Gabriel Caballero - Pablo Poveda - darmowy ebook

Gabriel Caballero ebook

Pablo Poveda

3,5

Opis

Gabriel Caballero jest w tarapatach: na wybrzeżu Costa Blanca grasuje morderca.

Rektor Uniwersytetu Alicante umiera w tajemniczy sposób i nikt nie chce wiedzieć dlaczego. Wszystko wskazuje na zabójstwo, ale Gabriel musi dowiedzieć się prawdy: od tego zależy jego życie i praca. Nie będzie mu łatwo.

Przeżyj, wraz z najsłynniejszym dziennikarzem libertynem, pełną akcji, napięcia, tajemnic i zbiegów okoliczności przygodę na hiszpańskim wybrzeżu.

Gabriel Caballero” to zwiastun „Wyspy ciszy”, szlagierowej na Amazonie powieści kryminalnej, która zdobyła serca tysięcy czytelników na całym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 147

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (31 ocen)
6
12
6
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annakostro
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

jak te hiszpańskie kryminały serialowe: dużo gadania, dużo emocji i w międzyczasie jakaś akcja mimo wszystko szybko się czyta i nawet jest niedosyt na koniec
00

Popularność




Original work copyright ©2017 by Pablo Poveda

Tytuł oryginału: Caballero

Okładka: ©2017 Pedro Tarancón

Przekład: Piotr Jarco

Redakcja: Natalia Grzeszczak

Skład: Studio Link

W książce wykorzystano elementy graficzne z serwisu Flaticon.com

www.autornia.com

ISBN 978-83-959582-9-8 (wersja EPUB)

ISBN 978-83-966375-0-5 (wersja MOBI)

©2022 Copyright by Studio Link Piotr Jarco

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Dla serca życie jest proste:

bije tak długo, jak może.

Potem się zatrzymuje.

– Karl Ove Knausgård –

1

Ktoś rzucił urok na miasto. Słonecznemu i gorącemu dniu wiosny o smaku lata towarzyszył hałas samochodów. Powiew powietrza pachnącego morzem i kremem do opalania sprawiał, że wszystko wydawało się proste jak nuty wypływające z saksofonu Coltrane’a. Oczarowany urodą dziewcząt z Alicante – ich wiecznie opaloną skórą, piegami pod oczami – a także strojami, które ledwie sięgały kolan, pozwalałem nieść się tłumowi podążającemu aleją Maisonnave. Wydawało mi się, że znajduję się w onirycznej bajce. Brakowało tylko dobrze schłodzonego piwa, które przyniosłoby ulgę mojemu gardłu.

Mijające dni przypominały nieułożoną kostkę Rubika: nie były to nasze najlepsze chwile z Patrycją. Kochaliśmy się mimo znaczących różnic w wielu kwestiach, ale ostatnimi czasy wydawało mi się, że dzieli nas jeszcze więcej niż dotąd. Czułem, że lęk przed utratą tego, co już osiągnęliśmy powstrzymuje ją przed odejściem, ale jednocześnie coraz bardziej pragnęła posiadania więcej niż mogłem jej dać.

Ruszyłem prosto w kierunku alei Federico Soto. Szedłem żwawo, niczym bohater teledysku na nowojorskiej Piątej Alei. Rozpierała mnie energia. Nastała moja ulubiona pora roku i czułem, że żyję w najwspanialszym miejscu wybrzeża śródziemnomorskiego. Zatrzymałem się przed przejściem dla pieszych. W kieszeni zawibrował telefon. Wyjąłem aparat, rozłożyłem etui i zbliżyłem do ucha.

– Gdzie do diabła się podziewasz i czemu nie ma cię w biurze? – wykrzyczał zachrypnięty od czarnego tytoniu głos. To był Ortiz, dyrektor redakcji Las Provincias w Alicante. Mój szef.

– Co się dzieje? – odparłem spokojnie. – Wyskoczyłem coś kupić.

– Daj spokój z wymówkami, Caballero! – grzmiał Ortiz z drugiej strony. Był naprawdę rozeźlony. – Powinieneś być tutaj i pisać ten przeklęty artykuł o Uniwersytecie. Czemu twoje krzesło obrasta kurzem?

Zupełnie o tym zapomniałem.

Po plecach spłynął mi zimny pot. Nie mogłem znowu dać ciała.

– Już idę, już idę... – odpowiedziałem, wyjmując zgniecioną paczkę Marlboro z tylnej kieszeni spodni. – Artykuł jest prawie gotowy, szefie...

– Lepiej dla ciebie – burknął i rozłączył się, nie dając mi szansy na odpowiedź.

– Do diabła... – wyszeptałem do słuchawki.

Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko.

Zapowiadał się długi dzień pracy.

