Foresta Umbra - Paweł Jaszczuk - ebook + audiobook + książka

Foresta Umbra ebook i audiobook

Paweł Jaszczuk

2,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1936. W Rowach, letniskowej miejscowości położonej nieopodal Lwowa, mają miejsce tajemnicze morderstwa kobiet. Oprócz policji, w śledztwo włączają się dziennikarze, w tym Jakub Stern, który gotów jest poświęcić nawet rodzinę, byle odnieść zawodowy sukces. Kłopoty z bliskimi, bezwzględna rywalizacja w pracy i ciągła presja czasu doprowadzają dziennikarza do załamania nerwowego.
Atmosfera powieści gęstnieje z każdą stroną książki, niecodzienne wydarzenia i niesamowite osoby sprawiają, że nic do końca nie jest oczywiste, a Foresta Umbra budzi grozę.
Foresta Umbra to znakomita powieść psychologiczno-sensacyjna, która zapoczątkowała cykl przygód Jakuba Sterna i została nagrodzona Nagrodą Wielkiego Kalibru.
Obecne wydanie ukazuje się równolegle z nową historią bohatera w Lekcji martwej mowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 46 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
2,9 (21 ocen)
3
2
7
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Za­rów­no cała książ­ka, jak i jej czę­ści nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy Wy­daw­nic­twa Sza­ra Go­dzi­na s.c.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Agen­cja In­te­rak­tyw­na Stu­dio Kre­acji

www.stu­dio-kre­acji.pl

Zdję­cia na okładce

© rob­son­pho­to/fo­to­lia.pl

© mas­son/fo­to­lia.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Ze­spół

Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób i zda­rzeń jest zu­peł­nie przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie II po­pra­wio­ne, Ka­to­wi­ce2017

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c., 2017

tekst © by Pa­weł Jasz­czuk

ISBN 978-83-65684-59-2

Szpi­tal Sióstr Mi­ło­sier­dzia św. Win­cen­te­go à Pau­lo mie­ści się we Lwo­wie przy Te­atyń­skiej 1 w sta­rym ce­gla­nym bu­dyn­ku przy­po­mi­na­ją­cym szko­łę. W czwar­tek przed po­łu­dniem zja­wił się tam Ja­kub Stern, dzien­ni­karz lwow­skie­go „Ku­rie­ra”, by zdo­być ma­te­riał do kro­ni­ki sen­sa­cyj­nej. Stern wy­my­ślił już po­ry­wa­ją­cy ty­tuł. Wa­hał się jesz­cze, czy sło­wo „rzeź­nik” nie jest zbyt ła­god­ne. A może „opraw­ca”? – cho­dzi­ło mu po gło­wie. Albo, bar­dziej do­bit­nie, „po­twór”?

Z tą wąt­pli­wo­ścią mi­nął szpi­tal­ną dy­żur­kę i za­trzy­mał się po­środ­ku holu. Roz­glą­dał się, słu­chał, wę­szył. Cięż­ki za­pach li­zo­lu, do­pra­wio­ny wo­nią prze­po­co­nych pi­żam, ze­lek­try­zo­wał jego wy­obraź­nię. Stern ru­szył. W sprin­ter­skim tem­pie po­ko­nał dwa pię­tra i sta­nął pod drzwia­mi izo­lat­ki scho­wa­nej za ga­bi­ne­tem za­bie­go­wym. Miał już wejść, lecz chłód mo­sięż­nej klam­ki ostu­dził jego za­pał. Dla po­ko­na­nia tre­my wziął głę­bo­ki wdech i de­li­kat­nie pchnął drzwi od­dzie­la­ją­ce go od ta­jem­ni­cy.

W szpi­tal­nej izbie, do któ­rej wszedł, do­strzegł tyl­ko pod­sta­wo­we wy­po­sa­że­nie: drew­nia­ny stół przy­kry­ty nie­bie­ską ce­ra­tą, dwa ta­bo­re­ty, me­ta­lo­wy wie­szak, zlew z bla­sza­nym dzban­kiem i płó­cien­ny pa­ra­wan prze­sła­nia­ją­cy łóż­ko.

Stern zro­bił trzy kro­ki w stro­nę okna z wi­do­kiem na ko­piec Unii, a kie­dy się ob­ró­cił, zna­lazł się sam na sam z prze­ra­żo­ną cho­rą.

– Ja – za­czął nie­śmia­ło – chcia­łem się, pro­szę pani, do­wie­dzieć…

Mó­wił co­raz ci­szej, aż w koń­cu za­milkł.

Zo­fia Wi­dac­ka, nie­brzyd­ka trzy­dzie­sto­let­nia sza­tyn­ka, zo­ba­czyw­szy in­tru­za, szyb­ko na­cią­gnę­ła koc i przy­su­nę­ła się do ścia­ny. Wła­śnie w tym mo­men­cie (Stern ża­ło­wał, że nie za­brał apa­ra­tu) uka­zał się za­ban­da­żo­wa­ny ki­kut jej le­wej sto­py. Na­gła re­ak­cja Wi­dac­kiej nie po­zo­sta­wia­ła wąt­pli­wo­ści: wy­cią­gnię­cie z niej cze­go­kol­wiek gra­ni­czyć bę­dzie z cu­dem. Mimo to, ni­czym za­du­fa­ny sztu­bak, spró­bo­wał od nowa. Z wpra­wą dy­plo­ma­ty prze­brnął przez nie­zbęd­ną pre­zen­ta­cję, a po­tem, jak­by od nie­chce­nia, przy­stą­pił do rze­czy.

– Ja­kiś szcze­gół, pro­szę pani – rzu­cił bła­gal­nie. – Prze­cież musi pani coś pa­mię­tać. Nie wi­dzia­ła pani jego twa­rzy, lecz… może „on” (spe­cjal­nie, żeby nie zra­nić ko­bie­ty, użył tego eu­fe­mi­zmu) uty­kał, może jego głos był nie­na­tu­ral­ny. Na pew­no za­pa­mię­ta­ła pani, jak wy­glą­dał. Ko­bie­ty przy­kła­da­ją dużą wagę do ubio­ru. Je­stem pe­wien… – Otwo­rzył no­tes. Od­krę­cił na­sad­kę pió­ra, go­tów pi­sać. Tekst był „na wczo­raj”, tyl­ko ten fakt się li­czył. Prze­cią­gnął uko­śną kre­skę, pod któ­rą mia­ły się zna­leźć sło­wa Wi­dac­kiej. Gdy pod­niósł wzrok, zo­ba­czył zie­lo­ne, sze­ro­ko otwar­te oczy, więc za­czął zde­spe­ro­wa­ny: – Nie będę po­ru­szał, pro­szę mi wie­rzyć, tych bo­le­snych wspo­mnień. Niech pani je­dy­nie opi­sze tam­ten dzień. Było go­rą­co. Kie­dy upał jest nie do znie­sie­nia, ja to wiem, w le­sie szu­ka się ochło­dy. Dla­te­go na mi­nut­kę ode­szła pani na bok, tam gdzie…

– Zo­staw­cie mnie wresz­cie w spo­ko­ju! – Ko­bie­ta nie­spo­dzie­wa­nie za­nio­sła się pła­czem.

Stern stra­cił cier­pli­wość. Był prze­cież sam. Licz­ba mno­ga ozna­cza­ła, że kon­ku­rent z in­nej ga­ze­ty go wy­prze­dził. To na­głe od­kry­cie zde­ner­wo­wa­ło go. Po­czuł się per­fid­nie oszu­ka­ny.

– Od pani ze­znań za­le­ży te­raz czy­jeś ży­cie! – po­wie­dział, od­wo­łu­jąc się do jej roz­wa­gi. – Wiem, że sta­ra­ła się pani zna­leźć dro­gę, a wte­dy… ten sza­le­niec pa­nią za­ata­ko­wał.

– Nie, nie, nie! – Wi­dac­ka skry­ła twarz w po­dusz­kę. – Niech pan mnie zo­sta­wi w spo­ko­ju!

Prze­raź­li­wy krzyk za­alar­mo­wał szpi­tal­ny per­so­nel. Z ko­ry­ta­rza wbie­gła sa­lo­wa ze ścier­ką, a za nią sio­stra za­kon­na.

– Co się tu, do li­cha, dzie­je? – za­py­ta­ła ostro sa­lo­wa.

– Jak pan się tu, na mi­łość bo­ską, do­stał? – rzu­ci­ła z pre­ten­sją sio­stra, kre­śląc w po­wie­trzu znak krzy­ża. – Pro­szę na­tych­miast stąd wyjść!

Sa­lo­wa za­mie­rzy­ła się mo­krą ścier­ką.

– Niech on się czem prę­dzej stąd za­bie­ra! Fora!

– Nie tak ostro! – bro­nił się dzien­ni­karz, prze­ci­ska­jąc się do drzwi. – Za­raz wszyst­ko wy­tłu­ma­czę.

– Ta wy­noś się, dra­nia jed­na, ale już! – nie prze­bie­ra­ła w sło­wach sa­lo­wa. – My­śli, su­czy pa­ta­fian, że tra­fił na Or­miań­ską do knaj­py!

Stern, jak ka­me­le­on, pod­szył się pod in­spek­to­ra po­li­cji.

– Ta wi­zy­ta wy­ma­ga ode mnie dys­kre­cji. Nie mogę dzia­łać po omac­ku. Mam ze­brać dane, usta­lić fak­ty i z tych po­zor­nych dro­bia­zgów, pro­szę mi wie­rzyć, stwo­rzyć jego por­tret psy­cho­lo­gicz­ny. Bez po­mo­cy pani będę drep­tał w miej­scu, więc…?

