Gang Młotkarzy z Koszalina. Zmora Jubilerów - Sylwester Kłysz - ebook

Gang Młotkarzy z Koszalina. Zmora Jubilerów ebook

Sylwester Kłysz

0,0
29,45 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Swoją książkę Autor przedstawia w następujący sposób: „… Historia, którą chcę wam opowiedzieć przelewając myśli na kartki książki, (co tak naprawdę wydarzyło się w tamtym czasie, podkreślam w tamtym czasie, a przede wszystkim dlaczego do tego doszło) to prawdę mówiąc dokument z dodatkiem sensacji i lekkim posmakiem przygody. Napisałem to będąc w Zakładzie Karnym w Czarnem, a ukończyłem w Oddziale Zamkniętym Dobrowo przy Areszcie Śledczym w Koszalinie. To właśnie tam, mając dużo czasu na przemyślenia, narodził się pomysł opisania pewnego etapu mojego życia…”

Fakty i zdarzenia opisane w książce, wydarzyły się naprawdę. O chłopakach nazywanych „młotkarzami” rozpisywały się prawie wszystkie gazety. O napadach grupy informowała również telewizja, a „Super Wizjer” w TVN poświęcił tej sprawie głośny reportaż.

Pomysł napisania książki zrodził się w Zakładzie Karnym. Głównym celem powstania książki była prywatna resocjalizacja Autora. Opisana historia ma również za zadanie przestrzec młodzież przed popełnianiem przestępstw oraz nieuchronnością kary. Autor potrafił całkowicie się otworzyć i przelać swoje smutne przeżycia na papier.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 575

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sylwester Kłysz

Gang Młotkarzy z Koszalina Zmora Jubilerów

Copyright © Sylwester Kłysz; 2015 Copyright © Wydawnictwo Witanet; 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone

Skład tekstu, projekt okładki i opracowanie graficzne: Ryszard Maksym

Rysunki na okładce i w książce: © by Sylwester Kłysz © by Paweł Jan Kamiński

ISBN: 978-83-64343-66-7

Wydawca:

Wydawnictwo WITANET

tel.: #48 601 35 66 [email protected]

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Skład wersji elektronicznej:

SŁOWO OD AUTORA

DROGI CZYTELNIKU

Zacznę od bardzo ważnej rzeczy. Książka, którą napisałem powinna być traktowana, jako przestroga dla wszystkich młodych ludzi. Została ona napisana w taki, a nie inny, sposób celowo (mam tu na myśli fakt, iż nie został użyty typowy język literacki). Dlatego też wybrałem taki styl. Styl ulicy. „Gang młotkarzy z Koszalina” – zmora jubilerów, jest książką z mało u nas znanego gatunku gramatyki literackiej. Moda się zmienia, bo zmienia się algorytm języka. Gdyby się nie zmieniał, nadal trwalibyśmy w literaturze XIX–wiecznej. Dzięki temu, algorytm mojego języka jest bliski obecnemu pokoleniu czytelników. Nie wszystkim może się to spodobać, ale taka prostota dominuje na osiedlowych blokowiskach. Moim zdaniem taki właśnie przekaz będzie dla młodego odbiorcy bardziej czytelny niż typowa proza literacka. A przesłanie zawarte w treści, spełni pokładane w nim oczekiwania. I tu apel do młodzieży – motto to jest bardzo proste, nie róbcie rzeczy, o których tu piszę, abyście nie skończyli tak jak ja. Jestem żywym dowodem na poparcie tych słów, a tym samym chcę ustrzec wielu z was przed smutnym losem, który spotkał zarówno mnie jak i wielu innych… Chciałbym też zaznaczyć, iż jest to mój debiut pisarski, więc wybaczcie mi, drodzy czytelnicy, wszelkie niedoskonałości. Myślę, że pisząc tym przyjętym wśród blokowisk językiem, najlepiej zdołam przekazać wam to, co najistotniejsze.

Historia, którą chcę wam opowiedzieć przelewając myśli na kartki książki, (co tak naprawdę wydarzyło się w tamtym czasie, podkreślam w tamtym czasie, a przede wszystkim, dlaczego do tego doszło) to prawdę mówiąc dokument z dodatkiem sensacji i lekkim posmakiem przygody. Napisałem to będąc w Zakładzie Karnym w Czarnem, a ukończyłem w OZ1 Dobrowo przy Areszcie Śledczym w Koszalinie. To właśnie tam, mając dużo czasu na przemyślenia, narodził się pomysł opisania pewnego etapu mojego życia. Nie ukrywam, że przyczyniły się do tego również kłamstwa wypisywane przez prasę oraz przechwałki naszych organów ścigania z prokuraturą na czele. Obudziło to we mnie sprzeciw i oburzenie. Owszem to, za co jestem w Zakładzie Karnym wydarzyło się naprawdę. Ale to, co potem zrobiły z tego prokuratura, policja i wiecznie głodne sensacji media, musiało zostać w jakiś sposób zdementowane. A przecież byłem bezpośrednim uczestnikiem tych wydarzeń, więc kto może wiedzieć lepiej, co i jak było…? Pragnę też w jakiś sposób wyjaśnić, co skłoniło mnie i innych do zrobienia tego, o czym przeczytacie w tej książce.

Należałoby zacząć od samej góry, bo wszyscy wiemy do czego doprowadziły ten kraj kolejne rządy. Nie mnie jednak osądzać, poprzestanę na tym, że brak pracy, złe warunki mieszkaniowe i życie na pograniczu skrajnego ubóstwa, mogą każdego skłonić do czynów niżej opisanych. Nie będę się nad tym rozwodził, bo większość z was zna ten problem z autopsji. Wyjaśnię też pokrótce, co w komentowaniu przez media i organa ścigania doprowadza mnie do szewskiej pasji. Myślę, że mogę to skwitować w następujący sposób: Szanowni dziennikarze – to, co wypisywaliście i wygadywaliście w TV o mnie i innych, zwanych przez was „gangiem młotkarzy”, a po niemiecku „hammerbande” to po części wierutne kłamstwa i bzdury. A porównanie nas do „włoskiej, czy rosyjskiej, mafii” (oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji) to już kompletna żenada. Oczywiście rozumiem pobudki, które wami kierowały. W końcu żyjecie ze sprzedaży informacji, jakiekolwiek one są… Jednakże należą się wam ode mnie podziękowania, ponieważ niechcący daliście mi powód i pomysł do napisania tej książki. Chcę jednak zaznaczyć, że to ja, jako autor, jestem od fikcji literackiej. Wy powinniście być wierni faktom, czemu tak nie było…?

Skąd wam się wzięły teksty typu: –„jak się dowiedzieliśmy z informacji nieoficjalnej młotkarze byli bardzo brutalni i...!?” Albo: – „z anonimowego źródła dowiedzieliśmy się, że użyto broni palnej na ostre naboje i...!?” Bzdury! (Jednak podkreślone cytaty pozwalały na dowolne manipulowanie faktami i często wręcz posługiwano się informacjami wyssanymi z palca). Ale przyznam, że pomysł jest przedni, dodaje smaczku całej historii, dzięki wam za to, mimo wszystko.

Co do naszych organów ścigania, to ich teorie oparte w większości na doniesieniach konfidentów, nie bardzo trzymały się rzeczywistości? Jednak nie to było ważne, dotyczyły „młotkarzy” i to już wystarczyło. Na podstawie tak naciąganych, dziurawych jak najlepszy szwajcarski ser, „materiałów dowodowych” rozpoczęto aresztowania. Czyż to nie inspirujące?

Nie mogłem nie wspomnieć o wyrokach wydawanych przez koszalińskie sądy (dotyczy to tylko spraw powiązanych z napadami na sklepy jubilerskie w Europie Zachodniej) , które różniły się kolosalnie od wyroków, jakie zapadały w krajach zachodnich. Żadne z przestępstw nie zostało popełnione na terenie Polski, ale jednak nasza nadgorliwa koszalińska prokuratura oraz organa ścigania i lokalne sądy tak się tym przejęły, jakby chciały coś ugrać dla siebie i komuś coś udowodnić. A wystarczyło tylko odesłać zatrzymanych do krajów, gdzie zostały popełnione przestępstwa i mieliby spokój, czyż nie? – Jednak nie było to po myśli polskich władz, bo niby dlaczego laury mają zgarniać koledzy po fachu z Europy Zachodniej, skoro „młotkarze” to nasi chłopcy, chłopcy którzy zostali zatrzymani w naszym kraju. Dodam, że każdy aresztowany składał wniosek o przetransportowanie na zachód, ale wszystkim odmawiano (na podstawie wewnętrznych artykułów PL – może chodziło o to, że nie należymy do Unii Europejskiej). Co do kosztów powstałych wskutek wielokrotnych wizyt policji i prokuratorów w Europie Zachodniej oraz wielotomowych akt przesyłanych przez prokuratury i sądy krajów zachodnich, wymagających tłumaczenia, odnośnie osób zatrzymanych w związku z ich udziałem w „gangach młotkarzy”. To tę kwestię pozostawiam Waszej wyobraźni... Aha! Jestem Wam jeszcze winny informację, że po zakończonych dwóch pierwszych głośnych sprawach dotyczących „gangu młotkarzy” w prokuraturze i w sądach, posypały się awanse. I być może właśnie o to chodziło?

Dla przykładu podam dwa proste wyroki:

Pierwszy przykład:

Za dokonane jedno włamanie nocne. Wjazd samochodem do sklepu jubilerskiego na terenie Europy Zachodniej – delikwent zostałby skazany na karę od sześciu miesięcy do 1,5 roku, jeżeli natomiast zostałby zatrzymany w Koszalinie – dostałby od 3,5 roku do 5 lat.

Drugi przykład:

Jeden napad z bronią w ręku, ze straszakiem – aresztowanie w Europie Zachodniej poskutkowałoby wyrokiem od 1,5 roku do 2,5. Natomiast w Koszalinie od 4,5 roku do 8 lat.

Oczywiście na wymiar kary mogą mieć wpływ różne okoliczności łagodzące lub zaostrzające. Dlatego też ewentualny wymiar kary podałem w dość szerokich widełkach.

