Francuski sen - Marek Ostrowski - ebook + książka

Francuski sen ebook

Marek Ostrowski

4,4

Opis

Francuski sen Marka Ostrowskiego jest fascynującą opowieścią o Francji, pisaną do wszystkich czytelników: zarówno tych, którzy się uważają za znawców kraju nad Sekwaną, jak i tych, którym kojarzy się on z wieżą Eiffla i szampanem. Ostrowski, wieloletni korespondent polskich mediów w Paryżu, kawaler orderu Legii Honorowej i kultowy komentator telewizyjny, pisze o Francji ze znawstwem i miłością. Kanwą wielu tekstów książki są jego podróże, rozmowy i artykuły o Francji, które od trzech dekad Ostrowski publikuje w POLITYCE. Opisuje w nich skomplikowane uwarunkowania francuskiej polityki – od de Gaulle’a po protesty „żółtych kamizelek”. Tak samo zajmująco tłumaczy źródła narodzin Asterixa z komiksów Goscinnego, co znaczenie idei republikańskiej. Objaśnia wyjątkowość kraju, który wymyślił prawa człowieka, dał światu Oświecenie i 1200 gatunków sera.

"Francuski sen” to opowieść o kraju, który zawsze był w awangardzie politycznej, społecznej i kulturowej. Jaka jest jego siła dziś, we współczesnym świecie ? Marek Ostrowski odpowiada na to pytanie z pozycji człowieka, który kocha Francję miłością prawdziwą, dostrzegając wszystkie jej zalety i wady. Bardzo ciekawa lektura zarówno dla tych, którzy znają dobrze kraj Camusa, jak i dla tych, którzy o nim tylko śnią.

Grażyna Torbicka


Francja dała nam Moliera i Luca Bessona, Dumasa i Belmondo, de Gaulle’a i Alaina Dellona, Edith Piaf i Daft Punk, a miłość Marka Ostrowskiego do Francji dała nam wspaniałą książkę. Jeśli po katastrofie II wojny światowej de Gaulle przywrócił Francji marzenia o wielkości, to Marek Ostrowski przywrócił mi tą książką marzenie o Francji. To genialna opowieść o historii, polityce, triumfach i upadkach, ale może przede wszystkim cudowne uzasadnienie sensu powiedzenia „szczęśliwy jak Bóg we Francji”.

Piotr Kraśko


Marek Ostrowski - prawnik i komentator tygodnika "Polityka" specjalizujący się w sprawach międzynarodowych. Był korespondentem Polskiej Agencji Prasowej w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i Francji. Przed siedem lat mieszkał w Paryżu. W 2012 r. został odznaczony Orderem Legii Honorowej za propagowanie wiedzy o Francji w Polsce."Francuski sen" jest jego kolejną książką po "Co nas obchodzi świat. Ściągawka na czas chaosu" i "Teatrze sprawiedliwości. Aktorzy i kulisy".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (43 oceny)
23
14
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP – LATAWCE NAD BARYKADĄ

Dla nas, rasy czytającej książki, obraz innego kraju powstaje najpierw w świecie wyobraźni, jeszcze przed prawdziwymi podróżami. Dla mnie Francja była z początku krajem d’Artagnana i „Trzech muszkieterów”; na ich cześć biłem się drewnianymi szpadami na podwórku. Potem zaraz był „Mały Książę” i tajemnicza śmierć autora, pilota Antoine’a de Saint--Exupéry’ego gdzieś nad Lazurowym Wybrzeżem. Potem kilka powieści Juliusza Verne’a i oczywiście „Nędznicy” Wiktora Hugo. Potem powieść „Korzenie nieba”, pierwszy w takiej literaturze apel o ratowanie przyrody i jego zdumiewający autor – Romain Gary, polski Żyd z Wilna, miasta mojej matki, marzący o samolotach i pięknej Francji, jak w „Obietnicy poranka”. Wybrane nazwiska wskazują przeznaczenie: a jego nazwisko – Gary – czytane po francusku oznacza rosyjskie „pal się”.

Przyjechałem do Francji tuż przed jego samobójstwem i pogrzebem, który był dla mnie prawdziwym odkryciem kraju. Pisarza, dyplomatę, żołnierza Wolnej Francji, jednego z tych romantycznych szaleńców, którzy w 1940 roku poszli za de Gaulle’em, żegnano w katedrze św. Ludwika od Inwalidów, skrywającej sarkofag z prochami Napoleona. Przenikliwy głos z chóru poniósł tajemniczy romans Wertyńskiego – „Liliowy Negr” o szalonej, niespełnionej miłości, o zdradzie: „Gdzie jesteś dziś? Kto ci całuje palce?” – po rosyjsku. Kto tam w Paryżu na tym pogrzebie rozumiał słowa piosenki w kościele? Ale uroczystość pomogła mi też potwierdzić, że Francja – przy całej swej wyniosłości, nawet arogancji wobec obcych – stanowiła i stanowi magnes dla cudzoziemców.

Niedawno żegnano Charles’a Aznavoura. Jego rodzina – co zawsze podkreślał – również przybyła z daleka, za emigranckim chlebem, uciekając przed prześladowaniami. Prezydent Emmanuel Macron – we wzruszającej mowie – opisał go jako zwierciadło naszej tajemnej wrażliwości, melancholii, naszych emocji i nadziei, jako zwierciadło, które nas wspiera w życiu. Ten niezrównany poeta zostanie z nami – bo „we Francji poeta nie umiera nigdy”. Coś w tym jest. I znów ojciec Aznavoura, wychowany w kulturze ormiańskiej i rosyjskiej, pozostawił synowi miłość do słowiańskiej melancholii, bo sam artysta, podczas koncertów w Rosji, dopytywał się, czy Rosjanie pamiętają jeszcze Wertyńskiego. Francja, przy całej swej dumie i wyniosłości, pielęgnuje otwartość na świat.

Zatrzymuję się przy Romainie Garym, gdyż w jego postaci splatają się inne francuskie marzenia i dramaty, które wtedy łatwo skrótowo zarysować. W ostatniej – tuż przed samobójczą śmiercią – opublikowanej powieści „Les cerfs-volants”, latawce, te piękne wielkie konstrukcje, są „dążeniem do błękitu”, symbolem nadziei, poezji i wolności kreślonej gdzieś w przestworzach, obrazem idealnym radosnej wolnej Francji. A historia dzieje się w czarnych latach wojny i okupacji niemieckiej. Młody, biedny Normandczyk zakochuje się w polskiej arystokratce. – Ci Polacy – pisze Gary – mieli tę wspaniałą trwałość, która pozwoliła ich krajowi przeżyć wszystkie katastrofy.

Chociaż Gary podziwiał polskie szarże pod Somosierrą, miał rzecz jasna na myśli raczej Francuzów. Trzeba być szalonym w oporze? Jego francuski bohater chce być takim szlachetnym szaleńcem, by po klęsce kraju, dalej wierzyć i żywić nadzieję, że odrodzi się Republika w swej wspaniałej dewizie – wolności, równości i braterstwa. Ale ani polska ukochana bohatera, miłośnika latawców, ani większość Francuzów nie wytrzymuje surowej próby okrutnych czasów. Ta powieść, jakby zaprzeczająca gaullistowskiej wizji bohaterstwa Francuzów, była dla mnie zapowiedzią burzliwych sporów o historię Francji i jej tożsamość narodową.

Obserwowałem też proces Klausa Barbiego, szefa gestapo w Lyonie, postawionego przed sądem po 40 latach po jego okrucieństwach, kiedy szybko wyszło na jaw, że istnieją ciągle co najmniej dwie odrębne Francje, każda z długą tradycją. Piszę trochę o tym w rozdziale o gen. de Gaulle’u.

By trzymać się książek, w telegraficznym skrócie wspomnę jeszcze o Jerôme Ferrarim i jego opowieści – „Où j’ai laissé mon âme” („Gdzie zostawiłem duszę”). Chodzi o młodych żołnierzy posłanych na wojnę do Algierii, z których każdy inaczej uczestniczy w okrutnych działaniach tamtych lat. Algieria – najważniejsza dla Francuzów ziemia w Afryce, czy też w ogóle najważniejsza we wspólnocie frankofońskiej ziemia na świecie – przez którą o mało co nie przewrócił się cały polityczny Paryż, to ciągle słabo opowiedziana historia. Przemilczanie ciemnych plam własnej historii nie ominęło przecież Francji – i nie wiadomo, jak ją opisać, bo każdy zostawia swoją duszę gdzie indziej. I wielu Francuzów zostawiło swe dusze gdzie indziej. Francuskim wyrazem jest métissage – melanż, mieszanka ras, wyrażający raczej inny aspekt stosunków społecznych niż amerykański tygiel – melting pot. Wkażdym razie w 2009 r. rząd zainicjował debatę na temat tożsamości narodowej (piszę o tym szczegółowiej), co było wyrazem narastających problemów z integracją Francuzów pochodzenia arabskiego, jak i zwiastunem późniejszych problemów po zamachach terrorystycznych w 2015 r.

Gwiazda francuskiego dziennikarstwa, Christine Ockrent, którą kiedyś prosiłem o przedstawienie Francji polskim czytelnikom, tak zaczęła: „Jesteśmy – tak jak wy – krajem starym, bez reszty przepełnionym swą zbiorową pamięcią i snami o potędze. Lubimy patrzeć na świat, myśląc, że Francja jest jego pępkiem, a Europa naszym wewnętrznym podwórcem. Tak jak w przypadku naszych pomników, zresztą wspaniałych, troszczymy się najpierw o fasadę, przekonani, że – czy to tak, czy inaczej – tabory nadciągną”. Ten ostatni zwrot o taborach – l’intendance suivra – to dość lekceważąca odpowiedź na pytania o stan gospodarki kraju przypisywana gen. de Gaulle’owi. Ważniejsze są rzeczy wyższe niż pospolitość. Sam de Gaulle zaprzeczał, by tak mówił, a jeśli już, to nadawał temu sens wojskowy: dowódca podejmuje kluczową decyzję, a podwładni zapewnią jej wykonanie.

Więc oczywiście liczy się przede wszystkim forma i styl. Uderzyło mnie to nawet na tym pogrzebie, od którego zacząłem. Cały ogromny, wyłożony brukiem Dziedziniec Honorowy Pałacu Inwalidów był pusty, jak w wyreżyserowanym filmie, bo tłumowi żałobników dyskretnie nakazano nie wychodzić poza krużganki, by nie psuć dramatycznej kompozycji. Leżąca pośrodku ogromnego dziedzińca trumna ściągała całą uwagę. Po prochy przyszło ośmiu żołnierzy i głuchy odgłos ich podkutych butów na bruku zastępował marsz żałobny. Sam bohater dał za życia dowód największej finezji stylu, choć uciekł się do oszustwa. Otóż główną nagrodę literacką Francji, Nagrodę Goncourtów, pisarz może otrzymać tylko raz w życiu. Gary został nią uhonorowany za „Korzenie nieba”. Dwadzieścia lat później nagrodę otrzymał nieznany nikomu Émile Ajar za „Życie przed sobą”. Gary skrycie triumfował: nikt z krytyków nie odkrył, że to był on sam pod pseudonimem, że chodzi o to samo pióro.