– Trud­no! Le­karz nie po­zwa­la! – Sio­stra po­pa­trzy­ła su­ro­wo, marsz­cząc brwi pod kor­ne­tem. – Pani Wi­dac­ka dość się już przez was na­cier­pia­ła. Nie ma u was, jak wi­dać, żad­nej świę­to­ści.

– À pro­pos świę­to­ści – ode­zwał się bez­czel­nie Stern, wczu­wa­jąc się w rolę gli­ny – mogę dać do­sko­na­ły przy­kład na to, że…

W porę ugryzł się w ję­zyk. Wie­dział, że ju­tro lub po­ju­trze bę­dzie mu­siał tu wró­cić i pa­le­nie mo­stów tyl­ko utrud­ni mu pra­cę. Do­brze jest ga­dać, iro­ni­zo­wał w my­śli, od­gry­wa­jąc te­atr ze szma­tą albo wiel­kim jak płach­ta na byka kor­ne­tem.

Tak czy siak, na­le­ża­ło zwi­jać ża­gle. Wsu­nął pió­ro z no­te­sem do kie­sze­ni. W dro­dze do drzwi rzu­cił jesz­cze okiem na wy­sta­ją­cy spod koca za­ban­da­żo­wa­ny ki­kut sto­py Wi­dac­kiej. Co komu po in­for­ma­cji, że sza­ryt­ka ma krzy­wy zgryz, a ruda sa­lo­wa pier­si jak stą­gwie. Ta­kich wia­do­mo­ści nie za­miesz­cza się prze­cież na pierw­szych stro­nach lwow­skich ga­zet, po­my­ślał, opusz­cza­jąc bez po­że­gna­nia trzy zjed­no­czo­ne prze­ciw nie­mu ko­bie­ty.

* * *

Ten dzień nie przy­niósł już żad­nych re­we­la­cji i fra­pu­ją­cy te­mat mor­derstw w Ro­wach wciąż nie miał za­koń­cze­nia. Trze­ba się było spie­szyć. Po­stę­pów w śledz­twie do­ma­ga­li się lwow­scy raj­cy. Py­ta­nia od czy­tel­ni­ków pły­nę­ły z ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej, do­wo­dząc, że cykl jego ar­ty­ku­łów był strza­łem w dzie­siąt­kę. Te­raz na­le­ża­ło kuć że­la­zo, póki go­rą­ce. Daw­ko­wać na pierw­szej stro­nie opi­sy krwi i nie­na­tu­ral­nie po­skrę­ca­nych zwłok. Ro­bo­ta jak każ­da inna. Stern po la­tach szcze­rze ją po­lu­bił, prze­zwy­cię­żyw­szy w so­bie reszt­ki nie­po­trzeb­nych opo­rów. Może dla­te­go mu się po­wio­dło? W re­dak­cji mó­wio­no o nim jak o guru. Ra­dzo­no się go i na­śla­do­wa­no. Byli jed­nak i tacy, któ­rych zże­ra­ła za­zdrość. Są­dzi­li, że tak jak on mają pra­wo umiesz­czać pod tek­stem ini­cja­ły lub na­wet całe na­zwi­sko.

Ostat­nie dni ka­za­ły Ster­no­wi chu­chać na in­for­ma­to­rów, ba, być dla nich mi­łym. Współ­pra­ca z po­li­cją ukła­da­ła się kiep­sko. Jak na złość in­spek­tor Zię­ba, spe­cja­li­sta od se­ryj­nych za­bójstw w ko­men­dzie wo­je­wódz­kiej, po­je­chał z de­le­ga­cją miej­ską do Gdy­ni. Dla­cze­go do Gdy­ni, a nie do Ko­ło­myi, tego dzien­ni­karz nie wie­dział. Pocz­tów­ka z trój­masz­tow­cem i dow­cip­nym tek­stem – „Je­stem na Lwo­wie, ahoj!” – nie po­pra­wi­ła mu hu­mo­ru.

Stern za­wziął się. Nie miał za­mia­ru dać in­spek­to­ro­wi sa­tys­fak­cji. Z re­dak­cyj­ne­go biur­ka sprząt­nął no­tat­ki i ra­zem ze zdję­cia­mi przy­niósł do domu. Po po­łu­dniu w swo­im ga­bi­ne­cie na pię­trze sor­to­wał ma­te­riał, ukła­da­jąc ma­ka­brycz­ne­go pa­sjan­sa. Zdję­cia wy­ko­na­ne no­wiut­kim we­ltek­sem, któ­re­go blasz­ko­wa mi­gaw­ka uru­cha­mia­na była z kor­pu­su, wbi­ja­ły go w dumę. Tak ostrych po­zy­ty­wów – gdy­by nie fo­to­gra­fo­wa­ny obiekt – mo­gło­by mu po­zaz­dro­ścić nie­jed­no ate­lier. Ale wła­śnie ta obrzy­dli­wa do­ku­men­ta­cja ro­dzi­ła jesz­cze wię­cej wąt­pli­wo­ści. Co ozna­cza­ły pod­ku­te, roz­rzu­co­ne sto­py? Prze­sła­nie? Sprze­ciw? A może wo­ła­nie o po­moc nie­uchwyt­ne­go sza­leń­ca? Ten, kto za­brał do lasu mło­tek, gwoź­dzie i pod­ków­ki, dwu­krot­nie już od­pra­wił mro­żą­cy krew w ży­łach ry­tu­ał.

Do­cho­dzi­ła szes­na­sta. Stern wy­su­nął szu­fla­dę i wy­jął oso­bli­we za­wi­niąt­ko. Na bla­cie spo­czął me­ta­lo­wy przed­miot owi­nię­ty zwy­kłą, lnia­ną szmat­ką. Ten za­gad­ko­wy pa­ku­nek, któ­ry przy­pad­kiem zna­lazł w le­sie, wró­cił na swo­je miej­sce, gdy do po­ko­ju we­szła Ka­sia.

– Ta­tu­siek pra­cu­je, tak? – za­szcze­bio­ta­ła i pod­bie­gła do ojca. – Mie­li­śmy wy­pro­wa­dzić Dega. Zno­wu za­po­mnia­łeś?

– Ależ nie, do­sko­na­le pa­mię­tam. Za­sta­na­wia­łem się tyl­ko – do­dał z na­my­słem – nad małą zmia­ną pla­nów.

– Jaką? – Dziew­czyn­ka spoj­rza­ła z nie­po­ko­jem.

– Czy nie po­je­chać na cmen­tarz.

– Na­praw­dę, tato? Dzi­siaj? Po spa­ce­rze mie­li­śmy prze­cież je­chać do cyr­ku!

– Cyrk Fo­rum bę­dzie jesz­cze całe dwa ty­go­dnie. Po­je­dzie­my do mamy na cmen­tarz, bo dzi­siaj są jej uro­dzi­ny. Więc jak?

– Je­śli tata bar­dzo chce… – od­po­wie­dzia­ła re­zo­lut­nie.

Stern zgar­nął pra­wą dło­nią zdję­cia.

– Ta­tuś tyl­ko po­sprzą­ta i za­raz, ko­cha­nie…

Lewą ręką przy­tu­lił cór­kę. Po­czuł za­pach wy­kroch­ma­lo­nej su­kien­ki i mlecz­ne­go iry­sa, któ­re­go Ka­sia trzy­ma­ła w ustach.

– Ży­czysz so­bie jed­ne­go? – Po­trzą­snę­ła bla­sza­nym pu­deł­kiem Ka­nol­da, z któ­re­go wy­ję­ła za­wi­nię­ty cu­kie­rek.

Ja­kub kiw­nął gło­wą i otwo­rzył usta. Usły­szał sze­lest od­wi­ja­ne­go pa­pier­ka i ape­tycz­ny irys wy­lą­do­wał mięk­ko na jego ję­zy­ku.

– Je­steś słod­ka jak cu­kie­rek! – po­wie­dział czu­le, przy­ci­ska­jąc ma­ka­brycz­ne zdję­cia do bla­tu. – No, mój kot­ku, pry­gaj! Tata za­raz po cie­bie przyj­dzie.

Gdy Ka­sia wy­bie­gła, ska­cząc za­baw­nie z nogi na nogę, Stern roz­parł się na krze­śle. Bio­rąc pod ję­zyk ka­nol­da, przy­po­mniał so­bie zda­rze­nie, któ­re ro­ze­gra­ło się w Ro­wach przed mie­sią­cem. Wspo­mnie­nie to cał­ko­wi­cie go po­chło­nę­ło. Pierw­szą ofia­rą, skru­pu­lat­nie opi­sa­ną w „Ku­rie­rze”, była miesz­ka­ją­ca w le­śni­czów­ce pań­stwa Da­ni­lu­ków Olga Ku­rzęc­ka. Bę­dą­ca w pią­tym mie­sią­cu cią­ży ko­bie­ta ce­lo­wo wy­bra­ła z mę­żem tę uro­kli­wą sa­mot­nię, aby się wzmoc­nić. Kry­sta­licz­ne po­wie­trze, nie­za­po­mnia­ne wi­do­ki i ser­decz­ni lu­dzie – to wszyst­ko mia­ło ją przy­go­to­wać na na­ro­dzi­ny pierw­sze­go po­tom­ka. Jej mąż, ułan sta­cjo­nu­ją­ce­go w Ja­ro­sła­wiu puł­ku, do­stał na tę oko­licz­ność ty­go­dnio­wy urlop.

