Flamenco - Małgorzata Chaładus - ebook

Flamenco ebook

Małgorzata Chaładus

3,0

Opis

Janne jest znanym w Szwecji kompozytorem muzyki popularnej. Wiadomość o spowodowanym przed laty wypadku samochodowym może bardzo zaszkodzić jego karierze. Nie udzielając pomocy potrąconemu mężczyźnie wraz ze swoimi znajomymi, odjeżdża z miejsca zdarzenia. Po powrocie z wakacji wszyscy czekają na akt oskarżenia z Hiszpanii. Po kilku latach, kiedy w sprawie jest cisza, uznają, że są bezpieczni. Wtedy do drzwi puka Manuel, potrącony w przeszłości Hiszpan, któremu wypadek tak nagle i niepodziewanie przerwał karierę tancerza Flamenco. Pojawienie się chłopaka wprowadza chaos w życiu sprawców wypadku. Powraca strach sprzed lat. Manuel jednak okazuje się człowiekiem bardzo opanowanym i zrównoważonym, mimo, że stanął twarzą w twarz z osobami, które zrujnowały mu karierę i życie osobiste. Postanawia przyjąć odszkodowanie jako rekompensatę za doświadczoną krzywdę. Sprawy jednak komplikują się jeszcze bardziej, kiedy giną dwie osoby…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa powieść - polecam
00

Popularność




Małgorzata Chaładus
Flamenco

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Małgorzata Chaładus „Flamenco”

Copyright © by Małgorzata Chaładus, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. 

Żadna część niniejszej publikacji 

nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Projekt okładki: Adam Brychcy

Korekta: Robert Olejnik, "Dobry Duszek"

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-711-3

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Manuelowi zdawało się, że to nie on śpiewa. Jakiś dobrze zaprogramowany mechanizm przeciskał słowa przez gardło. Odpływały na falach melodii jak zrywane przez wichurę liście. On sam był odzieranym z zieleni drzewem. Czuł w sobie ból wszystkich rozstań, które dotknęły go w ciągu życia. Obrazy i twarze z przeszłości rozsypywały się pod zaciśniętymi powiekami jak nieudany pasjans trącony niecierpliwą dłonią.

„Układać go cierpliwie od nowa? Ile razy? Słowa nic tu nie pomogą. Rozpływają się w przestrzeni nieuchwytne jak powietrze. Czasem tylko potrafią nabrać prędkości pocisku i zranić śmiertelnie. A milczenie... też zabija. Trzeba powiedzieć Jenny, co czuję. Znaleźć właściwe słowa. Własne. Przeklęty mechanizm powtarzający wyłącznie cudze!”

Pieśń wreszcie zacichła. Zmęczona zsunęła się w głąb krtani na odpoczynek. Gitara na próżno starała się przywołać ją do powrotu. Manuel otworzył oczy. Owionął go prąd powietrza. Ana już tańczyła. Szal płynął w powietrzu, zasłaniając i odsłaniając twarz Jenny. Manuel na próżno starał się pochwycić jej spojrzenie. „Nie, to nie”. – Poczuł dojmujący smutek i złość. Na siebie i na nią. Z trudem powstrzymał chęć, żeby chwycić frędzle szala, którym Ana manewrowała po mistrzowsku. Jakby to była zabawa a nie wysiłek. Plecy tancerki pokryły się rosą potu. Taniec dobiegł końca. Rozległy się gromkie brawa. Tancerka kłaniała się, dysząc ciężko. Reszta zespołu dołączyła do podziękowań za uznanie widowni. Gitarzysta mrugnął z uznaniem do śpiewaka. „Śpiewałeś, bracie, jak nigdy”.

Manuel, odwracając głowę, rzucił okiem na stolik. Jenny już przy nim nie było. Opuszczony kieliszek pulsował niedopitym czerwonym winem. Manuel wzruszył nieznacznie ramionami. „Przecież pożegnaliśmy się wczoraj. I to jak..., więc kolejna mrzonka już tak nie boli... Nieprawda! Jak długo można pomniejszać uczucia, spychać je w kąt jak pomięty papier? Trzeba go rozprostować, wygładzić, na ile się da”. – Manuel podniósł głowę, wypatrując pleców Jenny wśród zmierzających do wyjścia.

Publiczność, syta wrażeń, jedzenia i wina, tłoczyła się przy drzwiach. Zrosła się pośpiechem w wielogłowego smoka. Nie było szans, żeby rozróżnić jeden człon od drugiego. Manuel przetarł oczy. „Tak to już jest. Wszystko zmierza ku końcowi”.

Niewielka restauracja, w której odbył się występ, przypominała teraz pustoszejącą klasę. Wzdłuż obydwu ścian ciągnęły się dwoma rzędami, jak szkolne ławki, stoliki. Z tą różnicą, że przy każdym stały nie dwa, lecz cztery krzesła, para przodem i para tyłem do podium dla zespołu. Niektórzy widzowie musieli wykręcać karki, żeby patrzeć na scenę, ale i tak nigdy ich nie brakowało.