„Szczęśliwy jak Bóg we Francji” – skąd to przysłowie? Podobno stanowi nawiązanie do laickości Republiki Francuskiej: Bóg nie musi się już tam troszczyć o wiernych, więc może sam cieszyć się życiem. Poranną kawą z croissantem? Pain au chocolat? Burgundem,setkami serów? Trzydziestoma muzeami sztuki współczesnej? Francja ceni piękno i żywi pietyzm dla kultury. Rzeczywiście, celebrowana sztuka życia, przedmiot zbiorowej dumy, łagodna jak tamtejszy klimat, tradycje wielkiej żywotności kulturalnej, wspomaganej subwencjami publicznymi, uwielbienie dla mody, pragnienie uwodzenia między kobietami i mężczyznami – wszystko to składa się na nieuchwytną gdzie indziej douceur de vivre: pogodę, słodycz życia.

Wreszcie Paryż – to „ruchome święto”, jak napisał Hemingway. Magiczny urok, jakim dla połowy świata emanuje to miasto, nasz Joseph Conrad oddaje słowami jednego ze swych bohaterów: „Dla wszystkich istot ludzkich obdarzonych wyobraźnią Paryż był szczytem cudu”. Nabrzeża Sekwany i już nie tyle wystawa architektury, co pokaz urbanistyki z długimi perspektywami miejskimi, jak choćby z tarasu Trocadero przez Pola Marsowe do École Militaire. Miasto miało szczęście do silnych władców, a ci znów mieli dobrych architektów i nie musieli się zdawać na komisje i kompromisy. O zmianach krajobrazu Paryża decydowali sami, przeważnie dobrze. To nie przypadek, że Paryż był też światową stolicą malarstwa; aż do wojny dzierżył rekord liczby malarzy na kilometr kwadratowy.

Wszyscy wiedzą o południku zerowym, który przebiega przez Londyn, a ściślej przez jego przedmieście – Greenwich. Wcześniej jednak, przed 1884 r., to Paryż wyznaczał południk zerowy i ciekawie to upamiętniono – w paryski bruk, w historycznych miejscach, przez które ten południk przebiegał, dyskretnie wtłoczono ponad sto płytek. Holenderski dziennikarz Philip Freriks odszukał i opisał cały ten unikalny pomnik, książka ukazała się nawet w Polsce, choć mało kto nawet we Francji pamięta o śladzie tej francuskiej mocarstwowości.

„Południk Paryża” stracił pierwszeństwo w świecie, ale Francja ciągle czaruje obcokrajowców. Czym? To nie złudzenie. Trzy różne wybrzeża, bogactwo różnorodnych krajobrazów, setka gotyckich katedr z okresu, kiedy jakieś szaleństwo twórcze ogarnęło ich przodków. Francuzi dobrze żyją – naprawdę liczni mają swoje résidence secondaire, dom na wsi, gdzie wino przy stole smakuje lepiej. Francja to kraj najczęściej odwiedzany na świecie, gości zwykle 85 mln turystów rocznie, wyprzedza USA (70 mln) i Hiszpanię (65 mln). Także inwestorzy zagraniczni, zwłaszcza Amerykanie, walą do Francji drzwiami i oknami, nie mówiąc już o zwykłych ludziach, którzy marzą, by spędzić przynajmniej „Lato w Prowansji”.

No i to ciągle kraj nowoczesny. Pociąg TGV jest jednym z najszybszych na świecie (należał do niego nawet światowy rekord prędkości – 567 km/h, potem Francuzów wyprzedzili Japończycy i Chińczycy). TGV – który jest drogi, bo musi mieć osobne torowisko – już prawie czterdzieści lat temu połączył dwa największe miasta kraju. Nie trzeba było nawet zaglądać do rozkładu: z Paryża do Lyonu pociąg odchodził o każdej pełnej godzinie, by dokładnie w 2 godziny pokonać dystans 401 km. Z centrum do centrum. To Francuzi stworzyli największą na świecie energetykę jądrową (dostarcza 75% krajowej energii elektrycznej), wyprzedzają innych w budowaniu nowej i pożytecznej energetyki odnawialnej. Z drugiej strony, w pierwszych latach po 2000 r. zapanował jakiś pesymizm, przekonanie, że Francja zostaje w tyle. Od książki Nicolasa Bavereza „La France qui tombe” („Francja, która pada”) powtarzano, że zbyt długo Francja upajała się mitem rewolucji, a w istocie Francuzi wcale nie chcą się reformować, są konserwatywni, niby przedsiębiorczy, a w gruncie rzeczy antykapitalistyczni. Przecież w Europie nie ma drugiego takiego kraju, gdzie ciągle działa skrajna lewica i trockiści, a na prezydenta uporczywie kandydują kobiety, które niosą sztandar pod nazwą „Walka Robotnicza”.

Kto pamięta, że to Francja podarowała Ameryce Statuę Wolności? Najbardziej amerykański z amerykańskich symboli zaprojektowali i opłacili Francuzi. Wiadomo, role się odwróciły: Ameryka dominuje w świecie symboli. Dziś George Gershwin nie napisałby zapewne swego poematu symfonicznego „Amerykanin w Paryżu”, raczej myślałby o tytule „Francuz w Nowym Jorku”. Jeszcze w 1967 r. wydawca i dziennikarz Jean-Jacques Servan-Schreiber opublikował wielki esej polityczny „Wyzwanie amerykańskie”, alarmując, że Europa, a zwłaszcza Francja przegrywa z Ameryką bitwę o nowoczesność. Elity od dawna postrzegały świat w kategoriach rywalizacji idei Francji z przesłaniem Ameryki. Francja broni swego modelu demokracji, swego „modelu społecznego”. I przegrywa z modelem amerykańskim, a na pewno z amerykańską dominacją w świecie. Ale nie ustaje w rywalizacji. I może ważniejsze nawet: Francja podtrzymuje dziś zachwiane marzenie o silnej Europie, tak potrzebnej wszystkim słabszym krajom, w tym zwłaszcza Polsce.

Ta walka o „swój model” to na przykład tzw. wyjątek kulturalny, czyli przepisy prawne, które nie pozwalają traktować dóbr kultury jak zwykłych towarów w obrocie międzynarodowym, to dotacje dla francuskiej i europejskiej produkcji filmowej (by nie doprowadzić do zalania kraju tańszymi filmami amerykańskimi: w Europie odbiorcy kina amerykańskiego stanowią przeważnie 90% widowni, ale w samej Francji – tylko 60%). Ustawę o tzw. jednolitych cenach książek wprowadzono we Francji na początku lat 80. Chodziło o to, by księgarnie sieciowe nie wyparły małych tradycyjnych bukinistów. Czy to dobrze? W każdym razie do Francji przez lata należał rekord świata w liczbie wydawanych książek na jednego mieszkańca. Nowy sezon literacki, zaraz po wakacjach, budzi zawsze wielkie zainteresowanie.

Wreszcie współcześni Polacy powinni zachować sympatię dla Francji, choć dziś niestety nie jest już tak modna, jak dawniej. Choćby z wdzięczności za przygarnięcie Chopina: to dzięki niej przestał być geniuszem nieznanym. Żadna inna stolica na świecie nie ma tak pięknego pomnika Mickiewicza. Tuż koło placu Alma, przyjrzyjcie się uważnie postaci wielkiego Adama: wyciąga ramię tak, że wiemy, co by nam chciał dziś powiedzieć. Wreszcie, w kościele Saint Séverin, ulubionym kościele Polaków uciekinierów z okresu Wielkiej Emigracji, w lewej nawie wisi obraz Madonny ze wzruszającym do niej wezwaniem: „Pani, ku ratunkowi naszemu pospiesz się”. Nie pospieszyła się, ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

1. FUNDAMENTY: FRANCUSKI WYJĄTEK

Madonna z fresków – idea de Gaulle’a

Tak jak Polski nie można zrozumieć bez historii przynajmniej od 1939 r., tak samo nie sposób zrozumieć Francji bez roku 1940. Ojciec mój, oficer służby stałej, przedostał się tam z Polski w listopadzie 1939 r. i opowiadał mi, z jaką arogancką wyższością Francuzi traktowali rady rozbitych klęską wrześniową oficerów polskich. Polacy dali się rozbić, bo to kraj zacofany, ale Francja jest wielka – taki był tenor ich postawy. Klęska Francji – imperium z koloniami w Afryce i w Azji – była dla niej druzgocącym szokiem, spadkiem w nicość. Z tej nicości Francję wydobyli nie Amerykanie, którzy ją wyzwolili, lecz de Gaulle, przywracając jej – mocno na wyrost – cechy wielkości. W 1944 r. Amerykanie chcieli potraktować Francję jak terytorium okupowane, jak to zrobili z Włochami i innymi krajami, do których wkroczyli. De Gaulle postawił jednak na swoim; Francja, której wojskowy udział w wojnie był mniejszy niż Polski, dostała swoją strefę okupacyjną w Niemczech i status wielkiego mocarstwa. – Francja – tak de Gaulle zaczyna swoje pamiętniki – jawi się jak księżniczka z bajki czy Madonna z fresków na murach, jakby przeznaczona do dokonań wybitnych i niezwykłych. Opatrzność stworzyła ją do wielkości – pisał. – Kraj nasz powinien pod groźbą śmiertelnego niebezpieczeństwa mierzyć wysoko i kroczyć prostą drogą.

Rządzić ludźmi można na różne sposoby: jeden z nich – trudny, ryzykowny – polega na rozpalaniu narodowej wyobraźni, wytyczaniu wielkich celów, dla których warto żyć i umierać, na modłach w świątyni narodowych mitów, wreszcie na budzeniu zaufania. Co powiedzieć o de Gaulle’u? Że był ostatnim europejskim mężem stanu, który brał na serio potęgę ducha? Takie zapewne po latach powinno być jego epitafium.

De Gaulle nie tylko nie był doktrynerem, ale i nie miał żadnej doktryny politycznej. Nie robił założeń, które by mu potem wiązały ręce. Pragmatyzm był jedną z głównych cech gaullizmu. Żadnych założeń, prócz jednego: wielkości geniuszu Francji. – Instynktownie odnoszę wrażenie – pisał de Gaulle – że Opatrzność stworzyła ją do wielkości... Jeśli zdarza się jednak, że mierność cechuje jej czyny i gesty, doznaję uczucia absurdalnej anomalii, którą należy przypisywać błędom Francuzów, a nie geniuszowi ich ojczyzny... Francja jest sobą wówczas – kontynuował – gdy zajmuje miejsce pierwszoplanowe, tylko szerokie przedsięwzięcia zdolne są zrównoważyć fermenty niezgody, jakie nosi w sobie jej lud...

Rację ma jeden z biografów de Gaulle’a, Bernard Ledwigde, że dokonania generała można sprowadzić do serii niepowodzeń, o których sam zainteresowany napomykał w okresach melancholii: w I wojnie światowej nie zdążył się odznaczyć, bo wcześnie dostał się do niewoli, nie był prymusem w wyższej szkole wojennej, jego kampania (1934-1938) na rzecz zmechanizowanej armii zawodowej nie dała wyniku i nie uratowała Francji przed druzgocącą klęską. Jako szef państwa utracił większość terytoriów zamorskich, do których był tak przywiązany, idea „Europy europejskiej” nie rozgrzała serc w samej Europie, młodzież francuska wyśmiała generała w 1968 r. – De Gaulle do muzeum! było jednym z haseł – a opinia publiczna odrzuciła go rok później.

