Gang Godziny Duchów - David Walliams - ebook + książka

Gang Godziny Duchów ebook

David Walliams

5,0
28,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najpilniej strzeżoną tajemnicą londyńskiego szpitala imienia lorda Funta jest to, że działa w nim gang. Gang Godziny Duchów. Sekret przekazywany jest z pacjenta na pacjenta oddziału dziecięcego tej wiekowej placówki. Po przejściu okresu próbnego. Po złożeniu uroczystej przysięgi. Nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. A szczególnie dyrektor. Jednak sytuacja się komplikuje, kiedy w piwnicy zostają odnalezione ślady małych stóp i opon wózka inwalidzkiego…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 190

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Originally published by HarperCollins Publishers under the title

“The Midnight Gang”.

Text copyright ©

David Walliams

2016

Illustrations copyright ©

Tony Ross 2016

Cover lettering of author’s name copyright ©

Quentin Blake 2010

Wydanie pierwsze, maj 2018

Korekta: Małgorzata Majewska

Copyright© for the Polish Edition by Dom Wydawniczy MAŁA KURKA, Piastów 2018

ISBN 978-83-62745-30-2

David Walliams and Tony Ross assert the moral right to be identified as the author and illustrator of this work.

Copyright © for the Polish translation by Karolina Zaremba

Skład i łamanie:

Trevo, Grażyna Martins

Przygotowanie do druku okładki i stron tytułowych:

Izabela Surdykowska-Jurek

Druk i oprawa: Opolgraf S.A.

www.opolgraf.com.pl

Wydawca: Dom Wydawniczy

MAŁA KURKA

[email protected]

www.malakurka.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Dla Wendy i Henry’ego,

dwojga zapalonych czytelników

i przyszłych pisarzy

David x

Do osób, którym dziękuję, należą:

Witajcie w świecie Gangu Godziny Duchów!

Oto SZPITAL IMIENIA LORDA FUNTA w Londynie, w Anglii. Nazwano go tak na cześć jego założyciela, świętej pamięci lorda Funta. Placówkę tę wybudowano wiele lat temu i także wiele lat temu powinna zostać zrównana z ziemią.

Poznajcie pacjentów oddziału dziecięcego mieszczącego się wysoko na czterdziestym czwartym piętrze szpitala.

To jest Tom. Ma dwanaście lat i uczęszcza do ekskluzywnej szkoły z internatem. Oberwał w głowę.

Amber to dwunastoletnia dziewczynka przykuta do wózka inwalidzkiego, odkąd połamała sobie ręce i nogi.

Robin jest w tym samym wieku. Dochodzi do siebie po operacji, która miała mu ocalić wzrok, i chwilowo nic nie widzi.

George ma jedenaście lat, pochodzi z dzielnicy East End w Londynie i jako chłopak z niższych sfer posługuje się gwarą londyńską. Kuruje się po operacji usunięcia migdałków.

Sally jest najmłodsza, ma dopiero dziesięć lat. Jest tak ciężko chora, że większość czasu przesypia.

Nieco niżej, na jednym z oddziałów dla dorosłych, przebywa najstarsza pacjentka szpitala — dziewięćdziesięciodziewięcioletnia Nelly.

W Szpitalu lorda Funta pracują setki ludzi. Do personelu należą między innymi:

Noszowy. Odludek, którego prawdziwe nazwisko pozostaje tajemnicą. Zadanie owego jegomościa polega na przenoszeniu ludzi i przedmiotów na terenie szpitala, którego chyba nigdy nie opuszcza.

Siostra przełożona. Chociaż nadzoruje oddział dziecięcy, wcale nie lubi dzieci.

Doktor Podwieczorek. Świeżo upieczony lekarz, którego łatwo nabrać.

Tootsie*. Wydaje w szpitalu posiłki. Rozwozi je pacjentom specjalnym wózkiem.

* Tootsie [czytaj: tutsi].

Siostra Szponisława. Wiecznie znużona pielęgniarka, która nigdy nie dostaje wolnego.