Julio, podśpiewując, uwijał się ze zbieraniem naczyń. Manuel skrzywił się niechętnie. Nie mógł się pogodzić z decyzją syna.

– Żeby zamienić flamenco na dogadzanie kałdunom turystów! – zaklął pod nosem. Był też zły na brata, że zatrudnił Julia w swojej restauracji. – Dobrze mu gadać o wolności młodych, kiedy trójka jego dzieci nadal siedzi w El Paso u Carmencity. A jego gówniarz opuścił szkołę flamenco matki. I bredzi, że gotowanie też jest sztuką. Może. Ale nie dla tancerza! Jak tu duszno! Wyjść jak najszybciej! – Szedł szybkim krokiem w stronę Plaza Nueva.

Wieczór był ciepły. Mnóstwo ludzi kręciło się wciąż po placu. Manuelowi wydało się, że widzi sylwetkę Jenny. Serce przyspieszyło rytm. Nie podszedł jednak, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście ona. Pożegnali się przecież. Oboje wiedzieli, że każde spotkanie zbliża ich do pożegnania. Wzruszył ramionami. „Zadurzenie minie jak wszystkie poprzednie”. – Nawet nie pamiętał tych wszystkich kobiet. A przecież każda wydawała mu się ważna. Ta miniaturowa Japoneczka... Tak, były ważne na miesiąc, tydzień a nawet rok, ale było wiadome z góry, że w końcu muszą wracać do siebie, do swojego własnego życia. Czy dlatego właśnie je wybierał?

Manuel zaczął zadawać się z turystkami odkąd stał się innym człowiekiem. Sam nigdy by na to nie wpadł, że aż tak gruntownie i nie do poznania można się przenicować. To wykrzyczała mu Carmencita, zanim opuściła go dla tego jankesa:

– Nie jesteś już tym, którego kochałam!.

Jakby mu zarzucała, że nie może już tańczyć. Jakby był winien wypadkowi. Co za niesprawiedliwość! Żeby wytłumaczyć własną zdradę. Ale nie to było najgorsze. Julio nie chciał się pożegnać z ojcem. Uczepił się rączką łapy jankesa. Płakał, nie chciał podejść... Trzeba było grać, mrugnąć, pomachać ręką, że jest OK.

Teraz wrócił do Granady dorosły i prawie obcy. Unika rozmowy o swoim życiu, o tym, co czuł i czuje. Jakby chciał dać do zrozumienia, że ojciec nie jest mu już do niczego potrzebny.

„Przysłali tu jakiegoś podrzutka, czy co? To nie jest ten sam chłopak”.

Manuel wzdrygnął się. Jenny też była inna. Była pierwszą kobietą, która przypomniała mu Carmencitę. Nie zdawał sobie sprawy, w jaki sposób. Ruchem ręki, jakim odgarniała włosy z czoła? Uśmiechem? Spojrzeniem? Czym? Była przecież zupełnie inna. Rudawa, trochę piegowata. A jednak Ana ani żadna tancerka nigdy nie przypominały mu byłej żony, chociaż w tańcu wykonywały podobne gesty...

Manuel szedł przed siebie tam, gdzie niosły go nogi. Głowa, zajęta myślami, pozwalała im na samowolę. Potknął się i rozejrzał. Nie zdawał sobie sprawy, że wspina się już w górę stopniami niwelującymi częściowo stromiznę ulicy. Skręcił w prawo, mijając majaczący w ciemności posążek. Po chwili błądził już po pustych o tej porze uliczkach Sacromonte. Przysiadł na niskim murku i spojrzał w niebo. Gwiazdy nie były inne. Takie same jak wtedy, kiedy leżał na jezdni z połamanymi gnatami... mrugały, jakby zachęcając, żeby wstał. Próbował... Nogi zawsze były mu posłuszne, jedne z najlepszych w Granadzie. „Czy gwiazdy potrafią być prześmiewcze? Brawa, oklaski jeszcze tak niedawno... Jaka straszna samotność, ból... Czy nikt nigdy?”

Manuel zerwał się. Nogi posłusznie poniosły go wąskimi zaułkami. Zatrzymały się przed furtką. Wciągnął w nozdrza znajomy zapach ogrodu. „Maria...” – Pchnął furtkę, znajome skrzypnięcie, ścieżka, zapraszająco uchylone drzwi...

– Już pora?

Usłyszał stłumione pytanie.

– A zapakowaliście czerwoną sukienkę? Tę do trumny, od Manolo... I trzeba podlać kwiaty. Umierają łatwiej niż ludzie.

Głos załamał się w kaszlu, przeszedł w ciężki oddech.

