Furtka do ogrodu wspomnień - Eugeniusz Dębski - ebook

Furtka do ogrodu wspomnień ebook

Eugeniusz Dębski

4,1

Opis

Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).

Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej powieści science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.

Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010

 

 

 

Owen Yeates szaleje w Europie! Po raz pierwszy w historii nasz bohater działa na nieznanym sobie terenie, ale jego metody pozostają te same: zabójczo skuteczne i szalenie widowiskowe, choć raczej mało subtelne. A sprawa jest poważna – dowody na istnienie tajnego paktu o nieagresji między Hooverem a Stalinem mogą wstrząsnąć współczesnym światem. O ile są prawdziwe. I o ile Owen dopuści do tego, by prawda wyszła na jaw.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (28 ocen)
12
9
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




EUGENIUSZ DĘBSKI

FURTKA DO OGRODU WSPOMNIEŃ

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2016

Redakcja i wszystko: EuGeniusz Dębski

Redakcja techniczna: Nooray

Copyright © EuGeniusz Dębski 2016

Okładka Copyright © Joanna Szlanga 2016

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2016

e-wydanie I

ISBN 978-83-7949-206-0 epub

978-83-7949-207-7 mobi

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Przypomina to nagły krzyk w środku nocy, chociaż nie słychać żadnego dźwięku. Dzieje się prawie zawsze nocą, ponieważ godziny ciemności są godzinami grozy. Ale zdarzało mi się także w biały dzień: dziwny moment jasności, kiedy nagle zdaję sobie sprawę, że wiem coś, czego nie mam powodu wiedzieć. Chyba że jest to skutek długich lat spędzonych w bezustannym napięciu, albo tak jak w tym przypadku nagła pewność, że właśnie nadeszła chwila, którą torreadorzy nazywają „chwilą prawdy”.

Raymond Chandler„Playback”

Furtka do ogrodu wspomnień

Nie podjąłbym się nawet za galon piwa określenia momentu przejścia ze snu do jawy. Może powinienem powiedzieć dokładniej: odzyskania przytomności. W obu przypadkach zresztą natychmiast dotarło do mnie, że rozpoczynający się dzień, w jakiejkolwiek jego fatalnej fazie się ocknąłem, będzie przyjemny jak nurkowanie z katarem.

Gdy myśli zaczęły jako tako pełzać po mózgu, zrozumiałem, że w mojej jamie ustnej założył norę skunks, zapewne z powodu wyjątkowości przynależnego mu fetoru wygnany ze skunksiej społeczności. Gdyby nie to, spróbowałbym przygnieść kac do łóżka własnym ciałem i przetrzymać go w klinczu do późnego popołudnia, wczesnego wieczora albo – najlepiej – późnej nocy. Jednak suchość w gardle oraz niesmak w ustach zmuszały do wykonania jakiegoś ruchu.

Poruszyłem się więc.

Od razu runął na mnie ból, zawyły wszystkie kości, jakbym spał na podłodze z trapezowanej blachy albo szczycie palisady, tymczasem wiedziałem, że moja hotelowa podłoga jest gładka jak mózg debila. Jak dzisiaj mój własny. Zacisnąłem zęby i wykonałem wolniutki siad. Zarzuciło mnie, zakołowało, wyrównałem z trudem, zaciągnąłem węzły ścięgien, zablokowałem stawy.

Siedziałem.

Siedziałem dość długo, aż postanowiłem dogonić klapki, już po kilku minutach miałem na nodze jeden; drugi, śmiglejszy, uciekł aż pod ścianę i wszystko wskazywało, że dzisiaj będzie miał wolne. Chwyciłem rękami krawędź łóżka, dźwignąłem się. Odetchnąłem głęboko świadomy przestępstwa – powietrze po przejściu przez moją jamę ustną nie nadawało się już do niczego.