Snuja. Jedna ze sprzątaczek. Tam, gdzie sprząta, zawsze zostawia po sobie wyraźny ślad popiołu z papierosów.

Pan Wątłusz. Stary chemik, prowadzi szpitalną aptekę. Nosi aparat słuchowy i okulary o szkłach grubych jak denka od butelek.

Sir Quentin Strillers. Figura z wyższych sfer i szef szpitala. Rozporządza wszystkim i wszystkimi.

Szpital odwiedza również pan Tęgi, dyrektor Szkoły dla Chłopców imienia Świętego Willeta, do której chodzi Tom.

— Aaaaaaaaaaa! — wrzasnął chłopiec.

Pochylała się nad nim najpotworniejsza w świecie gęba. Twarz niby-ludzka, lecz okropnie powykrzywiana. Jedna połowa była wyraźnie większa od drugiej. Aby chłopca uspokoić, facjata wyszczerzyła w uśmiechu zepsute, wyszczerbione zęby i... wystraszyła go tym jeszcze bardziej.

— Aaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!! — krzyknął ponownie chłopak.

— Nic szanownemu panu nie będzie. Nie ma powodów do niepokoju — wybełkotał mężczyzna. Zniekształcona twarz utrudniała mu poprawne mówienie.

Kim był ten człowiek i co zamierzał zrobić?

Nagle chłopiec zdał sobie sprawę, że leży na plecach, gapiąc się w sufit. Miał jednak wrażenie, że unosi się w powietrzu. Tuż obok słyszał jakieśterkotanie... O, to on tak terkotał. Domyślił się, że przewożono go na jakimś wózku. Takim z rozklekotanymi kółkami.

W głowie kłębiły mu się pytania.

Gdzie był?

Jak się tu znalazł?

Dlaczego nic nie pamiętał?

A przede wszystkim kim jest ten potwór w ludzkiej skórze?

Wózek powoli sunął korytarzem. Chłopiec zarejestrował jeszcze jeden dźwięk — jak gdyby ktoś wlókł coś po podłodze. Albo z piskiem szurał podeszwą.

Spojrzał w dół. Rzeczywiście, nieznajomy mężczyzna utykał. Połowę ciała miał nieproporcjonalnie mniejszą, dlatego podczas chodzenia ciągnął drobniejszą nogę za sobą. Wyglądało na to, że każdy krok sprawiał mu ból.

Wysokie drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wózek wtoczył się do jakiegoś pomieszczenia, gdzie zasłonięto chłopca kotarą.

— Mam nadzieję, że nie było szanownemu panu zbyt niewygodnie — odezwał się mężczyzna. Chłopcu wydało się dziwne, że zwracał się do niego per pan. Nikt wcześniej nie traktował go w ten sposób. Miał dopiero dwanaście lat. „Proszę pana” mawiało się jedynie do nauczycieli w jego eleganckiej szkole. — Proszę tu zaczekać. Jestem tylko noszowym, ale zaraz wezwę pielęgniarkę. Siostro!

Chłopak czuł się dziwnie, leżąc tak bez ruchu. Jakby stracił kontakt z własnym ciałem. Było bezwładne. Bez życia.

Za to bardzo bolała go głowa. Pulsowała. Płonęła żywym ogniem. Gdyby to uczucie miało barwę, z pewnością przedstawiałaby ją wściekła czerwień. Jaskrawa, płomienna czerwień.

Ból był tak silny, że chłopiec zacisnął powieki.

Kiedy otworzył oczy, okazało się, że spogląda wprost w rozświetloną jarzeniówkę. Głowa rozbolała go od tego jeszcze bardziej.

Naraz usłyszał czyjeś kroki.

Chwilę potem odsunięto kotarę.

Nad głową chłopca pochyliła się postawna starsza kobieta ubrana w niebiesko-biały fartuch i czepek. Miała cienie wokół przekrwionych oczu. Na głowie sztywne siwe włosy, a twarz tak czerwoną, jakby szorowała ją przy pomocy tarki do sera. Mówiąc krótko, wyglądała jak ktoś, kto nie spał od tygodnia i był z tego powodu wściekły.