Manuel zbliżył się do majaczącej na kanapie, w słabym świetle lampki, sylwetki. Otulona szalem kobieta podniosła na niego wielkie oczy w wychudzonej twarzy. Nie poznał jej. Była obca. Nie, wyraz oczu był znajomy. Zawsze tak się rozjaśniały na powitanie. Po chwili uśmiech spłynął z nich na usta, wygładził wszystkie rysy, odmłodził fizjonomię.

– Manolo? Naprawdę ty? Nie pojechałeś do Ameryki? Mówią mi, że nie mogę dłużej zostać... Nie gniewaj się, musiałam jej obiecać. Yolanda tak go kochała... Umarłaby, gdyby go zabrali. Concha też mówiła, ty przecież nie umarłeś... Jedź już! Carmencita ci pomoże. Ja nie mogę... mówią, że muszę.

Głowa kobiety opadła na oparcie kanapy. Powieki opadły. Słychać było ciężki oddech.

Po chwili Maria ocknęła się. Wpatrzyła się w mężczyznę z niedowierzaniem.

– Jesteś tutaj. Nie byłam pewna. Niczego już nie jestem pewna. Nawet czasu. Lekarstwa mnie otumaniają. Cieszę się, że mogłam cię jeszcze zobaczyć. Jeszcze niedawno nie chciałam. Zawsze wiedziałam, że mnie nie kochasz. Nie chciałam, żebyś mnie oglądał w chorobie. Chciałam, żebyś pamiętał tylko dobre chwile. Mieliśmy takie, prawda? Concha nie powinna cię przysłać. Obiecała przecież, że zaczeka aż... Idź już. Nie chcę rozmawiać, nie mogę. Concha wie o wszystkim, o czym ja nie mogłam ci opowiedzieć. Yolanda... zrozum..., wybacz...

Manuel usłyszał stłumiony szloch. Patrzył przez chwilę na zwróconą ku niemu plecami nieruchomą postać. Wzruszył ramionami. „Zawsze była obca. Co z tego, że wyciągnęła mnie z szamba, w które wpadłem po wypadku? Przecież zapłaciłem za to. Choćby tym, że dałem się wysłać do Ameryki. Nowe, jeszcze gorzej cuchnące szambo”. – Manuel wzdrygnął się. „Czego Maria może żądać ode mnie? Co z tego, że jest chora? Przecież to nie moja wina! Do diabła ze wszystkimi winami!” – Odwrócił się na pięcie.

Szedł szybko w stronę Carrera del Darro. Nie było sensu wracać do siebie. Nie mógłby zasnąć, zanim się nie dowie, jaki udział miała Concha w wyprawieniu go do Ameryki. Czy w majakach Marii była część prawdy, która mu się należała? Był pewien, że u brata nikt jeszcze nie śpi. Paco miał zwyczaj zapraszać tancerzy i muzyków po występie na wino i wyżerkę, żeby przedłużyć nastrój zabawy. Jeść, pić, tańczyć i śpiewać do świtu, swobodnie, dla siebie, nie dla pieprzonych turystów... „Money, money, zasrane money!”

Manuel jeszcze na ulicy usłyszał głos brata. Jego nie do końca wyszkolony śpiew tchnął szczerością. Ktoś dołączył do pieśni, parodiując niedoskonałości wykonawcy. Rozległy się śmiechy. Najgłośniej i najszczerzej śmiał się Paco. Manuel poczuł ukłucie zazdrości. „Jak wygodnie akceptować własne braki, nieść je bez wysiłku po prostej drodze, zamiast wspinać się pod górę w poszukiwaniu niemożliwej perfekcji”.

Manuel pchnął drzwi. Światła były przyćmione. Lokal opustoszały. Całe towarzystwo zebrane było w jego głębi na niedużej scenie. Julio, smukły i zręczny na tle partnerującej mu w tańcu przysadzistej ciotki, wystukiwał rytm obcasami. Zauważył ojca i przystanął w miejscu.

– Znudziłeś się jej, czy ona tobie? – zawołał.

Wśród zebranych znowu rozległy się śmiechy. To oni byli adresatami odzywki Julia.

„Nie ma sensu wysilać się na odpowiedź, żeby ich zabawiać”. – Manuel wzruszył ramionami.

– Możemy pogadać, Concha? – zwrócił się do bratowej.

– Pogadać? – Paco zaśmiał się. – Jest wino, tacos, śpiew, a ty chcesz zająć gębę gadaniem?

– Jego gęba i jego zajęcie. Daj mu spokój – ujęła się za szwagrem Concha. – Usiądźmy tam. – Wskazał na oddalony od podium stolik.

– Co wiesz o moim wypadku? Byłem u Marii – wycedził przez zaciśnięte zęby Manuel. – Nagadała mi dziwnych rzeczy, które domagają się wyjaśnienia.

Concha zmieszała się.

– Nie chciała, żebyś wiedział... Może po jej śmierci – jąkała się.