Wydarzenia opisane przeze mnie miały miejsce w przedziale czasowym od listopada 1997 do lipca 2002 roku. Jest to historia czwórki młodych ludzi, mieszkańców Koszalina, choć wiem, że takich jak my było o wiele więcej. Nie zawsze wszyscy się znali i nie zawsze wszyscy wiedzieli o swoich zuchwałych działaniach. Chcę też zaznaczyć, że imiona, nazwiska, jak i pseudonimy całej czwórki są wymyślone. Rzecz też podobnie się ma w stosunku do niektórych postaci (nie dotyczy osób pełniących funkcje urzędowe, które występują pod prawdziwymi nazwiskami w Polsce i za granicą), miejsc i dat. To samo dotyczy niektórych wydarzeń, które oczywiście celowo zniekształciłem i mogą stanowić prawdopodobne przybliżenie do prawdziwych wydarzeń. Jakakolwiek zbieżność jest całkowicie przypadkowa. Niektóre fragmenty zostały zaczerpnięte z prasy i z Internetu oraz z opinii, opowiadań, dlatego też autor dołożył niewielką część fikcji literackiej, ale tak naprawdę to ocenę pozostawiam czytelnikowi…? – I chciałbym, aby to było jasne.

Zwracając się do czytelników pragnę w tych kilku słowach przeprosić ich za tę tak prostą, acz wierną, opowieść o zmaganiach, błędach i przygodach, a także o cudownym (niekiedy) szczęściu czwórki bohaterów. Opisuję to nie tak jak przeżyłem, tylko jak zapamiętałem… Osoby, które nie otarły się o życie na marginesie, a więc nie miały z takim życiem nic do czynienia, mogą mieć trudności aby zrozumieć i uwierzyć w to, co tutaj napisałem. Nie ma tu poszukiwania sensacji, nie ma epatowania okrucieństwem, są za to zawoalowane filozoficzne pytania o winę, sprawiedliwość, zasady stanowienia prawa w naszym kraju oraz przyczyny ubóstwa najniżej sytuowanych obywateli, które leżą w zakłamaniu polityków jak i samorządów terytorialnych. To nie mafijna baśń, ale pozbawiona morału opowieść o świecie, gdzie życie stara się być normalne. W świecie złodziei i rozbojów z bronią, czytelnik zdąży oswoić się z wszechobecnością „złotego towaru” i prostotą. Przywyknie nawet do wrzasków, kłótni, przekleństw i przyzwyczai się również do bohaterów. A przecież tak łatwo byłoby zamienić ich w egzotyczne bestie wystawione ku uciesze publiczności i sprowadzić do roli monstrum. Tymczasem czytelnik poczuje, że nawet po dokonaniu włamania czy napadu do salonu jubilerskiego, chłopaki pragną normalności: troszczą się o rodziny, niekiedy pomagają dzieciom znajomych i sąsiadów. Ale również myślą o dzieciaczkach, które naprawdę wymagają pomocy. Chodzą też na msze, a przede wszystkim szukają pracy za rzetelną zapłatą dla młodego człowieka. Jednak musieli spaść na dno, by zrozumieć, że chcą żyć, a wolność jest zaraźliwa…

I wiecie, co?! Już dawno się przekonałem, że „ideały” same w sobie – po prostu nie istnieją. Nie ma ludzi doskonałych i idealnych. Każda przeżyta chwila ma swoje znaczenie, bo bez niej nie bylibyśmy tym, czym jesteśmy. Wolę być niedoskonały i niedopracowaną kopią samego siebie, a niżeli w pełni udoskonaloną, aczkolwiek sztuczną i nieprawdziwą, kopią kogoś innego... Nie żałuję tego, co przeżyłem i nie wymażę niczego z mojego życia. Każda rzecz, każda najmniejsza rzecz, doprowadziła do tego, kim jestem teraz. Jedyną rzeczą, jaka stoi pomiędzy Tobą a Twoim marzeniem jest wola spróbowania, że jest ono możliwe do zrealizowania. Rzeczy piękne nauczyły mnie kochać. Rzeczy złe nauczyły mnie jak żyć. Dlatego przyszłość zaczyna się dzisiaj, nie jutro i spraw, by każdy dzień miał szanse stać się najpiękniejszym dniem Twojego życia. Nie czekaj! Pora nigdy nie będzie idealna! Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwili, które zapierają dech w piersiach, bo ludzie są dokładnie tak szczęśliwi, jak myślą, że są! Jednak szaleństwem jest posiadać zbyt wiele – uwierzcie mi. Człowiek powinien mieć tylko tyle ile zdoła kochać – i nie żartuję – a w obecności ukochanej osoby, wszystkie problemy stopniowo zmniejszają się i znikają. – To fakt, którego ja nie doceniłem. „Niedojrzała miłość mówi: kocham Cię, bo Cię potrzebuję, dojrzała miłość mówi: potrzebuję Cię, bo Cię kocham.....” Więc, co ze mną? Cóż…!? Straciłem wszystko… Człowiek szczęśliwy to nie ten, który wszystko ma, ale ten, który cieszy się wszystkim, co ma. Dlatego wszędzie pokoju szukałem i nie znalazłem nigdzie, jak tylko w kontakcie z książką.

Napisałem tę książkę głęboko wierząc w wolność słowa w naszym kraju. Dlatego pragnę stanowczo zaznaczyć, że książka ta nikogo nie obraża, a jedynie tłumaczy różnice poglądów na świat młodzieży z różnych środowisk. Postanowiłem jednak (dla czystości przekazu i ochrony źródeł) skupić się na pokazaniu mechanizmu, a nie na wskazaniu winnych – dlatego w przypadku wszelkich błędów rzeczowych i innych – AUTOR JEST NIEWINNY. A osoby, które poczują się urażone BARDZO PRZEPRASZAM

Życzę każdemu czytelnikowi przy czytaniu tej książki, aby poddał się urokowi niepowtarzalnego humoru i bogactwu fantazji oraz pomysłowości bohaterów. Na koniec chciałbym pozdrowić wszystkich czytelników w kraju i na tymczasowej emigracji. Może książka i wyobraźnia, choć na chwilę przeniosą „kogoś” w życie bohaterów – po prostu samo życie… VITA NUOVA – nowe życie. Kto chce niech czyta, a kto nie chce czytać - niech mi ma za złe, że się sam promuję.

BOHATEROWIE POWIEŚCI

– Franciszek Kos (pseudonim Buźka)

– Jacek Dudek (pseudonim Globus)

– Stanisław Dolas (pseudonim Gruby Peres)

– Robert Sosna (pseudonim Kaktus)

DEDYKUJĘ TĘ KSIĄŻKĘ

MOJEMU SYNKOWI DAWIDKOWI

I KAŻDEMU KTO PO KSIĄŻKĘ SIĘGNIE

List z więzienia

Synku, piszę ten list do Ciebie z więziennej celi.

Ponuro wieczór w noc się zamienia, od dworca słychać świst, za oknem szare skrawki nieba w żelaznej ramce krat, i wróble dziobią kruszki chleba, nim dalej fruną w świat.

To nic Synku, nic że ciężko za ciosem spada cios – ja jestem z tych, co zimne męstwo rzucają w twardy życia los. Ty nie wiesz, że czas tu płynie wolno, nie tak jak krew z otwartych żył... Czas jest tutaj katorgą, każdy to wie, kto choć raz tu był.

Bądź zdrowy i miły dla całej rodziny, bądź szczęśliwy i kochany. Mnie musi starczyć sił i muszę donieś ciężar swej kary na tamten brzeg mych lat, by powrócić do Ciebie z tych przeklętych krat.

Dawidku wybacz mi zło, jakie Tobie uczyniłem i uwierz mi proszę, ja Cię nie zostawiłem. Prosiłem i błagałem o spotkanie z Tobą, lecz Mama odmówiła robiąc minę srogą.

W moim sercu zawsze jesteś moim Synem i po kres mego życia będę w sercu Cię trzymał. A gdy dorośniesz domagaj się prawdy, nie tej fałszywej, którą byłeś karmiony przez bliskie Tobie osoby pałające nienawiścią do mnie.

Lecz miną lata nim do tego dojdzie, wiec proszę O patrzność o łaskę tą wielką, byś mnie nie opuścił, dał szanse i choć myślą był ze mną. To Ty decydujesz, czy chcesz widzieć się ze mną. Nie widzę powodu, by z losem się zmagać, by śmiać się radośnie czy gorzko zapłakać. Proszę Cię Synku o chwil ę uwagi, bym mógł wytłumaczyć Ci swą nieobecność. Chcę obietnice spełniać na nowo, chcę dotrzymywać dawane Ci słowo.

W miejscu gdzie jestem cierpliwości się uczę, bym umiał zmienić to, czego zmienić nie mogłem, bym odwagę zmienił w mądrość, która więcej pomoże, bym odróżniał już zawsze, co lepsze, a co gorsze być może.

Synku wierz ę w miłość jedną, ludzie zwą ją łabędzią, od niej nikt nie ucieknie, choćbyś próbował na wszelkie możliwe sposoby , i do której zawsze się wraca. T ą właśnie miłością razem z Mamą Cię darzę , jesteś naszym łabędziątkiem, jak z bajki, jak z marzeń. Proszę pamiętaj, że jest ktoś , kto Cię kocha, kto odda wszystko za Twój uśmiech jeden – to ja Dawidku, Twój tata – jutro wolny, dziś jeszcze osadzony...

WPROWADZENIE

O pięknym, zielonym dzięki naturze, stutysięcznym miasteczku Koszalin, medialnie głośno zrobiło się już po raz drugi. Ale nie za sprawą radnych tego miasta, lecz za sprawą jego młodych mieszkańców.

Po raz pierwszy stało się to na początku lat 90, kiedy za sprawą wywiadów przeprowadzonych z drobnymi złodziejaszkami, mogliśmy przeczytać artykuł w lokalnej gazecie Miasto oraz w Super Expressie o „koszalińskich jumakach”. Młodzież jeździła do Europy Zachodniej na sklepowe dniówki i kradli wszystko, co zmieściło się w „kieszeni i za pazuchą”.

Kraj rozwijał się po upadku komunizmu, więc i na jumę przyszła zmiana (juma to inaczej kradzież). Także koniec sklepowej jumy nastąpił pod koniec 1994 roku, ale wtedy „jumacy” przerzucili się na tak zwane „wystawki” (nocna kradzież poprzez wybicie jakimś narzędziem szyby). Kradziono wszystko, co było cenne na sklepowych wystawach. A niekiedy nawet wbiegano do środka sklepu po rzeczy wartościowe.

Kolejny przełom w jumie nastąpił w roku 1998/99, kiedy to wjeżdżano w nocy skradzionymi samochodami do sklepów jubilerskich.

Do dnia dzisiejszego w mediach zachodnich wciąż słychać o napadach na sklepy jubilerskie. W kontekście kolejnego włamania czy napadu słychać dwa słowa Koszalin i „hammerbande”, którzy sieją postrach wśród zachodnich jubilerów. A nazywani są przez Polskie media „gangiem młotkarzy” lub „bandą młotkowców”. Tak, więc po raz drugi miasto dało znać o sobie w Polsce, a przede wszystkim w Europie Zachodniej i to z wielkim hukiem.