— Ojej! Ojejej. Ojejejejej... — mamrotała do siebie pod nosem.

Otumanionemu chłopcu chwilę zajęło, zanim wreszcie rozpoznał w kobiecie pielęgniarkę.

Dotarło do niego, że znalazł się w szpitalu. Ostatni raz był w podobnym miejscu w dniu swoich narodzin. Czego zresztą nie pamiętał.

Na fartuchu siostry dostrzegł plakietkę z napisem: SIOSTRA SZPONISŁAWA, SZPITAL IM. LORDA FUNTA.

— Masz tu guza. Porządną bulwę. Wielką jak strusie jajo. Boli? — spytała i mocno stuknęła chłopca palcem w głowę.

— Auaaaa! — Jego rozdzierający krzyk odbił się echem po korytarzu.

— Pacjent odczuwa dyskomfort — mruknęła pielęgniarka. — Zaraz zawołam lekarza. Doktorze!

Zasłonka znowu poszła w ruch.

Ze wzrokiem wbitym w sufit chłopak słuchał dźwięku oddalających się kroków.

— Doktorze! — huknęła jeszcze raz kobieta.

— Momencik, siostro! — przemówił głos z oddali.

— Prędzej! — wrzasnęła.

— A tak, przepraszam!

W korytarzu rozległo się pospieszne dreptanie, a zaraz potem kotarę wokół łóżka rozsunął młody szczupły mężczyzna ubrany w powiewający za nim, długi, biały fartuch.

— O rety. O rety, rety — oznajmił z idealną dykcją, choć lekko zasapany przebieżką.

Chłopiec zerknął na plakietkę z nazwiskiem: doktor podwieczorek.

— Całkiem spory guz. Boli? — Mężczyzna wyjął z kieszonki ołówek i postukał nim chłopca po głowie.

— Aaauuaaaaa! — Tym razem nie było aż tak źle, jak kiedy dźgnął go stary kostropaty paluch, ale i tak bolało.

— Przepraszam, przepraszam! Proszę nie wnosić skargi. Dopiero co skończyłem medycynę.

— Nikomu nie powiem — obiecał chłopak.

— Na pewno?

— Na pewno!

— Wielkie dzięki. Zatem przejdźmy do rzeczy, wystarczy, że wypełnimy ten formularzyk przyjęcia na izbę chorych, i wszystko będzie jasne od „Z” do „A”. — Młody lekarz rozwinął dokument, którego wypełnienie mogło zająć cały tydzień.

Chłopiec westchnął.

— Zacznijmy od tego, jak się nazywasz, młody człowieku? — spytał doktor śpiewnym głosem, w nadziei, że tym sposobem nudny obowiązek stanie się miłą rozrywką.

Ale pacjent miał w głowie tylko pustkę.

Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się zapomnieć własnego imienia.

— Jak ci na imię? — spróbował raz jeszcze doktor Podwieczorek.

— Nie wiem — wybąkał chłopak.

Lekarz popatrzył na niego wyraźnie spłoszony.

— Ale klops — rzekł. — Mamy tu sto dziewięćdziesiąt dwa pytania, a utknęliśmy już na pierwszym.

— Przepraszam — odparł Tom, a po policzku spłynęła mu łza. Czuł się jak ostatnia oferma, co to nawet własnego imienia nie potrafi zapamiętać.

— O nie! Ty płaczesz! — przejął się doktor. — Proszę cię, tylko nie to! Jeśli dyrektor szpitala cię zobaczy, pomyśli, że to przeze mnie!

Chłopak bardzo starał się nie szlochać, a doktor Podwieczorek usiłował znaleźć w kieszeniach chusteczkę. W końcu otarł łzy pacjenta formularzem.

— No masz! — rozpaczał. — Zamoczyłem formularz! — Kiedy zaczął dmuchać na papier, żeby go wysuszyć, chłopiec się roześmiał.

— O, pojawił się śmiech! Świetnie! Nie ma co się tak od razu załamywać, na pewno dojdziemy do tego, jak ci na imię. Może zaczyna się na„A”?

— Nie wydaje mi się. — Tego chłopiec był wręcz pewien.