– Czego miałem nie wiedzieć?! – krzyknął Manuel.

– Ona wiedziała, kto spowodował wypadek – powiedziała Concha.

– Wypadek! – prychnął Manuel. – Zostawili mnie na jezdni jak kundla.

– To nie było całkiem tak. Zadzwonili na pogotowie... Nie mogli od razu w szpitalu. Bali się... Ukradli samochód, żeby ratować tę dziewczynę – kluczyła Concha.

– Nic nie rozumiem. Przestań bredzić. Do rzeczy!

– Nie znam wszystkich detali. Trójka studenciaków ze Szwecji wybrała się do Salobreña. Dwóch chłopaków i dziewczyna. Nieprzyzwyczajeni do naszego słońca. Dziewczyna zasłabła. Ukradli auto i wieźli ją do szpitala w Granadzie. Ten chłopak, który prowadził, przychodził często do szpitala, żeby się dowiadywać o ciebie. Chciał się zgłosić na policję. Nie, nie pamiętam jego imienia. Yolanda była pielęgniarką na chirurgii. Oszalała na punkcie chłopaka. Groziła, że się zabije, jak mu się stanie coś złego...

– Wiedziałaś od początku?

– Nie, tylko Maria wiedziała, Yolanda to przecież jej siostra, a nawet, gdybym wiedziała... Nie wiem, co bym zrobiła. Byłeś w takim stanie... To by nic dla ciebie nie zmieniło, chyba na gorsze. Mogłeś zrobić coś szalonego.

– Kiedy się dowiedziałaś?

– Jak Maria zdała sobie sprawę z tego, że jej dni są policzone. Uważała, że nie była wobec ciebie całkiem uczciwa.

– Nie całkiem – Manuel zaśmiał się. – Zabawiała się mną, żeby osłaniać kochasia siostrzyczki. Ładne siostry miłosierdzia.

– Maria naprawdę cię kochała – Concha potrząsnęła głową.

– I dlatego namówiła mnie na wyjazd do Ameryki.

– Tak! Wiedziała już, że jest chora. Była pewna, że Carmen się tobą zajmie. Tyle was łączyło. Flamenco, Julio...

– Uważałem się za niewdzięcznika. Nie potrafiłem się zdobyć na odwiedziny u Marii przez te wszystkie miesiące po powrocie. Co mógłbym jej powiedzieć? Powinienem ją kochać, a nigdy nie pamiętałem nawet jej twarzy. Rozmazywała się w mojej pamięci po każdym rozstaniu.

– Jak wszystkie inne twarze – powiedział Julio.

Manuel popatrzył na syna z mieszaniną zaskoczenia i niezadowolenia. Nie wiedział, co powiedzieć. Coraz częściej próby porozumienia z nim rozbijały się o mur. Niechęci? Obojętności? Lekceważenia? Wzdrygnął się.

– Dziękuję, że mi powiedziałaś. – Poklepał dłoń bratowej.

– Prawdę trzeba pielęgnować. Nie sądzisz? – zwrócił się do ojca Julio.

– Daj spokój! Po co pielęgnować stare bóle? Zatańcz jeszcze ze starą ciotką. Manolo nam zaśpiewa. Nawet ja nie zgubię rytmu przy najlepszym śpiewaku flamenco w Granadzie. – Concha usiłowała rozładować napięcie.

– Natańczyłem się dosyć. – Julio wzruszył ramionami.

– To może ty! – Zerwała się z krzesła, wyciągając zapraszająco rękę do szwagra.

Manuel spojrzał na nią z niesmakiem.

– Kpisz sobie ze mnie – syknął przez zaciśnięte zęby.

– Mistrz chce pozostać w pamięci wszystkich, szczególnie swojej własnej, jako mistrz… – ironizował Julio. – Rzeczywistość odziera nas ze złudzeń. Łatwo się o nią potknąć. Możesz sobie wyobrazić mistrza, który się potyka?

Manuela, bardziej niż celowo raniące go słowa syna, rozgniewały uspokajające gesty Conchy. Znowu wdawała się w spisek za jego plecami. Spojrzał na nią z nienawiścią. Wycofała się w kierunku reszty towarzystwa. Zawadziła biodrem o stół. Przystanęła i rozcierała bolące miejsce. Manuel uśmiechnął się złośliwie. Żałował, że nie boli jej tak dotkliwie jak jego... wtedy pod gwiazdami... „Ich wszystkich powinno tak boleć... Jakich wszystkich?” – Otrząsnął się. Zwrócił się w stronę syna.

Julio obserwował go z zaciekawieniem. Taką samą minę zrobił przed laty, obserwując przewróconego na grzbiet i rozpaczliwie wywijającego w powietrzu nóżkami żuka. Trącał go patyczkiem, uniemożliwiając ich zetknięcie z wytęsknioną rzeczywistością podłoża.

„Co za idiotyczne skojarzenia” – Manuel wzdrygnął się.

