.

– Ale…

– Masz. – Sonn wcisnął jej w ręce worek z jedzeniem oraz bukłak z wodą. – Wracaj do domu, do matki, i się posilcie.

Wahała się tylko przez dwa uderzenia serca, gdyż żołądek rozbolał ją z głodu. Tego dnia miała w ustach tylko skórkę chleba i marny korzonek marchwi, dlatego uleciał z niej cały upór. Nawet przez chwilę nie zastanowiła się, jak wojownicy zdobyli te zapasy. Chciała tylko coś zjeść.

Zacisnęła ręce na worku, a potem odwróciła się do Firen. Przyjaciółka trzymała już identyczne fanty, więc pośpiesznie wycofały się z widoku. Nie oglądały się za siebie, nie chcąc ściągnąć niepotrzebnej uwagi, a kiedy były wystarczająco daleko, rudowłosa dziewczyna powiedziała:

– Miałaś rację.

Sonya popatrzyła na nią zdziwiona.

– Nie powinnaś im mówić – wyjaśniła Firen. – Czasy są trudne. Susza po kolei ściąga na nas wszystkie możliwe plagi, a twoja rodzina… – Wzięła głęboki wdech. – Ale musi istnieć jakieś inne rozwiązanie. Na pewno.

Kolejne marne nadzieje. Tym razem zrodzone w sercu Firen. Sonya niemalże słyszała, jak świat ostrzył szpony, żeby je rozszarpać.

Uniósłszy twarz do rozgwieżdżonego nieba, uśmiechnęła się bez cienia wesołości. I znów zaczęła w duchu pytać gorejące bóstwo, dlaczego było tak bardzo okrutne.

Rozdział 3

Levone

DZICY malowali skórę w różne wzory, mające dodać im grozy. Mieli ciemną, intensywnie czarną skórę. Byli prawie nadzy. Wstydliwe miejsca zakrywali cienkimi pasmami materiałów, a na głowach nosili skromne pióropusze. Levone mierzył chłodnym spojrzeniem usypane z ich ciał stosy, doszukując się reguły w malunkach. Splunął pod nogi z pogardą, a następnie obtarł umorusany skrzepłą krwią policzek. W drugiej ręce ciążył mu zbroczony posoką miecz. Cały był skąpany we krwi swoich ofiar.

Bitwa z Dzikimi była długa i męcząca. Zmarnował na tę walkę mnóstwo energii, przez co zaczął doskwierać mu głód. Książę czuł się dobrze z mieczem w dłoni, pokonując coraz większą liczbę wrogów, jednak robił się tym powoli zmęczony.

Dzicy, którzy nie utożsamiali się z żadnym plemieniem, zaczęli nękać ziemie ojca Levonego trzy miesiące temu. Od tamtej pory atakowali regularnie, a ich szeregi stale rosły. Bitwy trwały za każdym razem dłużej i coraz trudniej było odeprzeć najeźdźców, lecz Levone nie zniechęcał się, gdy dostawał wezwanie. Gromadził armię i wyruszał do boju. Wiedział, że był najlepszym z najlepszych wśród swojego ludu. Nie było nikogo równie silnego jak on. Musiał bronić pobratymców, żeby mogli spać spokojniej, choćby kosztowało go to po śmierci wiecznym potępieniem.

– Zaiste, jesteś uosobieniem Mrocznego Żniwiarza. – Młody książę usłyszał za uchem.

Podniósł głowę i wbił gniewne spojrzenie w przyjaciela. Mound uśmiechnął się wrednie, po czym skinął sugestywnie głową w stronę dżungli. Przyszpilone kołkami ciała kołysały się słabo na wietrze. Nawet martwi Dzicy sprawiali wrażenie, jakby mieli zaatakować.

– Gdybym się w niego nie wcielił, nie mógłbyś tak żartować – skwitował Levone.

– Ależ wiem. Dziękuję ci, zacny panie, żeś tak poświęcił się dla mojego dobra. – Skłonił się w teatralnej pokorze, na co tamten przewrócił oczyma.

– Mam nadzieję, że oblezą cię wszy.

– Również cię uwielbiam, mój przyjacielu!