Dla­cze­go Olga Ku­rzęc­ka po­my­li­ła dro­gę w le­sie? Czyż­by spa­cer po nie­zna­nej oko­li­cy spo­tę­go­wał zde­ner­wo­wa­nie? Bywa, rzecz ja­sna, że jed­na ścież­ka przy­po­mi­na w le­sie dru­gą i wte­dy klops, ła­two tra­ci się gło­wę. Tak my­ślał Stern, pa­trząc przez okno na pierw­sze ru­dzie­ją­ce li­ście na Po­hu­lan­ce. I po­my­ślał jesz­cze, że z pew­no­ścią ko­bie­ta usły­sza­ła za sobą trzask zła­ma­nej ga­łę­zi. To ją cał­kiem prze­ra­zi­ło. Czy ob­ró­ci­ła wte­dy gło­wę? A je­śli tak, co zo­ba­czy­ła w ostat­nich se­kun­dach ży­cia? Ta myśl spra­wi­ła, że po­czuł spły­wa­ją­ce na szy­ję zim­no. Za­tem Ku­rzęc­ka ob­ra­ca ozdo­bio­ną prze­pięk­nym war­ko­czem gło­wę tam, skąd do­cie­ra do niej trzask. Po­win­na, roz­my­ślał Stern, kie­ro­wać się w stro­nę za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Dla­cze­go nie­roz­waż­nie po­zwo­li­ła so­bie na chwi­lę od­da­lić się od męża? Być może kuc­nę­ła za po­trze­bą lub, ana­li­zo­wał, po­sta­no­wi­ła ze­brać wię­cej do­rod­nych je­żyn. Za­wsze, tak mó­wił jej mąż, lu­bi­ła je­ży­ny. To ich za­pach ją pod­nie­cał. Oczy­wi­ście w zu­peł­nie in­nym sen­sie pod­nie­co­ny był skry­ty w krza­kach zwy­rod­nia­lec. I oto przy­jem­ny spa­cer za­mie­nia się w jed­nej chwi­li w kosz­mar. Czyż­by ta le­śna oaza wzbu­dzi­ła w niej strach? Ro­sły tam świer­ki, roz­ło­ży­ste klo­ny i kar­ło­wa­te buki. Drze­wa na­sy­ca­ją­ce aro­ma­tem po­wie­trze i rzu­ca­ją­ce orzeź­wia­ją­cy cień. Po­dob­ne, lecz zde­for­mo­wa­ne ręką ogrod­ni­ka two­rzy­ły gę­sty szpa­ler pod jego oknem, tuż za kępą buj­nych ma­gno­lii. Tak, lecz tam, pod sto­pa­mi Olgi Ku­rzęc­kiej, miast sko­szo­nej tra­wy było gę­ste po­szy­cie: pa­proć je­le­ni ję­zyk, ja­skół­cze zie­le i szcza­wik za­ję­czy. Ro­sła też do­star­cza­ją­ca pa­cior­ków na od­pu­sto­we ró­żań­ce kło­kocz­ka. To wszyst­ko for­mo­wa­ło zwar­tą le­śną kur­ty­nę.

Olga Ku­rzęc­ka, wy­cho­dząc z mę­żem, mia­ła na so­bie kre­mo­wą bluz­kę z dłu­gim rę­ka­wem, spód­ni­cę w szkoc­ką kra­tę, ażu­ro­we poń­czo­chy ze szwem i czer­wo­ne bot­ki. Tyl­ko miesz­czuch cho­dzi tak do lasu. Pro­wo­ku­ją­ca spód­ni­ca z roz­cię­ciem z tyłu się­ga­ła do po­ło­wy łyd­ki i wła­śnie tę spód­ni­cę w czer­wo­no-nie­bie­ską kra­tę oraz le­żą­cy przy dro­dze bo­tek zna­lazł syn le­śni­cze­go.

Stern, któ­ry po te­le­gra­mie Da­ni­lu­ka zja­wił się w Ro­wach w nie­co po­nad go­dzi­nę, stał wte­dy kil­ka kro­ków od zwłok, ob­ra­ca­jąc w pal­cach pa­pie­ro­sa. Za­ska­ku­ją­ce, że chcia­ło mu się w tym mo­men­cie pa­lić. Kro­pił cie­pły lip­co­wy deszcz i świe­ci­ło – co rzad­ko się zda­rza w ta­kich przy­pad­kach – słoń­ce, więc pa­ru­ją­ce po­szy­cie usztyw­nia­ło nie­co jego ru­chy. By­ło­by za­baw­nie, prze­mknę­ło mu przez gło­wę, na­ba­wić się w środ­ku lata ka­ta­ru. Okrą­żył zwło­ki i szyb­ko po­zbył się tej my­śli. Cze­ka­jąc na spóź­nia­ją­cą się po­li­cję, się­gnął po swo­je­go ron­so­na. Otwo­rzył po­sre­brza­ne wiecz­ko za­pal­nicz­ki, ude­rzył kciu­kiem w kół­ko i z za­do­wo­le­niem przy­pa­lił pa­pie­ro­sa od su­ną­ce­go ocho­czo w górę pło­mie­nia. To wła­śnie wte­dy, gdy za­cią­gnął się dy­mem, ude­rzy­ła go nie­sto­sow­na myśl, że miej­sce, w któ­rym stoi, jest wręcz wy­ma­rzo­ne dla od­pra­wie­nia mrocz­ne­go ry­tu­ału. Oczy­wi­ście, za­kła­da­jąc, że miał­by z ja­kie­goś nie­zro­zu­mia­łe­go po­wo­du za­stą­pić mor­der­cę.

Snu­jąc te roz­wa­ża­nia, pod­szedł do zwłok i spró­bo­wał lewą dło­nią od­su­nąć kol­cza­sty krzew, któ­ry za­sła­niał mu wi­dok. Miał wy­jąt­ko­we szczę­ście: zna­lazł przed­miot owi­nię­ty w sza­rą lnia­ną szmat­kę. In­stynk­tow­nie scho­wał go do kie­sze­ni, a po­tem wie­lo­krot­nie, bez świad­ków, oglą­dał. Wte­dy też, prze­ję­ty zna­le­zi­skiem, nie­ostroż­nie chwy­cił na­szpi­ko­wa­ną cier­nia­mi ga­łąź i ostry ko­lec wbił mu się pod pa­zno­kieć pal­ca wska­zu­ją­ce­go.

Na­gły ból przy­niósł spo­kój. Kro­pel­ka krwi za­bar­wi­ła na czer­wo­no bia­łą bi­buł­kę pa­pie­ro­sa. Stern rzu­cił go pod nogi i wdep­tał w wil­got­ny mech pod­ku­tym sta­lo­wą żab­ką ob­ca­sem. Na­tych­miast wło­żył pa­lec do ust, pró­bu­jąc usu­nąć zę­ba­mi zła­ma­ny cierń. W trak­cie tej pre­cy­zyj­nej ope­ra­cji z uwa­gą przy­glą­dał się po­li­cjan­tom od­rzu­ca­ją­cym znad zwłok pa­pro­cie, tra­wę i ga­łę­zie.

Obo­jęt­na na wszyst­ko przy­ro­da po swo­je­mu za­opie­ko­wa­ła się cia­łem dwu­dzie­stocz­te­ro­let­niej na­uczy­ciel­ki, któ­rej za­gi­nię­cie zgło­sił przed trze­ma dnia­mi zroz­pa­czo­ny mąż. To wła­śnie on po­twier­dził, że to­czo­ne przez ro­bac­two, po­szar­pa­ne przez lisy zwło­ki na­le­żą (pa­ra­dok­sal­ne dla Ster­na okre­śle­nie) do jego uko­cha­nej żony.

Je­den z po­li­cjan­tów z nie ukry­wa­nym wstrę­tem pod­wa­żył pał­ką zwło­ki, od­sła­nia­jąc po­kie­re­szo­wa­ną twarz tru­pa. Wte­dy mło­dziut­ki po­rucz­nik krzyk­nął prze­raź­li­wie, czym spło­szył sie­dzą­ce­go na ga­łę­zi lesz­czy­ny kosa, i ze­mdlał. Uchro­ni­ło go to przed jesz­cze gor­szym wi­do­kiem. Nie zo­ba­czył, na całe szczę­ście, ma­ka­brycz­ne­go szcze­gó­łu: opuch­nię­te sto­py de­nat­ki, po­kry­te war­stwą sko­pa­ne­go mchu i igli­wia, zdo­bi­ły przy­bi­te do pięt okrwa­wio­ne pod­ków­ki.

Rzecz ja­sna pierw­szeń­stwo w le­śnej uczcie przy­pa­dło owa­dom. Ich lar­wy z ła­two­ścią po­ra­dzi­ły so­bie z mięk­ką tkan­ką oczu i noz­drzy, po czym prze­szły do in­nych par­tii cia­ła. Zie­lo­ne, tłu­ste mu­chy o prze­zro­czy­stych skrzy­dłach le­ni­wie sfru­wa­ły z po­gry­zio­nej przez lisy łyd­ki, kie­dy po­li­cjant pró­bo­wał od­go­nić je świe­żo ze­rwa­ną ga­łę­zią. I jesz­cze je­den szcze­gół wart wzmian­ki, a per­fek­cyj­nie uję­ty na zdję­ciu – po­ły­sku­ją­ca chi­ty­no­wym pan­ce­rzem pach­ni­ca. Ol­brzy­mi chrząszcz su­nął śla­ma­zar­nie w stro­nę go­tu­ją­cej się od bia­łych larw krwa­wej mia­zgi. Stern już raz wi­dział po­dob­ny okaz. Jako uczeń po­wszech­nia­ka od­krył go na tar­gu za te­atrem, gdzie pod wiel­kim zwa­łem tro­cin rzeź­ni­cy trzy­ma­li lód, któ­rym okry­wa­no la­tem por­cjo­wa­ne mię­so. Uciekł stam­tąd w po­pło­chu.