2

Wybory na rektora Uniwersytetu Alicante zajmowały ostatnimi dniami pierwsze strony gazet. Zapowiadało się, że zmiana ta będzie dotyczyć nie tylko studentów. Monika Llopis, trzydziestoletnia doktor biochemii, z długimi włosami upiętymi w kok i okularami w grubej oprawie wydawała się wręcz idealną kandydatką na to stanowisko. Wykształcona w Walencji, władała trzema językami obcymi, wiedziała jak rozmawiać z ludźmi i była dobrze ustosunkowana, a do tego wprost biła od niej elegancja. Skromna i delikatna Monika Llopis umiała oczarować wszystkich słuchaczy – zarówno profesorów, jak i studentów – a także przekonać ich, czego naprawdę potrzebuje Uniwersytet: zastrzyku gotówki.

Mówiła rozsądnie i z sensem, toteż nie trzeba było wyjątkowej inteligencji, aby zrozumieć, że była kobietą, której potrzebowaliśmy.

Powodem, dla którego Ortiz powierzył mi tak ważny (i prawdopodobnie ostatni) materiał była bliska przyjaźń, która łączyła mnie z drugim kandydatem na rektora – Antoniem Hidalgiem.

Hidalgo był dziennikarzem z powołania, utytułowanym, z wieloletnim doświadczeniem w dzienniku El País i telewizji publicznej. Był o dekadę starszy ode mnie. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na jednym z kursów wakacyjnych. Brakowało mi kliku punktów uniwersyteckich i postanowiłem zdobyć je na zajęciach kreatywnego pisania. Hidalgo był dla mnie dobrym partnerem. Pomógł mi pokonać kryzys twórczy i zachęcił do napisania pierwszej powieści. Powoli zaczęliśmy zacieśniać naszą znajomość – początkowo przy kawie na Uniwersytecie, później przy piwie, opowiadaniach Bukowskiego i tajemnicach Thomasa Pynchona. I tak mijały miesiące. Byłem wtedy na ostatnim roku studiów, a Hidalgo w ostatnim roku swojego małżeństwa. Niedługo potem wziął rozwód i wtedy też powstała trylogia „Pauza”, dzięki której Hidalgo znalazł się na okładce dodatku niedzielnego El País.

Hidalgo był wiecznie młodym profesorem, przystojnym i wygadanym facetem, który żył w zgodzie ze wszystkimi. Nocą luzował krawat, wkraczając na ulicę Castaños, idąc ze mną pod ramię. Hidalgo – przeklęty pisarz, opuszczony literat, zagubiony w zaułkach miasta jak Oscar Wilde z prowincji, pijany, z uśmiechem błąkającym się na ustach… Uważaliśmy się za parę libertynów z innej epoki: on – blondyn, ja – szatyn. Wyznawaliśmy także te same zasady moralne i niestety dobrze wiedzieliśmy, jak skutecznie pozbyć się pieniędzy.

Hidalgo był jednym z dwóch kandydatów na rektora, startujących w wyborach, które wzbudziły powszechne zainteresowanie. Dla niego to było nie lada wyzwanie: wziąć na siebie taką odpowiedzialność po dopiero co przeżytym horrorze małżeństwa. Może wierzył, że jego ewentualna wygrana uratowałaby sytuację, a żona dałaby mu drugą szansę?

Hidalgo potrafił wykorzystać każdą sposobność, aby tylko zdobyć głosy młodzieży.

Ortiz uparł się, abym zajął się relacjonowaniem wyborów i wycisnął z naszej przyjaźni wszystkie soki. Pracowałem w redakcji niecały rok, ale już wiedziałem, co niedługo nastąpi. Dziennikarstwo przeżywało podłe chwile. Brak biznesplanu i nikłe zainteresowanie czytelników popychały nas ku nieubłaganej katastrofie. Nadchodzący kryzys oznaczał zwolnienia. Ortiz w gazecie pracował prawie całe życie i nie umiał robić nic innego. Miał do dyspozycji najnowszą technologię, jednak ciągle redagował swoje artykuły używając starych, czarno-białych edytorów tekstu. Temat na wyłączność z pewnością pozwoliłby nam pokonać konkurencję. Tymczasem w redakcjach roiło się od praktykantów na głodowych stawkach i obrażonych szefów, którzy robili za orkiestrę. Ortiz był starym wyjadaczem i nie sympatyzował z Hidalgiem. Dobrze wiedział jednak, że dziennikarz na stanowisku rektora Universidad de Alicante byłby dla niego trampoliną do posady wykładowcy.

Usiadłem przed monitorem i ugryzłem kęs kanapki z serem kupionej w sklepie na dole.

Klawiaturę pokrywał kurz.

– Dowiedziałeś się czegoś? – powiedział Ortiz, podchodząc do mnie od tyłu. W nozdrza uderzył mnie zapach mieszanki wody kolońskiej i czarnego tytoniu.

– Nie, a czego się spodziewałeś? – odparłem. – To są wybory na rektora, nie na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

– Nie drwij ze mnie, Caballero... – odpowiedział. – Będzie dla nas obu lepiej, jeżeli poznasz plany swojego kumpla Hidalga. Przy odrobinie szczęścia skończysz egzaminując swoich kolegów z kierunku...