– Usiądź ze mną – zwrócił się do syna.

– Mam jeszcze kupę roboty w kuchni. – Julio wzruszył ramionami.

– Dlaczego ciągle mnie odpychasz? Pamiętasz? Na lotnisku czepiłeś się łapy tego Jankesa, nie chciałeś się pożegnać...

– Nie chciałem?! Chciałem, żebyś mnie uratował! Żebyś dał mu w mordę! Zabrał mnie z matką do domu! Byłem pewien, że tak się stanie. Naprawisz wszelkie zło jak James Bond. A ty kurczyłeś się do rozmiarów kukiełki z teatrzyku dla maluchów! Nie pieprz mi teraz o odpychaniu. Przyniosę ci wina. To należy do moich obowiązków.

Manuel sączył mieniący się krwawymi błyskami płyn. Był dotknięty słowami syna i jednocześnie zadowolony, że Julio wreszcie wyraził swoje uczucia. Bez szczerości, choćby bolała, nie może być porozumienia. Tak mało o sobie wiedzieli. Trzeba było to naprawić. Wszystko zrozumieć, to wszystko wybaczyć. A on sam? Byłby w stanie wybaczyć gówniarzom z Salobreñy?

Manuel wymknął się z restauracji, nie żegnając się z nikim. Przed powrotem ze Stanów Paco wynajął dla niego nieduże mieszkanko, ale przyjezdny i tak większość czasu przebywał u brata. Zarówno Paco jak i Concha byli zadowoleni z tego układu. Dom po wyjeździe dzieci wydawał im się pusty i zbyt obszerny dla dwojga.

– Powinniśmy znaleźć coś mniejszego – powtarzała Concha.

Nikt nie brał tego na poważnie. Gdzie mogliby znaleźć ściany chętne na przyjęcie niezliczonych zdjęć dzieciaków we wszystkich fazach rozwoju albo kuchnię, w której można się było poruszać swobodnie i bez wciągania brzucha niezależnie od liczby gości zebranych wokół olbrzymiego stołu? A wspomnienia związane z tym miejscem? Czy zniosłyby przeprowadzkę? Gotowe zemrzeć i zamienić się w mściwe widma.

Nawet Concha zdawała sobie sprawę, że przeprowadzka to tylko czcze gadanie. Coraz rzadziej wracała do tego pomysłu w rozmowach z Paco, odkąd szwagier prawie zamieszkał u nich. Czuła w głębi serca, że ma drobny udział w jego sukcesach. Artysta potrzebuje, żeby mu ktoś matkował. Wiadomo, że główna zasługa należała się Paco. Na co przydałyby się talenty Manolo, gdyby brat nie pomógł mu swoimi znajomościami…

Concha zauważyła moment zniknięcia szwagra. Nie było sensu go zatrzymywać. Każdy czasem potrzebuje być sam, żeby poustawiać uczucia na właściwych miejscach. Sama nie była teraz pewna, czy dobrze zrobiła, zatajając przed nim wiedzę o wypadku. Westchnęła. „Cóż, tę sprawę najlepiej rozstrzygnie Manuel. Lepiej jej nie poruszać z Paco”. – Już nie raz, niby żartem, zarzucał jej, że bardziej niż o męża troszczy się o szwagra.

Manuel przekręcił klucz w zamku i szarpnął za klamkę. Powietrze za drzwiami wydało mu się stęchłe jak w grobowcu. Otworzył okno na oścież. Zaklął. Miasto tętniło gwarem a on potrzebował ciszy. Odwrócił się na pięcie i wypadł za drzwi. Zbiegł w dół po schodach. Już wiedział, czego szuka. Szum morza jest równie kojący jak cisza.

Manuel szarpnął drzwi taksówki.

– Do Salobreñy!? – rzucił na wpół pytająco. Sam nie rozumiał, czego tam chce szukać. Co z tego, że oni jechali stamtąd? Co go tam ciągnie? Salobreña – powtórzył bezwiednie.

– Za daleko – potrząsnął głową taksówkarz.

– Mógłbym jeszcze dalej. – Manuel rozłożył wachlarz banknotów przed oczami wahającego się.

– San Cecilio! – jęknął kierowca. – Kiedy ja naprawdę nie mogę. Żona czeka z całą rodziną. Cholerna rocznica cholernego ślubu. Nie darują, jak się nie stawię.

– Ja tam jestem kawaler. Kładę się do łóżka, kiedy chcę i z kim chcę. Dasz zaliczkę i jedziemy! – rzucił, przysłuchujący się wymianie zdań, młody mężczyzna. – Chyba nie będziesz miał mi za złe, że ci podrywam klienta – zwrócił się do starszego taksówkarza.

– Nie ma ważniejszego klienta od żony – mruknął zapytany. – Szerokiej drogi!