— „B”?

Chłopiec pokręcił głową.

— „C”?

Też nie.

— Ta diagnoza trochę potrwa — ocenił lekarz.

— „T”! — zawołał chłopiec.

— Mówi się „panie doktorze!”, nie „te!”...

— Nie. Moje imię. Zaczyna się na literę „T”!

Doktor Podwieczorek z radością wpisał ją u góry formularza.

— Może uda mi się zgadnąć. Tim? Ted? Terry? Tony? Teo? Taj? Nie, na Taja to mi nie wyglądasz... Mam! Tina?!

Liczba propozycji zaćmiła na chwilę umysł chłopca, ale w końcu jego własne imię przebiło się przez chmury zapomnienia.

— Tom!

— Tom! — ucieszył się pan doktor, jakby sam zgadł. Szybko dopisał pozostałe dwie litery. — A jak na ciebie wołają? Tomasz? Tomuś? Tomek? Tomcio Paluch?

— Tom — powtórzył ostrożnie chłopak. Przecież dopiero co powiedział, że ma na imię „Tom”.

— A teraz nazwisko.

— Zaczyna się na literę „C”.

— Przynajmniej wiemy, od czego zacząć. Rozwiązujmy dalej tę krzyżówkę!

— Charper!

— Tom Charper! — powtórzył mężczyzna i wszystko zanotował. — Jedna rubryczka z głowy, więc zostało tylko sto dziewięćdziesiąt jeden. Zatem kto przywiózł cię dziś do szpitala? Mamusia i tatuś są z tobą?

— Nie — odpowiedział Tom. Co do tego akurat nie miał wątpliwości. Jego rodzice zawsze byli gdzie indziej. Kilka lat wcześniej spakowali walizki swego jedynego dziecka i posłali syna do kosztownej szkoły z internatem w samym środku angielskiej wsi — Szkoły dla Chłopców imienia Świętego Willeta. Ojciec Toma zbijał majątek w dalekich pustynnych krajach przy wydobyciu ropy naftowej, a matka trudniła się puszczaniem tej fortuny w obieg. Tom widywał ich podczas wakacji, na dodatek za każdym razem w innym kraju. I chociaż podróżował samotnie przez wiele godzin, żeby się z nimi zobaczyć, ojciec najczęściej i tak cały dzień pracował, a matka zostawiała syna pod opieką niani i szła na zakupy po kolejne torebki i buty.

Chłopca zaraz po przyjeździe zasypywano prezentami — dostawał nową kolejkę elektryczną, model samolotu lub rycerską zbroję — ale nie miał z kim się bawić, więc zawsze szybko dopadała go nuda. Sto razy bardziej wolałby spędzić trochę czasu z mamą i tatą, ale akurat czasu i uwagi nigdy się od nich nie doczekał.

— Nie. Rodzice są teraz za granicą — odparł Tom. — Nie jestem pewien, kto mnie przywiózł. Może któryś z nauczycieli.

— O! — emocjonował się doktor Podwieczorek. — Może ten od wychowania fizycznego? W poczekalni widziałem mężczyznę w uniformie sędziego krykieta, w długiej białej marynarce i słomkowym kapeluszu, co wydało mi się dziwne, bo zazwyczaj w poczekalni nie uprawiamy tego sportu.

— Tak, to musiał być mój nauczyciel, pan Carsey.

Doktor Podwieczorek znów zerknął do formularza.

— Niech to! — rzekł lekko spanikowany. — Do wyboru mamy jedynie hasła: „rodzic”, „opiekun”, „przyjaciel” lub „inne”. Co teraz?

— Proszę zaznaczyć „inne” — zadecydował za niego chłopak.

— Dziękuję — powiedział z wyraźną ulgą lekarz. — Stokrotne dzięki. A z jakim urazem mamy do czynienia?

— Guzem na głowie.

— A tak, oczywiście! — Doktor Podwieczorek prędko zanotował kolejne fakty. — A teraz pytanie o ogólne wrażenie, jakie wywarł na tobie SZPITAL LORDA FUNTA. Wydał ci się „gorszy niż oczekiwałeś”, „zgodny z oczekiwaniami”, „przerósł twoje oczekiwania”, czy raczej „dalece przerósł wszelkie oczekiwania”?