Doskonale wiedziałem, że Ortiz nie mówi o mnie, lecz o sobie.

– Jutro są wybory, a za dwa dni zaprzysiężenie – odparłem. – Mam nadzieję, że znalazłeś kogoś, kto się tym zajmie, bo...

Ortiz przerwał mi, opierając dłoń na moim ramieniu.

– Caballero, doprowadźmy tę sprawę do końca. Potrzebuję, żebyś teraz dał z siebie wszystko. Wiesz, jak to zrobić. Ty to zacząłeś i ty to zakończysz.

– Nie wkurzaj mnie, Ortiz – odpowiedziałem z wyrzutem w głosie. – Nie tak się umawialiśmy. Mówiłem ci, że mam plany na piątek. Miałem zająć się relacjonowaniem kampanii, a ktoś inny miał...

– Koniec rozmowy, Gabriel – przerwał mi po raz drugi. – Nie mogę pozwolić, aby przez jakiegoś stypendystę wszystko poszło na marne... Nie, nie w ten dzień.

Z całej siły zacisnąłem pięść i jednym uderzeniem zmiażdżyłem kanapkę na stole.

Ortiz klepnął mnie w ramię. Przytłaczająca cisza wypełniła redakcję. Na moje ramię spadło kolejne klepnięcie, tym razem głośniejsze od poprzedniego.

– Przyłóż się, geniuszu.

Następnie odwrócił się, poszedł do swojego biura i zatrzasnął drzwi.

Szef znał moje słabe strony. Jedno zdanie więcej i straciłbym pracę na zawsze.

Pisanie to jedyna rzecz, na której się znałem. Mimo bardzo kiepskiej płacy, nie byłem w stanie zmobilizować się do napisania artykułu, który stałby się przepustką do wielkich gazet.

Chwyciłem słuchawkę starego telefonu i zawahałem się przez chwilę. Patrycja nie wybaczy mi tego. Gdy o niej pomyślałem, ogarnęła mnie nieodparta ochota na to, żeby wstać, pójść do gabinetu szefa i powiedzieć mu, że odchodzę. Nie mogłem się jednak na to zdobyć. Westchnąłem. Odblokowałem komputer i włączyłem muzykę, aby dodać nieco poetyckiej dramaturgii złym wiadomościom, które za chwilę miałem przekazać Patrycji.

Nasze plany po raz kolejny zostają odroczone z powodu pracy.

Mój związek szedł na dno jak Titanic, a ja dusiłem się jak DiCaprio, w ścianach przeklętej redakcji.

Przygotowałem kolejną kawę i postanowiłem skupić się na profilu Moniki Llopis. Z jakiegoś powodu historia kobiety wydawała mi się bardziej interesująca niż mojego towarzysza nocnych wypadów.

Żądny wiedzy reporter powinien, oprócz sprawdzenia oficjalnych źródeł, przetrząsnąć każdy zakamarek internetu. Dlatego też odłożyłem na bok notatki prasowe oraz dokumenty akademickie i zająłem się profilami społecznościowymi. W dzisiejszych czasach możliwość fantazjowania na dowolny temat była w zasięgu kliknięcia myszą. Nie miałem wątpliwości, że profil Llopis na Facebooku zaspokoi moje potrzeby.

Nieciekawe zdjęcie profilowe z palmami w tle, pospolite i bez podtekstów. Strona utajniona przed nieznajomymi. Wbrew pozorom, taka właśnie była sama Llopis: wyrachowana, zimna i zapobiegliwa. Siedząc przed monitorem, czułem się jak Alicja goniąca króliczka, będąca coraz bliżej wślizgnięcia się do jego norki. Co tam ukrywasz, Moniko?

Wróciłem do dokumentów akademickich i w niecałe dziesięć minut znalazłem listę osób, które studiowały z kobietą biologię molekularną na Universidad de Valencia. Jedno imię i dwa nazwiska doprowadziły mnie do innej strony, a ta do kolejnej – dawnej grupy studenckiej.

Wtedy zobaczyłem jej nazwisko, a obok adres poczty elektronicznej.

Dzięki różnym wskazówkom, które niegdyś otrzymałem podczas obsługi prasowej konferencji poświęconej bezpieczeństwu informatycznemu w centrum kulturalnym CAM, szybko dotarłem do albumów z prywatnymi zdjęciami.

– Brawo, Gabriel – powiedziałem na głos. Nikt mnie nie usłyszał. Ortiz pewnie był pochłonięty grą w pokera online lub oglądał jakiś film w swoim biurze.

Moja radość nie trwała jednak długo. Monika Llopis potrafiła rozdawać karty.

Fotografie z albumu były jedynie wycinkami z prasy lub zdjęciami z różnych uroczystości publicznych.

Monika na konferencji.

Monika uśmiechająca się przed kamerą.

Monika w towarzystwie mężczyzn.