Książę zmełł odpowiedź na koniuszku języka. Nie miał ochoty przekomarzać się ze swoim strażnikiem przybocznym, któremu już w dzieciństwie udało się zdobyć jego przychylność. Wszystko bolało go po bitwie, a zwłaszcza rana na prawym ramieniu. Sapnął cicho i skrzywiony zerknął na długie skośne nacięcie, które szpeciło bark. Krew przestała płynąć, jednak w ranie zalegały grudki ziemi i okruszki kamieni. Musiał czym prędzej udać się do uzdrowicielek, zanim wda się zakażenie.

Ruszył ku obozowisku, które jego wojownicy rozbili przed wieloma tygodniami. To była jedyna linia oporu, jaką mogli powołać do życia, żeby zatrzymać Dzikich. Oddalone od starej dżungli ziemie pozostawiono na pastwę nieobliczalnych, szalonych ludzi.

Levone żałował każdego z poddanych, których musiał zostawić na pastwę losu, lecz nie miał wyboru. Gdyby ich ratował, wszyscy by zginęli, a Dzicy dotarliby do stolicy i dokonali rzezi. Dlatego postawił na mniejsze zło.

Choć może w ten sposób jedynie zagłuszał sumienie.

W ciągu tych kilku miesięcy podróżował od wioski do wioski, starając się ocalić mieszkańców. Po to wzywano armię. Jego armię. I niestety, nie wszystko szło tak, jak by sobie tego życzył.

Odetchnął i wszedł do namiotu, gdzie uzdrowicielki urabiały sobie ręce po łokcie przy wytwarzaniu leczniczych eliksirów. Odnalazł wzrokiem wśród nich Masinę. Opatrywała ranę na nodze jednego z weteranów, jednocześnie wydając polecenia pozostałym kobietom. Odwróciła się, żeby chwycić po kolejne nasączone świętymi balsamami bandaże i zamarła w ruchu na widok księcia.

– Na księżycowy blask! – wykrzyknęła. – Co ci się stało w rękę, Wasza Wysokość? – Porzuciła pacjenta i zbliżyła się do Levonego. Prędko go zbadała, a potem zmusiła, żeby usiadł na poduszkach. – Czemu nie przyszedłeś wcześniej, mój panie? Ta rana już zaczęła ropieć!

– Musiałem się upewnić, że wszyscy są bezpieczni – odpowiedział beznamiętnie, a potem zerknął na pozostałe uzdrowicielki. Zmarszczył łagodnie brwi i posłał im dezaprobujące spojrzenie, gdyż odstąpiły od pracy. – Masina się mną zajmie. Wy zaopiekujcie się pozostałymi. Pośpieszcie się. Musimy wyruszyć tej nocy w drogę i dotrzeć do Wilczych Gór przed brzaskiem.

Kobiety natychmiast się zakłopotały i wróciły do ucierania ziół. Levone cmoknął pod nosem i pokręcił głową.

– Jakbyś tak nie czarował tymi swoimi szafirowymi oczętami, może żadna z nich nie zamarzałaby na sam twój widok, Wasza Wysokość – wyszeptała złośliwie Masina.

– Zajmij się raną, a nie moimi oczyma. Nic im nie dolega.

Dziewczyna posłała mu rozbawione spojrzenie, ale postąpiła zgodnie z poleceniem. Delikatnie oczyściła rozcięcie z brudu, a następnie przetarła szmatką nasączoną octem i olejkami roślinnymi. Rozcięta skóra natychmiast zapiekła, ale książę nawet się nie skrzywił.

Masina założyła opatrunek, a potem upewniła się, że pacjent nie potrzebował dalszej opieki. Odstąpiła od niego na krok i założyła dłonie na biodra. Uśmiechnęła się ciepło, kiwając głową.

– Tylko ty, mój panie, mogłeś wyjść z tej batalii wyłącznie z jedną raną – uznała. – Pozostali nie mają się nawet w najmniejszej części tak dobrze, jak ty.

– Nieprawda. – Wstał i zerknął na szparę w wejściu do namiotu. – Mound jest cały i zdrowy… przez co zbiera mu się na gadulstwo. Muszę mu znaleźć jakieś zajęcie, zanim tylko śmierć będzie mogła go uciszyć.

Masina zaśmiała się cicho.

– Przepraszam za niego. Choć jest moim bratem, nie umiem wyjaśnić, dlaczego tak trudno mu o chwilę ciszy.

Levone posłał jej ciepłe spojrzenie, a później wyszedł na zewnątrz. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi. Wojowników i zwykłych mieszkańców. Część oporządzała obozowisko, przygotowując się do drogi, zaś pozostali budowali kopce na grobach poległych.