Wszystko to prawda, ale do dzieła de Gaulle’a nie wypada przykładać zwykłej miary faktów. W jego wypadku ciężar polityki przenosi się ze świata materialnego w świat ducha, w świat wyobraźni i symboli. – Zrobił nieskończenie więcej niż ktokolwiek inny dla pobudzenia miłości własnej Francuzów i podniesienia prestiżu Francji w świecie – ocenia Ledwidge. Cytowany wyżej wstęp do „Pamiętników” jest kwintesencją całej sztuki: rozłożyć „fermenty niezgody” narodowej poprzez wielką wspólną ideę, dla której trzeba poświęcić wszystko inne. Chateaubriand mówił, że Francuzami rządzi się poprzez ich marzenia. De Gaulle skłonił ich do wielkich marzeń, do „pewnej idei Francji”.

Stosunki de Gaulle’a z Amerykanami były okropne, a Francja, gdzie tylko mogła, wciskała nogę między drzwi. Nie można tu wymienić całej serii oryginalnych posunięć, do najważniejszych należy upór w samodzielnym zbudowaniu bomby atomowej („bombka generała” – drwiła lewica). Dziś praktycznie wszystkie siły polityczne w kraju uważają tę broń za bardzo istotny czynnik narodowej niezależności. Francja, dużo słabsza gospodarczo od Niemiec, czuje się ich partnerem między innymi dzięki owej „bombce”, której one nie mają. W 1966 r. de Gaulle wyprowadził Francję ze struktur wojskowych NATO – Sojusz musiał spakować walizki i z Francji przeprowadzał swą główną siedzibę do Belgii. Przedtem już Paryż zatrzasnął drzwi EWG (poprzedniczki Unii) przed Londynem.

Uznanie, zazdrość i krytyka – w takich trzech cechach syntetycznie charakteryzuje podejście Francji do USA badacz francuskiej polityki zagranicznej, prof. Stanisław Parzymies z UW. Cechy te nie tyle wzajemnie się wykluczają, ile konkurują ze sobą w różnych okresach. W czasie kubańskiego kryzysu rakietowego w 1962 r., kiedy świat stał na krawędzi wojny, amerykański prezydent John F. Kennedy wydelegował do prezydenta de Gaulle’a do Paryża wysłannika z poufną misją, by uprzedzić Francję o blokadzie Kuby, jaką USA miały wkrótce wprowadzić. Kiedy amerykański wysłannik (b. sekretarz stanu, Dean Acheson) chciał pokazać de Gaulle’owi satelitarne fotografie radzieckich rakiet na Kubie, na dowód prawdziwości sowieckiego zagrożenia, francuski prezydent odparł: „Nie, nie. Słowo amerykańskiego prezydenta jest dla mnie wystarczające”. Nawiasem mówiąc, fraza ta dziś, w epoce tweetów prezydenta Donalda Trumpa, brzmiałaby jak ponury żart. Jak świat się zmienił!

Ówczesna odpowiedź de Gaulle’a była ilustracją uznania Paryża dla Waszyngtonu. Z kolei o krytyce, i to palącej, świadczy francuska próba storpedowania amerykańskiej interwencji w Iraku w 2003 r. Trzeba tu koniecznie przytoczyć już nie tyle główny – profetyczny, jak się później okazało – argument Paryża, że obalenia irackiego reżimu spowoduje katastrofalne konsekwencje dla stabilności w regionie, ile samo uzasadnienie wystąpienia Francji. Dominique de Villepin, ówczesny minister spraw zagranicznych, wystąpił w ONZ w imieniu „starego kraju i starego kontynentu”, który doświadczył „wojen, okupacji i barbarzyństwa”. – Opcja wojny – powiedział – może się wydawać a priori bardziej skuteczna. Ale nie zapominajmy, że po wygraniu wojny trzeba zbudować pokój. I potem już, nie stroniąc od patosu, oświadczył: „Jesteśmy strażnikami ideału, strażnikami sumienia. Nasze poczucie odpowiedzialności i ogromny honor powinny wskazywać nam pierwszeństwo pokojowego rozbrojenia”. Trudno kwestionować mądrość tej frazy, jak i jej fałsz – na przykład we francuskiej inicjatywie obalenia Kaddafiego 8 lat później. W każdym razie wystąpienie de Villepina jest przykładem sztuki oratorskiej i wiary we francuską wyższość intelektu i kultury. A także francuskiej odrębności. Może też dlatego Francja budzi często poirytowanie partnerów.

Z biegiem lat legenda de Gaulle’a rośnie. Regis Debray, prymus jednej z najlepszych paryskich szkół, który zapędził się w boliwijskie lasy, by wesprzeć Che Guevarę, czego o mało co nie przypłacił życiem, traktował de Gaulle’a w tamtej epoce jako ciemnego naiwniaka. W latach 80. Debray, bliski doradca Mitterranda w Pałacu Elizejskim, napisał książkę, w której oddaje hołd człowiekowi, „którego nazwisko będzie przez długi czas służyć we Francji jako antidotum na miernotę”. Czy to ewolucja pisarza od rewolucyjnego lewaka do gaullisty? Debray pisze, że de Gaulle stał bardziej na lewo od dzisiejszej francuskiej lewicy.

W każdym razie generał pozostaje uosobieniem historii całego prawie stulecia. Dlatego niemal wszystkie siły polityczne, także dawni przeciwnicy generała, starali się jego dziedzictwo wykorzystać dla siebie w doraźnych kampaniach, jak dobry znak firmowy. Odpierając zarzuty, że nie mają prawa się powoływać na de Gaulle’a, mówili, że „jest on własnością całego narodu”.

Emmanuel Macron – w stulecie końca I wojny światowej – zacytował premiera Georges’a Clemenceau, który wówczas podkreślał, że „Francja walcząca o prawo i o wolność, ta Francja pozostaje zawsze i na zawsze żołnierzem ideału”. Czyż to nie Francja jako marzenie, księżniczka z bajki, tak droga de Gaulle’owi? Macron w tym sensie też naśladuje de Gaulle’a, że generał świadomie łamał ów podział lewica – prawica, by apelować o jak najszersze poparcie. Wielokrotnie prowadził politykę lewicową, np. w okresie walki z okupantem niemieckim, potem, kiedy starał się o odprężenie w stosunkach między Wschodem i Zachodem, czy w okresie dekolonizacji. Ale każdy łatwo wyłowi elementy konserwatyzmu społecznego czy gospodarczego. – W stosunku do ideologii określa go jedno słowo: dwuznaczność – mówi jego niezrównany biograf, Jean Lacouture.

Dwuznaczność niewątpliwie zamierzona. Albo raczej nieufność wynikająca z proroczych wizji. De Gaulle zawsze uważał ideologię za tymczasową osłonę ambicji narodowych – twierdzi Lacouture. Nie ma ideologii, są narody – tak musiała w uproszczeniu brzmieć teza XIX-wiecznej geopolityki czy geostrategii, według której naprawdę istotne czynniki to narody, ludy, rasy i geografia. To pojęcia, których często używał de Gaulle.

Czy zrozumienie wagi tych pojęć czyniło zeń wizjonera? Tak, kiedy przewidział, że piorunujące zwycięstwo Niemiec na początku wojny będzie wcześniej lub później zgniecione przez niespożytą energię Ameryki. Tak, bo zawarł przymierze z Niemcami, wzmacniając wspólnotę europejską, jakby przeczuwając, że tylko przyszła ponadnarodowa władza może stawić czoło problemom globalnym, przekraczającym skalę pojedynczych narodów. Ale ani wtedy, ani dziś nie zanosi się na to, by europejska epopeja – nawet w optymistycznym wariancie – zbliżała się do gaullistowskiej wizji kontynentu „od Atlantyku po Ural”. Jednak apele de Gaulle’a o położenie kresu „polityce rywalizujących bloków”, choć nie były wtedy realne, to wyrażały aspiracje wielu społeczeństw i dawały mniejszym krajom nadzieję, że przyjdzie dzień, w którym będą miały coś do powiedzenia.

Przeczytajmy po latach fragment przemówienia de Gaulle’a, które wygłosił we wrześniu 1967 r. do Polaków – nomen omen – w Gdańsku:

– Jesteście stworzeni, by być wielkim krajem. Francja nie może dawać wam rad. Ale... ma nadzieję, że spojrzycie trochę dalej, może trochę śmielej, niż byliście zmuszeni do tej pory. Przeszkody, które się wydają dziś nie do przezwyciężenia – przezwyciężycie... Rozumiecie, co chcę powiedzieć?

Dziś tekst wydaje się ostrożny, ale wówczas było to najbardziej prowokacyjne przemówienie, wygłoszone kiedykolwiek przez zachodniego przywódcę w kraju należącym do Układu Warszawskiego. Czy rozumieliśmy, co chciał powiedzieć? Rozumieliśmy doskonale, ale wtedy wszystko wydawało się szlachetną mrzonką, niemożliwym snem w objęciach rosyjskiego niedźwiedzia. Gdyby nie stało się to, co się stało i u nas, i w Europie, nie pisano by dziś o de Gaulle’u jako o wizjonerze. Pozostałby tylko marzycielem, jakich było wielu.

Mówi się, że de Gaulle był architektem nowych, powojennych stosunków między Wschodem i Zachodem. Istotnie, spośród polityków zachodnioeuropejskich pierwszy uznał polski rząd komunistyczny (PKWN), polską granicę zachodnią, pierwszy uznał Chiny ludowe, pierwszy zaprosił Chruszczowa do Paryża. Jednak sprawa jest bardziej skomplikowana. Uznanie PKWN było wymuszone przez ZSRR w zamian za pakt francusko-radziecki. Strategiczny projekt zbliżenia ze Wschodem czy też po prostu szukanie kontaktów z blokiem radzieckim nastąpiło naprawdę dopiero wtedy, kiedy de Gaulle zdołał ograniczyć pozycję komunistów u siebie w kraju. Czas zresztą nie sprzyjał tej strategii. „Europa od Atlantyku po Ural” legła pod czołgami wchodzącymi do Pragi w sierpniu 1968 r.

„Gdybym miał zaczynać życie od początku, kandydowałbym na deputowanego. Musi to być niepozbawione pieprzyku”. Kokietował czy myślał, że rzeczywiście nadaje się do dialogu i partyjnych układów? Wyznanie to pod koniec życia jest sprzeczne z całą właściwie praktyką polityczną de Gaulle’a. Generał dał Francji nową konstytucję z silną władzą prezydencką (która funkcjonuje do dziś). Nie umiał sobie radzić z parlamentem, tą rozgadaną i niezdyscyplinowaną zawadą w rządzeniu, we wszelkiej zdecydowanej i sprawnej akcji. Cechowała go też nieufność do partii politycznych, które z konieczności pogłębiają tylko istniejące podziały w społeczeństwie.

W idealnym gaullistowskim schemacie pojawia się prezydent, który otrzymuje mandat od całego narodu, prowadzi kampanię wyborczą bez pośredników, nikomu niczego nie zawdzięcza, rozmawia bezpośrednio z ludźmi, a nie poprzez machinę partyjną. Dopiero stopniowo de Gaulle uczył się gier parlamentarnych – które też mogą być traktowane jako rodzaj podjazdowych wojen – i stąd może ten spóźniony zapał do funkcji deputowanego.