Zegar wskazywał siódmą wieczorem. Zmarnotrawiłem cały cholerny dzień i wciąż nic nie miałem.

Emocje opadły wraz z kurzem z klawiatury.

Wkrótce ktoś zacznie szukać winnego. Moje zdenerwowanie rosło z powodu presji czasu i lenistwa, które prześladowało mnie od ponad miesiąca.

– Do cholery, Llopis, pogrywasz ze mną – powiedziałem do siebie.

Gdy już zdążyłem zamknąć przeglądarkę i wrócić do edytora tekstów, coś mnie nagle oświeciło. Otworzyłem z powrotem album prywatnych zdjęć na profilu facebookowym kandydatki.

Wśród fotografii mężczyzn była jedna twarz, która się powtarzała.

Raz, dwa... a nawet trzy razy.

Mężczyzna nieco wyższy od niej, zawsze w marynarce, około trzydziestki, szatyn, włosy zaczesane do tyłu.

W przeciwieństwie do Antonia Hidalga, Monika Llopis w swoich kręgach była znana przede wszystkim jako kobieta, która przedkładała pracę nad życie osobiste.

A więc wreszcie udało mi się zakraść do jej norki.

3

Po raz kolejny wskazówki zegara były szybsze od moich nóg. Przeklęte poranne wermuty w Sento – jednym z moich ulubionych barów tapas w mieście – sprawiły, że straciłem poczucie czasu. Zadzwonił telefon. To nie był Ortiz, tylko Pacheco – współpracujący z nami fotograf. Dzwonił z auli głównej Universidad de Alicante.

Monika Llopis miała zostać pierwszą kobietą rektor w historii Uniwersytetu.

Miałem godzinę, aby zdążyć. Wszystko zdarzyło się tak szybko i niespodziewanie, że nie mogłem nawet skojarzyć, jaki jest dzień tygodnia.

Zapłaciłem rachunek i wyszedłem na ulicę w poszukiwaniu taksówki, która zawiozłaby mnie do kampusu San Vicente. Czerwcowy lepki pot spływał mi po plecach, tworząc na nich plamę wielkości numeru startowego Ronaldo. Gdy tylko taksówkarz zostawił mnie przed aulą główną, ruszyłem biegiem, przepychając się przez tłumy ciekawskich przechodniów. Główna aula uniwersytecka był dużym dziedzińcem, na którym znajdowały się trzy kwartały siedzeń, amfiteatr i scena o długości prawie dwudziestu metrów. Sala była wypełniona po brzegi gośćmi. Gdy wszedłem do holu zauważyłem w oddali znane mi twarze: najemników prasy, polityków, prezydenta rządu Walencji oraz Pacheco z aparatem fotograficznym. Przecisnąłem się między fotelami, zwracając na siebie uwagę przemawiających i przeszkadzając gościom przysłuchującym się usypiającej mowie byłego rektora, w której zachwalał swoją następczynię. Monika Llopis ubrana była w niebieski strój wyjściowy – dyskretny i oficjalny. Spojrzałem na jej twarz. Wydawała się zdenerwowana, ale także podekscytowana. W cieniu, który otaczał publiczność, dostrzegłem Hidalga. Siedział w kącie obok innego profesora z wydziału humanistycznego. Hidalgo nie wyglądał na osobę, która dobrze znosi porażkę.

– Już jestem... – szepnąłem do Pacheco. – Coś straciłem?

– Ledwie zdążyłeś, Gabriel – powiedział. – Co to za odór?

– Zajmij się zdjęciami, za to ci płacimy – odpowiedziałem nieco oschle. – Od zadawania pytań jestem ja.

Nie spojrzał na mnie. Zamilkł i dalej strzelał seriami ze swojego obiektywu.

Monika Llopis wstała i skierowała się w kierunku estrady. Z właściwą dla siebie delikatnością uśmiechnęła się lekko i słodko odchrząknęła. Spojrzała na leżące przed nią kartki i stuknęła w mikrofon. To był jej moment. Za chwilę gwiazda miała rozbłysnąć. I wtedy nagle…

– Rób zdjęcia! – krzyknąłem, chwytając Pacheco za ramię.

Kobieta chwyciła się oburącz mównicy. Słabła na oczach wszystkich zgromadzonych. Najwyraźniej nie mogła złapać oddechu. Przyjrzałem się jej twarzy i zrozumiałem, że jest na skraju omdlenia. Nagle pobladła, a mięśnie twarzy zaczęły jej niebezpiecznie drżeć. Llopis wykonała mały krok do przodu, a następnie cofnęła się. W ciągu kliku milisekund przyszła rektor runęła na scenę, całkowicie nieprzytomna.

– Masz to? – zapytałem.

Rektor wstał i rzucił się na ratunek.

– Dzwońcie po pogotowie ratunkowe! – wykrzyknął mężczyzna.

Tłum ruszył z siedzeń w kierunku podium.

– Czy to zawroty głowy? – zapytał prezydent, zapominając, że mikrofony są włączone.