Od 1999 roku policja w Europie Zachodniej zanotowała – uwaga – 270 napadów (często z bronią w ręku) i 1942 włamania, których mieli w tym czasie dokonać „młotkarze”, czyli do końca 2004/początku 2005 roku i wszystkie te przestępstwa były popełnione w podobny sposób.

Wartość skradzionej biżuterii sięga około 100 milionów euro. To straty, które ponieśli zachodni jubilerzy, wraz ze stratami, jakich doznały miasta za sprawą „zuchwałych złodziejaszków”. Liczba zatrzymanych podejrzanych o członkostwo w bandach sięga 187 osób w Europie Zachodniej. W tym 93 osoby to mieszkańcy Koszalina i okolic, z czego obecnie w koszalińskim areszcie przebywa 24 zatrzymanych. Natomiast prokuratorzy w tej chwili prowadzą 9 śledztw i nie wykluczają dalszych aresztowań podejrzanych o udział w napadach, a wobec 40 osób skierowano akty oskarżenia.

Metoda stosowana przez „młotkarzy” jest prosta i skuteczna. Gangi stosują dwie metody: wjeżdżają samochodami do sklepów jubilerskich. Ale gdy sprzedawcy zaczęli wokół wystawy ustawiać betonowe zapory, schemat napadów został zmodyfikowany. Teraz najczęściej terroryzują sprzedawcę pistoletem gazowym, straszakiem, a nawet bronią ostrą (w sumie nigdy nie wiadomo, jaką posiadają broń, ponieważ oba rodzaje nie różnią się wyglądem, a jubilerzy podchodzą do tego ze strachem, więc nie próbują działać w obronie własnego dobytku), następnie tłuką witryny młotkiem i zbierają najdroższe zegarki. Młotek, choć prymitywne narzędzie, odgrywa tu ważną rolę, stąd wzięła się potoczna nazwa szajki – „gang młotkarzy” po niemiecku „hammerbande”.

„Młotkarze” nie mają struktur przestępczości zorganizowanej. Działają niezależnie od siebie i liczą zazwyczaj po kilka osób, jednak doskonale wiedzą o swoim wzajemnym istnieniu i stosują też podobną metodę działania. Zwykle dobrze znają miejsca, które okradają. Mają też z góry ustalony podział ról. Jedni bezpośrednio dokonują napadu, niszczą zabezpieczenia i zbierają drogie przedmioty, inni zajmują się sprzedażą zrabowanych rzeczy. Są też osoby, które wcześniej obserwują sklep, rozpoznają zabezpieczenia i zachowanie obsługi sklepu. Zaś jeszcze inny członek grupy przejmuje skradziony towar. Oczywiście jest też osoba, która koordynuje te wszystkie działania – to organizator, który wymyśla i kontroluje realizację zadań. W sensie prawnym nazywa się to grupą przestępczą, a popularnie gangiem. (lecz prokuraturze jest to trudno udowodnić, bo zwykle nie ma szefa, jak to popularnie się nazywa).

W napadach biorą udział młodzi ludzie wieku 17–25 lat. Zwykle nie znają się, a rekrutowani są w dyskotekach. Ich sytuacja materialna przeważnie jest bardzo trudna. Nie mogą znaleźć pracy, ani liczyć na pomoc ze strony Państwa Polskiego. Żyją w strasznej nędzy w sypiących się starych budynkach mieszkalnych i w licznych rodzinach (z reguły na wsi, a czasami w mieście). Jednym słowem, to bieda skłania ich do kilku minut strachu i uczestnictwa w tym procederze, aby otrzymać niebotyczną (dla nich) zapłatę sięgającą nawet kilku tysięcy złotych. Towar zwykle sprzedawany jest za 18–25 procent wartości. Nabywcy pochodzą głównie z krajów Europy Zachodniej, gdzie zrabowane kosztowności trafiają do pośredników działających na międzynarodowych rynkach paserskich – coś w stylu handlu diamentami. A ostatnio skradzione lub zrabowane zegarki odnaleziono w Rosji i w USA.

I jak to bywa w tym niebezpiecznym zajęciu w świecie przestępczym, zawsze znajdzie się spóźniony sprawiedliwy, który pomoże zakończyć ten ciężki i ryzykowny proceder. A w tym przypadku nie było inaczej. Grupy „młotkarzy” wpadały dzięki skruszonym osobom (potocznie nazywają ich rozje busami lub konfidentami), które poszły na współpracę z policją w Polsce i w Europie Zachodniej.

Konfidenci szczegółowo opisywali swój udział wsypując pozostałych członków gangu. Mówiąc krótko bronili swojej dupy, a przy tym opowiadali różne kłamstwa. Naprawdę różne dziwne kłamstwa, i co najciekawsze, polskiej prokuraturze i policji w ogóle to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie, bardzo się to im podobało.

Inni zaś ludzie, zatrzymani poza granicami naszego kraju, opowiadali tylko o swoim mieście lub jego okolicach i nędzy, w jakiej muszą żyć. Obarczając winą za to rządy premierów: Jerzego Buzka, Leszka Millera, Marka Belkę i afery z udziałem AWS i SLD–UP oraz inne nieistniejące już i obecnie funkcjonujące partie polityczne. Wykrzykiwali smutnym głosem – „Oni kraść mogą!” A my nie? My siedzimy! A oni nie? „Je..ć polityków” – „Je..ć Rząd” – „Bez Rządu, bez polityki” oraz „równości i wolności”. Po przetłumaczeniu, dla policji i prokuratury w Europie Zachodniej słowa te kierowane pod adresem „polskich polityków” (tak podejrzewali, że polskich) w ogóle nie były zrozumiałe. Tak naprawdę to miasto Koszalin zostało zapomniane przez wszystkie partie polityczne, a zostawienie go nieudolnym samorządom doprowadziło do zapaści na rynku pracy w tym rejonie. Bezrobocie w Koszalinie było największe w całym kraju, a ludzie żyli tu na skraju ubóstwa. Większość ludzi nie otrzymywała pomocy ze strony Państwa, a z MOPS–u na cały miesiąc można było dostać od 50 do 180 złotych (10 – 40 euro) na okres trzech miesięcy (oczywiście po nachalnie przeprowadzonym wywiadzie środowiskowym w miejscu zamieszkania, przez urzędasów z MOPS–u). Spójrzmy prawdzie w oczy i sięgnijmy pamięcią wstecz, kiedy to media ujawniają nadużycia finansowe polityków, a najciekawsze jest to, że na swoje różne wydatki mają, i wciąż żądają więcej! Dziadostwo! Bo dla biednego społeczeństwa Państwo nie ma pieniędzy! Dlatego niektórzy młodzi chłopcy byli zmuszeni do tak drastycznego kroku, jak włamanie, czy napad na jubilera, by przekazać zarobione pieniądze matce na utrzymanie całej rodziny.

Do Koszalina od kilku miesięcy zjeżdżają zagraniczni dziennikarze z takich krajów jak: Belgia, Niemcy, Austria, Holandia, Szwecja, Norwegia, Rosja, Anglia, Francja, Szwajcaria i Dania oraz z wielu innych. Niektórzy przyjeżdżali tu jako turyści, a przy okazji prowadzili ciche śledztwo, niczym James Bond, aby znaleźć część miasta produkującą młodych ludzi nazywanych przez media „młotkarzami”. Interesują się przede wszystkim rodzinami przestępców i warunkami społeczno – ekonomicznymi. Wszyscy złapani za granicą pochodzą z rodzin żyjących na skraju ubóstwa, w warunkach trudnych do opisania. Większość pozbawiona była jakichkolwiek dochodów, a normalne życie było dla nich tak odległe jak senne marzenie. Nic więc dziwnego, że wielu z nich zdecydowało się na tak drastyczny krok.

Z drugiej strony nie jest to usprawiedliwieniem, by dopuszczać się tak niecnego czynu jak napad, ale żeby niektórzy mogli przeżyć w Koszalinie – niestety, musieli kraść.

Jednak najbardziej wrażliwi na złe warunki bytowe w mieście byli Duńczycy, dlatego też nakręcili krótkometrażowy film, o „młotkarzach” z Koszalina.

NIELS TRADSFELDT – Duński dziennikarz programu drugiego telewizji, realizował program o zuchwałych bandytach, którzy terroryzują kraje Europy Zachodniej. Przewodnią myślą reportażu było stwierdzenie, że pomimo zatrzymanych iluś tam sprawców, nadal takie przestępstwa są dokonywane. I co najciekawsze nadal napadają ludzie z terenu Koszalina. Producenci programu zainteresowani byli sposobem popełniania przestępstw i stratami, jakie powodują, a może czymś innym?

Duńczycy znaleźli dwie strony tej historii. Oto, co powiedział dziennikarz:

– Dysponujemy zdjęciami tłumaczącymi, jak te przestępstwa są popełniane. Młodzi ludzie dosłownie wjeżdżają samochodami do sklepów jubilerskich, albo terroryzują obsługę sklepu bronią w ręku, a następnie młotkiem tłuką witryny. Chcieliśmy również przekazać to, co widzieliśmy w Polsce i o czym wcześniej słyszeliśmy – opowiedzieć o warunkach ekonomicznych, w jakich żyją ci ludzie i to właśnie tu, w Koszalinie, filmowaliśmy. Chcieliśmy zrozumieć, dlaczego ci młodzi przestępcy, którzy siedzą w tej chwili w duńskich więzieniach w większości rekrutują się właśnie z tego terenu. Ci młodzi chłopcy opowiadali prawdę o swoim mieście i okolicach oraz o ubóstwie, w jakim żyją. W okolicach Koszalina, jak i częściowo w samym mieście, bieda jest straszna. Prawdą jest to, co mówili ci młodzi chłopcy zatrzymani w naszym kraju, i nie tylko w naszym. Wszyscy oni naprawdę pochodzą z rodzin żyjących na skraju biedy i rodzin patologicznych. Większość pozbawiona jest jakichkolwiek dochodów. Trudno jest nam, Duńczykom, w to uwierzyć i zrozumieć, gdyż w naszym kraju opieka społeczna stoi na bardzo wysokim poziomie. U nas, jak i w innych krajach Unii Europejskiej, nie jest możliwe aby człowiek był pozbawiony środków do życia, tak jak w Polsce. Może kiedy wasz kraj przystąpi do zjednoczonej Europy to się zmieni, choć powinno się to zmienić już teraz. Utkwiła nam również w pamięci wizyta u pewnej rodziny. Rozmawialiśmy z matką, młodszym bratem i siostrą jednego z zatrzymanych w naszym kraju. On jest zadowolony z warunków w duńskim więzieniu. Twierdzi, że może tu mieszkać sobie, bo ma pracę i dzięki temu może nawet przesyłać do Polski pieniądze 350 euro (1645 złotych, a dla niektórych to dwa miesiące pracy w Polsce), które pozwalają rodzinie przetrwać. W tej chwili, to dla jego matki jedyne źródło utrzymania. Także odpowiedź znalazłem widząc to miasto i okolice, jak i w rozmowach z innymi rodzinami. Jest to w pewnym sensie wyjaśnieniem, dlaczego właśnie tak się dzieje. Dlatego też na pewno pokażemy ten film w naszym kraju i w krajach unii. Po prostu wszyscy muszą zobaczyć to, co my tu zobaczyliśmy i wtedy może to naświetli wszystkim ten problem.