De Gaulle uratował Francję dwukrotnie: po raz pierwszy w 1940 r., rzucając swój buntowniczy apel z 18 czerwca o kontynuowanie walki z Niemcami. Wydawało się, że apel jest tylko aktem honoru, bez praktycznego znaczenia (Paryż padł 14 czerwca); londyńskiego apelu radia BBC nikt nie słyszał tego dnia, nagranie też się nie zachowało, za de Gaulle’em poszła na początku zaledwie garstka straceńców. A jednak dzięki niemu Francja, zepchnięta przez klęskę ku hańbie i rozpaczy, pozostawiająca sojuszniczą Anglię w osamotnieniu, mogła w 1945 r. odzyskać w opinii zachodniej rangę wielkiego mocarstwa.

W roku 1940 Francuzi jednak masowo poparli zbawcę-kapitulanta, marszałka Pétaina. De Gaulle już po wojnie podkreślił w pamiętnikach, że nie miał Pétainowi za złe, że ten zaprzestał walki z Niemcami. W czerwcu 1940 r. bitwa o Francję metropolitarną była przegrana i z czysto militarnego punktu widzenia lokalni dowódcy nawet nie powinni kontynuować oporu. Ale Francja jako podmiot i sztandar nie powinna składać broni. Rząd mógł ewakuować się do Algieru – z prawnego punktu widzenia było to również terytorium francuskie – „zabierając ze sobą skarb francuskiej suwerenności przez 14 stuleci nikomu nie oddany” – jak potem pisał de Gaulle. Zarzucał więc Pétainowi, że ten wycofał się z wojny, mimo że imperium francuskie, marynarka wojenna i duża część lotnictwa pozostawały nienaruszone, a wojska na Bliskim Wschodzie i we francuskiej Afryce nie straciły ani jednego żołnierza. Zatem Pétain porzucił walczących sojuszników, a potem wdał się w kolaborację z Hitlerem. Podległe mu wojska francuskie walczyły z Wolnymi Francuzami i z aliantami w Afryce, policja francuska zwalczała partyzantów francuskich, współpracując bezpośrednio z Niemcami, wydawano Hitlerowi francuskich więźniów politycznych, Żydów i uchodźców, nie mówiąc już o pełnej współpracy gospodarczej i wspieraniu niemieckiej propagandy wojennej.

Polak musi odczytać tę historię jako krzyczącą niesprawiedliwość. Bo wie przecież, że „wolność krzyżami się mierzy” i trzeba dać z narodu kamienie na szaniec. Ile razy bez rezultatu! A akurat de Gaulle nie dysponował wieloma kamieniami i całą daninę krwi musiał zastąpić uporczywą i chytrą walką o pozycję Francji wobec sojuszników.

Była to walka na krawędzi rozpaczy, fanfaronady i megalomanii, kiedy skakał do oczu Churchillowi i Amerykanom. Są setki anegdot na ten temat: przypomnijmy tylko, że w końcu gen. Dwight Eisenhower, dowódca sił sprzymierzonych, dał mu królewski prezent: prawo wejścia dywizji francuskiej do Paryża, by wyzwolić miasto (Hemingway w powieści „Za rzekę, w cień drzew” zaświadcza, że dywizje amerykańskie były już pod miastem, napotykając tylko symboliczny opór). 25 sierpnia 1944 r. de Gaulle z ratusza paryskiego wygłasza płomienne przemówienie, w którym utrzymuje, że lud Paryża dzięki swemu wspaniałemu powstaniu wyzwolił miasto z pomocą „armii francuskich” (sic!). Ani słowa o Amerykanach, bez których nic, ale to zupełnie nic nie byłoby możliwe. De Gaulle po wojnie zrobił też wiele, by podnieść na duchu rodaków przygnębionych wspomnieniem potwornej klęski i zbudować przekonanie, że większość dorosła do wyzwania wojny i okupacji. Miał powiedzieć: „Wolę podnoszące na duchu kłamstwa niż prawdy, które degradują”. Z wielu jego uwag można wnosić, że generał kochał Francję, ale samych Francuzów nieszczególnie. Rozwiązywał ten paradoks, gloryfikując przeszłość czy może mit Francji i zawsze wytykając błędy teraźniejszości.

Drugi raz uratował kraj po powrocie na scenę polityczną w 1958 r., kiedy zbuntowani generałowie z Algierii grozili wprowadzeniem żołnierzy do Paryża. De Gaulle stanął na czele rządu, 4 czerwca poleciał do Algieru, gdzie tłumom zaniepokojonych kolonistów powiedział słynne: „Zrozumiałem was!”. Myśleli zapewne, że będzie się do końca bił o Francję w Algierii, ale generał rychło zrozumiał nie ich, lecz to, że Algierii nie da się zachować dla Francji. Po 130 latach francuskiej tam obecności – wycofanie się było przez wielu uważane za zdradę narodową. Nie przypuszczam, by udało się to komukolwiek innemu. Były bunty, pucz czterech generałów, nie całkiem zamokły proch wojny domowej. Uznanie samostanowienia Algierii to dowód, jak daleko generał umiał pójść na konieczne ustępstwa. To tym bardziej znamienne, że dokonało się wbrew najpierwotniejszemu instynktowi, który kazał – aż do ostatniego tchu – bronić dziedzictwa Francji. O mało nie przypłacił tego życiem. Tylko cudem wyszedł cało z zasadzki zgotowanej mu w sierpniu 1962 r. przez zawodowych oficerów z OAS.

Od samego początku de Gaulle był artystą polityki: chciał ze swego działania robić dzieło sztuki. W swoich „Listach” opisuje moment, w którym pierwszy raz walczył w 1914 r.: połowa jego samego szarżowała na bagnety pod uważnym okiem jego drugiej połowy. Tej postawie aktora-recenzenta pozostał wierny – zawsze patrzył na siebie, czy jest dość wielki, dość patetyczny. „Vive la France!”– wołał, wznosząc ramiona w kształt litery „V”, w geście wystudiowanym do najmniejszego szczegółu. Jego język, dostojny i wypracowany język pisarza, stawiał go ponad innymi politykami. Wiedział, do czego służy telewizja – przemówień uczył się niemal na pamięć. Czy forma nie dominowała nad treścią? „W polityce jedynie dzieła estetyczne przetrwają. Najwięksi mężowie stanu dożywają ruiny swoich konstrukcji po 25 czy 30 latach” – mówi Lacouture.

Generał posiadł jeszcze jedną – kapitalną dla polityka, tak jak dla wielkiej gwiazdy ekranu – umiejętność zejścia ze sceny w odpowiednim momencie, nim publiczność się znuży. Trzeba wtedy umieć zadowolić się niczym, karmić niewdzięcznością i zapomnieniem. To się opłaca dla kariery albo dla historii. W 1953 r. zaczął się okres długiego czekania na wezwanie do stolicy, który gaulliści nazwali przejściem pustyni, a my powiedzielibyśmy raczej – stacjonowaniem w Sulejówku. W 1969 r. de Gaulle nie wyczerpał jeszcze swoich możliwości rządzenia, nie zużył się ani nie wypalił (jego zwolennicy mieli większość w parlamencie do 1973 r.). Po paryskich nocach barykad 1968 r., kiedy władza leżała na ulicy, de Gaulle opanował sytuację, jednak uważał, że swoje zwycięstwo nad młodzieńczą rewolucją zawdzięcza konserwatywnemu odruchowi, czy nawet konserwatywnemu przerażeniu mieszczan. Nie chciał z tego korzystać.

Do słabych punktów generała należała gospodarka. Wyczuwało się nawet ton lekceważenia tego podstawowego nurtu życia kraju, tak jakby herosowi nie wypadało zajmować się sprawami trywialnymi. „Intendentura nadciągnie” – miał mówić de Gaulle. Może wyczuwał, że gospodarka – jak zauważył John Kenneth Galbraith – uczy polityków pokory, łatwo się zagrzebać w codziennych trudnościach. A de Gaulle’a, bohatera 1940 r. i wizjonera, nie można było zapisać na lekcje pokory. W tym sensie, w latach sześćdziesiątych we Francji de Gaulle stawał się postacią anachroniczną – społeczeństwo przemysłowe, uspokojone i wzbogacone, nie potrzebowało w tej epoce proroków, tylko menedżerów.

I tak wizjoner w sprawach międzynarodowych nie zdołał dojrzeć zwiastunów burzy w samej Francji. Rewolta studencka 1968 r. zaskoczyła go tak samo jak innych: nie widział ani ewolucji socjalnej, ani zmiany obyczajów.

Jest takie francuskie powiedzenie: On n’a pas de pétrole, mais on a des idées – nie mamy wprawdzie ropy naftowej, ale mamy dobre pomysły. Do nich z pewnością należy rayonnement, promieniowanie Francji, jej wpływ na stosunki międzynarodowe. Miało ono zawsze odcień antyamerykański. Do historii przeszło przemówienie, jakie François Mitterrand wygłosił Waszyngtonowi pod nosem, w Meksyku, zaraz po wyborze na prezydenta w 1981 r. Stanowi ono świecką wersję Chrystusowego Kazania na Górze: „Cześć upokorzonym, emigrantom, wygnańcom na ich własnej ziemi... tym, których kneblują, prześladują, torturują... Cześć więzionym związkowcom, bezrobotnym, pracownikom bez praw, chłopom bez ziemi, stawiającym opór bez broni... Wszystkim im Francja mówi: odwagi, wolność zwycięży!”.

Amerykańscy dyplomaci, jeśli im to przypomnieć, dostają piany na ustach, uważają mowę za tanie popisy bez pokrycia. Ale Francja nigdy nie marnowała okazji, by zademonstrować swój dystans wobec Waszyngtonu, pokazać, że stanowić może samodzielny ośrodek przyciągania. – Słuchajcie! – mówiła – USA – bezduszne i kapitalistyczne, my – współczujący. USA – imperialne, my – z prostymi ludźmi. USA – stojące na sile wojskowej, my – na edukacji i kulturze. Niejeden eseista pisze, że właściwie od dwustu lat Francja, jako „naród mesjański”, czując się powołana do odgrywania roli edukacyjnej wobec rasy ludzkiej, konkurowała ze Stanami Zjednoczonymi. Francuzi mają obsesję na tym punkcie.

Z kolei dwa wielkie wydarzenia w Europie – zjednoczenie Niemiec i rozszerzenie Unii Europejskiej – długo nie zostały przez Francję przetrawione, bowiem oba obiektywnie osłabiły jej wiodącą rolę w Europie. W Paryżu powtarzano do znudzenia żarcik: „Kochamy Niemcy tak bardzo, że niech będą podwójne”, ponadto uważano, że na rozszerzeniu Unii na Wschód znów przede wszystkim skorzysta Berlin. Brak entuzjazmu Paryża był więc jakoś wytłumaczalny.

W 2003 r. Paryż ciągle usiłujący montować jakąś oryginalną politykę europejską – na pewnej kontrze do Ameryki – zaatakował przyszłych członków UE, w tym Polskę, gdy te kraje poparły stanowisko USA wobec Iraku. Jak pisałem, „zmarnowali dobrą okazję, by siedzieć cicho” – skwitował nas na konferencji w Brukseli prezydent Jacques Chirac. Do dziś mu to wypominamy, choć niesłusznie. Z perspektywy czasu widać, że to wówczas Francja – a nie USA i wspierająca je Polska – miała rację: nie było sensu obalać dyktatora w Iraku, gdyż wynik interwencji, w tym i powstanie tzw. państwa islamskiego, przyniósł nieporównanie większe straty ludzkie i cierpienia, niż prześladowania, jakich dopuszczał się Saddam i cała jego dyktatura.