Podszedł do tych drugich. Do rodzin, które opłakiwały swoich bliskich. Spojrzał uważnie na ich twarze, nie mogąc znaleźć żadnych słów, którymi powinien podnieść ich na duchu. Wszystko, co przychodziło mu do głowy, wydawało się głupie i nie na miejscu. Żadna, choćby najpiękniejsza przemowa, nie przywróciłaby zmarłych do życia.

Dlatego, mimo że pragnął ich wesprzeć, tylko stał i patrzył na rytuał pogrzebowy, odprawiany przez dwie kapłanki. Stare, przygarbione kobiety powoli przechadzały się od mogiły do mogiły. Spod rękawów ich szat wystawały latarenki, w których jarzył się srebrny płomień. Gdy przystawały nad grobem, pozostawiały na nim drobny ognik, który natychmiast wygasał, pozostawiając po sobie mleczny dym.

– Dymie, święty dymie – mamrotały wtedy staruszki – oblecz się w księżycowy blask i poprowadź swe dzieci do gwiazd. Znajdź im miejsce na nieba łonie, gdzie będą lśnić po wsze czas.

Niektórzy powtarzali za nimi tę skromną modlitwę, inni płakali, pozostali milczeli. Levone nie mógł dłużej znieść tego widoku, jednak musiał zostać. Musiał poczekać, aż to wreszcie się skończy i wtedy zabierze poddanych w bezpieczniejsze miejsce. Do stolicy królestwa, Ilargii.

– Levone – wyszeptał ktoś za jego ramieniem.

Zerknął na Mounda i skinął delikatnie głową, żeby ten powiedział, o co chodzi.

– Wszystko już gotowe do drogi. Uzdrowicielki odprowadzają rannych na wozy – poinformował strażnik. – Czekamy tylko na twoje rozkazy.

– Wyruszymy, gdy tylko ci ludzie pożegnają swoje rodziny i przyjaciół – oznajmił z powagą książę. – Przygotuj nam rapile.

Mound oddał honory swemu władcy i wycofał się w cień.

Książę odczekał, aż kapłanki dokończą obrządek, a potem poinformował poddanych spokojnym, acz stanowczym tonem, że muszą prędko spakować najpotrzebniejsze rzeczy i dołączyć do karawany. Nikt się nie sprzeciwił. Co więcej Levone uzyskał pełne nadziei spojrzenia, przez co poczuł ucisk w dołku.

Odszedł od mogił, upewniwszy się, że wszyscy udali się po swój dobytek. Musiał zadbać o własny bagaż. Nie miał ze sobą wiele, więc jedynie przerzucił przez ramię pas z mieczem i przypiął sakwy z sucharami i bukłak z wodą.

Mistrzu.

Wyprostował się i spojrzał na Moona, który obserwował go z porośniętej mchem skały. W tyle, przy pustych skrzyniach i obwieszonych lianami drzewach, plątały się pozostałe wilki – totemy księcia.

Zbadaliśmy dżunglę, zgodnie z twą wolą. Nie odnaleźliśmy niebezpieczeństwa.

Levone skinął głową, łagodnie zamyślony. Później spojrzał na całą watahę. Moon, jako alfa, był największy z całego stada. Najsilniejszy i najzwinniejszy.

– W drodze będziecie strzec prawej strony taboru – oznajmił książę. – Mamy wielu rannych, którym trzeba zapewnić bezpieczeństwo. Choć pozbyliśmy się Dzikich, nigdy nie wiadomo, kiedy przybędą kolejni.

Wedle rozkazu.

Pozostałe wilki zaszczekały krótko, na znak wierności, i odeszły za alfą do wozów. Już zaprzęgnięto i osiodłano rapile – dwunożne, mięsożerne jaszczury o twardych, błękitnych łuskach i mocnych, groźnie uzębionych szczękach. Plemię Księżyca okiełznało te potężne bestie, żeby służyły jako zwierzęta pociągowe i pod siodło. Trudno było je wyżywić, gdyż pożerały tuzin wołów tygodniowo, jednakże miały dużą wartość. Szczególnie na polu bitwy.

Levone dosiadł swojego rapila i mocno złapał za wodze. Jaszczur zaskrzeczał powitalnie, zerkając na jeźdźca, a później łypnął na Mounda, kiedy ten podjechał bliżej na swoim wierzchowcu.