– Komp… – pisnąłem. Przeczekałem salwę honorową, jaką mózg uczcił zwycięstwo nad ciałem. Kilka ciepłych, słonych łez spłynęło mi po policzkach i opadło na pierś. Syczałem dalej: – Wycisz wszystkie sygnały… Napuść do wanny wody, temperatura około czterdziestu stopni, potem obniż… Dodaj cztery gramy balsamu O’Malleya… Podaj do łazienki cztery taspy, cztery multiwitaminy, dwie alca forte w litrowym roztworze plus magnez i potas. Potem dwie puszki piwa. Idę…

Półtorej godziny później dzień się nieco przejaśnił, może dlatego, że miałem na koncie kilka spektakularnych sukcesów: dopełzłem do łazienki, przełknąłem wszystkie prochy, popiłem roztworem, zwaliłem się do wanny i nie utonąłem, oraz – co najważniejsze – przegnałem skunksa i zawładnąłem na nowo jego norą. Po pierwszej puszce piwa czarno-biały świat nabrał leciutkich kolorków, a odgłos wpadających do wanny kropel przestał katedralnym echem kołatać się pod czerepem. Po wyjściu z wanny bez trudu dogoniłem krnąbrny prawy klapek i przetrzymałem bez jęku cały cykl masażu. Zerkając w lustro, zobaczyłem tam po raz pierwszy tego dnia siebie. Posłałem mu… sobie uśmiech. I natychmiast cichuteńko odezwał się telefon. Poleciłem włączyć ekran i uśmiechnąłem się szerzej.

– Cześć, kochanie! – zagadałem szybko, widząc, że Pyma ma ten „zwiastujący” coś nieprzyjemnego, lekko nachmurzony wyraz twarzy. – Wyglądasz uroczo…

Gorączkowo usiłowałem przypomnieć sobie, czy dzwoniłem do niej w nocy.

– Ty też. O ile to jesteś ty – powiedziała, zachowując powagę. – Ale nie o tym… – Rzuciła spojrzenie gdzieś w bok. – Mam mały problem. Nasz syn… Twój wariant syna… No, chodźże tu! Opowiesz sam. – Wcisnęła przed obiektyw Phila. Z jej tonu wnosząc, powinien mieć skruszony wyraz pyszczka, pewnie jednak gdzieś na satelitarnych łączach szczegóły obrazu się zacierały. – Opowiadaj! – ponagliła Pyma.

– Wysmarowałem… – Przypomniał sobie coś: – Dzień dobry, tatuś! A Teba wczoraj pobiegła…

– Ph-i-l?! – Pymie udało się podzielić na trzy tempa jego imię.

– Aha! Wysmarowałem drzwi wychowawcy…

– Czym? – zainteresowałem się, myśląc intensywnie, jak i przed czym go obronić.

– Pisakiem.

– Po co?

Wzruszył ramionami. Popatrzyłem na Pymę. Poczułem, że już mam ochotę na papierosa. Zapaliłem, a syn czekał na moje pytania.

– No? Po co?

– Pan De Wint… Dopisałem mu „a”…

– Ale po co?

– Żeby było dewiant. – Ożywił się, nieco zdziwiony moją ignorancją.

– A przynajmniej wiesz, co to znaczy?

– No pewnie! Sam kazałeś mi korzystać ze słownika wyrazów obcych!

– No tak… – Rzuciłem tęskne spojrzenie w stronę barku. – Miałeś jakiś powód?

– No… Chciałem się upewnić, czy to znaczy to, co myślałem.

– Chol… Nie o to pytam! Czy miałeś powód, żeby tak napisać?

– Zabiera gumę do żucia… – mruknął, patrząc pod moje stopy.

– Nie wydaje ci się, że to za mało?

– Zabiera gumę tylko dziewczynkom, robi z tego duże grudy i potem głaszcze, kiedy myśli, że nikt nie widzi. Przymyka przy tym oczy i…

– Dobra! Już rozumiem…

– Phil? – Pyma straciła swój Oskarżycielski, Egzekutorski i Inkwizytorski Wygląd, wpatrywała się w syna z zaskoczeniem, niedowierzaniem i strachem. Tak, strachem. – Tego mi nie powiedziałeś! I dyrektorowi też!