– Niezły zawrót głowy... – prychnął dziekan.

Jeden z gości wskoczył na scenę i sprawdził puls kobiety.

– Nie wygłupiaj się, Monika... – powiedział lekarz. Rozmowę słychać było w całej sali. – Dalej kobieto, bądź silna...

– Nie żyje? – zapytał prezydent.

– Brak tętna, trzeba ją reanimować.

– Jesteś jej znajomym? – zapytał dziekan.

– Jestem z wydziału medycyny – odpowiedział przygnębionym głosem mężczyzna. – Ale jakie to, kurwa, ma teraz znaczenie?

– Co za nieszczęście dla rektoratu... – rzucił ktoś stojący na dole.

Ekipa pogotowia – trzy kobiety i dwóch mężczyzn – wtoczyła się do sali jak pociąg.

– Wszyscy na zewnątrz! Proszę! – krzyknęła kobieta szefująca całemu zespołowi. – Ale już!

Zerknąłem na salę i kątem oka zobaczyłem, jak Hidalgo wykrada się bocznymi drzwiami. Zgromadzeni goście zaczęli panikować.

Co teraz? Nowa rektor umierała kilka chwil przed zaprzysiężeniem. Chęć poznania faktów i późniejszego snucia fantazji wzięła górę nad racjonalnym myśleniem. Wymknąłem się kolegom z prasy i ruszyłem z opuszczoną głową w przeciwnym kierunku. Jeśli chciałem zostać na miejscu, musiałem ukryć się w cieniu foteli. Tak też zrobiłem: położyłem się i zacząłem nasłuchiwać.

– Kurwa, José Luis... Nie oddycha – powiedział jeden z lekarzy.

– Podaj miligram epinefryny – odpowiedział inny.

Ciało Moniki leżało na podłodze.

– Nie reaguje. Tracimy ją... – dodała jedna z kobiet.

– Ja pierdolę, Juana, nie zapeszaj...

– Zróbcie coś! Na miłość boską! – wykrzyknął były rektor. Zasłonił nerwowo twarz rękoma i poluzował krawat.

Poczułem, że ktoś dotyka moją lewą stopę.

– Proszę pana? – powiedziała lekarka, która przed chwilą wyrzuciła innych dziennikarzy.

– Tak? – odpowiedziałem.

– Proszę natychmiast opuścić to miejsce – rozkazała groźnie.

Odwróciłem się. Zobaczyłem kobietę z karbowanymi włosami. Patrzyła na mnie z wyrzutem zawiedzionej matki. Podniosłem się i bez dyskusji posłusznie wyszedłem z pomieszczenia.

Miałem potrzebę zapalić, porozmawiać z Hidalgiem i uporządkować myśli. Wyszedłem więc z budynku i skierowałem się ku bramie. Wyjąłem papierosa, zapaliłem i głęboko się zaciągnąłem. Gdy wypuszczałem dym, wyczułem czyjąś obecność. Ktoś mnie obserwował. Obok mnie stał mężczyzna w okularach w drucianej oprawce, średniego wzrostu. Ubrany był we wzorzysty sweter i dżinsy. Można było dostrzec u niego pierwsze oznaki łysiny i lekką nadwagę, ale nie wyglądał na niebezpiecznego. Przeciwnie.

– Co się dzieje? – zapytałem zblazowany.

– Czy mógłby mnie pan poczęstować jednym... – odpowiedział miękkim i melodyjnym głosem. Wyglądał na nieco rozkojarzonego. Wyciągnąłem papierosa. Podziękował i zapalił, po czym spojrzał na filtr i zaciągnął się. Staliśmy w ciszy – zastanawiałem się, kto pierwszy ją przerwie.

– Jesteś z prasy? – zapytałem bez zastanowienia, choć dobrze wiedziałem, że nie należał do gremium.

– Ja? Nie... – odpowiedział mężczyzna, kręcąc głową. – Jestem wykładowcą... Niezłe, od lat nie paliłem.

– To ci na pewno nie pomoże.

Mężczyzna spojrzał na mnie, unosząc brwi.

– Człowieku. W tej sytuacji... – zaczął, wzdychając z przejęciem. – Co my zrobimy? Wątpię, aby teraz ktoś chciał kandydować na stanowisko rektora.

– Ale przynajmniej Uniwersytet zdobędzie trochę rozgłosu, nie uważasz?

– Jesteś dziennikarzem, tak?

– Masz niezły węch.

– Nie. Po prostu wygadujesz głupstwa – odpowiedział mężczyzna. – Jak wszyscy dziennikarze... To, co stało się Monice Llopis, to poważna sprawa... Mam nadzieję, że nie splamicie jej nazwiska byle tylko zwiększyć nakład.

– Dzisiaj nikt nie kupuje gazet, tak więc oszczędź sobie gadania – odpowiedziałem. – Jeszcze nie wiemy, co tam się wydarzyło. Skąd znałeś Llopis?

Mężczyzna rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo.

– Byliśmy kolegami. Pracowaliśmy wiele lat razem.

– A więc ty też jesteś lekarzem.

– Nie, jestem doktorem. Biologiem, tak dla ścisłości – podkreślił. – Monika i ja pracowaliśmy w tym samym departamencie... Co za pech, co teraz zrobimy... Mam nadzieję, że dla dobra nas wszystkich, nie wybiorą tego palanta z Wydziału Nauk Humanistycznych...

– Myślisz, że ktoś miał interes w tym, aby pozbyć się Llopis? – zapytałem, ignorując przytyk w stronę mojego przyjaciela.

– Nie wiem, naprawdę... Ale nie wykluczałbym tego – odpowiedział mężczyzna. – Wszystko jest możliwe.

Echo ostatnich sylab pobrzmiewało mi jeszcze w uszach, gdy zobaczyłem postać wychodzącą z budynku. Zaintrygowany skupiłem się na jej twarzy, zapominając o powtarzanych jak mantra pytaniach doktora. To był ten sam człowiek, którego widziałem na zdjęciach w prywatnym folderze Moniki Llopis. Nieznajomy, którego imię niebawem miałem nadzieję poznać. Co on, do diabła, tam robił? Gdy tylko wyszedł, w drzwiach pojawiła się ekipa pogotowia niosąca ciało Moniki okryte kocem termicznym. Natychmiast, niczym głodne hieny, zbiegli się dziennikarze.

Zabierali ją do szpitala. Nie miałem wątpliwości. Żywą lub martwą.

Cisnąłem niedopałek na ziemię i ruszyłem za tajemniczym mężczyzną, zostawiając w tyle uciążliwego naukowca. Szedłem, udając, że rozmawiam przez telefon komórkowy. Mężczyzna wydawał się tak przejęty, że nawet nie zauważył, że ktoś go śledzi. Wszedł na parking, wyjął pilota i chwilę później zaświeciły się przednie reflektory imponującego czarnego BMW X3. Spojrzałem na rejestrację i zapisałem ją w telefonie. Mężczyzna uruchomił samochód, zmierzył mnie wzrokiem i ruszył z piskiem opon. Potem zniknął na asfaltowej szosie prowadzącej do drogi szybkiego ruchu.

4

Po powrocie do auli uniwersyteckiej odniosłem wrażenie, że sytuacja znacznie się pogorszyła. W oddali dostrzegłem Hidalga rozmawiającego z innymi przedstawicielami Uniwersytetu i grupą reporterów z konkurencji. Prezydent Generalidad w asyście eskorty opuścił budynek. Jego służbowa limuzyna powoli znikała w oddali. Hidalgo stał z rękami skrzyżowanymi na piersi. Mówił, marszcząc czoło, a ręce drżały mu ze zdenerwowania.

Podszedłem do nich. Hidalgo zmierzył mnie wzrokiem.

– Czy coś wiadomo? – zapytałem, torując sobie drogę.

– Jak już mówiłem... – zaczął Antonio – oczekuję, że potraktujecie to zdarzenie odpowiednio delikatnie, wiecie. Zapewne niedługo sprawę rozdmucha prasa krajowa, o ile już się to nie stało. Prezydent odjechał w tak kiepskim nastroju, że lepiej nie mówić.... To tylko dodatkowo pogorszy nasz wizerunek.

– Nie bądź takim pesymistą, Hidalgo – powiedział prorektor, łysy mężczyzna z wąsem, w obcisłej tweedowej marynarce. – Tego typu nieszczęścia zdarzają się wszędzie...

– Ludzie gadają, Ramirez, gadają za dużo... – odparł posępnie Hidalgo. – W obecnej sytuacji politycznej nie zdziwią mnie prawicowcy wytykający mnie teraz palcami.

– Prawicowcy? Ciebie? – Prorektor zmarszczył brwi. – Przecież ty jesteś...

Zanim Ramírez skończył zdanie, przed nami zaparkowały dwa samochody patrolowe policji. Otworzyły się drzwi i rozmowa urwała się jak letnia burza. Z pierwszego pojazdu wysiadła para umundurowanych funkcjonariuszy i skierowała się w stronę budynku. Z następnego samochodu wysiadło dwóch mężczyzn, jeden z nich bez munduru. Młodszy, umundurowany, rzucił w stronę drugiego kilka słów i ruszył z pozostałymi funkcjonariuszami do budynku. Policjant w cywilnym stroju przypominał stracha na wróble: przygniecione włosy, wąs pruski zakrywający wargę i twarz, na której rysowało się wieczne niezadowolenie. Klasyka. Fachowiec. Domyśliłem się, że to inspektor. I że za chwilę zadzwoni do mnie Ortiz, wrzeszcząc, dlaczego nie ma mnie przy biurku i nie piszę, prawdopodobnie, reportażu roku.

– Dzień dobry, panowie... – powiedział mężczyzna, ocierając czoło bawełnianą chustką. Intensywny upał wczesnego popołudnia wyciskał z pach plamy potu. Inspektor ubrany był w płócienne spodnie, kastylijskie mokasyny i schowane w spodnie, turkusowe polo Lacoste z krótkim rękawem. Wyciągnął szybko odznakę, pokazał nam wszystkim, po czym schował ją z powrotem. Jego obecność nie ucieszyła obecnych.

– Jeśli możemy panu w czymś pomóc, inspektorze... – powiedział Ramírez.

– Botella... – odparł. – Inspektor Botella z Wydziału Zabójstw.

– A więc może chodzić o zbrodnię...

Inspektor zmierzył mnie wzrokiem.

– Dziennikarz?

– Z Las Provincias.

– Czy był pan w auli, kiedy zemdlała panna Llopis?

– To nie było omdlenie... – odpowiedziałem inspektorowi drżącym głosem.

– Nikt nie zna przyczyny – uciął. – Jej ustalenie to nasze zadanie.

– Oczywiście, ale podobnie jak inni przypuszczam...

– A więc jest pan świadkiem?

– Już mówiłem panu, że tak – odpowiedziałem.

– Proszę poczekać tutaj, dla pańskiego dobra. Za chwilę do pana wrócę – zapewnił. Zwrócił się do Ramíreza oraz Hidalga i wymierzył w ich kierunku palec wskazujący prawej ręki. – Teraz chciałbym porozmawiać z panami na osobności. Możemy?

Hidalgo przytaknął i obrócił się w moją stronę.

– Bądź ostrożny, Gabriel.

Prorektor Ramírez, zdenerwowany sytuacją, szedł dwa kroki przed inspektorem Botellą, który zmierzał w kierunku auli uniwersyteckiej.

Stojąc przed budynkiem, po raz kolejny odniosłem wrażenie, że coś mi ucieka.

Numer rejestracyjny samochodu – to wszystko, co miałem. To, a także czekanie na znak życia od Hidalga. Nim zdążyła porwać mnie nawałnica myśli, w mojej kieszeni zawibrował telefon.

To był Ortiz. Wiedziałem, co mnie czeka.

– Cały pierdolony świat mówi o tym, co się wydarzyło! A ty? Ciekawe, kurwa, gdzie się podziewasz! – ryknął do słuchawki.

– Ludzie nie mają o niczym pojęcia, Ortiz – odpowiedziałem po chwili ciszy. – Przestań na mnie krzyczeć, do cholery, albo przestanę odbierać telefon.

– Daj sobie na wstrzymanie, Caballero....

– Mam nadzieję, że po tym, co ci powiem, zaczniesz mnie lepiej traktować.

– Przestań sobie ze mną pogrywać!

– Już dobrze, już dobrze... – odpowiedziałem, tłumiąc uśmiech. Wyobrażałem sobie Ortiza na drugim końcu linii, z poczerwieniałą szyją i pooraną żyłami skórą oskubanej kury. – Z miejsca zdarzenia wyrzucono prawie wszystkich dziennikarzy. Prawie, bo mi udało się zostać. Wkrótce przyjechała policja... Kojarzysz inspektora Botellę?

Ortiz wstrzymał oddech.

– Nie – odpowiedział po chwili. – Butelka?

– Tak, do cholery... – powiedziałem. – Wydział zabójstw, Ortiz. Wydaje mi się, że coś podejrzewają.

– Czyś ty zgłupiał? – zapytał z pogardą. – Wysłał go prezydent, nie miej wątpliwości, to zwykła biurokracja... No właśnie... Co robisz, że cię tu nie ma? Piszesz ten cholerny artykuł do jutrzejszego wydania?

– Tak, do cholery – wykrzyknąłem. – Inspektor chce mi zadać parę pytań, wiesz? Jako świadkowi...

– Na litość boską, pospiesz się i wracaj... Ci z wiadomości mają kilka godzin przewagi nad nami, a z Walencji ciągle dzwonią i pytają, co się dzieje... Jeśli nie przyniesiesz czegoś wartego uwagi, jutro ktoś inny zajmie twoje miejsce... I moje też.

– Wyluzuj, człowieku, przyniosę bombowy materiał.

– Prędzej mi kaktus wyrośnie, Caballero... – odpowiedział nieco spokojniej. Ortiz był jak pies, który szczeka, ale nigdy nie gryzie. Nawet pozwalał się pogłaskać. Znowu go obłaskawiłem.

– Rób swoją robotę, sprawdź, co możesz i nie wkurzaj mnie Mamy wystarczające urwanie głowy. Zrozumiałeś?

– Ostatnia rzecz, Ortiz – odparłem. – Znasz kogoś, kto pracuje w Wydziale Komunikacji, prawda?

– Tak, mam tam szwagra – odpowiedział niedbale – ale jeśli chcesz mi powiedzieć, że dostałeś mandat...

– Zrób mi przysługę. Weź coś do notowania i zapisz tę rejestrację – poinstruowałem go. Sprawdziłem w telefonie wcześniej zapisane numery i podyktowałem je. – Sprawdź, do kogo należy ten samochód.

5

Ortiz nie zdziałał wiele. Samochód był zarejestrowany na niejakiego Alejandra Macię, młodego przedsiębiorcę. Przeszukałem internet w celu znalezienia informacji o nim, ale nie udało mi się znaleźć żadnego profilu społecznościowego, poza stroną małego start-upu, którego był CEO.

Gdy skończyłem rozmawiać przez telefon, wrócił inspektor Botella, by zamienić ze mną kilka słów. Po spotkaniu z Hidalgiem i prorektorem Ramírezem wydawał się odrobinę spokojniejszy niż wcześniej. Rozmowa była krótka, bo niewiele mogłem wnieść do śledztwa. Botella ostrzegł mnie, żebym nie robił głupstw. Nie udało mi się nic z niego wyciągnąć. Z uprzejmości wymieniliśmy się wizytówkami i zaoferowałem mu pomoc we wszystkim, co było związane ze sprawą panny Llopis. Tej samej nocy konkurencja zasadziła się w sąsiedztwie Szpitala Nieustającej Pomocy, usiłując zdobyć cokolwiek, czym można by wypełnić strony gazet. Oficjalnie panna Llopis zmarła na skutek zatrzymania akcji serca. Tak nam przynajmniej powiedziano. Według badań, w Hiszpanii co pół godziny ktoś umiera na zawał. Llopis wpisała się tylko w statystykę. Ot, zwykłe nieszczęście.

Po klęsce informacyjnej Ortiz dał mi dzień wolny na uporządkowanie myśli i odpoczynek. Patrycja spotykała się ze swoimi przyjaciółkami i nie odbierała telefonu, najwyraźniej obrażona za wczoraj. Wybrałem więc numer Hidalga i umówiliśmy się na wspólny obiad.

Spotkaliśmy się pod restauracją Aldebarán – luksusowym miejscu z tarasem widokowym na najwyższym piętrze Królewskiego Klubu Regatowego Alicante. Hidalgo, mimo mojego wyraźnego sprzeciwu, nalegał na to miejsce. Co prawda uwielbiałem drogie restauracje i dobre jedzenie, ale nie był to najlepszy finansowo moment w moim życiu. Antonio kazał mi jednak wyluzować się i korzystać z życia. Szef restauracji zaprowadził nas do okrągłego stołu dla czterech osób, obok przeszklonych drzwi, przez które można było podziwiać statki zacumowane w porcie, góry i strzegący miasto zamek św. Barbary. Spojrzałem na bukiet kwiatów na stole, próbując sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni jadłem na białym obrusie.

– Jak się masz? – zapytał.

– Fatalnie – odpowiedziałem. – Myślę, że Patrycja mnie zostawi.

– Nie przejmuj się, świat jest pełen Patrycji.

Hidalgo był mniej rozmowny niż zwykle. Powolny rytm słów i fałszywy spokój wzbudziły moje podejrzenia. Luźna konwersacja nie wykraczała poza sprawy codzienne, zupełnie jakby to, co się wydarzyło, było tylko nieszczęśliwym wypadkiem. Ojcowskie rady, dwuznaczne zdania. Spróbowałem postawić się na jego miejscu i posłusznie szedłem w jego wymuszony small talk, rozumiejąc, że może nie mieć teraz ochoty na poruszanie bolesnych tematów. Nic dziwnego, w końcu minęły zaledwie dwie doby. Na początek zamówiliśmy butelkę białego wina, ośmiornicę z grilla i tatar z tuńczyka. Kelner napełnił kieliszki. Hidalgo wzniósł toast.

– Za życie, Gabriel – powiedział nostalgicznie i uniósł kieliszek. – Dzisiaj jesteśmy tutaj, nad morzem, i cieszymy się chwilą. Jutro możemy wąchać kwiatki od spodu.

– Zdrowie, przyjacielu – odpowiedziałem.

Napiliśmy się. Spojrzałem na statki wygrzewające się w południowym słońcu.

– Co chciał inspektor Botella? – zapytałem.

Hidalgo podniósł wzrok.

– Nic nadzwyczajnego... – odpowiedział. – Wiesz… rutynowe pytania dotyczące naszej relacji ze zmarłą… i tego typu sprawy... Nie wyglądał na zachwyconego swoją pracą.

– Wygląda mi na osobę powściągliwą – powiedziałem. – Coś mi tu jednak nie pasuje, Antonio.

– Mówisz o sobie, czy o tym, co się stało?

– Zgadnij – odpowiedziałem po kolejnym kęsie ośmiornicy. – Z całym szacunkiem, przyjacielu... Obaj wiemy, że Llopis, pomimo twoich dobrych stosunków ze studentami i niektórymi wydziałami, po prostu musiała wygrać.

– I to zrobiła. To była jej uroczystość zaprzysiężenia na rektor... – odpowiedział i uśmiechnął się. – Możesz mi przestać o tym przypominać?