– W drogę! – krzyknął książę.

Tabor ruszył i już po chwili zagłębił się w ciemnej, pełnej złowrogich szmerów dżungli. Korony wielkich drzew niechętnie przepuszczały światło, lecz nikim to nie poruszyło. Członkowie Plemienia Księżyca nie bali się ciemności. Noc dodawała im sił i pewności siebie, jakich brakowało za dnia. Dlatego też Levone narzucił szybkie tempo.

Rapile skrzeczały cicho od czasu do czasu, lecz posłusznie pokonywały kolejne odcinki drogi. Nie rozpraszały ich hałasy niesione echem ani te w pobliżu. Nie zwracały nawet uwagi na totemy, które przemykały obok, badając okolicę, w poszukiwaniu zagrożeń.

– Wreszcie wracamy do domu – powiedział Mound. – Ilargio… moja piękna kolebko wspomnień, jakże tęskniłem, aż wreszcie cię zobaczę!

Rozpoczął się wywód o cudowności stolicy. Strażnik uwielbiał paplać o wszystkim i o niczym, choć wiedział, że nieraz doprowadzał tym księcia do szału. Mógł rozprawiać godzinami o błahostkach i nawet nie zasychało mu w gardle. O pogodzie, o tym, z której strony wiał wiatr, o tym, co zjadł na śniadanie…

– Powinienem był cię zakneblować, zanim wydałem rozkaz – bąknął Levone, zerkając na przyjaciela.

– Nie zrobiłbyś tego. Nie mógłbyś długo wytrzymać bez mojego pięknego głosu.

Przewrócił oczyma, ale uśmiechnął się pod nosem.

– Nie wmówisz mi, że ty nie tęsknisz za domem – ciągnął Mound. – Król i Cristal na pewno wyczekują twojego chwalebnego powrotu.

Uśmiech spełzł z twarzy księcia na brzmienie tego imienia. Odwrócił głowę, błądząc wzrokiem po drzewach.

– Aaach, no tak. Nie ucieszyłeś się z zaręczyn.

– Nieszczególnie.

– Zatem pomyśl o tych wszystkich ogniogłowych, którzy drżą ze strachu na samo brzmienie twojego imienia – zaśmiał się wesoło. – Wielki, zły książę Levone i jego wataha złych wilków. – Napiął ramiona, udając wodza wioski, jaka leżała blisko granicy plemion. – Przyjdzie nocą, aby pożreć niemowlęta i niewolić starców.

Zapadła cisza, zanim obaj głośno się roześmiali. Po tylu bojach stoczonych ze słonecznymi, doszły do nich słuchy, co rozpowiadano o przyszłym następcy tronu. Wśród ogniogłowych, jak mówiono o członkach wrogiego klanu, powstało mnóstwo legend i mitów o Levonem, czyniąc z niego wszechmocnego, żądnego krwi złoczyńcę.

– Jestem pewien, że oni naprawdę straszą tobą swoje dzieci – oznajmił rozbawiony Mound. – Jak są niegrzeczne, mówią im, że jak nie będą się słuchać, to przyjdzie po nie książę Levone i je zje.

– Nie tknąłbym ich, choćby je podawali na srebrnej tacy – prychnął z odrazą tamten. – Otrułaby mnie krew tych barbarzyńców.

Strażnik przytaknął z powagą, mimo że w oczach wciąż tańczyły mu iskierki rozbawienia. Wpatrzył się w łagodnie rozświetloną przez blask księżyca drogę.

– Miejmy nadzieję, że Marama i Condra zdołali utrzymać ich w wierze, że w każdej chwili możesz przybyć, aby ich zgładzić – powiedział, znów koncentrując się na księciu. – Gdyby dowiedzieli się, że od trzech miesięcy odpierasz Dzikich po przeciwnej stronie królestwa, bez wahania przebrnęliby przez Obrzeża i zaatakowali nasz dom.

– Ufam im, dlatego powierzyłem im obronę stolicy pod moją nieobecność – oznajmił pochmurno Levone. – Jednak nie zaprzeczę, że także się martwię. Choć ogniogłowi nie atakowali, zanim wyruszyliśmy, to mogło się zmienić następnej nocy.

Mound sapnął ciężko.

– Marzenia o spokojnym świętowaniu zwycięstwa rozpływają się jak gwiazdy o brzasku – jęknął. – A tak liczyłem na to, że napiję się wina i rozpłynę w ramionach ukochanej. Ach, Volana… – westchnął tęsknie, a potem przeszedł do wychwalania wybranki swego serca.

Tym razem Levone naprawdę pożałował, że nie zakneblował przyjaciela.

* * *

O brzasku tabor ukrył się w najciemniejszych ostępach dżungli. Wszyscy byli zmęczeni długą podróżą, jednakże nie każdy mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Książę postawił wartowników, którzy zmieniali się co cztery godziny, czuwając nad bezpieczeństwem rannych i cywili. Nie spały także uzdrowicielki, które doglądały pacjentów lub wytwarzały zapasy eliksirów.

Levone, choć bardzo chciał, nie usnął na długo. Obudziło go chrapanie Mounda i skrzeczenie rapili. Długo wpatrywał się w szumiące na wietrze liście i drobne prześwity jasnego nieba, zanim wstał. Przeciągnął się, a potem poszukał dzbana z wodą, żeby przemyć twarz.

Zaburczało mu w brzuchu, więc przetrząsnął sakwy w poszukiwaniu sucharów. Później usiadł w cieniu i w zamyśleniu chrupał skromny posiłek. Obejrzał się, kiedy poczuł szturchnięcie. Moon wbijał w niego lodowatoniebieskie ślepia, jakby upewniając się, że wszystko było w porządku. Książę podrapał go za uchem, na co wilk zmrużył zadowolony ślepia, choć nie odczuł dotyku.

Wstał i zaczął spacerować po obozowisku. Patrzył na śpiące twarze poddanych i tych, którzy nadrabiali zaległości w pracy. Nie zdziwił się, że wśród drugich była Masina. Nie należała do osób, które korzystały z okazji do lenistwa. Zauważyła go po dłuższej chwili, więc pozdrowiła go gestem.

Uśmiechnął się, ale nie podszedł do niej. Ruszył dalej, rozkoszując się przyjemnie wilgotnym powietrzem. Wokół rosły wielobarwne kwiaty, przerośnięte krzewy i różne gatunki drzew. Otaczały go totemy, drepcząc przy jego nogach.

Moon. Luna. Fengori. Mesec. Ay. Wata. Maan.

Choć z pozoru wilki wyglądały identycznie, potrafił je rozpoznać po szczegółach, które nie były widoczne na pierwszy rzut oka. Nie dopatrywał się jednak w nich podobieństwa do Wilczych Gór.

Podobno siedem szczytów zawdzięczało swą nazwę temu, iż z daleka przypominały podróżnym watahę srebrnych wilków. Levone zazdrościł wędrowcom wyobraźni, gdyż on jedynie widział ostre, stożkowate wzniesienia, oblodzone na wierzchołkach. Najwyższy z nich znikał w chmurach.

Mogłoby się zdawać, że góry znajdowały się na wyciągnięcie ręki, lecz wyprawa do podnóży najbliższego wzniesienia miała zająć jeszcze pół nocy. Książę nie był tym uszczęśliwiony, ale musiał przełknąć opóźnienie. Karawana liczyła mnóstwo ludzi, którzy nie byli na siłach, żeby wędrować w pełnym tempie do wschodu słońca.

– Dlaczego nie odpoczywasz? – Głos strażnika przybocznego rozbrzmiał za jego plecami. – Spadniesz z siodła, jeśli dobrze się nie wyśpisz.

– Chrapałeś, jakbyś połknął żabę – odgryzł się Levone. – Nie dało się zmrużyć oka przy tak wybitnym repertuarze.

Tamten zaśmiał się cicho, a potem podszedł bliżej. Na jego ramieniu siedział ogromny puchacz – totem Mounda. Sowa przekręciła głowę i zamrugała powoli swoimi mistycznymi ślepiami. Źrenice wypełniały iskierki, przypominające gwiazdy. Jej biało-czarno-brązowe upierzenie nie pozwalało się maskować, lecz biada tym, który ją zlekceważyli. Była zabójczą towarzyszką.

– Już niedługo – powiedział z zadowoleniem Mound, wpatrując się w oblodzone szczyty.

Książę pokiwał głową, patrząc w tym samym kierunku. Nie mógł się doczekać, aż wreszcie dotrze na drugą stronę gór. Tam czekał dom.