– Zaczęlibyście… – Strzelił do mnie spojrzeniem, potem zerknął na nią z dołu. – Myślę, że byłabyś zakłopotana. A dyrektor zacząłby uważać, że w naszym domu muszą się dziać niezłe rzeczy, skoro dziecko ma pojęcie o dewia…

– Jasne! – Pyma przerwała mu wypowiedź. – Wiemy już teraz, że w pewnym sensie miałeś rację. Mówię to tylko do naszego użytku. Ale pozostaje kwestia twojej próby samowolnego wymierzenia sprawiedliwości…

– Poczekajcie oboje – wtrąciłem się. – Phil, mama przyznała, że miałeś trochę racji, i tu się z nią zgadzam. Zgadzam się również, że to jest satysfakcja do wewnętrznego rodzinnego użytku. Absolutnie nie do afiszowania się na zewnątrz, rozumiemy się? – Skinął głową. Przeniosłem spojrzenie na Pymę. – Natomiast nie widzę powodu, żeby w tym kontekście uważać dopisanie jednej litery za nadmierną satysfakcję…

– Literki?! Przecież nie o tym mówię. – Pyma roześmiała się sztucznie. – Phil… Idź już do siebie, dobrze? – Nie wytrzymała, chwyciła w garść gęstwinę włosów chłopca i przyciągnęła do siebie. Pocałowała go w czubek głowy i popchnęła lekko. Mrugnął do mnie i zniknął z ekranu. Pyma odczekała kilka sekund, popatrzyła na mnie. Gdzieś poza nią, niewidoczny, ale wyraźnie wyczuwalny czaił się uśmiech Phila. – Owen, wiesz, co on zrobił?

– Nawet nie próbuję zgadnąć… Poczekaj, zrobię sobie…

– Jeszcze nie! – zastopowała mnie. – Widzę po oczach, że lepiej, żebyś jeszcze dwie godziny poczekał…

– OK. Odczekam, ale cóż on takiego zrobił?

– Dorwał się do tej cholernej kulki z zarekwirowanej dziewczynkom gumy do żucia i wstrzyknął do środka klej z utwardzaczem. De Wint zaczął ją żuć w zaciszu swojego gabinetu. Mówić dalej?

Pokręciłem głową, utrzymałem powagę na twarzy. Powiedziałem:

– W tym małym człowieku skupiły się i znalazły nowe, czasem zaskakujące, najlepsze cechy jego rodziców, chociaż…

– Wart jeden drugiego! Dlaczego nie zapytasz, po kim ma tę skłonność do „zaskakujących” zastosowań kleju?

– Dobrze, po mnie. A wiesz dlaczego nie zapytam, skąd ściągnął propozycję zastosowań? – Dźgnąłem palcem ekran, starając się trafić czubek nosa Pymy. – „Ucz się czytać, synku, bo będzie ci głupio, że wszyscy czytają książki tatusia, a ty nie umiesz” – sparodiowałem znaną mi z przeszłości wypowiedź Pymy. – Gdyby nie czytał…

– Tęsknisz? – przerwała mi, sygnalizując, że dalsze moje wymądrzanie się zupełnie jej nie interesuje.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

– Gdzieżby tam! Tłumy fanek, wśród nich na pewno znajdzie się kilka z obfitymi biustami, które chętnie kładą na twoje spragnione poklasku ego, co?

– Nie przeczę.

– Spróbowałbyś! – Sięgnęła do kieszeni, przetarła swój monitor chusteczką i z zatroskaną miną powiedziała do siebie: – Trzeba będzie zmienić nasz ekran, kolory wysiadają. Wyglądasz na nim, jakbyś miał worki pod oczami. Zaraz zadzwonię do serwisu…

– Tęsknisz? – przerwałem.

Też zaprzeczyła.

– Kiedy wracasz? I czy w ogóle wracasz?

– Może… Może jutro. – Zgasiłem papierosa, który bez mojego udziału dobrnął do końca istnienia. – O piątej z minutami melduję się na lotnisku, o szóstej poproszę stawiać na stół wszystkie te proste domowe potrawy, które tak lubię: Johnny Walker, syfon…

– No to do zobaczenia. Pa!

– Pa… – powiedziałem do srebrzystego ekranu.

Zerknąłem na barek, wsłuchałem się w pracę własnej maszynerii. Daleko jej było do szwajcarskiej precyzji. I – co było jasne nawet dla mnie – smarowanie nie mogło pozytywnie wpłynąć na działanie.