No i proszę bardzo! Nasi polscy dziennikarze również nie byli głusi na działania „młotkarzy”, ale bardziej byli zainteresowani wywołaniem taniej sensacji, niż chociaż po części, choć troszeczkę, stanąć po stronie „młotkarzy”. Albo, chociaż spróbowaliby dowiedzieć się, z jakich to przyczyn napadali na salony jubilerskie? Co ich skłaniało do popełniania takiego przestępstwa, itd?

Myślę, że jednak powinno nas to trochę wszystkich zmartwić, że dziennikarze obcych krajów przejęli się przyczynami bardziej, niż nasi rodowici, kochani pismacy i dziennikarze telewizyjni.

Można pochwalić jedynieZDZISŁAWA MATUSEWICZA, patologa ze Szczecina, który stanął w obronie „młotkarzy” w telewizji TVP Szczecin, usprawiedliwiając ich tym, iż bieda oraz brak pracy skłania i będzie skłaniać do popełniania takich czynów. W końcu ktoś daje tym młodym chłopcom jakiś przykład, a przykłady złodziejstwa i bezkarności – nie oszukujmy się proszę Państwa – dają niektórzy nasi bezkarni politycy. Ale też bieda i brak pracy nie usprawiedliwia, aż takich zuchwałych napadów, w końcu w Polsce żyje dużo ludzi na skraju ubóstwa i jakoś potrafią żyć.

W mediach powoli ucichło o „gangach młotkarzy” z Koszalina. Policja krok po kroku zatrzymywała młodzieńców, którzy próbowali naśladować napady z młotkiem w ręku. Jubilerzy mieli złapać oddech i cieszyć się w końcu wymarzonym spokojem. Jednak blady cień padł na złotników, kiedy nagle z powrotem, i jeszcze głośniej, zrobiło się o narodzinach nowego gangu „Pink Panthers” (Różowe Pantery). Gang cieszy się wielkim uznaniem świata przestępczego, jak i podziwem kryminologów za brawurę, skuteczność i niekonwencjonalne, bezkrwawe, inteligentne popełnianie przestępstw. Różowe Pantery nie mają struktury typowo mafijnej, ale to przed nimi drżą jubilerzy na całym świecie.

Wojna domowa w dawnej Jugosławii wprawdzie zakończyła się w 1999 roku, ale wśród wielu mieszkańców pozostało przyzwyczajenie do przestępczego typu życia, przemocy, szybkiego i łatwego zdobywania pieniędzy. W dobie rozwijającej się coraz szybciej bankowości elektronicznej, w typowych oddziałach banków nikt już nie gromadzi potężnych rezerw gotówki. Dlatego przestępcy wybrali zupełnie nowy cel: luksusowe salony jubilerskie, w których spoczywają niezwykle wartościowe egzemplarze biżuterii. Członkowie Różowej Pantery tworzą szeregi międzynarodowej bandy, do której wcielają się Serbowie, Czarnogórcy, Chorwaci, Bośniacy, Macedończycy i Albańczycy z Kosowa, którzy na co dzień oficjalnie się nie znoszą, ale potrafią ze sobą doskonale współpracować. Gdy wspólnym celem są pieniądze, a wspólnym nieprzyjacielem policja i celnicy, szybko odrzucili animozje etniczne, nie wdawali się w polityczne spory, tylko zaczęli działać ramię w ramię w celu szybkiego wzbogacenia się.

Spektakularne kradzieże kosztowności, które do tej pory oglądaliśmy tylko na ekranach kin i telewizorów, stały się jak najbardziej realne. Okazało się, że nie trzeba robić spektakularnych napadów na banki, by w ciągu dwóch, trzech minut wzbogacić się o kilkanaście milionów euro lub dolarów.

Gangsterzy na co dzień żyją w całej Europie, większość z nich doskonale wtapia się w tłum rozsianej po wszystkich krajach diaspory jugosłowiańskiej. Wielu z szeregowych „żołnierzy” gangu nie wyróżnia się niczym szczególnym: imają się różnych, najczęściej legalnych już, zajęć, prowadzą niewielkie rodzinne firmy. Niczym agenci wywiadu uśpieni w obcym kraju, czekają tylko na sygnał od „operacyjnych”, którzy badają wartość łupu i sposób zabezpieczenia. Robią to ok. 10 dni przed samą akcją. Ocenia się czas, jaki jest potrzebny policji na dotarcie na miejsce. Gang Różowej Pantery słynie z perfekcyjnie przygotowanych, ale niekiedy ocierających się o bezczelność, napadów. Może dlatego ich rabunki określano mianem „arcydzieł”, bo rzeczywiście były doskonale przygotowane. Procedura dotycząca obserwacji miejsca napadu jak i jego przygotowania podobna do „gangu młotkarzy”, choć „młotkarze” nie inwestowali za wiele pieniędzy w upatrzony salon jubilerski. Natomiast nie można wykluczyć, że Różowe Pantery najpierw próbują pozyskać informatora, którym jest ktoś z pracowników salonu. To od niego mają bezcenne informacje o sposobach zabezpieczeń, systemach alarmowych, wreszcie o tym, które precjoza mają największą wartość. Ucieczka z miejsca jest dokładnie zaplanowana i różni się od ucieczki „młotkarzy”. Przygotowują kilka różnych samochodów, motocykli, a nawet skutery i rowery, które po kolei wykorzystują aby zmylić ewentualny pościg. Do tego ostatniego zresztą rzadko dochodzi (u młotkarzy również), bo zanim policja zjawi się na miejscu napadu, po rabusiach, mających perfekcyjnie zaplanowaną trasę ucieczki, najczęściej nie ma już śladu. Gangsterzy często są wyrachowani, ale jednocześnie dobrze wykształceni. To, co ich odróżnia od całej rzeszy „zwykłych” włamywaczy, to pochodzenie. Wielu z nich wywodzi się z elitarnych rodzin serbskich lub przynajmniej z tworzącej się w krajach byłej Jugosławii tzw. klasy średniej. Warto uświadomić sobie, że zwykły człowiek, wywodzący się z tzw. nizin społecznych, miałby raczej problemy, aby swobodnie czuć się w drogich butikach i luksusowych salonach, bo przecież nigdy wcześniej nie bywał w takich miejscach. Taki człowiek, z pewnością rzuciłby się w oczy obsłudze sklepu i służbom ochrony. Zwykły, prymitywny przestępca miałby pewnie też problemy, aby spośród kilkuset artykułów w miejscu napadu wybrać najcenniejsze precjoza i najdroższe zegarki, tym bardziej że większość napadów trwa kilkadziesiąt sekund.

Londyn, salon Graff Diamonds, mieszczący się przy jednej z najdroższych ulic tego miasta – New Bond Street. Graff Diamonds to jedno z największych importerów jubilerskich na świecie. Jego właścicielem jest Lawrence Graff uchodzący za jednego z najlepszych znawców diamentów… a jednocześnie jeden z najbogatszych ludzi na świecie. Oferowane przez niego diamenty są najwyższej jakości może dlatego, że firma kontroluje każdy etap ich produkcji: począwszy od wydobycia w kopalniach na południu Afryki, poprzez obróbkę we własnych szlifierniach i sprzedaż w sieci luksusowych salonów na całym świecie. I może stąd zainteresowanie Różowych Panter i głośny napad w 2003 roku. Skradziono diamenty warte ponad 23 miliony funtów. W efekcie tamtej akcji, zainstalowano nowe systemy alarmowe i zatrudniono nową firmę ochraniarską.

Bodaj najdroższym egzemplarzem biżuterii skradzionym przez Różowe Pantery był 125–karatowy naszyjnik „Comtesse de Vendome”, składający się ze 116 diamentów i jednego dużego, o szacunkowej wartości 25 mil euro. Skradziono go w biały dzień ze sklepu jubilerskiego „Le Supre–Diamant Couture de Maki” w Tokio 5 marca 2004 roku. Tamtejsza policja okrzyknęła ów skok „największą kradzieżą w dziejach Japonii”. Przestępcy wcześniej odwiedzili salon kilka razy, udając bogatych turystów, zainteresowanych zakupem drogiej biżuterii. Podczas którejś z wizyt zapragnęli obejrzeć naszyjnik „Comtesse de Vendome”. Dla obsługi sklepu nie było to żadnym zaskoczeniem i pokazali dzieło sztuki jubilerskiej, które było schowane w gablocie ze szkła, podłączonej do systemu alarmowego. Kilka dni później, ci sami „turyści”, najpierw sterroryzowali obsługę, potem obezwładnili za pomocą gazu pieprzowego i zabrali niezwykle cenny naszyjnik, siedem diamentowych pierścionków i dwie pary diamentowych kolczyków, po czym salwowali się ucieczką…

Media zaczęły sugerować, że „Pink Panthers” pracują dla „rosyjskiej lub włoskiej mafii” czy też innej – że jest to swoiste, niezależne konsorcjum, które znalazło sobie niszę na światowej mapie przestępczości i doskonale sobie poczyna, a zarobione w wyniku rabunków pieniądze są przesyłane na Bałkany na zakup nieruchomości.

I co tu ukrywać, jedno jest pewne, na pewno jeszcze nie raz usłyszymy o brawurowych napadach na salony jubilerskie, ale czy z udziałem gangu młotkarzy czy też różowych panter? Nie wiadomo…

ROZDZIAŁ 1

HEIDELBERG – NIEMCY

LISTOPAD 1997 ROK

Franciszek Kos (pseud. Buźka) lat 26. Wysoki, włosy ciemny blond ścięte krótko, na jeża z lekką nadwagą i okrągła twarzą – jak Pac–Man, mała żółta buźka, pożerająca wszystkie pojawiające się na komputerowym ekranie kulki w grze z lat 80. Stąd też wzięła się ksywka Buźka, który potrafił całymi dniami grać w swoją ulubioną grę w buźkę, jak to mówił.

Siedział w aucie zaparkowanym 250 m od zamkowego hotelu i czekał na sygnał lub powrót kolegi. Wolny czas wykorzystywał na przegląd mapy samochodowej studiując boczne drogi wkoło Heidelbergu.