— Jaka była pierwsza odpowiedź? — spytał Tom. Przez ten ból głowy wszystko mu się plątało.

— „Gorszy niż oczekiwałeś”.

— Ale co?

— Ogólne wrażenie, jakie robi na pacjentach ten szpital.

— Jak na razie widziałem tylko sufit.

— I jak on się twoim zdaniem prezentuje?

— Może być.

— Zaznaczę, że jest „zgodny z oczekiwaniami”. Kolejne pytanie, jak oceniłbyś otrzymaną w szpitalu opiekę, jako „złą”, „wystarczającą”, „dobrą”, „bardzo dobrą”, czy wręcz „aż za dobrą”?

— W porządku — stwierdził Tom.

— Hm, wybacz, ale „w porządku” nie widnieje w tej ankiecie.

— To może „dobra”?

— A nie „bardzo dobra”? — zasugerował błagalnym tonem doktor Podwieczorek. — Miło byłoby dostać bardzo dobrą ocenę pracy już w pierwszym tygodniu.

— Niech pan wpisze „aż za dobra” — westchnął Tom.

— Och, dziękuję ci, dziękuję! — rozpromienił się lekarz. — Nikomu nie udaje się od razu uzyskać „aż za dobrej opinii”! Chociaż może to niedobrze, kiedy jest aż za dobrze?

— Jak pan uważa.

— Zaznaczę, że opieka jest „bardzo dobra”. Jestem ci niezmiernie wdzięczny! Dzięki temu na pewno zyskam w oczach sir Quentina Strillersa, naszego dyrektora. Przejdźmy do następnego pytania. Idziemy jak burza, co? Czy poleciłbyś SZPITAL LORDA FUNTA rodzinie i znajomym „wbrew własnej woli”, „dobrowolnie”, „chętnie”, „bardzo chętnie”?

Nagle zza kotary wyłoniła się siostra Szponisława.

— Nie ma czasu na te pańskie durnowate pytania, doktorze!

Mężczyzna zasłonił sobie twarz dłonią, zupełnie jakby spodziewał się, że zostanie spoliczkowany.

— Proszę nie robić mi krzywdy!

— Niechże się pan nie wygłupia! Skąd ten pomysł! — burknęła pielęgniarka i wielkim ciężkim łapskiem trzepnęła go w ucho.

— AU! — wrzasnął medyk. — To bolało!

— Całe szczęście, że jest pan w szpitalu! Ha, ha! — Kobieta roześmiała się sama do siebie. Prawie pogodnie. — Dosyć tego, potrzebne mi to łóżko! Zaraz przywiozą tu sklepikarza, który zszył sobie zszywaczem własne palce. Idiota!

— O nie! — przestraszył się doktor. — Mdleję na widok krwi.

— Niech pan zabierze stąd chłopaka, zanim wrócę, albo oberwie pan w drugie ucho! — Po tym ostrzeżeniu siostra odsunęła kotarę i odmaszerowała korytarzem.

— Dobrze. Spróbujmy raz-dwa się z tym uporać. — Mężczyzna zaczął mówić bardzo szybko. — Wyraźny obrzęk. Zatrzymamy cię tu kilka dni na obserwacji. Tak na wszelki wypadek. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.

Tomowi nie przeszkadzało leżenie w szpitalu. Wszystko, byle tylko nie wracać do tej okropnej szkoły. To była jedna z najdroższych placówek edukacyjnych w kraju, więc wszyscy chłopcy, którzy tam uczęszczali, pochodzili z niesamowicie bogatych, eleganckich rodzin. Rodzice Toma co prawda mieli kupę kasy, dzięki pracy ojca, ale zupełnie nie byli wytworni. Większość chłopaków zadzierała arystokratyczne nosy i patrzyła na Toma z góry.

— Natychmiast przenoszę cię na oddział dziecięcy. Tam jest cicho i spokojnie. Musisz się porządnie wyspać. Pan Noszowy cię zabierze.