Śla­dów prze­stęp­cy nie zna­le­zio­no. Nie było to moż­li­we, gdyż ga­wiedź z Ro­wów, a tak­że licz­nie przy­by­li let­ni­cy stra­to­wa­li le­śne runo w pro­mie­niu kil­ku­na­stu me­trów.

O sie­dem­na­stej, sfo­to­gra­fo­wa­ne we wszyst­kich moż­li­wych uję­ciach, cia­ło na­uczy­ciel­ki je­cha­ło do Lwo­wa wy­na­ję­tym ze spół­ki Styks od­kry­tym czar­nym ci­tro­enem. Z tyłu, w za­się­gu wzro­ku, ko­ły­sa­ła się na nie­rów­nej dro­dze kie­ro­wa­na przez Bro­dac­kie­go gra­na­to­wa ta­tra z re­dak­cji „Ku­rie­ra”, w któ­rej, prócz Ster­na, sie­dział tak­że po­rucz­nik Olaf Ku­rzęc­ki.

Dzien­ni­karz był za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go po­dzia­łu miejsc. Nie do­pu­ści­li, by Ku­rzęc­ki po­dró­żo­wał z żoną i by na nią pa­trzył. Jej cia­ło zna­czy­ło te­raz mnó­stwo ran i ska­le­czeń. Z nie­któ­rych są­czy­ły się jesz­cze pły­ny ustro­jo­we, w in­nych zdą­ży­ły się już za­sie­dlić lar­wy, więc mimo kil­ka­krot­ne­go owi­nię­cia ce­ra­tą i ko­cem zwło­ki wy­dzie­la­ły ohyd­ną tru­pią woń, wa­biąc pa­dli­no­żer­ne mu­chów­ki.

Stern już nie­raz ze­tknął się w swo­jej dzien­ni­kar­skiej ka­rie­rze z trud­nym za­gad­nie­niem trans­por­tu zwłok, a tak­że przy­go­to­wa­nia ich do po­grze­bu. Wta­jem­ni­czył go w nie Zyg­munt Lau­ba, eme­ry­to­wa­ny pra­cow­nik domu po­grze­bo­we­go przy szpi­ta­lu po­wszech­nym we Lwo­wie. Lau­ba miał opa­no­wać tę sztu­kę u sa­me­go Han­sa Füle­ra, wy­bit­ne­go chi­rur­ga z Hart­man­n­spi­tal w Wied­niu. Po­tra­fił po mi­strzow­sku uzu­peł­niać ubyt­ki w cie­le, kil­ko­ma cię­cia­mi skal­pe­la li­kwi­do­wać de­for­mu­ją­ce skur­cze, a tak­że przy­go­to­wy­wać zwło­ki do wie­lo­go­dzin­nych po­dró­ży, nie wspo­mi­na­jąc o ta­kich za­bie­gach hi­gie­nicz­nych, jak my­cie, cze­sa­nie i pu­dro­wa­nie, któ­re rów­nież wy­ma­ga­ją nie lada kunsz­tu.

Lau­ba pod­kre­ślał, że jest to za­gad­nie­nie „nie­zmier­nie de­li­kat­ne” i że brak wie­dzy może zni­we­czyć wszel­kie wy­sił­ki, po­wo­du­jąc w ob­umar­łym two­rzy­wie nie­od­wra­cal­ne zmia­ny. Taka na­uka pły­nę­ła szep­tem z gru­bych, wy­wi­nię­tych warg.

Za Pod­hor­ca­mi, kie­dy po le­wej stro­nie szo­sy po­ja­wi­ły się Wzgó­rza Znie­sień­skie, Ku­rzęc­ki prze­rwał mil­cze­nie i zwró­cił się do Ster­na z proś­bą, by „spra­wa” jego żony nie prze­do­sta­ła się na łamy pra­sy.

– Pan wie, o co mi cho­dzi. Ro­dzi­na, a poza tym, pro­szę mnie nie po­są­dzać o ma­łost­ko­wość, je­stem za­wo­do­wym woj­sko­wym, więc mo­ra­le…

– Oczy­wi­ście, ro­zu­miem pana, mo­ra­le… – po­wie­dział Stern, jak­kol­wiek sło­wa mło­de­go ofi­ce­ra wy­da­wa­ły mu się gro­te­sko­we. – Będę roz­ma­wiał z na­czel­nym. Po­sta­ram się zro­bić wszyst­ko co w mo­jej mocy.

Kła­mał. Nie mógł i nie chciał mu tego obie­cać. Ku­rzęc­ki iry­to­wał go. W re­por­ta­żu prze­zna­czył dla nie­go da­le­ki plan. Te­raz słu­chał go z na­ra­sta­ją­cą nie­cier­pli­wo­ścią, od­li­cza­jąc cen­ne se­kun­dy. Za­sta­na­wiał się wręcz, z ja­kiej ra­cji miał­by mu współ­czuć. Ze wzglę­du na ka­rie­rę czy mo­ra­le? Ko­lej­na spra­wa i ko­lej­ne współ­czu­cie. Ile i jak dłu­go jesz­cze? Set­ki, może na­wet ty­sią­ce ludz­kich nie­go­dzi­wo­ści opi­sa­ło jego pió­ro. I nic. Dziw­ne, że jego ja­koś do tej pory nikt nie ża­ło­wał!

Pa­trząc na ucie­ka­ją­cy do tyłu nie­bie­ski znak z bia­łym krzy­żem, któ­ry ozna­czał skrzy­żo­wa­nie, Ja­kub Stern pró­bo­wał od­gad­nąć, kie­dy na­stą­pi ko­lej­ny atak. Kie­dy mor­der­ca, ochrzczo­ny przez let­ni­ków „ko­wa­lem z lasu”, da o so­bie po­now­nie znać.

* * *

Gło­śne na­wo­ły­wa­nie za oknem przy­po­mnia­ło Ster­no­wi o cór­ce. Szyb­ko wy­szedł z ga­bi­ne­tu, za­my­ka­jąc drzwi na klucz. Kie­dy zna­lazł się w holu, spo­strzegł Annę. Sie­dzia­ła w sa­lo­nie za­ję­ta lek­tu­rą „Świa­to­wi­da”. Nie ode­zwa­ła się do nie­go, gdy pod­szedł. Mil­cza­ła też, gdy pod­niósł jej dłoń i po­ca­ło­wał.

– Po­je­dziesz z nami? – za­py­tał, pa­trząc jej w oczy.

– Ma­cie swo­je ta­jem­ni­ce, ja nie je­stem wam po­trzeb­na.

– Ależ…

– Cie­ka­we, że na­gle so­bie o mnie przy­po­mnia­łeś.

– Prze­pra­szam, by­łem za­ję­ty.

– Zno­wu ktoś się po­wie­sił? – za­kpi­ła. – A może ko­goś okra­dli? Cóż to zresz­tą za róż­ni­ca. Nasz te­le­fon zna w mie­ście każ­dy. Moż­na nas wy­rwać z łóż­ka choć­by o pół­no­cy! Stern: dzien­ni­kar­ska gwiaz­da Lwo­wa, bo­żysz­cze, któ­re mnie nu­dzi!

– Prze­stań!

– Nie prze­sta­nę! Cze­ka­łam na cie­bie wy­star­cza­ją­co dłu­go, a te­raz chcia­łam się tro­chę po­ło­żyć.

– Masz do mnie pre­ten­sję?

– Daj spo­kój! – Ude­rzy­ła ze zło­ścią pal­ca­mi o po­rę­cze fo­te­la. – Nie mogę znieść tego, jak na mnie pa­trzysz.

– Jak?

– Nie wy­star­czy, ge­niu­szu, że dziw­nie? Za­da­jesz ta­kie same idio­tycz­ne py­ta­nia jak ona. No, idź. Idź wresz­cie! Two­ja Ka­siu­nia cze­ka. – Po­wró­ci­ła do kro­ni­ki to­wa­rzy­skiej oma­wia­ją­cej trze­cią wy­sta­wę ko­tów ra­so­wych u Dzie­du­szyc­kich.

– Więc zo­sta­jesz?

– Tak jak ty zmie­ni­łam rap­tem pla­ny. Od ty­go­dnia opo­wia­dasz, że pój­dziesz z Ka­sią do cyr­ku. Da­łeś jej po­noć sło­wo…

– Ja mam cyrk w domu!

– Prze­stań mnie ła­pać za sło­wa! Zresz­tą nie mam ocho­ty cią­gnąć się z wami na dru­gi ko­niec mia­sta, by raz jesz­cze to so­bie wszyst­ko przy­po­mi­nać. Wi­docz­nie ci na tym za­le­ży! – Po­pa­trzy­ła na nie­go z wy­rzu­tem.

– Nie opo­wia­daj bzdur! – od­pa­ro­wał wście­kły. – Dzi­siaj są jej uro­dzi­ny. Nie za­bro­nisz mi je­chać na cmen­tarz w ta­kim dniu!

– Ależ jedź, jedź, Ja­ku­bie – rzu­ci­ła ja­do­wi­tym to­nem. – Od rana kiep­sko się czu­ję, a te­raz boli mnie przez was gło­wa.