Manuel wpatrywał się w migoczące na desce rozdzielczej światełka. Może wysyłały zaszyfrowane wyjaśnienie powodów wyprawy nad morze? On sam nie był już pewien, co spodziewa się tam znaleźć. Wypadek zdarzył się przecież na przedmieściach Granady.

Samochód nabierał szybkości na szosie. Kierowca rzucił okiem na Manuela.

– Za wolno? Dziewczyna czeka? – Mrugnął domyślnie.

– Kiedyś dziewczyna. Teraz bratowa. – Zapytany wzruszył ramionami.

– Bratowa! – Taksówkarz gwizdnął. – Niebezpieczna zabawa. Podobny jesteś do brata? Ciotka opowiadała, że jej najlepsza przyjaciółka nie mogła się zdecydować na jednego z braci. A to byli bliźniacy, podobni jeden do drugiego jak dwie krople wody. W końcu utopiła się z tej miłości. Z kobietą trudno dojść do ładu. – Kiwnął głową taksówkarz i rozpoczął skomplikowaną historię swojego życia erotycznego.

Manuel przyglądał się jego odbiciu we wstecznym lusterku. Młody chłopak, niewiele starszy od Julia, szukał uznania dla swoich wyczynów w oczach pasażera. Manuel puszczał pikantne szczegóły mimo uszu. Czego nowego mógłby się dowiedzieć? „Ludzkość od dawna wykorzystywała wszelkie możliwe sposoby uprawiania seksu. Jakie urozmaicenie można jeszcze wynaleźć? Uprawiać seks w stanie nieważkości?” – Wyobraził sobie niepodlegające sile ciążenia wypustki ludzkiego ciała. Parsknął śmiechem.

– To wcale nie było zabawne – powiedział z urazą taksówkarz. – Od tego czasu pilnuję prezerwatyw jak oka w głowie. Płacić pół życia na dzieciaka, który mi potem wypomni, że go zrobiłem?

– Skąd wiesz, że by ci wypominał? – dochodził Manuel.

– Z własnego doświadczenia. Sam tak gadam staremu – Młodzik zaśmiał się.

– Racja, że przekłuwanie prezerwatywy to świństwo. W sumie szpilka powinna płacić alimenty. – Tak się możesz bronić w razie czego. Już jesteśmy na miejscu? Ile ci się należy?

– Tyle, co na liczniku. Nie będę zdzierał z ojca. Dobrze cię wyczułem, no nie? Nie dziw się. Znam takie zgryźliwe miny od lat.

Manuel patrzył z żalem na znikające za zakrętem tylne światła taksówki. Poczuł się opuszczony. Uczucie dojmującej samotności wzmagali kręcący się po ulicy ludzie. Obcy i obojętni mijali go, jakby był zjawą z innej planety. Samotność łatwiej znieść z dala od ludzi. Ruszył w stronę plaży. Nie znalazł tam spokoju, którego się spodziewał. Żwir chrzęścił pod nogami spacerowiczów. Słychać było nawoływania i śmiechy, pluskanie kąpiących się przy księżycu. Manuel szedł szybko w stronę majaczącego wielkim kapeluszem parasola. Ze złością wyszarpywał stopy z hamującego je żwiru. Z ulgą zagłębił się w cień rzucany przez ochronny daszek. Para na leżance, pogrążona w pieszczotach, błysnęła na niego nieobecnymi spojrzeniami. Zaklął pod nosem i ruszył w dalszą drogę. Czuł ogarniające go wyczerpanie. Trafił wreszcie na wolną leżankę. Zwalił się na nią i usnął. Przebudził się o świcie zdrętwiały i zziębnięty. Nie mógł zrozumieć, po co tu przyjechał. Co z tego, że stąd wypatrzyła go Nemezis? I właśnie jego wybrała na ofiarę. Nigdy się nie dowie, dlaczego. Czy warto się nad tym zastanawiać? Powlókł się na przystanek. Skulony na ławce oczekiwał na autobus do Granady.

Na miejscu ogarnął się trochę. Nie wiedział, co ze sobą robić. Drgnął na dźwięk dzwonka u drzwi.

Julio mierzył ojca krytycznym spojrzeniem.

– Gdzie się podziewałeś? Wyglądasz jakbyś się przez tydzień łajdaczył.

– W Salobreñie.

– Szukałeś ich? Tych, jak to się mówi, widm przeszłości?

– Sam nie wiem, czego szukałem. Powiedz mi, żałujesz czasem, że jestem twoim ojcem?

– Rodziny się nie wybiera. – Julio wzruszył ramionami. – Tak w ogóle wszyscy się czasem nawzajem na siebie wkurwiamy, no nie? Dostarczyłeś mi też wielu, jak by to powiedzieć, nauk życiowych. Choćby z Lupe. Nie udawaj, że jej nie pamiętasz. Prowadziła księgowość u matki a mnie razem z tobą wprowadziła w magiczny świat orgazmu.