Tom zamarł ze strachu, kiedy przerażający mężczyzna przykuśtykał z powrotem.

— Tak, doktorze Podwieczorek? — wyjąkał Noszowy.

— Proszę zawieźć... strasznie cię przepraszam, ale... jak ci na imię?

— Tom! — zniecierpliwił się Tom.

— Proszę zawieźć Toma na oddział dziecięcy.

Pokraczny starszy pan wtoczył łóżko z młodym pacjentem do szpitalnej windy. Nucąc coś pod nosem, wybrał przycisk z numerem ostatniego piętra. Tom wiele by dał, żeby nie zostawać z nim sam na sam. Mężczyzna nie zrobił nic strasznego; on po prostu tak strasznie wyglądał.

Chłopak nigdy wcześniej nie spotkał nikogo równie niewyględnego. Owszem, mieli w szkole kilku nauczycieli o niefortunnej aparycji, którym uczniowie nadali złośliwe przezwiska, ale żaden z nich nie był tak przerażający jak ten pracownik szpitala.

Byli na przykład:

DZYŃ! Drzwi windy się zamknęły.

Noszowy posłał Tomowi uśmiech, ale chłopiec odwrócił wzrok. Nie mógł znieść widoku tak zdeformowanej twarzy. Mężczyzna wydawał mu się jeszcze bardziej odpychający, gdy się uśmiechał. Jego spróchniałe, krzywe zęby wyglądały na idealne do kruszenia kości. Tom przyjrzał się plakietce przypiętej do fartucha. W przeciwieństwie do uniformów pielęgniarki i lekarza nie znalazł tam imienia i nazwiska, a jedynie nazwę pełnionej w szpitalu funkcji.

W miarę jak winda z wolna pięła się coraz wyżej, świat Toma nabierał wyraźniejszych kształtów. Wydarzenia, które przywiodły go do tego miejsca, stopniowo zaczęły układać się w całość.

To był gorący letni dzień, Tom grał w krykieta na szkolnym boisku. Uniósł nieco głowę i zerknął w dół. Nadal miał na sobie sportowy strój.

Wprawdzie jego szkoła szczyciła się najlepszymi wynikami w krajowych meczach krykieta i rugby, ale Tom nie należał do wybitnych sportowców. Zwycięzców nagradzano pucharami, trofeami, medalami i wyróżnieniami wręczanymi przez dyrektora na uroczystych apelach. A chłopak, który wolał przesiadywać cicho w kącie biblioteki, z nosem w zakurzonych książkach, był w szkolnej hierarchii jak niewidzialny.

Czuł się w szkole beznadziejnie i marzył o tym, żeby dni i noce mijały szybciej. Miał zaledwie dwanaście lat, a nie mógł się doczekać tego cudownego momentu, kiedy dzieciństwo się skończy, stanie się dorosły i już nigdy więcej nie będzie musiał iść do szkoły.

Latem w szkole grywano w krykieta. Tom od razu się zorientował, że dla marnego zawodnika najlepszym rozwiązaniem jest zajęcie pozycji wyłapującego piłki f i e l d e r a[2], na samym skraju boiska. Tam mógł bez przeszkód oddawać się swojej ulubionej rozrywce i śnić na jawie. W ten sposób nawet całe popołudnie upływało mu na marzeniach. Kiedy tkwiłeś na końcu boiska, szanse, że podleci do ciebie ciężka czerwona skórzana kula były znikome.

* Fielder [czytaj: filder]

A przynajmniej taką logiką kierował się Tom.

Tym razem jednak to rozumowanie go zawiodło.

I to srodze.

Winda odliczała kolejne piętra, a Tom w myślach wyliczał kolejne zdarzenia sprzed wypadku. Ciężka czerwona kula pędziła na niego z olbrzymią prędkością.

I światło zgasło.

DZYŃ!

— Wysiadka, panie szanowny! Ostatnie piętro! Oto oddział dziecięcy.

Drzwi windy rozsunęły się, a mężczyzna wytoczył łóżko na zewnątrz. Potem przejechali długaśnym korytarzem, aż wreszcie...