Oczywiście elegancja nie była w tym momencie atutem prezydenta Chiraca, ale to nie nerwy czy lapsus linguae. Incydent był poważny. Jeszcze poważniejsza była lekcja dla Warszawy, która się wtedy na Paryż obraziła, niemal tak, jak ostatnio, kiedy nieopierzony polski dygnitarz uczył Francuzów jeść widelcem. Co osiągnął? A wtedy, po incydencie z Chirakiem, usłyszałem bardzo zatroskany głos jednego z najstarszych rangą dyplomatów zachodnich w Warszawie: „Mam dla pana radę wypływającą z wieloletniego doświadczenia – powiedział. – Wiele rzeczy można pożytecznie zbudować w Europie razem z Francuzami. Przeciwko nim – żadnej”.

Terminl’art de se surestimer – czyli sztuka mocnego przeceniania się – pochodzi, jeśli się nie mylę, od pisarza Pascala Brucknera, który nie lubił generała de Gaulle’a, a już z prawdziwą irytacją pisał, że de Gaulle potrafił tę sztukę wszczepić francuskim umysłom. Tak zrodziła się francuska sztuka czy raczej zespół chorobowy – tendencja do przeceniania własnego znaczenia w świecie.

„Wydaje się, że wielu francuskich polityków, dla zamanifestowania pewności siebie, uważa za swój obowiązek zirytować Amerykanów swą szczególną drażliwością, pretensjonalnym uporem i tym, by mieć ostatnie słowo”– pisał Klaus Harpprecht w książce pod znamiennym tytułem „Czy Bóg jest jeszcze Francuzem?”. Bądźmy jednak sprawiedliwi. Francuskie irytujące gesty mają swe głębokie uzasadnienie w polityce, dają się racjonalnie objaśnić, a czasem są początkiem prawdziwej polityki.

Łatwo wykpić francuskie pretensje do pouczania innych. Ale Francja, nawet obciążona niefortunnymi politykami, zawsze będzie potężnym magnesem dla twórców, ludzi kultury z całego świata. A ponieważ oni sami będą dalej głosić chwałę Francji, nie ma co – mimo amerykańskich ataków – bać się o opinię tego kraju w świecie. Każdy szanujący się pisarz powinien odbyć rekolekcje francuskie; kto zna małą boczną uliczkę od Avenue de l’Opera w Paryżu, wie, gdzie zajść do baru Harry’s, w którym przesiadywał Ernest Hemingway, w końcu Amerykanin. Dość powiedzieć, że w Paryżu na jeden metr kwadratowy przypada więcej postaci aspirujących do nieśmiertelności niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, więcej nawet niż w Hollywood, na przykład jeszcze niedawno doliczono się tam 75 tys. artystów malarzy albo w każdym razie osób, które się za malarzy uważały. Są trzy przyczyny tej niezwykłej siły przyciągania. Francja, z Paryżem na czele, jest krajem pożytecznego kulturalnego snobizmu, gdzie intelektualiści mają większy posłuch niż gdzie indziej. Przywódcy inteligencji, czołowi pisarze i myśliciele kraju – jak dawniej Jean-Paul Sartre czy Albert Camus (zacytuję tu dawne nazwiska, niestety ich następcy są już mniej znani) – nieustannie toczą debaty nad sprawami publicznymi, polityką, kształtem oświaty, a ich głos jest szanowany. Aż 12% ankietowanych Francuzów podawało, że bierze pod uwagę poparcie, jakiego kandydatom udzielają intelektualiści. „Traktuje się intelektualistów z takim szacunkiem, jakby byli cherubinami i serafinami, którzy w mitologii chrześcijańskiej otaczali Boży tron (jedni od wiedzy, drudzy od miłości)” – pisał oksfordzki historyk Theodore Zeldin, wielki znawca Francji. Z kolei sami intelektualiści stanowią pokaźną grupę: Regis Debray, który najpierw doradzał Guevarze, a potem prezydentowi François Mitterrandowi, liczbę intelektualistów we Francji określał na 130 tys. osób. Nie umiem powiedzieć, jak ich definiował.

Podkreślałem na początku, że to generał de Gaulle wymyślił Francję, ale prawda leży głębiej. To intelektualiści – „ci fabrykanci i handlarze opinii” – wymyślili Francję, uczynili z niej nie określone miejsce na ziemi, lecz pewną ideę, marzenie. Francuzi zaś kupili tę wymyśloną tożsamość i mniej lub bardziej w nią uwierzyli. Cytowany Zeldin zwraca też uwagę, czym różni się American dream od marzenia francuskiego. Amerykanie wierzą, że społeczeństwo oparte jest na ideach Ojców Założycieli, pionierów, emigrantów szukających lepszego świata. „Francuzi nie mają niczego podobnego: ich dreamto jakaś koszmarna dyskusja o pryncypiach i ideologiach... Formułują cele narodowe i dają Francuzom poczucie, że są ludem wybranym” – kpi Zeldin.

Jego kpiny nie całkiem są uzasadnione. Prawda, że Francuzi są zakochani w błyskotliwych formułach i eleganckich ujęciach. To kraj narcyzów. Nawiasem mówiąc, wyrażenie „zmarnowali dobrą okazję, by siedzieć cicho”, którym Chirac skwitował Polaków, to żart z głębin historii, wyciągnięty przez de Gaulle’a, który w ten sposób podobno komplementował swych ministrów na posiedzeniu rządu. Czasem Francuzi są tak bardzo zakochani w słowach – objaśniała mi niegdyś ich gwiazda dziennikarska Christine Ockrent – że wydaje im się, że jak już znajdą piękne sformułowanie na jakiś trudny problem, to problem sam zniknie. Ale Francja znana jest też z wielkich i ciągłych sporów o kształt społeczeństwa. Rubryki w stylu „horyzonty”, „forum”, „społeczeństwo” wypełniają dyskusje o oświacie, ustroju państwa, czasie pracy. Kiedyś rozgorzała przecież wielka debata o nowych rozwiązaniach prawnych dotyczących prostytucji, w kontekście przywracania domów publicznych.

Nie zawsze jednak to pustosłowie. Lud francuski jest równocześnie skory do manifestacji publicznych w obronie spraw ogólnych, nie zawsze mądrych. Dziś jesteśmy pod wrażeniem „żółtych kamizelek”, które w efekcie mogą przynieść więcej szkody samym sobie, niż pożytku komukolwiek. Ale trzeba tu przypomnieć, że jedna z największych powojennych manifestacji odbyła się w roku 1984 w obronie szkół niepublicznych, dwa miliony ludzi przemaszerowało wtedy przez Paryż. W tymże mieście w dwa dni po naszym 13 grudnia 1981 r. odbyła się największa na świecie manifestacja przeciwko wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, ponad 300 tysięcy osób przejęło się losem obcego w końcu kraju. Nigdzie indziej za granicą nie zamanifestowano podobnego oburzenia. Mamy nad Sekwaną wielu przyjaciół.

 

Oczami pewnego Francuza

Jean Daniel to pisarz i publicysta, urodzony w Algierii, przyjaciel Alberta Camusa, założyciel lewicowego tygodnika „Le Nouvel Observateur”, w którym ciągle, choć już rzadziej, pisuje komentarze, mimo swych 98 dziś lat. Ta rozmowa sprzed prawie 20 lat zachowuje zadziwiającą aktualność. Ważne sprawy tak szybko nie przemijają.

– Francja ma wino, sery, Prowansję, zapoczątkowała Oświecenie, wynalazła prawa człowieka, żarliwie broni własnej kultury i języka przed inwazją Ameryki, zaakceptowała zwrot „l’exception française” – wyjątkowość francuska. A na dodatek niemal każdy jej polityk ma ambicję napisania książki. Czy francuskie elity przewyższają te z innych krajów?

– Od czasów Rewolucji mamy we Francji tradycję publicznej debaty i często spory ideowe poprzedzają, czy też wyprzedzają uniwersum polityki, a szczególnie politycznej praktyki. Prawdą jest, że Francuzi wyjątkowo gustują w owej debacie, z czego często śmieją się np. Anglicy. To dyskurs dotyczący wielkich zasad, często bardzo polemiczny. Francuzi mają dużo talentu do błyskotliwych sporów. Myślę więc, że nasze elity są świetnie uformowane intelektualnie, że są na bardzo wysokim poziomie kulturowym. Brakuje im jednak poczucia odpowiedzialności, wyczucia konkretu i zmysłu przewidywania, które spotykamy gdzie indziej. Mamy więc zarazem piękne zalety, ale również poważne wady. Był nawet jakiś czas temu swoisty proces wytoczony elitom przez mojego przyjaciela w formie książki „La faute à Voltaire et à Rousseau” („To wina Woltera i Rousseau”). Piosenkę z tymi słowami śpiewał Gawrosz, jeden z bohaterów „Nędzników”.

Zresztą nie sądzę, by termin „francuskiej wyjątkowości” dotyczył elit. Wyjątkowość istniała raczej jako nostalgia za mocarstwowością i dominacją Francji. Za jej wielkością. To ambicje Francji oraz jej żal, że nie jest już mocarstwem, karmią taki stan umysłu, który może prowadzić do wyjątkowości. Często nasi wielcy sąsiedzi wytykają nam tendencję do odmienności, a nawet buntowniczości czy to w szkole, czy w rozmowie, czy w NATO, czy w ONZ, czy w Brukseli, czy w innych instytucjach międzynarodowych. Francuz za punkt honoru uważa powiedzenie czegoś odmiennego od całej reszty często tylko dlatego, że chce się różnić. Tak idea inności zastąpiła ideę wyższości.

– Powinien pan podkreślić rolę de Gaulle’a, pisał pan o nim całe książki.

Prawdą jest, że ten stan umysłu, który opisałem, został ożywiony, odświeżony i umocniony od czasów de Gaulle’a. De Gaulle podkreśla w swoich pamiętnikach, że nigdy nie mógł myśleć o Francji inaczej niż jako o narodzie zobowiązanym do poślubienia Historii czy też jej ucieleśnienia. W każdym razie trwa ów żal, że dzisiejsza Francja nie jest już Francją Filipa Pięknego, Richelieu, Ludwika XIV, Robespierre’a, Napoleona, a nawet de Gaulle’a. Ale Francuzi ciągle uważają, że mają do przekazania światu wyjątkowe cywilizacyjne przesłanie.

– Historię łatwo zrozumiemy. „Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami”, pisał nasz Mickiewicz. Ale współcześnie jak pan tę wyjątkowość rozumie?

– Są dwa klucze do jej zrozumienia: przeanalizowanie naszych stosunków z Europą i ze Stanami Zjednoczonymi. W stosunku do Waszyngtonu to oczywiste. To już pewna tradycja od czasów de Gaulle’a: w czerwcu 1944 r. Amerykanie i alianci wylądowali we Francji, uratowali cywilizację europejską; zachodnioeuropejską w każdym razie. Ale równocześnie Amerykanie chcieli wtedy potraktować Francję jak terytorium okupowane, jak to zrobili z Włochami i wieloma innymi krajami, do których wkroczyli. Tutaj poczuliśmy zagrożenie. Strach, że Francja po pierwsze nie zostanie uznana za kraj, który przyczynił się do upadku Niemców, a po drugie – będzie traktowana jako kraj niesamodzielny, którym trzeba zarządzać. Duma Francuzów, dzięki de Gaulle’owi, odegrała bardzo dużą rolę. Pojawiła się podejrzliwość w stosunku do Amerykanów, którzy będąc sprzymierzeńcami, a nawet przyjaciółmi, mają tendencję do interweniowania nie zawsze tam gdzie trzeba. Jednak przede wszystkim stosunki de Gaulle’a i Amerykanów były okropne.