– Śledziłeś nas?!

– Uwielbiałem jej cycki. Wyglądały jak kopułki czekoladowego kremu z wisienką na szczycie. Zabrałeś mnie kiedyś do kawiarni i kupiłeś taki krem. Ktoś do ciebie zadzwonił. Zacząłeś być nerwowy. Poganiałeś mnie, żebym szybciej jadł. Zrzygałem się tuż za drzwiami. Od cycków Lupe nikt mnie nie gonił. Były takie bezstresowe.

– Chcesz powiedzieć, że ty... też...?

– Chcę powiedzieć, że obydwaj dużo jej zawdzięczamy. Ale nie po to przyszedłem, żeby wspominać. Zwiałeś tak nagle. Ciotka ma adres Yolandy. Chciałem ci go dostarczyć przed wyjazdem. Z nią mógłbyś wdać się we wspominki.

– Wracasz do matki?

– Pokręcę się trochę po świecie. Nie mam nic przeciwko matce, ale jej piegowate amerykańskie bachory! Dwie za jednym zamachem! Nigdy nie rozróżniałem, która jest która. Kiedyś wybierały się na urodziny do koleżanki przebrane za bailariny. Dosypałem im środka na przeczyszczenie do mleka. Z wizyty były nici. Ryczały z żalu na sedesie. Lało się z nich równo i z góry, i z dołu. Nieważne. Błędy młodości. Teraz muszę lecieć na lotnisko. Tu jest adres. Nie zgub go przypadkiem. Hola!

Manuel złożył kartkę kilkakrotnie i wcisnął ją do portfela. Po chwili wyjął i rozprostował. Wpatrzył się w nieswojskie nazwy na adresie. „Tylko Yolanda... Znajoma Conchy!” – Chwycił za komórkę.

– Obiecałam Paco, że będę się trzymać z daleka od tej sprawy. Strasznie mnie zrugał. Wypadł z domu, jakby już nigdy nie miał tu wrócić – chlipnęła bratowa. – Nigdzie nie będę pisać. Pisz sam, jak chcesz. Nie chcę mieć więcej do czynienia z Yolandą! Udusiłabym babę!

– Paco wiedział od początku?

– Nic nie wiedział. Chyba diabeł mnie podkusił, żeby mu opowiedzieć! Powinnam tobie, od razu jak się dowiedziałam. Bałam się... Powiedz, że rozumiesz.

Manuel z wściekłością cisnął komórkę na łóżko. „Co robić z tym zapleśniałym pasztetem? One obie, Maria i Concha, no i tamci, z Salobreñy”. – Usłyszał dzwonek. Paco stał za drzwiami. Wszedł, nie czekając na zaproszenie.

– Musiałem wyjść, bo sam za siebie nie odpowiadam. Człowiek żyje z kimś od lat i nagle okazuje się, że wcale nie zna tej osoby.

– Concha jest załamana. Trochę rozmawialiśmy. – Manuel wskazał na telefon.

– Przepraszała? Darowałeś jej?

Manuel kiwnął głową. W tej chwili przyznałby się do miłości do wszystkich zamieszanych w wypadek, byle zostać sam.

– To było tak dawno – powiedział. – Wiedza o wypadku nie wyleczyłaby mi gnatów. Odrodziłem się zresztą, jak to się ładnie mówi. W pieśni. Oboje mi w tym pomogliście. To się teraz liczy. Jak długo można gmerać w przeszłości? Co to komu da? To jakby się chciało retuszować stare zdjęcia. Przecież to niczego nie zmieni.

Brat dał się w końcu przekonać do powrotu do domu i pozwolił wypchnąć za drzwi.

Manuel usiadł na łóżku. Bezmyślnie wpatrzył się w ścianę. Czas opływał go jak powodziowe fale niosące ze sobą wyrwane z przeszłości i bezładnie pomieszane obrazy. Sygnał komórki zabrzmiał jak syrena alarmowa.

– Gdzie się do cholery podziewasz?! – rozkrzyczała się słuchawka głosem Javiera, gitarzysty i szefa zespołu. – Schlałeś się, czy dorwałeś jaką niedopieszczoną turystkę? Do jakiego otworu byś się nie przyssał, podnieś dupę i szoruj tutaj! Ludzie czekają!

Manuel czuł, że śpiewa tylko jego gardło. Dusza, zatopiona w rozważaniach o tym, co było i co może być, nie była w stanie się dołączyć. Javier spoglądał na śpiewaka z wyrzutem pomieszanym z kpiną. Po występie cały zespół zabawiał się wynajdywaniem przyczyn niedyspozycji solisty. W miarę opróżniania butelek stawały się coraz bardziej nieprawdopodobne i w coraz większym stopniu bawiły zebranych wokół stołu. Paco nie uczestniczył w zabawie. Starał się odciągnąć brata na bok. Manuel nie reagował na jego gesty. Zawiódł i należały mu się baty. Postanowił, że nigdy więcej nie da im okazji do powątpiewania w swoją odpowiedzialność artysty wobec zespołu i publiczności. To, czego się dowiedział, dawno straciło znaczenie. "Przeszłość zapisana jest słowami, których nic nie jest w stanie wymazać. „Trzeba myśleć o tym, co jest teraz”.