– Zno­wu?

Uśmiech­nę­ła się cierp­ko, pa­trząc na śmia­łą re­kla­mę pierw­szej kra­jo­wej fa­bry­ki ko­sme­ty­ków to­a­le­to­wych Ih­na­to­wi­cza.

– Więc jak, po­je­dziesz? Spa­cer do­brze ci zro­bi – na­le­gał.

Nie mia­ła za­mia­ru od­po­wia­dać. Osten­ta­cyj­nie się­gnę­ła po le­żą­ce na sto­li­ku ta­blet­ki z ko­gut­kiem. Po­łknę­ła jed­ną i po­pi­ła wodą z ka­mion­ko­we­go kub­ka.

– Chce­my od­wie­dzić dwa gro­by. Co jest w tym złe­go? – roz­go­ry­czo­ny pod­niósł głos.

– Nic. Osta­tecz­nie to two­ja cór­ka, tyl­ko my­śla­łam…

Stern pra­gnął za­koń­czyć tę roz­mo­wę. Od po­cząt­ku czuł, że ob­ra­ca się prze­ciw nie­mu.

– Po­roz­ma­wia­my wie­czo­rem – rzu­cił zły. Za­brał z wie­sza­ka ka­pe­lusz i zbiegł z gan­ku. – Ka­siu? Gdzie się zno­wu scho­wa­łaś? – za­wo­łał, roz­glą­da­jąc się po ogro­dzie. – Ka­siu, chodź­że wresz­cie.

Bez­tro­ski śmiech dziew­czyn­ki wy­bie­ga­ją­cej zza ma­gno­lii i okrzyk za­do­wo­le­nia Ja­ku­ba roz­wście­czy­ły Annę. Chęt­nie po­ka­za­ła­by im… Może na­wet po­łknę­ła­by wszyst­kie prosz­ki, żeby tyl­ko zwró­cił na nią uwa­gę. Skry­wa­na złość, któ­rej nie mia­ła siły prze­zwy­cię­żyć, opa­no­wa­ła jej my­śli. Czy jest mę­żat­ką, sko­ro nie po­tra­fi­ła uro­dzić mu dziec­ka? Od po­cząt­ku nie była pew­na, czy ko­cha Ja­ku­ba. Osta­tecz­nie był od niej star­szy o całe dzie­sięć lat, z któ­rych sie­dem prze­żył z inną ko­bie­tą.

* * *

Je­cha­li tram­wa­jem przez Wały Het­mań­skie. Pęd po­wie­trza wdzie­rał się otwar­tym oknem przed­nie­go po­mo­stu, pod­rzu­ca­jąc za­baw­nie ku­cy­ki Kasi. Nie­bie­ski wa­gon z nie­licz­ny­mi pa­sa­że­ra­mi bu­jał się i skrzy­piał na po­wy­gi­na­nych szy­nach. Po pra­wej stro­nie uka­za­ły się ko­piec Unii Lu­bel­skiej i Wy­so­ki Za­mek. I tu Stern spo­strzegł, jak lwow­ski ele­ment przy­stę­pu­je do ak­cji. Kie­szon­ko­wiec trzy­ma­ją­cy prze­wie­szo­ną przez ra­mię ma­ry­nar­kę, ani chy­bi kom­pan Wa­siń­skie­go, z wła­ści­wą so­bie gra­cją wy­jął port­fel z kie­sze­ni czy­ta­ją­ce­go ga­ze­tę fra­je­ra. Cen­ny fant, zdo­by­ty zza pa­ra­wa­nu, na­tych­miast po­wę­dro­wał do nie­po­zor­nej, chu­dej dzier­lat­ki.

Stern nie za­mie­rzał in­ter­we­nio­wać. Zbyt do­brze wie­dział, że prócz po­rząd­nych lu­dzi jego świat dep­cze nie­zli­czo­na masa al­fon­sów, ku­rew i zło­dziei, któ­rzy ni­czym wil­ki oczysz­cza­ją dla hi­gie­ny swo­je te­ry­to­rium. Zło na każ­dym kro­ku sta­ra się prze­chy­trzyć do­bro. Tak było, jest i bę­dzie!

Na Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go sta­lo­we koła, wrzy­na­jąc się w szy­ny, za­pisz­cza­ły po­twor­nie i Stern prze­stał za­wra­cać so­bie gło­wę zło­dziej­skim du­etem. Mi­nę­li ko­lej­ne zna­jo­me przy­stan­ki: Le­gio­nów, Bern­ste­ina i Świę­tej Anny, a po­tem tram­waj zbo­czył w pra­wo, w Ja­now­ską.

– Ona mnie, tato, nie lubi – po­wie­dzia­ła gło­śno Ka­sia.

– Kto? – Stern ode­rwał wzrok od ob­sy­pa­nej kwia­ta­mi Góry Stra­ce­nia.

– No, ona.

Za­nie­po­ko­jo­ny spoj­rzał z wy­so­ka na ucze­pio­ną po­rę­czy cór­kę.

– Po­kłó­ci­łaś się z Alą Piąt­kow­skich?

– Ja mó­wię, tato, o niej, no wiesz… – Nie do­koń­czy­ła, ro­biąc ta­jem­ni­czą minę.

– Lubi, lubi. Mu­sisz być tyl­ko dla niej miła.

– Prze­cież je­stem.

– Nie tak. Po­wiedz do niej raz „mamo”.

– Dla­cze­go?

– Bo wi­dzisz, ona my­śli, że…

– A ty?

– Co ja?

– Czy ty ją, tato, lu­bisz? – Dziew­czyn­ka do­ma­ga­ła się ja­snej od­po­wie­dzi.

Stern od­wró­cił wzrok.

– Po­win­ni­śmy ją ko­chać – tłu­ma­czył cier­pli­wie. – To two­ja nowa mama i moja żona, Ka­siu.

– Mama?

– Wła­śnie. Te­raz to two­ja nowa mama. Nie mów o niej „ma­co­cha”. Usły­szy i bę­dzie się gnie­wać.

– To dla­cze­go wy­rzu­ci­ła mi z te­atrzy­ku Se­na­to­ra?

– Nie­moż­li­we. Mu­siał się gdzieś za­po­dziać.

Kasi nie po­cie­szy­ła ta od­po­wiedź.

– Tere-fere, aku­rat. To był mój naj­lep­szy rę­ka­wicz­ko­wy ko­cio­rek.

– Zro­bię ci no­we­go.

– Nie, jego nic nie za­stą­pi. Ona tyl­ko cze­ka, żeby zno­wu wy­rzu­cić mi coś do śmie­ci. – Dziew­czyn­ka za­czę­ła po­chli­py­wać.

– Mama tego nie chcia­ła. Daję ci sło­wo, że nowy Se­na­tor bę­dzie sto razy lep­szy.

Stern zmru­żył oczy, ośle­pio­ny pro­mie­nia­mi, któ­re prze­bi­ły się przez chmu­ry wi­szą­ce nad daw­nym lot­ni­skiem. Jesz­cze chwi­la i byli na miej­scu. Tram­waj wy­ha­mo­wał na wprost bra­my cmen­tar­nej, przy któ­rej sta­ły kwia­ciar­ki i nie­ogo­lo­ny prec­larz z prze­wie­szo­nym przez szy­ję stra­ga­nem. Ja­kub ener­gicz­nym ru­chem otwo­rzył drzwi wa­go­nu. Chwy­cił Ka­się za rękę i po­mógł jej zejść po wy­so­kich stop­niach. Za nimi z tyl­ne­go wa­go­nu wy­sy­pa­ła się gro­mad­ka lu­dzi nio­są­cych szpa­dle, grab­ki i ko­new­ki.

Stern ku­pił u kwia­ciar­ki bu­kiet róż i czte­ry ło­jo­we zni­cze, a od nie­ogo­lo­ne­go męż­czy­zny pęk zwią­za­nych sznur­kiem prec­li.

Grób pierw­szej żony dzien­ni­ka­rza, Agniesz­ki, po­ło­żo­ny był przy trze­ciej żwi­ro­wej alej­ce, po pra­wej stro­nie dro­gi pro­ce­syj­nej. Ka­sia, nie cze­ka­jąc na ojca, po­bie­gła tam na skró­ty. Nim do­szedł do mo­gi­ły, zdą­ży­ła już po­zbie­rać li­ście le­żą­ce na gra­ni­to­wej pły­cie. Zwię­dłą wią­zan­kę kwia­tów i okop­cone zni­cze wy­rzu­ci­ła do drew­nia­nej skrzy­ni obok ka­mien­nej ste­li z po­chy­lo­nym anio­łem. Ro­bi­ła to wie­le razy, za­sta­na­wia­jąc się za­wsze, czy sku­lo­ne­mu anio­ło­wi nie jest w nocy zim­no. Te­raz chwy­ci­ła scho­wa­ny za krza­kiem ja­łow­ca gli­nia­ny dzba­nek z zie­lo­nym na­lo­tem i ru­szy­ła po wodę do źró­deł­ka. W po­ło­wie dro­gi za­mar­ła, do­strze­gł­szy rudą wie­wiór­kę pro­wa­dzą­cą mię­dzy gro­ba­mi pso­tli­wą parę mło­dych. Kie­dy przy­nio­sła wodę, nie­spo­dzie­wa­nie wró­ci­ła do roz­mo­wy z tram­wa­ju.

– Więc mam mó­wić te­raz do niej „mamo”? – za­py­ta­ła, wsta­wia­jąc do dzban­ka bu­kiet róż.