Następnie pojawił się spór, który rzeczywiście można uznać za francuski wyjątek, gdyż Francuzi mają obsesję na punkcie antyamerykanizmu. Spór toczył się między zwolennikami Ameryki a jej przeciwnikami, obejmując sferę polityczną, ekonomiczną oraz intelektualną. Chodziło o to, czy globalizacja nie jest po prostu tożsama z amerykanizacją, to znaczy czy rewolucja przemysłowa nie narzuca jedynej linii rozwoju i – przez technologię, informatykę, przemysł kosmiczny – pcha ku amerykańskiej uniformizacji. Jeśli tak jest, oznaczałoby to, że mamy wybór jedynie między rewolucją przemysłową na modłę amerykańską a pozostaniem społeczeństwem archaicznym, przestarzałym i konserwatywnym. Otóż wyjątkowość francuska w tym przypadku polega na tym, że negujemy taki wybór, twierdzimy, że istnieje alternatywa. Według nas jest inna możliwość, tylko nie wiemy jeszcze jaka – i to stanowi naszą słabość. Nasza alternatywa nie jest jasna, za to jej poszukiwania są intensywne, pełne pasji i częstokroć płodne. I to jest bardzo istotne.

Z tego punktu widzenia zachowanie w stosunku do Stanów Zjednoczonych polega na przypominaniu „małym Francuzikom”, co to był paxromana. Kiedyś w szkole nauka o Imperium Rzymskim była obowiązkowa i każdy wiedział, że Imperium to był właściwie cały starożytny świat, bo Ameryki jeszcze nie odkryto. Tak więc Imperium podporządkowało sobie cały ówczesny świat. Cywilizacja opierała się na centrum i zależnych od niego prowincjach.

Wielu historyków i politykujących socjologów często zwraca tutaj uwagę na pewną analogię ze Stanami Zjednoczonymi. Porównywany jest paxromana z paxamericana. Podziwiamy osiągnięcia Stanów Zjednoczonych i bardzo często łączą nas wspólne wartości, wartości Zachodu. Lecz myśl o supermocarstwie, które nawet nie opiera się na świadomym zamyśle, lecz stanowi tzw. logikę hegemonii, tzn. dysponuje olbrzymią potęgą i musi z nią coś zrobić...

Myśl, że dzisiejszy świat pod względem cywilizacyjnym i obyczajowym, ubioru, mody, muzyki czy nawet kuchni zależy od marszu w stronę Ameryki, od amerykanizacji (nawet jeśli nazwiemy ją globalizacją) – ta myśl wywołuje gniew i powoduje, że włos się jeży. Rani duszę francuską. W tym upatruję francuskiej wyjątkowości, gdyż trzeba zauważyć, że nasi włoscy i hiszpańscy przyjaciele są zdecydowanie proamerykańscy, nie mówiąc o Anglikach, którzy bezwarunkowo robią to, co Amerykanie. Może współczesne Niemcy są nam trochę bliższe, gdyż pozbyły się już kompleksów względem Francji i Stanów Zjednoczonych. Niemniej Francja pozostaje tutaj wyjątkowa i, słusznie lub niesłusznie, czuje się osamotniona w pragnieniu niezależności. Nie jest to niezależność nieprzyjazna, ale jednak niezależność.

– Sam pan jednak stwierdza, że istnieje pewna logika hegemonii. Jak więc można się przeciwstawiać samej logice?

– Odpowiedzią na pańskie pytanie będzie to, co powiem o Europie. Unię Europejską stworzyły dwa narody, które starły się w trzech wojnach, spośród których wojna 1914 r. była bodaj najkrwawszą w historii. Pojawiła się więc wola i decyzja, aby stworzyć Europę opartą na pokoju i porozumieniu. Jednak budowanie wspólnoty europejskiej wynikało też z przeświadczenia, że Amerykanie są tak potężni i że przyszłość świata należy do mocarstw takich jak USA, Chiny, Japonia, Indie, może Brazylia... Panowało przekonanie, że w przyszłości nie będzie miejsca dla małych krajów, a tylko dużych zespołów. Więc kiedy pan mówi o logice hegemonii, ja na to odpowiadam, że tak bardzo wierzono w ową logikę hegemonii, że chciano stworzyć inną potęgę.

– Ale Francja miała wątpliwości, czy szybko rozszerzać Unię na wschód.

– Tutaj ujawnił się nasz problem, który powstał po upadku muru berlińskiego, gdyż aby stworzyć taką potęgę, potrzebna jest wspólnota wartości. Przejście od 12 członków do 15 czy od 15 do 18 nie jest niczym trudnym, natomiast przeskok z 15 członków do 27 był już znacznym problemem, który postawił Europę w całkowicie nowym punkcie wyjścia. Francja stała na stanowisku, że nie można Unią rządzić jak dotąd. Że trzeba dokonać jasnego wyboru pomiędzy spójnymi Stanami Zjednoczonymi Europy bądź pozbawioną władzy Unią Europejską 27 państw. To była istotna sprawa i tutaj również przejawiała się wyjątkowość francuska.

– Spójrzmy wstecz – francuskie wątpliwości, choć Polakowi trudno to przychodzi mówić, nie były bezzasadne. Ale trudności Unii wynikają także z różnic w poziomie życia i odmienności, z jaką poszczególne kraje podchodzą do państwa opiekuńczego. Francja jest zapewne bardziej lewicowa niż reszta Europy, poza Skandynawią, może nawet socjalistyczna. To też wyjątek.

– Rzeczywiście, to trzecia sprawa, w której przejawia się wyjątkowość francuska: próbuje się tu wymyślić jakiś rodzaj nowego socjalizmu. Wolałbym unikać terminu „socjalistyczny”, mówmy raczej o socjalnym. Francja zajmuje się tym problemem znacznie intensywniej niż pozostałe kraje europejskie czy Stany Zjednoczone. To jest zarazem tradycja i pewien rodzaj obowiązku wobec Europy i świata. Wiele rzeczy we Francji idzie źle, ale jest to kraj, w którym ochrona socjalna i służba zdrowia są chyba najlepsze na świecie. Sam dużo podróżowałem i zawsze powtarzam, że jeśli mam chorować, to chcę, by to było we Francji. Na pewno nie w Stanach Zjednoczonych. No i tutaj tkwi wyjątkowość francuska, gdyż Francja dużo wydaje. Żeby dużo wydawać, trzeba pobierać dużo z podatków. I to by była moja ostatnia uwaga dotycząca wyjątkowości francuskiej, która wyraża się w kulturowym pragnieniu wprowadzenia idei społecznych i cywilizacyjnych na forum międzynarodowe.

– Wysokie podatki obciążają gospodarkę. Można doprowadzić ją do zadyszki, stracić silną pozycję i w efekcie ustąpić innym krajom, które nie mają takich osłon socjalnych, ale pchają gospodarkę naprzód, mają inwestycje, nowe technologie. Efekt takiego stanu rzeczy po latach byłby katastrofalny.

– Szczególnie jeśli chodzi o system emerytalny, to prawda. Ale aktywną politykę socjalną zawsze można przedstawiać jako zagrożenie dla gospodarki. Wielkim wyzwaniem na przyszłość jest reforma podatkowa. Mówi pan o ryzyku stagnacji gospodarczej, ale ryzyko niepokojów społecznych jest jeszcze większe. Polityka nie polega na czynieniu dobra, lecz na wybieraniu mniejszego zła. Jeśli postawi się tylko na wzrost gospodarczy, a zaniedba się sferę socjalną, skutkiem tego będą zamieszki i rewolty, co widać wszędzie na świecie. Poza tym jest to niemoralne.

 

Joanna d’Arc i Asterix

Trudno bez sporu wskazać największych bohaterów kraju, wybrałem więc prostą metodę: komu Francuzi najczęściej poświęcają nazwy swoich ulic. Lista nazw może w Polsce zaskakiwać: absolutny rekord dzierży Charles de Gaulle – prawie 4 tys. ulic w całym kraju! Dlatego od niego zacząłem swój opis dzisiejszej Francji. Drugim na podium jest Louis Pasteur – 3354 ulic, trzecim – Wiktor Hugo – 2555, potem Jean Jaurès – 2370 i Jean Moulin – 2215. Generał wyprzedza więc zdecydowanie wszystkich, ale na drugim miejscu jest wybitny naukowiec, na trzecim pisarz, poeta, wieszcz narodowy, potem czołowa postać ruchu oporu w II wojnie światowej. Nawiasem mówiąc – tu przydałaby się lekcja socjologii praktycznej – w Polsce mamy zupełnie inne obyczaje. U nas pierwsze trzy najczęstsze nazwy ulic to: Polna (ponad 3 tys.), Leśna (równo 3 tys.) i Słoneczna (2414). Nie potrafimy się zgodzić na ogólnokrajową listę bohaterów?

Symbolem Francji jest Marianna, jej popiersia stoją niemal w każdym merostwie kraju. Marianna wzięła imię od Marii, Matki Boskiej; było to z tego powodu najpopularniejsze imię w kraju przed rewolucją. Króla ścięto; a rewolucyjna władza, Konwent, zdecydował, że Republika będzie wyobrażona jako kobieta w czapce frygijskiej, emblemacie wolności. W Trzeciej Republice zaczęto ustawiać jej popiersia w merostwach, ale bez rewolucyjnej czapki, zakazanej przez rząd. Marianna na głowie miała raczej koronę z kłosów zbóż albo wieniec dębowy. Nie ma żadnego oficjalnego wzoru. Każdy rzeźbiarz może wybrać taki wizerunek, jaki mu się podoba. I twarzy dla popiersi użyczają po kolei mieszkanki masowej wyobraźni – aktorki i modelki, m.in. Brigitte Bardot, Catherine Deneuve, Inès de la Fressange.

Z kolei najczęściej spotykanym symbolicznym, honorowym punktem we Francji jest pomnik poległych w wojnie 1914-1918. Ówczesna strategia wojskowa zakładała, że do oddziałów wojskowych trafiali ludzie z jednej wioski – stąd właśnie to zagęszczenie pamięci strasznych ofiar. Francja straciła 1450 tys. ludzi: najwięcej – nie licząc Rosji – ze wszystkich państw walczących, a w II wojnie – znacznie mniej – 560 tys. i ofiary były bardziej rozproszone po kraju.

Z symboli nie sposób też pominąć francuskiego koguta, najczęstszego emblematu stowarzyszeń sportowych. Skąd się wziął ów czupurny ptak z energicznym zaśpiewem „kukuryku”? Przodkami Francuzów byli Galowie i kogut wyszedł z gry słów. Po łacinie Gallus to ktoś z plemienia Galów, a gallus – to kogut. A brawurowe kukuryku – po francusku cocorico – to okrzyk zwycięstwa, często pojmowany z przymrużeniem oka bądź wręcz ironicznie.