...głośne kłapnięcie oznajmiło ich przybycie na oddział.

— Witaj w nowym domu — rzekł Noszowy.

Tom podniósł opuchniętą głowę i po raz pierwszy rozejrzał się po swoim „nowym domu”. Na sali znajdowało się czworo dzieci. Wszystkie siedziały lub leżały w łóżkach w całkowitym milczeniu, a na nowego przybysza nie zwróciły większej uwagi. W pomieszczeniu panował zaduch z nudą. Zupełnie jak w domu starców.

Pierwsze z łóżek zajmował pulchny chłopak w przymałej, poplamionej piżamie. Przeglądał pomięty album ze zdjęciami helikopterów i ukradkiem podjadał schowane pod prześcieradłem czekoladki. Na czarnej tablicy nad łóżkiem widniało wypisane kredą imię George.

Obok leżał niski drobny chłopaczek z gładko uczesanymi rudymi włosami. Chyba przeszedł niedawno operację oczu, bo zostały zasłonięte bandażami, i to tak dokładnie, że na pewno nic nie widział. Na stoliku przy jego łóżku stał odtwarzacz CD i wysoki stos płyt z muzyką klasyczną. Starannie zapięta na ostatni guzik piżama chłopca prezentowała się o wiele szykowniej niż u George’a. Tabliczka zdradzała, że ma na imięRobin.

Naprzeciwko niego, po drugiej stronie sali, siedziała dziewczynka w okrągłych okularach i z krótką czarną czupryną. Biedaczka obie ręce i nogi miała w gipsie. Wszystkie cztery kończyny podwieszono za pomocą skomplikowanego systemu obciążników i kołowrotków. Wyglądała jak kukiełka. Na tabliczce ktoś nagryzmolił Amber.

W najdalszym zaś kącie sali, z dala od reszty dzieci, Tom dostrzegł wyjątkowo smutną postać. Dziewczynkę tak wymizerowaną chorobą, że trudno było określić, w jakim jest wieku. Na czubku jej głowy zostało nie więcej niż kilka wątłych kosmyków włosów. Łóżko podpisano imieniem Sally.

— Niechże się pan szanowny przywita — podsunął Noszowy.

— Cześć — mruknął nieśmiało Tom, na tyle głośno, żeby nie musieć powtarzać.

Odpowiedziały mu podobne mruknięcia wszystkich z wyjątkiem Sally.

— A tutaj czeka pańskie łóżko — oznajmił Noszowy. Podwiózł chłopca bliżej i z wprawą przetoczył na materac.

— Wygodnie? — spytał, poprawiając poduszkę.

Tom nie udzielił odpowiedzi. Wcale nie było mu wygodnie. Jakby leżał na gołym betonie z cegłą pod głową. Teraz nawet wózek wydawał się wygodniejszy. Jednak udawanie głuchego na niewiele się zdało. Noszowy stał tuż obok, więc było go nie tylko dobrze słychać, ale i czuć. Chłopak poszedłby o zakład, że zapach mężczyzny rozszedł się już po całym oddziale. Śmierdział tak, jak gdyby od dawna się nie mył. Ubrania miał mocno znoszone, buty mu się rozpadały, a fartuch roboczy pokrywała gruba warstwa tłustego brudu. Jednym słowem, sprawiał wrażenie bezdomnego włóczęgi.

— A więc to jest najgorszy krykiecista świata? — Usłyszeli czyjś głos, a po leżących na oddziale dzieciach przebiegł dreszcz strachu.

Z gabinetu na końcu sali wyszła wysoka, chuda kobieta. Nikt inny, tylko sama siostra przełożona — sprawująca pieczę nad oddziałem dziecięcym szefowa wszystkich pielęgniarek. Powoli, lecz zdecydowanie przemierzała salę w stronę Toma, postukując wysokimi obcasami.

Z daleka zdawała się piękna. Długie blond włosy pielęgniarki były idealnie ułożone i utrwalone lakierem, twarz perfekcyjnie umalowana, a zęby lśniły bielą. Ale kiedy podeszła bliżej, chłopiec zorientował się, że jej uśmiech był wymuszony, a czarne oczy przypominały dwie otchłanie prowadzące do mrocznego wnętrza. Na dodatek perfumowała się zapachem tak duszącym, że każdego, kogo minęła, zaczynało piec w gardle.

— Piłkę do krykieta trzeba łapać! A nie przyjmować na główkę! — szydziła kobieta. — Ale z ciebie oferma! Ha, ha, ha! — Nikt inny się nie roześmiał. Tomowi, któremu głowa nadal pękała z bólu, tym bardziej nie było do śmiechu.

— Ta piłka nabiła mu niezłego guza, proszę siostry przełożonej — bąknął Noszowy nieco łamiącym się głosem. Chyba czuł się niepewnie przy swojej zwierzchniczce. — Moim zdaniem, szanownemu panu trzeba zrobić prześwietlenie, najlepiej z samego rana.

— Nie prosiłam o pańską opinię! — warknęła kobieta, a jej wykrzywiona grymasem twarz w mig przestała być urodziwa. — Jest pan marnym noszowym, nawet salowa ma tu więcej do powiedzenia. Guzik pan wiesz o opiece nad pacjentem, więc w przyszłości trzymaj pan język za zębami!

Noszowy spuścił głowę, a dzieci nerwowo zerknęły po sobie. Najwyraźniej przy siostrze przełożonej wszyscy czuli się nieswojo.

Kobieta machnięciem ręki nakazała mu odsunąć się na bok.

— Niech no spojrzę na tego guza — rzekła i pochyliła się nad chłopcem. — Hmm, rzeczywiście masz wielkiego guza. Z samego rana trzeba będzie to prześwietlić.

Noszowy posłał Tomowi porozumiewawcze spojrzenie, ale chłopiec i tym razem nie zareagował.

— A pan niech się stąd zabiera, zanim zasmrodzi mi pan cały oddział! — dodała, nawet nie obdarzywszy go przelotnym spojrzeniem.

Mężczyzna westchnął, po czym uśmiechnął się i lekko skinął głową do podopiecznych.

— Raz, raz! — wrzasnęła kobieta, a Noszowy, powłócząc nogą, odkuśtykał tak szybko, jak potrafił.

Tom nieoczekiwanie poczuł tęsknotę za szkołą. Oddział dziecięcy wydał mu się ostatnim miejscem, w jakim ktokolwiek chciałby się znaleźć.

Tymczasem siostra przełożona zaczęła wygłaszać dobrze wyćwiczone przemówienie, którym na pewno serdecznie witała wszystkich nowych pacjentów.

— Sprawy mają się następująco: na MOIM oddziale obowiązują MOJE zasady. Światła gasimy punktualnie o godzinie ósmej. Oznacza to koniec rozmów, koniec czytania, także pod kołdrą, i koniec podjadania. Jeśli usłyszę szelest rozwijanych ukradkiem papierków, od razu skonfiskuję wszystkie cukierki. To się tyczy również ciebie, George!

Pulchny chłopak natychmiast przestał żuć i zacisnął szczęki, żeby ukryć trzymaną w ustach czekoladkę.

Kobieta mówiła dalej, prędko i tonem ostrym jak smagnięcie bicza.

— Żadnego wstawania z łóżek. Żadnych nocnych wycieczek do łazienki, od tego każdy ma pod łóżkiem basen. Na ścianie, tuż obok głowy, znajdziesz dzwonek. Używaj go w absolutnie nagłych przypadkach. Zrozumiano?

— Tak — odpowiedział Tom. Miał nieodparte wrażenie, że oberwało mu się, zanim jeszcze zdążył coś przeskrobać.

— Czy wziąłeś ze sobą piżamę? — zadała pytanie.

— Nie. Przywieźli mnie karetką prosto z boiska, po tym, jak dostałem w głowę. Nie miałem jak się spakować, dlatego przyjechałem w stroju do krykieta. Ale to nic, mogę spać w ubraniu.

Siostra przełożona skrzywiła się ze wstrętem.