Stern udał, że nie sły­szy żalu w gło­sie cór­ki. Na­chy­lił się nad mo­gi­łą i za­pa­lił za­pal­nicz­ką trzy zni­cze. Usta­wił je dla po­rząd­ku w sze­re­gu i, za­do­wo­lo­ny, spoj­rzał na zło­te li­te­ry po­ły­sku­ją­ce w sza­rym gra­ni­cie. Ko­lej­ny raz od­czy­tał datę śmier­ci Agniesz­ki. Ma­chi­nal­nie mno­żył, su­mo­wał i dzie­lił cy­fry, jak­by wy­nik tych dzia­łań miał mu dać od­po­wiedź na py­ta­nie o sens tej nie­po­trzeb­nej śmier­ci.

– Do­brze, będę mó­wi­ła do niej „mamo”, ale tyl­ko dla­te­go, że ty tak chcesz. – Ka­sia wy­rwa­ła go z za­my­śle­nia. Po­tem uklę­kła przed mo­gi­łą mat­ki i, wy­jąw­szy z kie­sze­ni su­kien­ki mo­dli­tew­nik oj­ców sal­wa­to­ria­nów, za­czę­ła się żar­li­wie mo­dlić. Kie­dy wsta­ła, otrze­pu­jąc z ko­ści­stych ko­lan żwi­rek, od­ga­dła my­śli ojca. Wzię­ła go za rękę i po­cią­gnę­ła w stro­nę gro­bu Pio­tru­sia.

We wschod­niej czę­ści ne­kro­po­lii, pod mu­rem od­dzie­la­ją­cym ją od ży­dow­skie­go cmen­ta­rza, le­ża­ły ochrzczo­ne przez opła­co­ne­go księ­dza ośmio­mie­sięcz­ne zwło­ki. Na pro­sto­kąt­nej pły­cie z pia­skow­ca, ku­pio­nej w za­kła­dzie Be­rie­ra, wy­ry­ty był nie­praw­dzi­wy na­pis: „Pio­truś Stern żył trzy dni. Bóg przy­jął go do gro­na anioł­ków”.

– Jaki on był, tato? – do­py­ty­wa­ła się, usta­wia­jąc na pły­cie gli­nia­ny znicz.

– Mały. Bar­dzo mały – od­po­wie­dział, za­pa­la­jąc knot.

– A ty lu­bi­łeś go, bo był we­so­ły, jak ja?

– Ko­cha­łem go tak samo jak cie­bie, Ka­siu – od­parł, wie­dząc, że na to py­ta­nie ni­g­dy nie po­zna od­po­wie­dzi.

Kie­dy wró­ci­li do domu, słoń­ce cho­wa­ło się już za Kle­pa­rów. Stern po­wie­sił ka­pe­lusz na wie­sza­ku w przed­po­ko­ju i wy­jął z ma­ry­nar­ki wia­nu­szek prec­li. Po­ło­żył go w kuch­ni na sto­le – na wy­pa­dek gdy­by wy­szedł do pra­cy, za­nim Ka­sia wsta­nie.

* * *

Nie spał. Prze­śla­do­wał go kosz­mar­ny kon­cert. Dwa, a może trzy świersz­cze rzę­po­li­ły od pół go­dzi­ny pod nie­wi­docz­nym krza­kiem ma­gno­lii. Po­sa­dził go kie­dyś dla Agniesz­ki, a te­raz per­fid­ne owa­dy gło­śno przy­po­mi­na­ły mu o tym. Oczy­wi­sty bez­sens! Agniesz­ki prze­cież nie ma. Od jej śmier­ci mi­nę­ło całe sześć lat.

Zbyt do­brze pa­mię­tał ból po jej odej­ściu i drę­czą­cą go przez wie­le ty­go­dni chan­drę. Nie od­bie­rał te­le­fo­nów, za­pu­ścił bro­dę i za­czął za­glą­dać do kie­lisz­ka. Od cał­ko­wi­tej de­gren­go­la­dy wy­ba­wi­ła go pra­ca. Szef dzia­łu kul­tu­ral­ne­go ce­lo­wo wy­słał go na wer­ni­saż do Dzie­du­szyc­kich. Stern do­stał spe­cjal­ne za­da­nie: prze­pro­wa­dzić wy­wiad z Ty­tu­sem Czy­żew­skim. Py­ta­nia do ma­lar­skie­go ob­ja­wie­nia mia­ły być wred­ne i ta­kie były. Tekst z ob­raź­li­wą ka­ry­ka­tu­rą – ar­ty­sta dłu­bał pal­cem w no­sie – uka­zał się w świą­tecz­nym wy­da­niu „Ku­rie­ra” bez au­to­ry­za­cji. Wy­bu­chła awan­tu­ra, któ­rą za­koń­czył wy­gra­ny przez ga­ze­tę pro­ces. Dzię­ki tej dar­mo­wej re­kla­mie zwięk­szył się na­kład i Stern od­niósł oso­bi­sty suk­ces. Oso­bi­sty, gdyż prócz skan­da­lu od­mie­ni­ło się też jego ży­cie.

Kie­dy pierw­szy raz zo­ba­czył Annę, po­my­ślał, że ma fart. Nuda geo­me­trycz­nych ma­lar­skich kształ­tów prze­gra­ła z jed­nym ku­szą­cym spoj­rze­niem mło­dej stu­dent­ki. Anna wie­le razy wspo­mi­na­ła tę sce­nę. „Pa­mię­tasz? Trzy­ma­łam wte­dy kie­li­szek szam­pa­na i spe­cjal­nie za­sła­nia­łam ci wi­dok na fu­tu­ry­stycz­ną Ma­don­nę. Nie za­prze­czysz, że to ja cię wte­dy wy­pa­trzy­łam”.

Stern cof­nął się we wspo­mnie­niach do pierw­szej rand­ki. Umó­wi­li się nie­da­le­ko jej domu, na pla­cu Strze­lec­kim, skąd za­ga­da­ni do­szli aż do Sta­re­go Ryn­ku. Tam zła­pa­ła ich let­nia ule­wa. Groź­ne oło­wia­ne chmu­ry su­nę­ły znad Ły­cza­ko­wa, nio­sąc cięż­kie kro­ple desz­czu. Nie mie­li wy­bo­ru – prze­mo­cze­ni schro­ni­li się w hisz­pań­skiej re­stau­ra­cyj­ce, Se­vil­li.

An­nie stru­my­ki spły­wa­ły z mo­krych wło­sów wprost do ust. Ba­weł­nia­na su­kien­ka przy­le­pi­ła jej się do cia­ła, więc wy­glą­da­ła nie­sa­mo­wi­cie pod­nie­ca­ją­co. Deszcz cią­gle pa­dał i za­mie­nił się w bu­rzę. Po każ­dej bły­ska­wi­cy dziew­czy­na mru­ży­ła za­baw­nie oczy i spo­glą­da­ła py­ta­ją­co na Ster­na.

Ta ro­man­tycz­na sce­ne­ria zbli­ży­ła ich do sie­bie. Ja­kub za­wo­łał kel­ne­ra i za­mó­wił dwie por­cje pło­ną­cych szasz­ły­ków oraz ru­bi­no­wą crian­zę. Roz­ma­wia­li. Pa­trzy­li so­bie w oczy. Je­dli i pili. Au­to­ry­tet Ja­ku­ba im­po­no­wał An­nie. Wi­dzia­ła w nim do­świad­cze­nie i opar­cie. Był wła­śnie ta­kim męż­czy­zną, ja­kie­go pod­świa­do­mie szu­ka­ła. Ja­kub od­na­lazł w An­nie to, co utra­cił: cie­pło ro­dzin­ne­go domu i przy­ja­cie­la.

Tyl­ko dla nich grał tego wie­czo­ru chu­dy jak pa­tyk gi­ta­rzy­sta. I tyl­ko oni stą­pa­li po cie­niach, któ­re rzu­cał krysz­ta­ło­wy ży­ran­dol. Przy­tu­le­ni, szep­ta­li so­bie w tań­cu czu­łost­ki. Nie po­wie­dział jej wte­dy, że jest wdow­cem i że ma na wy­cho­wa­niu có­recz­kę. Zro­bił to, lecz mie­siąc póź­niej.

Ten wie­czór za­padł mu w pa­mięć z in­ne­go jesz­cze po­wo­du. Po skoń­czo­nym tań­cu, kie­dy sie­dli do sto­li­ka, Anna wzię­ła jego dłoń. Uda­jąc wróż­kę, od­czy­ty­wa­ła z niej li­nię ży­cia. Na­gle czar pry­snął. Ni­czym pio­run za oknem po­ja­wił się przy nich pi­ja­ny al­fons. Na­chy­lił się nad Ster­nem i zio­nąc go­rza­łą, za­py­tał: „Pan bę­dziesz tę dziw­kę ru­chał czy może ze­chcesz mi ją od­stą­pić na cha­wi­rę za dwa zety?”

Anna pod­nio­sła krzyk. Zza lady wy­biegł kel­ner, a za nim spo­co­ny ku­charz z cho­chlą. Lecz nim Stern za­re­ago­wał na jej „Zrób coś, bła­gam”, nim po­fa­ty­go­wał się użyć pię­ści, al­fons spo­koj­nie wy­szedł. Kom­plet­nie zmar­no­wa­ny wie­czór z cham­skim bło­go­sła­wień­stwem na po­czą­tek.