Galowie? Elementarz historyczny kraju zaczyna się od nieśmiertelnego zdania: Nos ancetres les Gaulois, nasi przodkowie Galowie, a ponieważ cywilizacja francuska była ekspansywna, to recytowały owo zdanie także dzieci w Kamerunie, Gujanie czy Nowej Kaledonii na Pacyfiku, z czego nieraz się naśmiewano. Galowie, rzecz jasna, nie są ludem mitycznym, jednak z grubsza o tysiąclecie starszym od Piasta Kołodzieja, stąd poważne wątpliwości. Największy wódz Galów, Wercyngetoryks – dowódca obleganej przez Rzymian twierdzy na wzgórzu Alezja – po rozpaczliwej obronie musiał się poddać Juliuszowi Cezarowi w 52 r. przed Chrystusem.

Asterix jest żartobliwą, trochę drwiącą rekonstrukcją Wercyngetoryksa, dziełem urodzonego w Polsce rysownika René Goscinnego i jego przyjaciela Alberta Uderzo. W 1959 r. Goscinny z kolegami założyli tygodnik „Pilot”, do którego trzeba było wymyślić nowy komiks. Autorzy bardzo świadomie wybrali okres historii, którym zamęczano w szkole wszystkie dzieci. Galowie nadzwyczaj pasowali tu do dramaturgii: można było jechać na konflikcie między małymi a dużymi. Ponieważ Francuzi kojarzą Galów z Wercyngetoryksem, Goscinny postanowił, że imiona Galów będą kończyły się na „ix”.

A dlaczego Asterix? Otóż w rodzinie Goscinnego ze strony matki (Bereśniakowie) dominowali drukarze, a asterix to po francusku odnośnik, mała gwiazdka przy wyrazie do objaśnienia na dole strony. W dodatku zaczyna się na A. „To niewątpliwa zaleta do klasyfikacji przyszłych encyklopedii komiksu” – wyjaśniał dowcipnie sam Goscinny. Ale nie przesadził, gdyż komiks zajmował przez lata pierwsze miejsce na listach bestsellerów. Pierwszy „Astérix le Gaulois” (czyli „Asterix Gal”) ukazał się w 1961 r. od razu z wszystkimi elementami naprawdę kultowej opowieści: magiczny napój, niezniszczalna wioska Galów, obozy Rzymian, cytaty łacińskie, gry słów, końcowy bankiet... Goscinny wyposażył swego Wercyngetoryksa raczej w spryt niż w siłę. Dlatego w tym wydaniu Asterix bardziej przypomina przeciętnego Francuza niż wielkiego bohatera.

Cesarz Napoleon III w 1861 r. zarządził wykopaliska w Alise-Sainte-Reine, by udowodnić, że tam właśnie znajdowała się Alezja. Dla Francuzów stanowi ona punkt odniesienia, początek historii, coś w rodzaju naszego Gopła z Popielem, którego zjadły myszy. Pięknie powiedział sławny historyk Fernand Braudel u schyłku życia, spierając się z inną historyczną sławą Micheletem: „Galia dla Francuzów nie zniknęła jak Atlantyda”.

W komiksie autorzy kpią też z Alezji. Asterix dwa razy pyta o nią i za każdym razem pytany reaguje dziwacznie, bo krzyczy: „Co to znaczy Alezja? Nikt nie wie, gdzie znajduje się Alezja!”, co autorzy komentują: „Ciekawe, że przez całe stulecia aż do naszych dni miejsce klęski Galów pozostaje dość tajemnicze”. To godny pożałowania szowinizm! By obejrzeć pozostałości fortecy rzymskiej, do Alezji, a raczej Alise-Sainte-Reine, można wstąpić, zwiedzając Dijon, piękną stolicę Burgundii.

Po Asteriksie podaję tu zestaw miejsc i symboli całkowicie arbitralnie. Każdy ma swój francuski sen. Więc kolejno – katedry gotyckie. Francja jest krajem gotyckich katedr z epoki, kiedy ludzie ogarnięci byli gorączką bożą; nigdzie indziej nie wybudowano ich tyle, choć wcześniej trzeba było ich ponaglać do budowy prostych kaplic. Pomógł wynalazek ostrołuku w architekturze. Do romańskich ciemnych kościołów można było wpuścić światło. Stoją trzy najważniejsze – przynajmniej protokolarnie – katedry: koronacyjna w Reims, nazywana Katedrą Aniołów z racji koronkowych rzeźb na fasadzie, katedra wielkich uroczystości państwowych – Notre Dame de Paris, i katedra pochówku królów – Saint Denis pod Paryżem. Katedra gotycka jest cudem – twierdził wielki historyk średniowiecza, Jacques Le Goff – bo jest jednym z tych monumentów, które – jak pewne świątynie hinduistyczne czy buddyjskie – przemawiają zarówno do ludzi najbardziej wykształconych i uduchowionych, jak i do ludzi całkiem prostych. Jest naładowana emocjami, wizjami, wielkim sensem. Największa stoi w Chartres, najwyższa w Strasburgu, jedna z najjaśniejszych w środku – w Poitiers.

Co wybrać do zwiedzania? Niezwykłą granitową skałę pośrodku ruchomych piasków, raz na lądzie, raz na morzu, kiedy nadchodzi przypływ. To Mont Saint-Michel, która od zarania dziejów stawia czoło normandzkim wichrom, tak jak kiedyś jej patron, archanioł Michał, stawiał czoło szatanowi w postaci smoka.

Ich walka rozpoczęła się na górze Dol w Bretanii. Szatan początkowo miał przewagę i wyparł archanioła aż do niebios, gdzie męczył go kilka dni. Wreszcie archanioł zebrał się w sobie i przyszpilił smoka na górze Tombe (podobno marynarze na górę mówili Tombé au péril de la mer – czyli wystawiona na niebezpieczeństwo morza). Świadkiem walki i zwycięstwa nad demonem był Aubert, biskup pobliskiego Avranches, toteż archanioł był przekonany, że kto jak kto, ale katolicki biskup zwycięstwo rycerza niebios upamiętni, tym bardziej że archanioł ukazał mu się potem we śnie.

W końcu archanioł sam biskupowi polecił wybudowanie kaplicy, a kiedy biskup zwłóczył – nie będąc pewien, czy mu się rzecz nie przywidziała – krewki archanioł nie tylko powtórzył zlecenie („Chcę, byś wzniósł sanktuarium na tej dzikiej górze, obiorę je sobie za siedzibę”), ale włożył biskupowi palec do głowy, by ten przestał w końcu wątpić.

Z dołkiem w głowie Aubert wybudował kaplicę poświęconą archaniołowi Michałowi w 708 r. Potem – jak w wielu najpiękniejszych miejscach – powstał tam klasztor benedyktynów. Podczas wojny stuletniej (1337-1453) Mont Saint-Michel stała się celem najpierw strategicznym, potem symbolicznym. Od czasu króla Filipa VI archanioł Michał był uważany za obrońcę królestwa. Po klęsce Anglików archanioł i góra stały się symbolami oporu francuskiego.

Nie można opisać świetności Mont Saint-Michel, nazywanej cudem Zachodu – trzeba ją odwiedzić, najlepiej w okresie wiosennego lub jesiennego zrównania dnia z nocą, kiedy przypływ morza w tym miejscu jest najwyższy we Francji (osiąga 14 metrów), a na płyciznach goni z prędkością galopującego konia. Mówią, że w średniowieczu i później zginęło tam wielu pielgrzymów.

 

Korona cierniowa Chrystusa

Relikwia ta wiąże się z wyprawami krzyżowymi Francuzów. Jeden z tych krzyżowców, Baldwin, w 1204 r. zdobył Konstantynopol, mianował się tam cesarzem, ale co gorsza dopuścił do największej w średniowieczu grabieży relikwii i innych kosztowności. Wśród nich miała być korona z cierni, ta, którą Chrystusowi włożono na głowę podczas ukrzyżowania. Kolejny zdobywca – czy po prostu awanturnik – popadł jednak w tarapaty finansowe i zdobytą koronę cierniową zastawił u bogatych Wenecjan.

Tu wkracza na scenę jedna z największych postaci Francji, król Ludwik IX, święty Ludwik. Po długich negocjacjach wykupuje on koronę za niesamowitą cenę 135 tys. liwrów. Dość powiedzieć, że największe arcydzieło gotyku, jakie do zwiedzania można polecić – mianowicie La Sainte Chapelle (Święta Kaplica) na wyspie Cité w Paryżu – wybudowano właśnie dla pomieszczenia korony cierniowej za jedyne 40 tys. liwrów.

Gautier Cornut, arcybiskup Sens, który był przyjacielem króla, pisał: „Tak jak nasz Pan Jezus Chrystus wybrał ziemię obiecaną, by ukazać tam tajemnicę zbawienia, tak wydaje się, że wybrał specjalnie naszą Francję (nostram Galliam) dla pobożniejszego wielbienia triumfu jego Męki”. Tak Francja stała się nową Ziemią Świętą – pisał guru francuskich historyków Jacques Le Goff w dziele „Święty Ludwik”.

Czy korona rzeczywiście istniała? Jak kruchy cierń nie obrócił się w proch przez tysiąc lat? Wtedy nie było niedowiarków, nikt we Francji nie wątpił, że prawdziwa korona mogła zachować się w Konstantynopolu. Podróże świętej Heleny, matki cesarza Konstantyna, do Palestyny były początkiem chrześcijańskiej tradycji wielbienia nie tylko korony, ale i samego Krzyża; następcy Heleny mogli ów Krzyż przywieźć z Palestyny do Konstantynopola w 630 r.

W każdym razie zachowały się szczegółowe opisy momentu, w którym Ludwik wraz matką, braćmi, biskupami i rycerstwem wyjeżdża naprzeciw przywożonej mu koronie cierniowej. Na złotej skrzyni figurują nietknięte pieczęcie łacińskich baronów Konstantynopola i doży weneckiego. Kiedy je złamano i koronę wydobyto, orszak opanowało tak wielkie religijne uniesienie, że – jak pisze Cornut – obecnym zdawało się, jakby sam Chrystus we własnej osobie ukazał się na francuskiej ziemi w tejże męczeńskiej koronie. Jak Francuzi mieli nie uważać, że są pępkiem świata?

Król z bratem i całym orszakiem boso i w prostych koszulach niosą relikwię do Sens, gdzie oklaskuje ich wzruszony tłum mieszkańców. Święty Ludwik przeżył wtedy ekstazę krzyżowca, a 9 lat później sam wyruszy na wyprawę krzyżową, jak pisze Le Goff. Buduje też król kaplicę-relikwiarz, owo arcydzieło gotyku, które poświęcono w 1248 r. Potem korona trafiła do skarbca katedry Notre-Dame, gdzie omal nie spłonęła w pożarze w 2019 r.

 

Żelazna maska

Kto z latarką pod kołdrą czytał „Trzech muszkieterów”, „Hrabiego Monte Christo” czy „Dwadzieścia lat później” – na zawsze pozostanie zakochany w Aleksandrze Dumasie, bitwach, zamkach, więzieniach i fortecach całej wielkiej Francji. Przez lata uważano Dumasa za pisarza drugiej kategorii prawdopodobnie dlatego, że jego rodzona babka była czarną niewolnicą z Santo Domingo, którą jej pan, markiz Antoine Davy de La Pailleterie, odsprzedał wraz z czwórką ich dzieci innemu osadnikowi, gdyż nie miał za co kupić biletu na statek do Francji.

Może też dlatego przeniesienie prochów Aleksandra Dumasa (który miał rysy murzyńskie i z tego powodu doznał w życiu wielu upokorzeń) 30 listopada 2002 r. do Panteonu było także świętem emancypacji i sprawiedliwości. Dumas został zaledwie szóstym pisarzem Francji w Panteonie (po Wolterze, Rousseau, Hugo, Zoli i Malraux). Prezydent kraju w pięknym epitafium podkreślił, że „dzieło Dumasa przez całe pokolenia tworzyło z historii Francji drożdże naszej wyobraźni, kształtowało naszą zbiorową pamięć i uczestniczyło w budowie naszej narodowej tożsamości”.

Rzecz jasna te drożdże wyobraźni same dały pożywkę mitom. Najpierw mitowi człowieka w żelaznej masce. Co najmniej od XVII w. rozmaici pasjonaci, ale i zawodowi historycy usiłują dociec, kim właściwie był nieszczęśliwy więzień, któremu całe lata aż do śmierci kazano nosić na głowie żelazną zasłonę, by nikt nie wiedział, kim jest. On sam nie wiedział, więc nie mógł się nawet poskarżyć na los. A zatem bano się, że ktoś odkryje podobieństwo rysów do osoby powszechnie znanej.

Więzień w żelaznej masce przeżył całe lata najpierw w forcie Pignerol w Alpach, między Francją a Włochami, potem na Wyspie Świętej Małgorzaty w pobliżu znanego dziś z festiwali filmowych Cannes, aż wreszcie trafił do Bastylii, gdzie zmarł w 1703 r. po 37 latach więzienia. Jedna z najbardziej znanych legend głosi, że Żelazna Maska był bratem bliźniakiem Króla-Słońce, potężnego Ludwika XIV. Jak to możliwe? Porody królewskie odbywały się nieledwie publicznie, w obecności dygnitarzy królestwa, właśnie po to, by uniknąć wątpliwości co do legitymizacji władcy, bożego pomazańca. Królowa dostała bólów porodowych wieczorem w sobotę 4 września 1638 r., a urodziła dopiero w niedzielę nad ranem. Być może dlatego „Te Deum” odśpiewano pośpiesznie na zamku w Saint-Germain-en-Laye, a nie w katedrze, by móc potajemnie ewakuować drugiego noworodka, urodzonego w godzinę później w obecności samej damy Perronette, która wywiozła dziecko na wieś.

U Dumasa generał zakonu jezuitów zna tę tajemnicę stanu i muszkieterowie zawiązują spisek, by prawdziwego, lecz złego, gnębiącego lud króla wymienić na więzionego brata. Spisek się nie udaje, nie napiszę z jakiego powodu, by komuś, kto nie czytał „W dwadzieścia lat później”, nie psuć przyjemności lektury. W amerykańskim filmie z Leonardo DiCaprio historia kończy się oczywiście inaczej. Być może Żelazną Maską był królewski intendent Fouquet, który zbudował sobie tak świetny pałac, że zdradził, że jest zamożniejszy od króla, czym spowodował swe uwięzienie i zakucie w blachę. Może syn Cromwella, a może kto inny? Nieślubne dziecię królewskie? Dopiero 14 lipca 1789 r. w zdobytej znienawidzonej Bastylii lud paryski znajduje w rejestrze tajemniczą pozycję: „Więzień 64389000: człowiek zakryty maską”. „Maska z Żelaza, więzień, którego imienia nikt nie zna, którego twarzy nikt nie widział, żyjąca zagadka, cień, enigma, problem” – pisał Wiktor Hugo. Choć Bastylii już nie ma w Paryżu, Place de Bastille jest nadal symbolem ducha wolności Francuzów.

 

Hrabia z Sobieskim

Dumas unieśmiertelnił Edmunda Dantesa i twierdzę Château d’If, dosłownie naprzeciw Marsylii (pamiętacie zdanie: „Morze jest cmentarzem twierdzy d’If”?). Warto ją zobaczyć choćby ze względu na malownicze położenie. Do dziś w lochach pokazują wejście do podkopu, którym Dantes chciał uciekać ze swym duchowym ojcem księdzem Farią. To Faria ofiarował nieszczęśliwemu więźniowi prawdziwie królewski skarb Borgiów, który umożliwił mu piekielnie przemyślną zemstę.

Nawiasem mówiąc, swą małą zemstę na reżyserze francuskiego filmu „Hrabia Monte Christo” przeprowadził Stefan Meller, w latach 1996-2001 ambasador Polski w Paryżu, gdzie nasza ambasada (Pałac Monako) służyła za wnętrza do filmu. Meller, od dziecka zakochany w Dumasie, spierał się o jakieś szczegóły powieści, którą zapewne znał lepiej niż reżyser. W każdym razie nie ostrzegł reżysera, że jeśli wnętrze ma udawać pałac francuskiego magnata, to należałoby zdjąć ze ściany portret naszego Sobieskiego. I tak zostało, ale wiedzą o błędzie tylko nieliczni. A Monte Christo, choć jest tylko stworzoną przez pisarza postacią, ma rzeczywiście na morzu, koło Elby, maleńką wysepkę Montecristo, ale to rezerwat przyrody i nie można jej zwiedzić. Rzeczywistą inspiracją Dumasa był Cisowy Zamek (Château d’If), położony na małej wysepce 2 km od Marsylii.

 

Święta Dziewica

Francuskie mity i legendy nie mogą się obyć bez Joanny d’Arc. Ta oczywiście nie jest mitem. Święta Joanna istniała naprawdę i zmobilizowała całe niemal królestwo do wojny z Anglikami, naprawdę była drobna, dzielna i niezwykła, naprawdę Kościół skazał ją za herezję, naprawdę spalono ją na stosie i naprawdę ten sam Kościół ogłosił ją potem świętą, więcej – patronką Francji. Czy to nie dowód, że i Kościół błądzi? Joanna d’Arc żyje w niezliczonych książkach, na płótnach, w sztukach teatralnych, operach, oratoriach, filmach, pomnikach (w Paryżu, koło Luwru, cała w lśniącym złocie, na koniu), tak że można ją potraktować również jako postać prawdziwie mityczną – w sensie mitu, który każdy Francuz musi sobie w sercu zbudować. Czy słyszała głosy? Była jeńcem wojennym czy więźniem Kościoła?

W Rouen na rynku jest miejsce po stosie, gdzie Dziewicę spalono, i nowoczesny kościół z witrażami, którym warto dobrze się przyjrzeć. Jak i całej Francji.

 

Bon appétit!

Najsłynniejszego chyba scenarzystę francuskiego, twórcę ponad 80 filmów, Jeana-Claude’a Carrière’a, pytałem, w jakich pojęciach zawiera się dla niego Francja. Republika i kuchnia – odparł bez wahania. Sam wygląda jak okaz smakosza, jest przyjacielem Buñuela i współautorem filmu „Dyskretny urok burżuazji”, historykiem z wykształcenia, dlatego więc można wierzyć jego syntezie. O ideałach Republiki będę pisał w dalszej części, teraz o kuchni, jedzeniu i piciu.

– Kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego. Owładnęła mną rozkoszna słodycz... Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski – błahe, krótkość złudna – tak Marcel Proust w powieści „W poszukiwaniu straconego czasu” pisał o chwili, kiedy skosztował podaną mu magdalenkę, francuskie ciasteczko w kształcie muszelki. Przynajmniej ten czas nie był stracony: co tam więc klęski życia, skoro jedzenie i wino ma tak wspaniały smak! To France, la douce, słodka Francja, wyrafinowanie, savoir vivre. Do języka codziennego weszło wyrażenie madeleine de Proust, oznaczające ledwie uświadomione, lecz niezatarte wspomnienie. Według badań ankietowych, magdalenką Prousta dzisiejszej francuskiej młodzieży są sery, jedna z francuskich specjalności. Aż 72% młodych wyznaje, że bardzo lubi określone gatunki serów, gdyż przypominają im dzieciństwo.

Tu zresztą gastronomia ściśle wiąże się z polityką, gdyż nadmiar gatunków serów dowodzi irytującej rozbieżności francuskich gustów i zamiłowań. „Jak można rządzić krajem, w którym jest 365 rodzajów sera?” – miał skarżyć się generał de Gaulle. Dwie poprawki. To nie de Gaulle miał się tak skarżyć, lecz Winston Churchill miał tak wybrzydzać na francuskich partnerów. De Gaulle – jak napisał w pamiętnikach jego syn, Philippe – nazwał rodaków „krowami” i to w momencie, kiedy dowiedział się, że – wbrew jego apelom – podpisali rozejm z Niemcami w 1940 roku. „To krowy, są dobrzy na rzeź, mają na co zasłużyli”. Dziś jest to porównanie odzwierciedlające raczej nie tragedię, lecz wieczne niezadowolenie Francuzów i ich skłonność do zrzędzenia. Przede wszystkim jednak de Gaulle nie mógłby się tak pomylić, nie w ocenie francuskiego charakteru, lecz w liczbie gatunków sera. Krajowy Ośrodek Mleczarstwa podaje, że jest ich 1200!

Kuchnia jest od wieków niemożliwym do pominięcia składnikiem francuskiej tożsamości kulturalnej, częścią francuskiego dziedzictwa narodowego. Francuzi są z niej dumni nie mniej niż ze swoich zabytków czy literatury. Pałac Elizejski uruchomił całą dyplomację, by – po raz pierwszy w historii – na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO wpisać gastronomię, czy raczej po polsku – kuchnię jakiegokolwiek kraju. To dziedzictwo „niematerialne” stojące obok wspaniałej architektury i dzieł sztuki. Ta ich kuchnia – jak podkreśliła w uzasadnieniu dla UNESCO ambasador Catherine Colonna – to nie samo smaczne jedzenie, ale również sztuka przyjęcia i spotkanie przy stole, szczególne chwile między ludźmi, słowem, część sztuki życia. I Francuzi chcą zachować takie dziedzictwo: mimo mało korzystnego wpływu fast foodów starają się zapoznawać dzieci z jak najszerszą paletą produktów, organizując jesienią w szkołach tzw. tydzień smaku. Tysiące imprez w kraju celebruje co roku kuchnię i „sztukę stołu”.

W sprawie gastronomii Francuzi są nacjonalistami, jeśli nie szowinistami. Trudno znaleźć Francuza, który by nie uważał, że to we Francji można zjeść najlepiej. Tu nawiasem trzeba wspomnieć o pewnej plamie na dobrym samopoczuciu – Francja dzierży rekord Europy w paleniu papierosów z kontrabandy. Jeśli tak, to może i wszystkich innych papierosów, a wybitni kucharze twierdzą, że palenie upośledza smak. Ale co tam! Całymi godzinami potrafią Francuzi rozmawiać o kuchni – co gdzie jedli, z jakim winem, jakie napotkali restauracje w podróży i czy burgund w pochmurny dzień pasuje do jagnięciny, czy lepsze byłoby bordeaux. Nawiasem mówiąc, to Oskar Wilde puścił pyszny żart: Francuzi tak kochają wina, że ich gatunkami ponazywali swoje krainy. Od burgunda – Burgundia, od szampana – Szampania.

Wino! Poeta