Darka wysłał na zwiad, aby rozejrzał się po parkingu hotelowym, czy stoi tam Porsche, które dzień wcześniej tu widzieli. Był to najnowszy model z tego roku, a trzeba przyznać, że chłopaki znali się na autach, nie mówiąc już o ich kradzieży.

Padał gęsty śnieg i było dosyć zimno, zatem silnik był włączony, grzejąc wnętrze kabiny. Buźka w końcu nerwowo spojrzał na zegarek i zaczął kiwać głową na boki, a przy tym wkurzony wykrzyknął do siebie – gdzie on, do kurwy nędzy, jest? – Ponownie zerknął na zegarek i na przyrządy przygotowane do odpalenia Porsche.

Darka nie było już ze 25 minut i było to stanowczo za długo, jak na tak krótką odległość. Odłożył mapę i zaczął zastanawiać się, czy naprawdę coś się nie stało, gdy nagle otworzyły się drzwi od strony pasażera i do środka powiało chłodem.

– Kurwa! Gdzie tak długo byłeś? Coś się stało?

– Patrzyłem jeszcze na inne auta, bo nie ma naszego Porsche. Pewnie Francuz poderwał jakąś laskę i pojechał w siną dal.

– Do dupy z nim! Wracamy do domu. A jutro pojedziemy do Frankfurtu na lotnisko.

Włączył światła mijania i miał już ruszyć, kiedy zadzwonił telefon. Odebrał.

– Co z tym Porsche?

Usłyszał pytający piskliwy głos.

– No co? Kicha! Wracamy na chatę, a jutro jeszcze poszukamy na lotnisku we Frankfurcie.

– Znajdź to Porsche, Buźka, bo klient się niecierpliwi, a...

– A co? – przerwał mu – Dostanie je! Niech czeka jeszcze trochę.

– W takim razie zadzwonię jutro, bo może będę miał do was inny mały interesik. Na razie.

– Czekaj, czekaj Rekin. Powiedz temu swojemu klientowi, że do końca tygodnia zostały cztery dni, tak że do niedzieli na pewno będzie miał swoje cacko – wkurzony Buźka nie czekał na odpowiedź i wyłączył telefon.

Spojrzał na Darka, który gimnastykował się ze zdjęciem kurtki, w aucie było za ciepło. Zmniejszył ogrzewanie i ruszył do przodu trochę nerwowo. Do domu nie mieli daleko, bo zaledwie 14 km. Mieszkali w Plankstad, w miasteczku złożonym z samych domków jednorodzinnych, w wynajętym tydzień temu nowo wybudowanym domu, tuż za miasteczkiem, gdzie powstawało nowe osiedle. A gdzie mieszkali, tego jeszcze nikt z kolegów nie wiedział, ponieważ jazda za zleconym Porsche trochę otumaniła im umysły. W domu paliło się światło, to trzeci kolega czekał na ich powrót. Nieco leniwie, po cichu, weszli do budynku wkurzeni tym, że wracali z pustymi rękami. Darek zajrzał do salonu. Na fotelu siedział Tomek z głową przechyloną do tyłu i lekko chrapał. Zasnął przed telewizorem czekając na wspólników. Zamówionego Porsche szukali już tydzień bez jednego dnia. Klient był wymagający, a zażądał sobie PORSCHE 911 CARRERA 4S z tego roku, z motorem (3,6). Właśnie taki model pojawił się wczoraj pod zamkiem, gdzie dzisiaj pojechali zobaczyć i to na francuskich numerach.

Szelest ściąganych kurtek spowodował, że Tomek otworzył oczy. Spojrzał na kolegów i wiedział już, że z akcji jest kicha2. Gdyby było inaczej to zadzwoniliby do niego i pojechaliby do Berlina. Wstał poszedł do kuchni i zaraz wrócił z dwoma talerzami pełnymi kanapek jakby przewidział niewypał.

Siedzieli w milczeniu przed telewizorem i oglądali z uśmiechem ich ulubiony film MacGyver, zajadając się kanapkami.

– Znowu zasrana kicha! Jak tak dalej pójdzie to na Święta nie zarobimy. – przerwał milczenie Tomek.

– Jutro z rana jedziemy do Frankfurtu na lotnisko i jak tam nie trafimy Porsche do wieczora, to weźmiemy jakieś trzy sztuki i zawieziemy je chłopakom z Gdańska. – odezwał się Buźka.

– Przydałoby się. – poparli go jednocześnie.

– Dobra, tak zrobimy. A jak jutro zadzwoni do nas Rekin to weźmiemy od niego jakieś inne zlecenie na nowe luksusowe auta.

– Tylko, żeby znowu nie dał coś w stylu tego Porsche. – zaśmiali się.

– Więc nie ma co tak siedzieć, skoro jutro jedziemy. – zerknął na zegarek – Jest godz. 23 20. Wstajemy o godz. 06 00, a po śniadaniu wyjeżdżamy.

Patryk Chabaj (pseud. Rekin). 34 lata, niski, chudy o bujnej, rudej fryzurze z twarzą przypominającą paszczę rekina, pochodził ze Szczecina. Na początku lat 90 zaczął kraść samochody w Europie Zachodniej. Został zatrzymany przez berlińską policję i osadzony w więzieniu, w którym nawiązał dobre kontakty z miejscowym gangiem. W 1994 roku ożenił się z Polką mieszkającą na stałe w Berlinie i tam też zamieszkał. Odnowił kontakty z niemieckim gangiem złodziei samochodów i znowu zaczął działać w branży. Niemiecki gang z Rekinem, za każde luksusowe auto płacił dobrze, a po przerobieniu sprzedawał je dalej w Europie Zachodniej. Dlatego interesowali się jedynie drogimi autami, które przerabiali tylko na zamówienie klienta.

Jeżeli chodzi o chłopaków z Gdańska, to oni osiedlili się w Hamburgu. Interesowali się głównie samochodami niemieckimi, ale brali też francuskie i hiszpańskie Seaty. Chociaż ostatnio na topie pojawiły się wszystkie Japończyki. Odbiorcami chłopaków z Gdańska byli głównie Rosjanie, więc zapotrzebowanie na auta było tu strasznie duże i stale niezaspokojone. Samochód nie mógł przekroczyć dwóch lat, a jego cena zależała od wyposażenia pojazdu. Na Buźkę czekali tu zawsze z otwartymi rękoma. Wiedzieli, że młody szaleniec może dostarczyć im 10 aut w ciągu tygodnia i to z dobrym wyposażeniem, co cieszyło wszystkich.

W Hamburgu chłopakom przewodził Artur Borysewicz (pseud. Borys) lat 35. Blondyn, wysoki, dobrze zbudowany i nawet niezły przystojniacha. Od półtora roku był żonaty z Wicemiss Niemiec, oczywiście kto, jak kto, ale Buźka bawił się na ich weselu. Borys w Niemczech mieszka od 1984 roku, kiedy przyjechał tu z rodzicami i zamieszkali w Berlinie. Teraz urzęduje w Hamburgu, ponieważ jego piękna żona pochodzi z tego miasta, więc spakował wszystko wraz z całym swoim interesem i po prostu wyjechał z najbardziej oddanymi przyjaciółmi i wspólnikami od lewego biznesu.

Buźka nigdy nie wnikał skąd Borys zna Rekina, którego on sam poznał właśnie przez niego, ani jak długo robili ze sobą interesy. Za to Buźka z Arturem, który nie lubił własnego imienia i wolał, kiedy zwracano się do niego Borys, poznali się w komisariacie w 1994 roku w Cieszynie. Co za zbieg okoliczności, obaj byli zatrzymani za próbę przekroczenia granicy kradzionymi samochodami. A wspólna, krótka odsiadka tylko ich przybliżyła do wzajemnych interesów i od tamtej pory funkcjonują razem, aż do dzisiaj.

Nagle jakiś koszmar przebudził Buźkę w nocy. Poszedł do toalety, a kiedy wracał zajrzał do kolegów, którzy smacznie sobie spali. Darek Pogoda, lat 25, średniego wzrostu i średniej budowy ciała. Jego twarz zawsze była czerwona jak u wodza plemienia Apaczów.

Tomasz Nowak, lat 27, wysoki i barczysty. Jego wadą było to, że naprawdę miał zbyt długie ręce, które niekiedy przeszkadzały przy kradzieży samochodu, nie wspominając już o za krótkich rękawach w ciuchach. Obaj koledzy pochodzili z tego samego miasta i osiedla co Buźka, więc znali się od dzieciństwa.

Wrócił do siebie, położył się na łóżku i przypalił papierosa. Myślał o tym, że cztery miesiące temu cała trójka wyszła z więzienia w Berlinie i zbyt porywczo znowu ruszyli do kradzieży samochodów. Ale cały obraz zła zniknął, kiedy przypomniał sobie Porsche, za które mieli dostać 55 tys. DM. – Na pewno je znajdę przed Świętami. – Powiedział szeptem do siebie.

Wrzucił niedopałek papierosa do słoika z wodą i zakręcił pokrywkę. Zgasił lampkę i odwrócił się do ściany. – Kurwa! – Wykrzyknął przypominając sobie, że zapomniał podać Borysowi swój nowy numer telefonu, który zmienił tydzień temu. – Aaa, załatwię to rano. – pomyślał.

Noc miał niespokojną, jakby ktoś chciał, żeby dzisiaj nie spał. Dlatego też zaspał i wstał pół godziny później, niż jego wspólnicy.

– No, co? Jak czujemy się najedzeni, to spadamy, bo szkoda czasu, a i tak przeze mnie jesteśmy trochę spóźnieni. – powiedział Buźka po zjedzeniu ostatniej kromki chleba.

Wstali, a gdy ruszyli do drzwi, niespodziewanie zabrzęczała komórka.

– A co ty tak z rana dzwonisz, Rekin? – No przecież mówiłem, że rano zadzwonię. Słuchaj Buźka. Wczoraj mówiłeś coś, że pojedziecie na lotnisko do Frankfurtu, tak?

– Jedziemy i właśnie wychodzimy.

– Aha, to dobrze. W takim razie zadzwonię za trzy godziny, chyba będziecie już na miejscu?

– Nie wiem. Po prostu zadzwoń. A po drugie, to o co ci chodzi?

– Może będę miał nowe zlecenie i…

– No właśnie. Zapomniałem o tym. To dawaj coś nowego, bo jak nie znajdę Porsche to biorę jakieś inne wózki i jadę do Hamburga.

– Spokojnie mordeczko. W takim razie zadzwonię za jakiś czas, okej i na razie.

– Na razie i nie mordeczko! – Uniósł się.