Nie ko­niec na tym. Na sa­mym dnie du­szy Ja­ku­ba, opra­wio­ny w bez­wstyd­ną ram­kę, po­zo­stał ob­raz mło­dziut­kiej kur­wy, któ­ra śmie­jąc się z uda­ne­go dow­ci­pu, po­bie­gła za al­fon­sem. Jej ru­chy obez­wład­nia­ły go wprost. Za­po­wia­da­ły bez­gra­nicz­ną fi­zycz­ną roz­kosz. Chęt­nie by ją do­go­nił, lecz Anna wciąż była przy nim i ści­ska­ła go za rękę. Póź­niej wie­lo­krot­nie wra­cał do tego zda­rze­nia, by za każ­dym ra­zem kon­sta­to­wać, że tak de­li­kat­nej i po­cią­ga­ją­cej twa­rzy ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dział.

Oglą­da­jąc barw­ny fo­to­pla­sty­kon wspo­mnień, ka­to­wa­ny kosz­mar­nym kon­cer­tem świersz­czy, na próż­no przy­wo­ły­wał upra­gnio­ny sen. Obok nie­go, na wy­cią­gnię­cie ręki, le­ża­ła Anna. Dzie­li­ło ich wszyst­ko. Dom, przy­ja­cie­le, pra­ca. Z ta­kim na­gro­ma­dze­niem prze­ci­wieństw nie­po­dob­na ra­zem żyć. A jed­nak świa­do­mie pod­ję­li tę pró­bę.

Ich ślub od­był się u Do­mi­ni­ka­nów dwa mie­sią­ce po skoń­cze­niu przez Annę Od­dzia­łu Far­ma­ceu­tycz­ne­go na uni­wer­sy­te­cie. Ro­dzi­ce dziew­czy­ny, wzię­ty pe­dia­tra i po­łoż­na, byli z je­dy­nacz­ki dum­ni. Im tak­że Stern przy­padł do gu­stu: przy­stoj­ny, doj­rza­ły i zna­ny już we Lwo­wie dzien­ni­karz. Mło­da pani ma­gi­ster za­miesz­ka­ła w domu męża, na Po­hu­lan­ce. Byli szczę­śli­wi, i to jak. Po pół roku Anna wy­szep­ta­ła Ja­ku­bo­wi do ucha, że spo­dzie­wa się dziec­ka. Osza­lał z ra­do­ści. Mie­li już Ka­się, a przy odro­bi­nie szczę­ścia dru­gi mógł być chło­piec. Stern kart­ko­wał ka­len­darz w po­szu­ki­wa­niu imie­nia dla syna. Nie­ste­ty na ich mał­żeń­stwie od po­cząt­ku kładł się ja­kiś zło­wro­gi cień. W ósmym mie­sią­cu cią­ży Anna, bio­rąc Ka­się na ręce, po­ro­ni­ła. Szok był tak wiel­ki, że przy­rze­kła so­bie nie mieć wła­snych dzie­ci. Od­tąd Ja­kub i Ka­sia czu­li się win­ni, Anna zaś da­wa­ła im ku temu po­wo­dy.

Stern wy­obra­ził so­bie na­gle żonę sie­dzą­cą okra­kiem na owym bez­czel­nym żulu z Se­vil­li. Pod­no­szą­cą się i opa­da­ją­cą z roz­kosz­nym wes­tchnie­niem. Wście­kły, bo wy­obraź­nia wy­sta­wia­ła go na po­ni­ża­ją­cą pró­bę, za­pra­gnął spy­tać Annę, co czu­je czło­wiek, gdy wbi­ja się w jego pię­tę ostre na­rzę­dzie. Osta­tecz­nie skoń­czy­ła far­ma­cję, nie po­win­na się więc zdzi­wić. Za­py­tać czy nie? Nie był zde­cy­do­wa­ny. Prze­klę­ty te­mat od­ra­ża­ją­cej zbrod­ni po­now­nie go do­padł. Gdy­by miał do czy­nie­nia z po­spo­li­tym za­bój­stwem, daw­no już by tę za­gad­kę roz­wi­kłał. Bra­ko­wa­ło jed­nak mo­ty­wu. Co, do dia­bła, o pierw­szej w nocy ob­cho­dzi go ja­kiś idio­tycz­ny mo­tyw? Czy w ogó­le ist­nie­je od­po­wiedź na py­ta­nie, dla­cze­go po­zba­wia się ko­goś ży­cia? Po­spo­li­ta gra­bież, za­zdrość, ze­msta… Nie­prze­rwa­ne pa­smo wy­stęp­ków ludz­ko­ści cią­gnie się od grze­chu pier­wo­rod­ne­go.

Chwi­lę póź­niej roz­mo­wa, któ­rą od daw­na pla­no­wał, za­czę­ła się to­czyć w jego gło­wie. Już nie­po­trzeb­ne było po­twier­dze­nie. Dla­cze­go dys­ku­sja o bólu mia­ła­by mieć inny prze­bieg niż te zdaw­ko­we wy­mia­ny zdań, gdy mi­ja­li się z Anną w przed­po­ko­ju lub – na­der rzad­ko – sia­da­li do wspól­nej ko­la­cji? Za­py­ta pro for­ma: „Jak się dziś czu­jesz?” W od­po­wie­dzi usły­szy la­ko­nicz­ne: „Tak jak zwy­kle, Ja­ku­bie. A co u cie­bie?”

Po­tem dia­log bę­dzie się to­czyć tym sa­mym try­bem:

– Masz ra­cję.

– Cie­szę się.

– Ja też.

Lecz tym ra­zem, w gęst­nie­ją­cej noc­nej at­mos­fe­rze, sta­ło się coś dziw­ne­go. Anna ob­ró­ci­ła się po­wo­li i ja­kimś po­waż­nym to­nem stwier­dzi­ła:

– Wiem, że nie śpisz.

Za­sko­czo­ny nie za­re­ago­wał.

– Je­steś upar­ty. – Nie po­rzu­ci­ła po­waż­ne­go tonu. – Mimo to chcia­łam ci coś waż­ne­go po­wie­dzieć.

– Masz ja­kieś kło­po­ty w ap­te­ce? O co cho­dzi? – prze­rwał jej mo­no­log.

– To nie to – od­par­ła.

Ja­kub nad­usił przy­cisk noc­nej lamp­ki. W ró­żo­wym świet­le Anna uśmie­cha­ła się cierp­ko, jak­by świę­ty Je­rzy na­ma­lo­wa­ny na szkla­nym aba­żu­rze na­praw­dę ce­lo­wał ko­pią w jej oko. Na jej po­zba­wio­nej ma­ki­ja­żu twa­rzy wi­dać było de­li­kat­ny me­szek nad gór­ną war­gą i wi­ją­ce się na skro­niach żył­ki.

– Wo­bec tego może ty mi po­mo­żesz – za­czął.

Uda­ła za­in­te­re­so­wa­nie. Się­gnę­ła po jabł­ko, któ­re od ko­la­cji le­ża­ło na ta­le­rzy­ku. Po­wą­cha­ła je, a po­tem za­chłan­nie wbi­ła w nie zęby.

– Słu­cham.

– Chcia­łem za­się­gnąć two­jej rady. To dla mnie waż­ne, mu­szę znać two­ją opi­nię.

– O czym? – za­py­ta­ła, prze­ły­ka­jąc so­czy­sty kęs.

– O szcze­gól­nym ro­dza­ju śmier­ci.

– O Boże, czy ty za­wsze mu­sisz być po­nu­ra­kiem?

– My­śla­łem o bólu, jaki za­dać może jed­ne­mu czło­wie­ko­wi dru­gi czło­wiek.

– Po­wód?

– Po­wód był, a te­raz jest czas na wy­rok.

– Dla­cze­go stra­szysz mnie w nocy?

Za­nie­po­ko­jo­na pod­cią­gnę­ła się na po­dusz­ce i od­gar­nę­ła za uszy ja­sne pa­sem­ka wło­sów.

– Chciał­bym wie­dzieć, co czu­je ko­bie­ta, co czu­je czło­wiek – po­pra­wił się – któ­re­mu wbi­ja się w pię­tę ostre na­rzę­dzie.

– Co też ci przy­szło do gło­wy? – Wsta­ła i na­rzu­ci­ła po­dom­kę. Opar­ta o pa­ra­pet sta­ra­ła się prze­nik­nąć wzro­kiem skry­ty w czer­ni ogród. – Obu­dzi­łeś mnie – skła­ma­ła bez prze­ko­na­nia. – I jesz­cze chcesz mi wmó­wić, że to naj­lep­sza pora, żeby roz­pa­mię­ty­wać ja­kąś ma­ka­brę? Daję sło­wo, re­we­la­cyj­na me­to­da. No do­brze – pod­ję­ła jego myśl. – Pew­nie cho­dzi ci po gło­wie ja­kiś nowy obrzy­dli­wy tekst.

– Po­wiedz­my, że tak – rzekł, by jej nie spło­szyć.

– Za­łóż­my, po­wiedz­my – prze­drzeź­nia­ła go. – Mia­łeś na my­śli nóż?

– Nóż, gwóźdź, dłu­to, skal­pel – wy­li­czał po­spiesz­nie. – Tego typu ostry przed­miot.

– Je­śli taki „za­bieg” prze­pro­wa­dza się bez znie­czu­le­nia, to…

– Za­łóż­my, że mój „chi­rurg” nie ma chlo­ro­for­mu.

Ob­ró­ci­ła się w stro­nę okna i, gry­ząc ko­lej­ny kęs, do­da­ła peł­na po­wa­gi:

– Gdy­bym cię nie zna­ła, po­wie­dzia­ła­bym, że je­steś na­wie­dzo­ny.