Miałem jeszcze trochę czasu, więc podszedłem do okna. Dzień, znajdujący się już w południowej fazie, był jasny, słońce grzało uprzejmie przez lekko prześwitującą blaskiem kurtynę z cienkiej warstwy obłoków. Hotel zlokalizowano poza właściwą aglomeracją, dotykając nosem szyby i zezując, mogłem zobaczyć tylko pierwsze dachy Amsterdamu. Gdybym – nadal opierając nos o szybę – przekręcił głowę w prawo, zobaczyłbym płaską łąkę z gigantycznym wybiegiem dla dzieciaków. Miały ostatnie dni wakacji, wszystkie elementy miasteczka oblężone były przez małe pstro ubrane postaci. Złapałem się na tym, że szukam wśród nich Phila. Westchnąłem. Jeszcze raz skontrolowałem czas. Miałem go niemal tyle samo, ile przedtem.

Sprawdziłem, czy mam w kieszeni gotówkę, i wyszedłem z pokoju. W hallu odnalazłem kiosk ze słodyczami. Pogodny grubasek, którego podejrzewałem o przejadanie całej pensji w miejscu pracy, uśmiechnął się do mnie promiennie.

– Jaka guma cieszy się największą popularnością u dzieciaków? – zapytałem.

– Bubla – odpowiedział natychmiast.

– Jasne. – Sięgnąłem do kieszeni. – Dziesięć kilo.

– Jasne… – powtórzył za mną. Kosztowało go trochę wysiłku utrzymanie na pulchnych wargach uśmiechu. Sięgnął pod ladę, szukał chwilę po omacku. – Może być dwanaście? – zapytał odrobinę zjadliwie, stęknąwszy, postawił na ladzie spore pudło. Najwyraźniej podejrzewał mnie o chęć przemycenia całej paki do Stanów. Przyciskając do piersi pudło, podałem mu pieniądze i wyszedłem przed hotel. Wiraż w prawo i po kilku minutach dotarłem do Łąki Szaleństwa. Tam rozejrzałem się w poszukiwaniu odpowiedniego współpracownika. Sam się rzucał w oczy – gibki, szybki, zdecydowany, z ogromnym posłuchem u reszty. Chwyciłem go za ramię, gdy przebiegał obok. Chwyciłem mocno i natychmiast poprawiłem uchwyt, inaczej nie miałbym szans na utrzymanie go przez dwie sekundy w jednym miejscu.

– Cześć, rozumiesz mnie? – zapytałem, starając się upodobnić swój amerykański do kontynentalnego angielskiego.

– Tak! – Próbował się uwolnić, ale byłem na to przygotowany.

– Posłuchaj mnie przez kilka sekund, OK? – Jakby trochę mniej się szarpał. – Jest interes do zrobienia. Widzisz to? – Wskazałem stojące na ławce pudło.

– He?!

– No to słuchaj: zostawiam ci to pudło, a zrób tak, żebym za godzinę miał całą tę gumę przeżutą. Jasne? Rozdaj ją albo żuj sam, jak wolisz, bylebyś oddał te dwanaście kilo przeżute… – Podałem mu hotelową wizytówkę. – Przyjdź z kolegami, bo będzie na was czekało cztery razy więcej, do własnego użytku. Zgoda?

– Ta!

Szarpnął się jeszcze raz, nieznacznie osłabiłem chwyt, to wystarczyło – chwycił pudło i przeraźliwie gwiżdżąc czy piszcząc, runął w tłum z lekka zaniepokojonych moją obecnością kolegów. Rzucił w biegu kilka poleceń, a gdy odwróciłem się i, chichocząc do siebie, ruszyłem z powrotem do hotelu, zza pleców dobiegł mnie odgłos dartego w pośpiechu kartonu i ponaglenia tych, co nieco dalej od pudła stali.

Ciąg dalszy w pełnej wersji e-booka

Zamiast posłowia: Rękopisy nie płoną, czyli maszynopisy nie giną!

Piąta księga przygód Owena, napisana sporo czasu temu, wychodzi dopiero teraz. A powód zwłoki?