Buźka usiadł z przodu, jako pasażer i wziął od razu Niemiecki Atlas Samochodowy Citypläne. Otworzył na 18 stronie i studiował ulice we Frankfurcie. Nikt nie wiedział, po co i dlaczego to robi, skoro i tak znali miasto. Później przerzucił kilka kartek i wpatrywał się w plan – centrum Berlina.

Tomek położył się z tyłu na kanapie i zasnął. Z reguły zawsze tak robili, kiedy sytuacja wymagała jazdy w trójkę. Pomimo, że padał śnieg, autostrada była dobrze odśnieżona. I trzeba Niemców za to pochwalić, potrafią dbać o swoje drogi. Darek jechał równą setką, a w takim tempie na pewno będą za trzy godziny na miejscu.

Gdy wjeżdżali do Frankfurtu, akurat zadzwonił telefon. Buźka spojrzał na wyświetlacz.

– To Rekin. Zobaczymy, co ma dla nas nowego. – powiedział do chłopaków i przyłożył komórkę do ucha. – No mów!

– To ja, i gdzie jesteście? – zapytał.

– Na miejscu.

– Buźka, a jesteście we trzech?

– A po co się pytasz. Dawaj te nowe zlecenia, jak masz. – powiedział nieco głośno.

– Czekaj, spokojnie, co ty taki nerwowy się zrobiłeś? – No, bo głupio się pytasz czy jesteśmy we trzech. Masz coś nowego czy nie?

– Pytam się, bo możecie nie dać sobie rady we dwóch. Jest wystawka i chciałem wam powiedzieć wcześniej, ale mieliście wyłączone telefony.

– Bo na trasie wyłączyliśmy. A co to jest?

– Konkretna sztuka Audi S8. Klient płaci 35 tys. DM. A mój człowiek wam ją pokaże.

– Jaki człowiek? Powiedz wszystko przez telefon i będzie okej. Ja nie chcę żadnych nowych znajomości. Przecież wiesz, że jesteśmy dopiero cztery miesiące na wolności po odsiedzeniu ośmiu miesięcy.

– Buźka, nie panikuj, to jest brat mojego wspólnika. Trochę się zmieniło, jak cię tu nie było, to jest „łapacz”, jeździ i wyszukuje same konkretne auta. Nawiązując do tematu, Niemcy próbowali już odpalić S8 i nie dali rady. Coś ich spłoszyło. Na szczęście właściciel nie zorientował się, że w ogóle miał włamanie. To jak, bierzesz to, czy nie?

– A jak się spotkam z tym Niemcem? – Jesteście samochodem Darka?

– Tak.

– Jedź na dworzec kolejowy i stań na parkingu przy namiocie handlowym. Niemcowi podam wygląd waszego auta i podejdzie do was, a Darek zna niemiecki, więc się dogadacie. On ma na imię Peter. Następnie dostarczysz Audi do Berlina, tam gdzie zawsze. Czekam na telefon. – dosyć płynnie i bez wątpienia powiedział Rekin.

Chłopakom nie za długo zajęło dojechanie na dworzec. Darek zgodnie z umówionym planem ustawił auto przy namiocie i czekali.

Minęło 25 minut i ktoś zapukał w szybę od strony kierowcy. Czekanie trochę ich zmorzyło, więc hałas przerwał sen.

– Hallo! Ich bin Peter – powiedział pukający.

– Aaa! OK. – Darek zaprosił go do auta.

Rozmowa nie trwała długo. Krótkie pytania na temat oraz odpowiedzi, sugerowały Peterowi szybkie pokazanie miejsca zaparkowanego Audi. Pojechali i wtedy Buźka zadzwonił do Rekina.

– Słuchaj! Jak będzie można pociągnąć to Audi, to na pewno do ciebie dojedzie. Czekaj na telefon i nie martw się.

– Nie martwię się. Po prostu wierzę, że dasz sobie radę. Aha! Pamiętaj Buźka, przyjedźcie do mnie w trójkę, bo mam dla was prezenty Świąteczne, które muszę dać wam wcześniej, ponieważ wyjeżdżam na wczasy do ciepłych krajów. A przy okazji poznasz mojego zmiennika na czas mojej nieobecności i od razu weźmiesz sobie kilka zgłoszeń na nowe fury.

– Dobra Rekin, pomyślimy z tym przyjazdem do ciebie i prezentami.

Godzinę później Peter pokazał palcem na srebrne Audi, które stało pod kancelarią adwokacką. Chłopaki pokiwali głową z podziwem i ponownie Darek posłał grad pytań Peterowi.

– A dlaczego Niemcy nie potrafili odjechać tym samochodem i co ich spłoszyło?

– Ja nie wiem! Bo ci, co to robili od razu pojechali do Berlina. A to wszystko odbyło się wczoraj, Rekin nic wam nie mówił? – Nieco zakłopotany odpowiedział i szybko zmienił temat na jakąś zabawną historyjkę o kradzieży innego samochodu, a kiedy skończył dodał – teraz pokaż ę wam gdzie mieszka właściciel.

Była to dzielnica domków jednorodzinnych. Właściciel zawsze parkował Audi o godz. 1900 pod swoim garażem. Jednak Buźce od razu wydało się to dziwne i zapytał.

– Dlaczego nie wjeżdża do garażu?

– Wjeżdża, ale między godz. 2200 , a 2300 i dopiero rano wyjeżdża do kancelarii.

– Dobra, odwieziemy cię na dworzec, a dalej sprawę załatwimy sami.

– Ale ja mam być przy was, bo będę wracał z wami do Berlina. Tak obiecał mi Rekin, że mnie zabierzecie.

– On mógł sobie obiecywać. A wracać to ty będziesz, ale pociągiem. – powiedział Darek po Polsku i zaczęli się śmiać. – No dobra! Powiedz mi jeszcze, kto tam mieszka?

– Starsze małżeństwo. – Odpowiedział zmieszany Peter nie wiedząc, z czego oni wciąż się śmieją.

Pod dworcem wysadzili Niemca, a sami pojechali na lotnisko.

Peter, młody chłopak w wieku 28 lat i o typowej, aryjskiej urodzie, odprowadził wzrokiem odjeżdżających chłopaków. Wsadził rękę do kieszeni, wyjął portfel i szybkim krokiem podszedł do budki telefonicznej.

– Johan! Tu Peter. Pognali mnie i co teraz? Może powiadomić Rekina?

– A załatwiłeś, chociaż po części naszą sprawę? – Zagrzmiał głos.

– Tak, ale...

– To wracaj do Berlina i jak będziesz na miejscu to się ze mną skontaktuj.

Buźka z Darkiem, ubrani w drogie garnitury, spacerowali po piętrowym parkingu lotniskowym. Szukali ciekawych modeli samochodów, gdyby coś nie wyszło z Audi S8. Półtorej godziny spaceru pozwoliło im wiele zaobserwować, więc wrócili do Tomka, który na ich widok od razu ruszył do kolegów i zapytał.

– I co, jest coś?

– Na pewno trzy sztuki weźmiemy dla Borysa. A Porsche jak nie ma, tak nie ma! – Powiedział Darek.

Tomek spojrzał na elektroniczny zegarek zawieszony nad parkingiem, 1510. Chwilę jeszcze pogadali i pojechali na obiad do restauracji na stację benzynową przy autostradzie. Po dobrym posiłku omawiali plan ataku na Audi S8, gdy nagle Buźka skupił uwagę na oknie. Zaczął padać gęsty śnieg i silniej powiał wiatr. Była godz. 1820, więc szybko przedstawił plan, który polegał na tym, aby przystąpić do kradzieży właśnie teraz podczas tak silnego padającego śniegu.

Przed godz. 2000 byli już na miejscu w pobliżu posesji właściciela srebrnego Audi. Buźka z Tomkiem wzięli ze sobą co trzeba i poszli na przeszpiegi. Stanęli przy S8 i rozglądali się, gdy nagle robiło się jaśniej i ciemniej, aż w końcu było całkowicie ciemno. To uszkodzona lampa uliczna, w odróżnieniu od innych, rzucała refleksy świetlne wprost na upatrzoną srebrną zdobycz. Tomek z kijem bejsbolowym stanął przy drzwiach wejściowych do domku. Chciał kumplowi posłać znak okej gestem dłoni, ale Buźka już siedział w środku.

Minęło 8 minut, a Audi wciąż nie zjeżdżało z małego podjazdu przy garażu. Za to nagle zamrugały światła drogowe uderzając blaskiem w drzwi garażowe i promień rozszedł się po całym budynku, a do tego jeszcze wycieraczki zachrupotały po zmarzniętej przedniej szybie. Tomek uniósł szybko kij do góry z myślą, że na pewno z domu wyjdzie właściciel. A wtedy uderzy go kijem po nogach i tym samym da sobie i wspólnikowi czas na ucieczkę.

Wciąż panował spokój. Ale mijały kolejne, nerwowe już minuty, a samochód dalej stał pod garażem.Tomek nie wytrzymał, podszedł i wsiadł do środka na tylną kanapę.

– Co jest z tobą, kurwa?

– Rozrusznik nie chce zaskoczyć. Wszystko zrobiłem jak trzeba, więc musi mieć jakieś swoje zabezpieczenie antykradzieżowe.

Nagle drzwi od domku otworzyły się, a w nich stanął młody Niemiec w koszulce Polo. Tomek schylił się. Buźka znieruchomiał. I tak naprawdę to obaj czekali na dalszy przebieg wydarzeń. Niemiec rozejrzał się na boki, przykucnął i wziął worek ze śmieciami. Ruszył, biegnąc do kubła na śmieci, który stał przy garażu. Wyrzucił worek i wrócił do domu.

– Co to, kurwa, było? Miało nie być nikogo w domu z młodych „szwabów”, a tu, co?

– Skąd ja mogę wiedzieć. Myślę, że nas nie widział, a mógł, bo nie ma śniegu na przedniej szybie – kiwał głową Tomek, a po chwili zapomniał się i krzyknął – Kurwa mać, Buźka, no co jest z tobą? Starzejesz się? Spójrz na lewarek skrzyni biegów. Przełącz na (P) – parking to zaskoczy rozrusznik.

– Ja pierdolę! No rzeczywiście musiałem jakoś przełączyć jak podłączałem komputerową kostkę. Wtedy też zamrugały światła i włączyły się wycieraczki.

Buźka spuścił hamulec ręczny, a lewarek pchnął na (N) – luz i auto zjechało z lekkiego podjazdu kierując się od razu przodem do wjazdu z ulicy. Przekręcił stacyjkę „łamakiem”3. Silnik zaskoczył za pierwszym razem i ruszyli do Darka czekającego 250 m od miejsca kradzieży. Tomek szybko przesiadł się do kolegi i spokojnie odjechali zgodnie z ustaloną inicjatywą.