– Bo­isz się od­po­wie­dzieć? – na­le­gał.

– Mam ci opi­sać ból? Naj­trud­niej­sze do wy­obra­że­nia cier­pie­nie? Czy to ja­kiś spe­cja­li­stycz­ny test? O co ci, Ja­ku­bie, cho­dzi? – za­rzu­ci­ła go py­ta­nia­mi, kła­dąc ogry­zek na ta­le­rzyk.

Chciał po­wie­dzieć jej praw­dę, lecz po­twier­dze­nie, któ­re od niej uzy­skał, prze­nio­sło go zno­wu my­śla­mi tam, gdzie w le­śnej gę­stwi­nie, z dala od ludz­kie­go wzro­ku, oglą­dał nad­je­dzo­ne przez le­śne zwie­rzę­ta cia­ło. Był bez­rad­ny jak Anna i może na­praw­dę na­wie­dzo­ny, gdy cho­wał do kie­sze­ni nie­wiel­ki pa­ku­nek.

– Mam wol­ne po­po­łu­dnie – usły­szał wy­bi­ty z ma­ka­brycz­nych roz­my­ślań. – Dla­te­go chcia­łam cię pro­sić, Ja­ku­bie, by­śmy ju­tro…

– Wiem, wiem – nie dał jej skoń­czyć. – Obie­ca­łem ci wyj­ście do te­atru. Do­trzy­mam sło­wa. Ku­pię bi­le­ty i, choć­by nie wiem co, bę­dzie­my się śmiać z sza­lo­nych po­my­słów Sha­wa.

* * *

Był kwa­drans po dzie­wią­tej, gdy Ja­kub Stern po­ja­wił się w sa­lo­nie. Jego nie­spo­dzie­wa­ne wej­ście za­sko­czy­ło Annę. Przy­naj­mniej tak za­re­ago­wa­ła. Okry­ta ró­żo­wą po­dom­ką piła wy­stu­dzo­ną mok­kę, ze sku­pie­niem ko­ry­gu­jąc po­ran­ny ma­ki­jaż.

– Prę­dzej bym się śmier­ci spo­dzie­wa­ła! – krzyk­nę­ła, od­sta­wia­jąc fi­li­żan­kę na spode­czek. – Fiu, fiu! Aleś się, Kuba, od­szty­fto­wał.

– My­śla­łem, Aniu, że śpisz.

– Po ta­kiej upoj­nej nocy? – za­kpi­ła. – Kie­dy za­da­jesz mi ma­ka­brycz­ne py­ta­nia i dla świę­te­go spo­ko­ju obie­cu­jesz te­atr?

Ma­ki­jaż przy­wró­cił jej pew­ność sie­bie. Osten­ta­cyj­nie wsta­ła z krze­sła, by przyj­rzeć się mę­żo­wi.

– Wi­dzę, Kuba, że nie próż­nu­jesz! – Zlu­stro­wa­ła jego ba­weł­nia­ną ko­szu­lę z krót­kim rę­ka­wem i gra­na­to­we spo­d­nie z ża­glo­we­go płót­na. – Ogo­li­łeś się na­wet! Pach­niesz Ih­na­to­wi­czem jak żi­go­lo. Czyż­byś czy­tał moje ga­ze­ty?

Prze­łknął ten sar­ka­stycz­ny dow­cip.

– Pan re­dak­tor wy­cho­dzi?

– Tak, mam na­głą spra­wę na mie­ście.

– Wła­śnie te­raz? Gdy chcia­łam z tobą po­waż­nie po­roz­ma­wiać? – Wró­ci­ła na swo­je miej­sce, by na­brać brze­giem gąb­ki pu­dru z pu­der­nicz­ki.

– Je­stem już spóź­nio­ny.

– Cóż to za ta­jem­ni­cza spra­wa, któ­ra wy­cią­ga cię z łóż­ka? – do­py­ty­wa­ła się.

– Wy­bie­ram się do Hil­le­la i do re­dak­cji – po­wie­dział.

– Masz ci los! – rzu­ci­ła wście­kle. – Ten okrop­ny Żyd cał­kiem cię prze­ka­ba­cił. Wpierw przy­ssał się do obłą­ka­nej ro­syj­skiej hra­bi­ny, a te­raz do cie­bie.

– Za­bra­niam ci tak o nim mó­wić. To mój przy­ja­ciel.

– Przy­ja­ciel izra­eli­ta? – wy­ce­dzi­ła kpią­cym to­nem. – Nie opo­wia­dał­byś bzdur!

– A że­byś wie­dzia­ła. – Sta­rał się opa­no­wać. – Za­wdzię­czam mu ży­cie. W cza­sie obro­ny wy­niósł mnie spod…

– Mó­wi­łeś mi to sto razy. Po­chwal się jesz­cze, jak zmaj­stro­wa­łeś z nim wóz pan­cer­ny.

– Zbu­do­wa­li­śmy go ra­zem, to fakt!

– Też mi bo­ha­te­ro­wie – za­śmia­ła się, de­li­kat­nie roz­pro­wa­dza­jąc pu­der po po­licz­kach. – O ile wiem, obro­na Lwo­wa nie jest tyl­ko wa­szą za­słu­gą. Wte­dy po­mo­gła wam kra­kow­ska od­siecz. À pro­pos, czy twój Hil­lel po­dzię­ko­wał ci za po­grom? Zgi­nę­ło przy­naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu Ży­dów!

– Nie chcesz lub nie po­tra­fisz być spra­wie­dli­wa. Oni do­pu­ści­li się zdra­dy!

– Pięk­ny lincz, pa­nie re­dak­to­rze!

– A Foch, a Bar­the­le­my? Oni też się mylą? Te trzy ty­go­dnie na ba­ry­ka­dach zna­czą dla mnie wię­cej niż…

– Ci­cho, sza! Two­je kon­szach­ty z pej­sa­ty­mi są już dzi­siaj nie-mod-ne. Wiesz, co się dzie­je w kra­ju? W fa­bry­kach, biu­rach i na uczel­niach?

– Robi się idio­tycz­ną gran­dę! Ale nie wszy­scy są…

– Więc kra­sno­lud­ki za­my­ka­ją ży­dow­skie pie­kar­nie? De­mo­lu­ją skle­py, na­pusz­cza­ją na bez­bron­nych ban­dy „na­pra­wia­czy”? Po­li­cja, a jak­że, za każ­dym ra­zem wsz­czy­na na pa­pie­rze ener­gicz­ne do­cho­dze­nie. A ja… Ja się tego zwy­czaj­nie boję – po­wie­dzia­ła, za­trza­sku­jąc ala­ba­stro­wą pu­der­nicz­kę.

Stern wsty­dził się na­ro­do­we­go plu­ga­stwa. Obrzy­dze­nie bu­dzi­ły w nim na­pa­ści na ży­dow­skich pro­fe­so­rów, współ­cze­sne ław­ko­we get­ta czy szo­wi­ni­stycz­ne ogra­ni­cze­nia w po­sta­ci nu­me­rus clau­sus, któ­re co­fa­ły kraj do śre­dnio­wie­cza. Sam czy­tał na­de­sła­ne do re­dak­cji przez zwo­len­ni­ków Dmow­skie­go Pro­to­ko­ły mę­dr­ców Sy­jo­nu.

– To wszyst­ko źli, nie­na­wist­ni lu­dzie! – wy­szep­tał. – Prócz fa­na­ty­ków są jesz­cze, Aniu…

– Chcia­łeś po­wie­dzieć „lu­dzie uczci­wi”? Nie wąt­pię! Z pew­no­ścią sam się do nich za­li­czasz! – Za­śmia­ła się. – Może mi te­raz ła­ska­wie wy­ja­śnisz, dla­cze­go Sal­cia na­wia­ła z sy­nem do Pa­le­sty­ny?

– Ona ma na imię Ma­rié.

– Sal­cia czy Ma­rié, czort ich po­bie­ri! – prze­klę­ła do rymu, pod­no­sząc do ust fi­li­żan­kę.

– Hil­lel mó­wił, że jego syn nie ma tu przy­szło­ści. Wy­obraź so­bie, że Iza­ak, naj­zdol­niej­szy uczeń w kla­sie, nie mógł być przy­ję­ty na me­dy­cy­nę!

– Nu i zro­bił się z tego mię­dzy­na­ro­do­wy skan­dal! A tak na­praw­dę do­brze wiesz, że oni są tu obcy i tyl­ko cze­ka­ją na swo­ją oka­zję…

– Anno – pró­bo­wał jej prze­rwać – to, co mó­wisz…

– Daj mi skoń­czyć! – od­pa­ro­wa­ła z fu­rią, wy­le­wa­jąc kawę na ser­wet­kę. – Ja wiem swo­je! Za pół go­dzi­ny idę do ap­te­ki. Spe­cjal­nie cze­ka­łam, żeby ci coś po­wie­dzieć, ale idź, sko­ro ja­kiś pej­sa­ty Żyd jest dla cie­bie waż­niej­szy od żony.

Któ­ra to już kłót­nia, po­my­ślał Ja­kub, w któ­rej Anna try­um­fu­je. My­śli, że try­um­fu­je. Uśmiech­nął się cierp­ko. Sam na­ra­ził się na taką fu­rię, że­niąc się z młod­szą o dzie­sięć lat ko­bie­tą. Te­raz mo­gła rzu­cić go na ko­la­na, ska­zać na ty­siąc po­dej­rzeń, a mimo to za­wsze go­tów był jej wie­rzyć.

– Nie