Nie da się, wybacz, Czytelniku, w dwu słowach…

Powieść została napisana i złożona w wydawnictwie. Czekała sobie, czekała i czekała. Takie były czasy. Jak chciałeś być wydany, to musiałeś być cierpliwy, a dopiero potem wprawny w pisaniu. Aż zdecydowano, że zostanie wydana, po czym zaraz wydawnictwo zostało postawione w stan likwidacji, co nie znaczy, że należy te dwa fakty ze sobą kojarzyć. W każdym razie, kiedy dotarło do mnie, że już tego nie wydadzą, zacząłem poszukiwać kopii maszynopisu (to ważne: maszynopisu, bo napisana była na maszynie), która miała leżeć sobie spokojnie w domu, ale…

Ale przypomniałem sobie, że mając werbalne zapewnienie o wydaniu „Furtki…”, kopię powieści dałem komuś do poczytania, niekoniecznie nawet do zwrotu, bo po co – wszak niedługo będę ją miał w postaci książkowej! No trudno, w domu nie ma, ale przecież jest w oficynie. Niby jeszcze nic nie wskazywało na powiew dramatu. Udałem się do likwidowanej firmy, gdzie okazało się, że niestety – maszynopis zabrał do domu redaktor. Zabrał do domu dwa tygodnie temu, po czym zaraz wziął i… zmarł nagle na atak serca.

Również proszę nie łączyć faktów.

W każdym razie okazało się, że nie ma tego maszynopisu w domu, gdzie szukała go sekretarka wydawnictwa. Ta sama sekretarka zdradziła mi w wielkiej tajemnicy, że istnieje dom, gdzie nieboszczyk również bywał często, i może tam właśnie zaniósł maszynopis. Udałem się pod wskazany adres i, kretyńsko się jąkając i czerwieniąc, wydukałem, że proszę o przejrzenie papierów pana L. A. M. i wydanie, o ile się znajdzie, maszynopisu powieści. Najpierw omal nie zostałem zrzucony ze schodów, ale właściwa mi kultura i wdzięk przełamały lody, co nie zaowocowało niczym. Maszynopisu nie było.

Zostałem więc bez powieści. Owszem, pamiętałem ją całkiem dobrze i mógłbym w każdej chwili odtworzyć, gdyby… Gdyby nie fakt, że pisałem inną, która wydawała mi się ważniejsza, potem pisałem jeszcze coś innego, a Owen przesuwał się w kolejce, a raczej obsuwał… I tak płynął czas, letni i zimowy, a ja ciągle tylko zastanawiałem się, jak to zrobić, żeby nie pisać powieści po raz drugi, a ją mieć? Napisałem, tak się zastanawiając, szóstą powieść o przygodach Owena, potem siódmą. A feralna piątka tylko w pamięci istniała.

I oto jakiś konwent, jakieś spotkanie, jakieś pytanie o to, co piszę, co będę, co zamierzam, i ja, długo perorując, dochodzę do opowieści o zaginionym Owenie, który, biedak, ciągle czeka. A tu nagle z ostatniego rzędu rozlega się spokojny, beznamiętny, boski w brzmieniu głos: „Jak chcesz, to ja ci »Furtkę…« przyślę!”.

Cisza. Cisza i… cisza… Potem ryk radości, mój i kilku innych. Okazuje się, że ta kopia, com ją komuś dał, została po wielekroć skserowana i jako kolejna kopia dotarła do człowieka, który taki blady egzemplarz posiadał!

No, czy nie cud?!

Przysłał mi go.

Okazało się, że jest do przepisania. Jednak. Ani skaner, ani ksero już tekstu nie chwytały, ani nawet przeciętny korektor. I wpadłem na piekielny pomysł. Będąc naonczas współredaktorem pierwszego sieciowego polskiego periodyku „Fahrenheit”, opisałem mniej więcej tak jak w tym miejscu swoje problemy z Owenem V, i zaproponowałem coś takiego: kto chce się przysłużyć fantastyce polskiej i mnie w szczególności, niech się zgłosi, a ja wyślę mu cztery, pięć stron powieści w celu przeniesienia ich na nośnik elektroniczny. Trzęsły mi się nogi, kiedy zamieszczałem anons w Sieci, w głębi ducha przekonany, że i tak się nie u-u-uda…

Godzinę później miałem pierwsze zgłoszenie, dlatego je pamiętam: Tomasz J. z Berlina…

I runęła fala zgłoszeń!

Następnego dnia już nie miałem ani jednej kartki do rozdania, poważnie!

Wykształciło się kilka metod działania: niektórzy po prostu przepisywali, inni prosili o dwie, trzy porcje („Co to za przepisywanie pięciu stron!”), jeszcze inni pytali, czy mogą „sobie poredagować”, a jeszcze inni przysłali mi po dwie wersje: po prostu przepisane, i przepisane twórczo, z redakcją.

Czyli ja tylko pokleiłem te kawałki, wygładziłem zadziory na „stykach”, przejrzałem raz jeszcze i… miałem gotowe. Aha, jeszcze dwa tygodnie później zgłaszali się ochotnicy do przepisywania, aż żałowałem, że Owen nie był grubszy.

No i to jest koniec opowieści o zaginionej i odnalezionej powieści.

Woland w „Mistrzu i Małgorzacie” mówi: „Rękopisy nie płoną”. Ja powiadam: „Maszynopisy nie giną!”. Pewnie, że pierwsze zdanie jest ładniejsze, ale drugie – prawdziwe!

Tak więc, jeśli ktoś jakiejś przyjemności zażył, czytając tę powieść, to niech będzie świadom, że tym razem przyłożyli się do tego nie tylko autor, ale i tych kilkanaście osób (Tomasz J. i dwa tuziny innych, z „Pumą” na czele).

I ten zajadły kolekcjoner, który miał czwarte ksero po siódmej kopii…

Serdecznie Wam wszystkim za pomoc dziękuję.

Mam nadzieję, że Wasz trud miał sens…

Dziękuję.

EuGeniusz Dębski

OWEN YEATES:

„Ludzie z tamtej strony świata”

„Ludzie z tamtej strony czasu”

„Flashback”

„Flashback 2. Okradziony świat”

„Furtka do ogrodu wspomnień”

„Brat marnotrawny”

„Władcy nocy, złodzieje snów”

„Ostatnia przygoda”

„Sierżant Kaszel rulez!”

Fragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: „Brat marnotrawny” (6 tom)

…Przepraszam, mam przyjemność z panem Owenem Yeatesem?

Powstrzymałem się od ulubionego sposobu zawierania znajomości, zostawiłem swoją stopę i jego krocze w spokoju.

– Tak, to ja.

– Niepotrzebnie pytam, znam pana twarz doskonale. Chciałbym pana prosić o chwilę rozmowy…

– Zanim się zgodzę chciałbym wyjaśnić, że nie prowadzę żadnych dochodzeń, jestem zadowolony ze swojego agenta i nie zamierzam go zmieniać. – Ciesz się, ty cholerny krwiopijco! – Jak również mam dom wyposażony we wszystko, co nasz przemysł może zaoferować i co może się w tak niedużym domu zmieścić. Tak więc nie mamy o czym rozmawiać, jeśli pańska prośba dotyczy którejś z tych trzech spraw. Co do innych spraw mam podobne odczucia…

Przez krwawego koloru mgłę przed oczami zobaczyłem, że rytmicznie otwiera i zamyka usta. Najpierw pomyślałem, że brakuje mu tlenu, dopiero po kilkunastu sekundach zrozumiałem, że usiłuje wtrącić coś do mojej perory i – zupełnie nie wiem, dlaczego – dałem mu szansę. No, byłem w końcu bardzo zmęczony.

– Nie-nie-nie! – Skorzystał natychmiast z mojej wielkoduszności i osłabienia. – Moja wizyta dotyczy pańskiej twórczości.

Trafił mnie w najczulsze z możliwych miejsc. Chwilę stałem starając się nie osunąć po framudze, potem cofnąłem się i wskazałem mu ręką salon.

– Proszę wejść i zrobić sobie drinka. Na mnie niech pan nie czeka, przeżyłem dwie doby skuteczniej od wszelkich preparatów odrzucające od alkoholu.

Zostawiłem go w salonie, korzystając z pamięci mięśniowej dotarłem do łazienki, wygrzebałem ze skrytki za rezerwuarem tabletkę redtexu, wsadziłem łeb pod strugę zimnej wody i chwilę później pożegnałem się na kolejną noc ze snem. Gdy wróciłem do salonu, siedział grzecznie na kanapie i rozglądał się po pokoju. Jeszcze zanim doszedłem do swojego fotela, poczułem przypływ sił, za którym machając kusym ogonkiem pędziła ochota na drinka. Odsunąłem ją czubkiem buta, ale delikatnie – byłem pewien, że jeszcze kiedyś się przyda.

– Pisze pan doktorat?… – zagaiłem.

– Nie, to zupełnie inna sprawa. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, chwycił coś palcami, ale nie wyjął. Potrzymał chwilę i wycofał rękę. Jeśli miał tam broń, to postanowił dać mi jeszcze szansę. Redtex szalał w mojej głowie, uruchomił mózg i pewnie dlatego zwróciłem uwagę na akcent gościa. Niewątpliwy dobry stary kontynentalny angielski. Mężczyzna odetchnął i zaczął mówić: – Nazywam się Matthew E. Debsky II. – Wpatrywał się w moje oczy jak śledczy czyhający na reakcję podejrzanego. Wykonałem klasyczny ruch brwią i czekałem na ciąg dalszy. – Jestem prawnukiem Eugena Debsky’ego. – Uprzejmie dodałem do treści spojrzenia szczyptę zainteresowania i czekałem. – Nic to panu nie mówi?

– Nic – pokręciłem głową.

– No to muszę powiedzieć więcej…

– Niewątpliwie. Nigdy nie przyznaję się do niczego szybciej niż po siedmiu dobach tortur.

– Więc tak – na przełomie ubiegłego i naszego wieku żył w Europie mój dziadek, autor dość dużej ilości książek. Zajmował się fantastyką i sensacją opakowaną w fantastykę. Umiarkowanie popularny i chyba tyleż utalentowany, co nie wpędzało go w stresy i nie pozwoliło specjalnie zarobić na swoim pisarstwie. Jego najpoważniejszym atutem był cykl powieści o detektywie z drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku. Było tego kilka tomów i proszę zgadnąć: jak nazywał się ten detektyw?

– W tej sytuacji muszę powiedzieć, że Owen Yeates – parsknąłem śmiechem.

– Aha… Więc jednak słyszał pan o dziadku?

Uśmiech stał się tak ciężki, że nie mogłem go dłużej utrzymać na wargach. Zsunął mi się na pierś i głośno plasnął o podłogę. Kilka kropel wody z niedokładnie wysuszonych włosów spadło mi na kark. Potrząsnąłem głową i odchrząknąłem.

– Zaraz-zaraz! Czy pan powiedział, że pański dziadek pisał powieści, w których występuje Owen Yeates?

– No tak!

Ogarnęło mnie przeczucie nieszczęścia. Gestem powstrzymałem gościa przed dalszymi rewelacjami, namierzyłem barek i zapytałem:

– Teraz się już chyba napijemy?

– Jeśli można – bez wody…

– To i mój ulubiony koktajl – przyznałem nalewając już whisky. Podałem mu szklankę, rzuciłem się w swój fotel. Przedtem upiłem, żeby przypadkiem nie zachlapać tapicerki. – Mam wrażenie, że jeszcze pan nie skończył?

– Niestety nie. – Zrobił z whisky to, co i ja przed chwilą. – Otóż dziadek napisał… – Łyknął jeszcze raz. – Pierwsza jego powieść o Owenie Yeatesie nosi tytuł „Podwójna śmierć”… – zawiesił głos. Pokręciłem przecząco głową. – To jest jej drugi tytuł – uzupełnił cicho. – Pierwszy i właściwy to „Ludzie z tamtej strony świata”…

Wytrzeszczyłem oczy aż zabolało. Szklanka kiwnęła mi się w ręku, ale czułem, że nie uda mi się napić, oparłem dłoń na kolanie.

Konwersja do plików epub i mobi

2016