20 km przed Berlinem zatrzymali się na parkingu hotelowym przy bocznej drodze, wcześniej zjeżdżając z autostrady, gdzie nieopodal jest małe, ładne miasteczko z dworcem kolejowym. Mieli zamiar szybko ogarnąć się i wyjechać z tego parkingu, ale jednak odpuścili, bo chcieli dokładnie przyjrzeć się ukradzionej zdobyczy. Dawno nie mieli takiego cacka, a przyznać trzeba było, że wózek naprawdę był ekstra. AUDI S8 QUATRRO (4,2 l), 340 KM. Miał przejechane zaledwie 7 tys. Czarno-szara skóra pasowała do całego nieskazitelnego wnętrza. Przez moment zastanawiali się, jak długo obecny właściciel był w posiadaniu tego auta. Wtedy spostrzegli, na znalezionych wewnątrz dokumentach, datę z lipca 1997 roku i wybuchnęli śmiechem.

Wrócili do samochodu Darka, który zaparkował nieco z boku w odległości 100 m od hotelu i ustalali dalsze posunięcia. Po namyśle zdecydowali, że pojadą do Rekina we trójkę i odbiorą przygotowane przez niego prezenty Świąteczne. I nagle Buźka przypomniał sobie Borysa. Choć pora była późna to i tak postanowił zadzwonić. W końcu podyktuje mu nowe numery telefonów. Wyjął swój nowy model telefonu (Motorola Star–Tak) i wykręcił numer do przyjaciela.

– Halo! Borys, to ty? – Nein!

Usłyszał damski głos. Była to żona Borysa. Laska, jakich mało. W końcu Wicemiss. Ramona Weiss, lat 26. Długie blond włosy, niebieskie oczy i co tu opisywać, wymiary kobiety do tytułu Wicemiss Niemiec z 1991 roku. Mieszkała w Hamburgu, ale pochodziła z małego miasteczka Winsen leżącego między Hamburgiem, a Lüneburgiem. Zamożna rodzina siedząca w interesach transportowych, przekazała wszystkie udziały firmy jedynej córce w 1992 roku. Niedługo potem Ramona naprawiała swoje ciężarówki w warsztacie samochodowym u Borysa i tak się poznali.

– Cześć Ramona. Tu Franek. Przepraszam, że tak późno dzwonię. Jest Borys?

– Ooo! Halo Franko! Nie ma. – I nagle zaczęła mówić po niemiecku szybko i nie zrozumiale.

– Spokojnie Ramona. Ja nic nie rozumiem. Dam ci Darka. – przerwał jej.

Wręczył koledze komórkę i powiedział mu, aby od razu podyktował jej nowe numery telefonów. Minęło parę minut. Darek z kwaśną miną wyłączył komórkę i spanikowanym głosem oznajmił.

– Słuchajcie! Ramona mówiła o jakiś kłopotach z chłopakami.

– Z którymi? – Spytali.

– Nie mówiła, ale powiedziała, że Borys był wściekły, że w ogóle nie dzwonimy. W końcu już myślał, że znowu zostaliśmy zatrzymani, albo że pojechaliśmy do Hiszpanii. Wspomniała też, że Kripo4 było u nich w domu. Ramona za bardzo nie chciała rozmawiać, bo bała się podsłuchu.

– No to jak mają podsłuch, to mają już nasze numery telefonów. – oświadczył Tomek.

– Nie wszystkie, bo podałem tylko do Franka, dopóki Borys nie zadzwoni. A wtedy będziemy wiedzieli, o co chodzi.

Trwała chwilowa cisza, w której każdy na pewno myślał o kłopotach, o których powiedziała im Ramona.

– Dobra chłopaki, jedziemy, bo nie ma czasu. A ty, Buźka, dzwoń do Rekina – przerwał Tomek.

Przesiedli się do ukradzionego samochodu i odjechali.

Auto Darka zostało pod hotelem, do którego przyjadą pociągiem po sprzedaży Audi S8. Raczej nigdy nie stosowali się do zasady aby je ździć we trójkę i w dodatku kradzionym samochodem. Teraz była jednak wyjątkowa sytuacja, bo chcieli zobaczyć zmiennika Rekina, którego nie będzie przez jakiś czas. Dlatego chłopcy postanowili poznać go osobiście i porozmawiać z nim o nowych zleceniach.

– Co tak długo nie odbierasz!?

– Przysnąłem.

– Przysnąłeś! Jak to możliwe, a zresztą… słuchaj. My jesteśmy 20 km od Berlina. Na miejscu będziemy za 30 minut. Przygotuj wszystko, kasę i obiecane prezenty. Mam tylko nadzieję , że nie śpi ten twój nowy zmiennik.

– Co się tak oburzasz, i która to godzina?

– Kurwa, Rekin! Na łeb ci padło. Nie dość, że spałeś i nie czekałeś na mój telefon to jeszcze się pytasz, która jest godzina?! 0130. Wstawaj szybko i dawaj tam, gdzie zawsze. Na razie.

Wkurzony Buźka nie czekał na odpowiedź i wyłączył telefon.

Wjeżdżali do miasta przestrzegając przepisów drogowych i od razu kierowali się na Spandau5 do umówionego miejsca. Były tam rozwalone baraki po uchodźcach, więc to miejsce było zapomniane przez miejscowe władze, a także przez policję. Wszystko tu zostało przeznaczone do rozbiórki, o czym informowała tabliczka, przypięta do słupa wbitego w ziemię. Miejsce było bardzo dobre, więc i oni zawsze dokonywali tu swojego lewego biznesu.

Pogody lepszej nie mogli sobie wyobrazić. Sypał ostro śnieg grubymi płatami i zaczął powiewać, co raz to mocniejszy wiatr, podobnie jak we Frankfurcie w chwili kradzieży Audi.

Buźka skręcił w ostatnią ciemną uliczkę gdzie na wprost, po 400 m ukażą się zdewastowane baraki. Ujechał jakieś sto metrów i zadzwonił jego telefon. Zatrzymał auto i...

– Halo! – Nikt nie odpowiadał, a cisza wyprowadziła Buźkę z równowagi. – Halo! Halo! Co jest, kurwa? Kto mówi? – Krzyczał do komórki.

– Halo! Buźka, to ty?

– Kto mówi?

– To ja, Borys. Gdzie ty jesteś, że komórkę zakłóca?

– Borysek. Witaj przyjacielu. Jestem w Berlinie, ale lepiej mów, co tam słychać u ciebie?

– Buźka, powiem krótko. Jest przypał z Rekinem! Ja dzwonię z budki. A ty, w którym miejscu jesteś w Berlinie? Albo najlepiej zrywaj się z Rajchu6.

– Borys, jaki przypał z Rekinem? Jak ja właśnie wjeżdżam na spotkanie z nim do baraków.

– Kurwa, szmata jebana! Zwabił cię aż do baraków! Rekina zatrzymało Kripo, a razem z nim całą jego bandę Niemców. Sprzedają się nawzajem i wciąż są nowe zatrzymania. Rekin poszedł na współprace i odstąpią od ukarania, jak wystawi wszystkich złodziei samochodów, zwłaszcza polskich, i paserów. A wiesz jak Kripo cięte jest na ciebie.

– Nie wierzę?! To szmata! Przecież ja już jestem na miejscu przy barakach z S8 i...?

– Buźka! – Przerwał mu Borys. – Tylko nie mów, że jesteś srebrnym Audi S8?

– No tak, właśnie dokładnie takim jadę.

– Ja pierdolę! To Audi S8 jest policyjną wystawką. W ten sposób cię zwabili. Nas też próbowali, ale wiesz, że zostały mi dobre kontakty w Berlinie, więc dostałem cynk. Audica naszpikowana jest pluskwami i „Psy” na pewno już wiedzą gdzie jesteście. Spierdalajcie stamtąd póki możecie i odezwij się do mnie, to pomogę wam wyjechać z Rajchu.

– Za późno Borys. „Psy” wjeżdżają za nami na sygnale! – I rzucił komórkę Darkowi na nogi. Szybkim ruchem przełączył przycisk przy lewarku skrzyni biegów na jazdę w trybie sportowym i krzyknął.

– „Jebać konfidentów!” i „Kripo też!” – Nie damy się złapać.

– Nie damy!. – Powtórzył za nim Tomek.

Buźka wcisnął pedał gazu do oporu. Koła samochodu na płatkach śniegu dostały małego poślizgu, ale napęd Quattro poradził sobie szybko, aż cała trójka poczuła lekkie wbicie w oparcia foteli. Jechał w stronę bramy, którą szybko przekroczył i znalazł się obok pierwszego rozwalonego baraku. Za nim znajdował się spory prostokątny plac i kolejne budynki. Nieco zwolnił, aby nawrócić samochodem.

Darek dopiero teraz mógł przyłożyć do ucha telefon, rzucony mu na nogi i powiedział.

– Borys! „Suki” za nami jadą! Odezwiemy się. – schował komórkę do kieszeni.

Borys usłyszał syreny policyjne i krzyki chłopaków zanim Darek cokolwiek do niego powiedział. Krzyknął jeszcze – Trzymajcie się! – Czekał na jakiś odzew, ale słyszał tylko głuchą ciszę. Stał przez moment w budce przy aparacie telefonicznym, szarpnął słuchawką wyrywając ją z przewodem. Wychodząc kopnął jeszcze w plastikową półkę, na której leżała książka telefoniczna. Na koniec rzucił wyrwaną słuchawką o szybę, odbiła się jak piłka i oddalił się w stronę samochodu.

Nieopodal stał mężczyzna w ciemnym garniturze i sprawiał wrażenie jakby chciał zadzwonić, ale szybko zrezygnował wpatrując się w szaleńca, który rozwalał budkę telefoniczną. Borys mijając go odwrócił głowę w jego stronę

– Na co się patrzysz, szwabie! – Krzyknął po Polsku nie wiedząc czy ten w ogóle to usłyszał nie mówiąc już o zrozumieniu tych słów.

Buźka wjeżdżając na plac zaciągnął gwałtownie hamulec ręczny. Tył samochodu obróciło i wóz ruszył w przeciwną stronę. Nagle z tyłu, z baraków, zaczęły wyskakiwać dziwnie poubierane postacie, jak z jakiegoś filmu science fiction, a do tego jeszcze coś zaczęły pokrzykiwać.

– Halt! Halt! – Polizei!

Buźka w ogóle nie zareagował na krzyki z tyłu tylko przycisnął gaz ruszając do przodu. Autem nieco rzuciło, a spora ilość zalegającego śniegu utrudniła jazdę pomimo napędu na cztery koła. Jednak motor (4,2 l) poradził sobie z trudnościami i samochód ruszył do przodu. S8 zbliżyło się do pierwszego rozwalonego baraku mijając go. Nagle, nie wiadomo skąd, zza budynku wyjechał radiowóz uderzając w tył Audi. Samochodem zakręciło o 360 stopni i cudem ustawił się z powrotem przodem do jedynej tu uliczki wyjazdowej.

Z przodu zauważyli dwa jadące radiowozy.

– Jezu! Nie zatrzymuj się. Grzej do przodu i wal w nich! – Krzyknął z przerażeniem Darek.

Przekroczyli bramę i znaleźli się na jedynej uliczce wyjazdowej z tego miejsca.

Nagle Tomek zaczął przerażająco wrzeszczeć.

– Kurwa! Co to? Jezu, co się dzieje?

Słychać było puste głuche dźwięki jakby ktoś uderzał pałeczką w bębenek. Z tylnej szyby poleciały kawałki szkła do środka kabiny, roztrzaskała się cała, a przednia szyba jakoś dziwnie popękała. Nagle samochodem trochę zaczęło miotać na boki.

– Boże jedyny! Walą do nas. – Piskliwie wrzeszczał Tomek.

Darek spanikował i niemal klęknął próbując się ukryć przed fotelem, a strzały z pistoletu jakby nie chciały przestać być słyszane.

Buźka ledwo wyrównał autem. Słychać było brzęk metalu i wiedział już, że nie ma z tyłu opon. Samochód jechał środkiem uliczki. Z przeciwka zbliżały się dwa radiowozy. Nagle pierwszy jakby wyczuł intencje uciekających. Nie chciał czołowego zderzenia i zjechał nieco na pobocze. Buźka zauważył ten manewr i mijając się z nim uderzył bokiem w bok radiowozu, który od uderzenia znalazł się w rowie melioracyjnym biegnącym tuż przy uliczce. Audi w skutek uderzenia straciło przednią szybę, na której pojawiła się sieć pająka, i dwie boczne wraz z lusterkiem. Całe to zajście widział policjant kierujący drugim radiowozem i przerażony tym, usunął się z drogi nie chcąc podzielić losu kolegi.

Darek błyskawicznie zaczął uderzać nogami w popękaną przednią szybę, aż w końcu wypadła na maskę silnika. Do środka pojazdu wdarł się zimny wiatr z mokrym śniegiem i nieco zabujał autem.

– Tomek! Tomek! – Krzyczał Darek i nie słyszał odzewu.

Buźka cisnął do przodu nie zwracając w ogóle uwagi na wołania kolegi. Zbliżył się do głównej ulicy gdzie mógł skręcić w lewo na autostradę albo w prawo do centrum. Wybrał centrum – to jedyny rozsądny kierunek ucieczki – pomyślał.

Za nimi wciąż było słychać syreny radiowozów, które nie odpuszczały pościgu. Przy skręcie w prawo autem mocno zarzuciło i uderzyli w krawężnik. Wciśnięty wciąż na maksa pedał gazu zmuszał Audi do dalszej jazdy, lecz wóz jakby nie zareagował na to polecenie. Silnik wył, koła buksowały w miejscu i dopiero po chwili auto ruszyło, rozpędzając się do 120 km/h. Bujało nim jak statkiem na morzu, a mroźny wiatr utrudniał prowadzenie wdzierając się w oczy.

– Jezu! Co z nim? – Ryknął Buźka do Darka

– A co ma być! – Odezwał się Tomek.

– Cały jesteś?

– Cały! Wpadłem tylko między siedzenia jak uderzyliśmy w radiowóz.

– Do dupy z tą jazdą, nic nie widzę! – wrzeszczał Buźka i przyłożył sobie dłoń do czoła. – Pamiętacie przypał w Hiszpanii 95 roku?.

– Pamiętamy! – Zareagowali jednogłośnie.

– Teraz zrobimy to samo tu. Nie będziemy nawijać7 o szczegółach, bo je znamy, a auto naprawdę może mieć ten pierdolony podsłuch. Bądźcie gotowi za chwilę, będziecie wiedzieć, co robić.

– Kurwa! Doganiają nas. – W panice wykrzyknął Tomek.

Chwilę później Buźka gwałtownie wcisnął hamulec. ABS wydawał dźwięki podobne do strzałów z pistoletu maszynowego, ale pomimo braku opon jakoś skutecznie zadziałał. Błyskawicznie skręcił w jednokierunkową uliczkę między starymi budynkami i na moment zniknął z oczu policyjnego pościgu.

– Teraz! – Krzyknął i zatrzymał samochód przy jednej z bram do kamienicy.

Darek z Tomkiem szybko wyskoczyli i pobiegli ku bramie. Buźka ruszył z wielkim zrywem, aż nieco ściągnęło go na chodnik, uderzając lewą stroną w budynek. Chwycił mocno kierownicę i bez namysłu pognał do przodu. Chwilę potem pojawiły się trzy radiowozy, które zauważył odwracając głowę do tyłu.

Z ulicy jednokierunkowej mógł jedynie skręcić w prawą stronę, co uczynił wjeżdżając na dwupasmową jezdnię. Teraz myślał tylko o jednym. – Wycisnąć ile się da z silnika i uciec jak jego wspólnicy. Przecież w ten sam sposób udało im się w Hiszpanii.

Chwycił jeszcze mocniej skórzaną kierownicę i przydusił pedał gazu do podłogi, ile mógł. Rozejrzał się na różne strony i zdziwił się, że jezdnia jest pusta, przecież nie raz już tędy jechał i ruch był zawsze spory.

Nagle usłyszał jakiś huk. Przerażony szukał przyczyny w aucie. Spojrzał na licznik. 105 km/h, a hałas stawał się coraz głośniejszy. I w jednej chwili zauważył promień światła laserowego na masce silnika. Pojawił się potężny strumień powietrza, a auto dostało lekkich wstrząsów. I wtedy gwałtownie zaczął hamować. ABS w niczym już nie pomógł i z wielkim trudem samochód stanął. Huk z promieniem światła oddalił się. To helikopter, który poleciał do przodu.

Buźka popatrzył za nim i ze śmiechem pokiwał głową. Z przodu dało się zauważyć już blokadę. Dwa radiowozy stały w poprzek, przodem do siebie, i blokowały przejazd. Z tyłu słyszał wciąż syreny „policyjnych suk”, ale on nic sobie z tego nie robił. Przypalił papierosa i sztachnął się dobrze ze cztery razy, a przeciągniętego papierocha pstryknął do przodu na maskę, krzycząc z całej siły jakby chciał, żeby policja go słyszała.

– Ja się nie poddam! Słyszycie. Nie poddam się! – Z obolałym gardłem i trochę ściszonym głosem dodał – „kurwy jebane”.

Audi pomimo swoich uszkodzeń nadal nadawało się do jazdy. Motor był niezawodny, wciąż pracował nieskazitelnie dobrze. Dlatego Buźka, długo nie myśląc, przełączył lewarek skrzyni biegów i mocno wcisnął pedał gazu. Samochód nabierał prędkości, kierując się prosto na blokadę – może uda mi się przebić? – Pomyślał.

Policjanci widzieli zbliżające się auto i znali już zamiar złodzieja. Rozbiegli się na boki, a Audi z wielkim hukiem uderzyło w środek radiowozów, przebijając się dalej. Jednak zaraz za blokadą zaczął się kręcić jak zabawkowy bączek i lewą stroną, dwiema felgami, uderzył w spory krawężnik. Audi przewróciło się i koziołkowało po trawniku pokrytym śniegiem.

Trzy goniące go radiowozy dojechały do rozwalonej blokady. Mundurowi ruszyli na ratunek i doznali nagłego szoku. Z samochodu wyczołgał się kierowca, a do tego zaczął uciekać w kierunku pobliskiej budowy, gdzie budowano hotel, może szpital. Przeskoczył płot i wbiegł do budynku, a po kilku krokach upadł i nie miał już sił wstać. Z wielkim trudem przewrócił się na plecy, próbując cokolwiek zobaczyć. Pomyślał o Darku, Tomku i stracił przytomność.

Darek z Tomkiem dobiegli do bramy, którą od razu przeskoczyli. W ułamku sekundy położyli się na ziemię, odprowadzając wzrokiem policyjne wozy pędzące za Audi S8.

*****

– Panie kapitanie! Panie kapitanie! Widział pan pułkownika Johana Schmitta? – Zdyszanym głosem zapytał mężczyzna podchodzący do roztrzaskanych radiowozów.

– Jest na budowie w hali.

Młody mężczyzna zauważył Johana Schmitta, który stał w świetle jupiterów. A jasno było tam, jak w dzień. Podszedł do niego na krawędź fundamentu i spojrzał w dół, gdzie wokół jakiejś osoby było wielkie zamieszanie.

– Boże! Johan, co tu się stało? Widziałem zmasakrowane nasze Audi S8 i radiowozy.

– Nie teraz Peter, nie teraz.

– A gdzie jest Kos i jego wspólnicy?

– Na dole. A tamci nie wiadomo, kiedy uciekli.

– Jak na dole? Nie rozumiem. O Jezu! Żyje?

– Lekarze mówią, że tak. Ale cały plan w łeb wziął. Dwóch uciekło. Samochody zniszczone, a Kos połamany. Będziemy mieli z czego się tłumaczyć, Peter. Oj! Będziemy...

– Panie pułkowniku, dziennikarze do pana. – poinformował funkcjonariusz w mundurze.

– Tak, tak, już idę. – Odpowiedział. – Aha! Peter, masz z nimi nagraną rozmowę we Frankfurcie?

– Mam!

– Będziecie dobrym policjantem. – Powiedział ze spuszczoną głową pułkownik i wyszedł z budowy do dziennikarzy.

Peter Wolff uśmiechnął się.

*****

Buźka otworzył oczy. Starannie, powoli przyglądał się miejscu i zastanawiał się gdzie jest? Był to szpital i szybko wrócił pamięcią do wypadku.

Wbiegł do hali i nie zauważył sporego wylanego betonem fundamentu. Nie mógł tego zauważyc bo było zbyt ciemno. Spadł w dół z wysokości pięciu metrów. Skutkiem upadku było złamanie jednej nogi i ręki w łokciu oraz pęknięte dwa żebra. Ból był okropny, pod wpływem szoku próbował jeszcze podjąć ucieczkę, lecz stracił przytomność.

*****

Po pięciu tygodniach pobytu w szpitalu Buźkę przewieziono do Aresztu Śledczego w Berlinie. A po siedmiomiesięcznym śledztwie Franciszek Kos został skazany na cztery lata i osiem miesięcy (4,8) pozbawienia wolności za przynależność do zorganizowanej grupy przestępczej i kradzież 38 samochodów oraz za inne, mniejszej wagi, przestępstwa.

Po wydaniu wyroku został przewieziony do Zakładu Karnego w Mannheim.