Łatwiej było powiedzieć, niż wykonać. Korekta obrazu przeszłości, straconych możliwości, pochlebnej wiary w bezkrytyczny podziw Conchy okazały się bolesne. „Nie! Nie! Nie ma o czym myśleć. Czego, po Carmen, szukałem we wszystkich swoich kobietach? Oparcia! Brać i niewiele dawać z powrotem. Jak jakiś usmarkany małolat. Dojrzałym być tylko jako artysta. Właśnie! O tym nie wolno zapomnieć na scenie. Tam nic nie powinno się liczyć oprócz sztuki. Rozczulanie się nad sobą trzeba zostawić w garderobie”.

Bratowa dzwoniła od czasu do czasu, ale Manuel nie był w stanie z nią rozmawiać. A powinien ze względu na Paco. Tyle zawdzięczał bratu, pomoc po powrocie z Ameryki i w zatrudnieniu w zespole. Co z tego, że był dobry? Nawet dobrym potrzeba pleców. Nie mógł jednak pozbyć się żalu, że Concha go zdradziła. Jej zdrada zlewała się w jedno ze zdradą Carmen. Nie był w stanie oczyścić duszy z dominujących uczuć zawodu. Czuł, że zamęt w uczuciach wdziera się wbrew staraniom w jego śpiew. Poziom występów na tym nie ucierpiał, ale nabrały innego wyrazu. Manuel czuł często na sobie badawcze spojrzenie Javiera, świetnego gitarzysty i szefa zespołu. Reszta też zdawała sobie sprawę, że coś się zmieniło i zachwiało wypracowany przez wzajemne zaufanie balans. Nie było czasu na wyjaśnienia. Trwał szczyt turystycznego sezonu. Na początku sierpnia Ana oznajmiła, że jest w ciąży i że lekarz zabronił jej występować. Trzeba było na gwałt szukać zastępczyni. Manuel skorzystał z okazji, żeby poprosić Javiera o szukanie zastępstwa również dla siebie. Javier był wściekły, ale dał się przekonać, gdy usłyszał całą historię.

– Popatrz na tych ludzi jak na stare zdjęcia sukinsynów z historii i wracaj do nas – powiedział. – Będziemy czekali, Manolito. Darcie zdjęć na kawałki niczego nie jest w stanie odmienić.

Yolanda obracała list na wszystkie strony. Sprawdziła pieczątkę na znaczku, zajrzała ponownie do koperty. Hampus obserwował poczynania żony z niepokojem.

„Anonim z pogróżkami? Nie byłby pierwszy. Najgorsze, że nie wiadomo, kto mógłby go przysłać. Zarówno przeciwnicy przyjmowania migrantów jak i moi podopieczni”.

Hampus skrzywił się niechętnie. Nie pochwalał zaangażowania żony w opiekę nad młodymi mężczyznami, których władze uparcie nazywały dziećmi. Wielu z tych beniaminków dorównywało mu wzrostem i mówiło basem głębszym od jego głosu. Yolanda była głucha na wszelkie aluzje podające w wątpliwość słuszność jej zaangażowania. Jakby nie wystarczała jej praca, właściwie niesienie pomocy chorym, w szpitalu. Ci byli przynajmniej wdzięczni za opiekę, czego nie można powiedzieć o wielu tych z ośrodka dla samotnie przybywających dzieci. Hampus skrzywił się ironicznie. Politycy myśleli, że nazwa jest w stanie zaciemnić fakt, ze wśród rzekomych dzieci kryje się mnóstwo oszustów, którzy dawno przekroczyli osiemnastkę. A i wśród tych, którzy jej jeszcze nie obchodzili było mnóstwo gagatków, jeżeli nie przestępców. Yolanda dla większości nie była wcale aniołem opiekuńczym, ale po prostu przedstawicielką władzy, na dodatek obdarzoną możliwościami decydowania o ich pozostaniu w Szwecji. Wielu winiło ją za swoje niepowodzenia, jakby to ona, a nie realia, rozwiewała ich złudzenia w konfrontacji z rzeczywistością.

„I te zapraszania do domu!” – Hampus skrzywił się niechętnie. Prawda, że zdarzały się coraz rzadziej. Ale ten ostatnio bywający u nich częstym gościem..., no tak, Jaffar, szczególnie mu się nie podobał. Pochwycił jego niejedno nienawistne spojrzenia. Yolanda twierdziła, że to stres i zagubienie w nowym środowisku. Akurat. Teraz sama patrzyła na niego niepewnie i z przestrachem.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok