Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lauren i Melinda – dwie przyjaciółki, a zarazem szczęśliwe narzeczone.
Właśnie trwają ostatnie przygotowania do ślubu Lauren i Dominica. Niespodziewanie pan młody i jego świadek Fernando, przyszły mąż Melindy nie docierają do kościoła. Uroczystość zostaje odwołana, a narzeczona postanawia zrobić wszystko, by odnaleźć ukochanego. Decyduje się nawet skorzystać z pomocy detektywa Duke’a. Ten w porzuconym aucie znajduje zaskakujący list Dominica do Lauren. Duke musi odkryć, kto i dlaczego źle życzy zakochanym. Tymczasem wypadki zaczynają toczyć się coraz szybciej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stała odwrócona do okna i z zaciekawieniem przyglądała się miastu.
– Lauren – odezwała się po chwili – jak ja ci zazdroszczę.
Kobieta przeniosła wzrok na siostrę.
– Czego mi zazdrościsz?
– Jak to czego?! Nie dość, że zamieszkasz w Toronto, to jeszcze wyjdziesz za mąż za tak wspaniałego faceta.
– Wiesz, czasami sama się zastanawiam, czy to aby nie jest tylko piękny sen.
Stały przez chwilę w milczeniu, spoglądając przez okno.
– Też bym tak chciała – westchnęła Kendra.
– Ej, no co ty! Przecież jesteś młoda i piękna, na pewno jeszcze znajdziesz sobie kogoś, z kim będziesz szczęśliwa.
– Tak samo szczęśliwa, jak z Williamem?
– Możesz w końcu o nim zapomnieć? On nie jest ciebie wart.
– Masz rację – przyznała. – Zajmijmy się teraz tobą; to twój wielki dzień.
Kendra opuściła sypialnię siostry, by po chwili wrócić tam z rękami pełnymi kosmetyków.
– Usiądź – nakazała, a sama wzięła się do pracy.
Byle jak upięła jej blond włosy na czubku głowy i zaczęła splatać warkoczyki na tych pokrywających ramiona.
– Chciałabym, by Ollie był tu dziś z nami.
– Ja też bym tego chciała – odparła Kendra, choć trochę niewyraźnie, bo wsuwki wystawały jej z ust. – Ale sama rozumiesz, że nie mógł wziąć wolnego w pierwszym tygodniu pracy. Zwłaszcza że nie jest to jakaś pierwsza lepsza robota.
– Tak, rozumiem.
Kendra wyciągnęła wsuwkę z ust i delikatnie wpięła ją we włosy. Po chwili zrobiła to z następną i następną, aż kok mógł się stabilnie utrzymać na głowie. Okrążyła fotel, na którym siedziała Lauren, i spojrzała na jej twarz.
– No to jeszcze makijaż.
Chwyciła siostrę lekko za podbródek i podniosła jej głowę do góry. Nałożyła fluid i starannie rozprowadziła go po policzkach, skroniach i nosie.
Powolnym ruchem ręki wykonała kreski eyelinerem w pisaku.
– Dzięki tobie będę wyglądała jak księżniczka.
– Bez przesady, aż tak dobra w tym nie jestem.
– Jak to nie! – obruszyła się Lauren. – Jesteś najlepszą kosmetyczką i fryzjerką, jaką znam.
– No coś ty! – Kendra roześmiała się nieśmiało.
– Nic dziwnego, że masz tyle klientek w swoim salonie.
– Po prostu staram się wykonywać swoją pracę jak najlepiej.
Niespodziewanie drzwi sypialni otworzyły się i w progu pojawiła się blada Melinda.
– Widziałyście? – zapytała, wymachując im przed oczami „Timesem”.
Lauren wyrwała przyjaciółce gazetę z ręki i otworzyła na wskazanej stronie.
– „Kanadyjski biznesmen Dominic Sanchez się żeni” – przeczytała i uśmiechając się, spoglądała to na Kendrę, to na Melindę.
– Ślubu jeszcze nie było, a w gazetach już o tym trąbią – zagadnęła Kendra.
– Tak to już jest, kiedy wybiera się na męża tak ważną osobistość – dopowiedziała Melinda.
– Gotowe!
Melinda przyjrzała się dziełu Kendry i nie mogła się powstrzymać od słów zachwytu.
– Wow! Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Kendra, ty masz niesamowity talent.
– Co wy, zmówiłyście się?
– My? – przyjaciółki popatrzyły na siebie osłupiałe. – Zwariowałaś?
Z zewnątrz dobiegło je trzaskanie drzwi.
– Pospieszmy się – rzekła Lauren, podnosząc się z fotela.
Melinda opuściła sypialnię jako pierwsza, a zaraz za nią ruszyła Kendra, znów obarczona ciężarem kosmetyków. Lauren zaś zatrzymała się przed lustrem i przez chwilę nie mogła się nadziwić, jak pięknie wygląda.
Do rzeczywistości przywróciło ją dopiero wołanie siostry, która pozbywszy się zbędnego tobołka, wychodziła właśnie z toalety.
– Już idę! – odkrzyknęła Lauren i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Na zewnątrz czekali już goście, ale pana młodego nigdzie nie było. Lauren stanęła na szczycie schodów i wytężając wzrok, próbowała w tłumie odnaleźć narzeczonego.
– Lauren, jak ty pięknie wyglądasz! – odezwał się głos za jej plecami.
– Pan Rodriguez! – zawołała, a uśmiech automatycznie pojawił się na jej twarzy. – Jak się cieszę, że pana widzę.
– Wzajemnie – odrzekł, pozwalając jej się przytulić. Przytulić to nawet mało powiedziane, ona wręcz rzuciła mu się w ramiona. – Gdzie twój przyszły małżonek? Chciałbym go w końcu poznać.
– Na pewno dziś będzie po temu okazja.
Kobieta ujrzała stojącą nieopodal Melindę i przywołała ją gestem. Melinda podeszła bliżej.
– Dzień dobry!
– Dzień dobry!
Pan Rodriguez i Melinda uścisnęli sobie dłonie.
– Melindo, to jest pan Jared Rodriguez – rzekła. – A to moja przyjaciółka, Melinda Pope.
– Lauren dużo mi o panu opowiadała – zagaiła.
– Miło to słyszeć.
Lauren uśmiechała się i odpowiadała półsłówkami, ale tak naprawdę cały czas próbowała odnaleźć Dominica.
– Za kim się tak rozglądasz?
– Szukam Dominica. Już dawno powinien tu być.
– Zadzwoń do niego – zaproponowała Melinda.
– Już wcześniej próbowałam.
– I co?
– Za każdym razem włącza się automatyczna sekretarka.
– W takim razie zadzwonię do Fernanda.
Wyciągnęła komórkę z przełożonej przez ramię torebki i wybrała numer narzeczonego. Lauren przez cały czas jej się przyglądała.
– Sekretarka – odrzekła i wrzuciła komórkę z powrotem do torebki.
– I co teraz zrobimy? – Lauren zmartwiła się nie na żarty. – Zaraz powinniśmy zaczynać.
– Nie panikujmy – zaoponowała Melinda. – To nam na pewno nie pomoże, a Dominic i Fernando pewnie zaraz tu będą.
– A jeżeli nie?
– Masz coś konkretnego na myśli?
– Jeżeli Dominic nie chce jednak tego ślubu?
Lauren napięła mięśnie twarzy, by łzy nie spłynęły jej po policzkach.
– Co ty, niepoważna jesteś?! – zganiła ją Melinda. – Gdyby Dominic chciał cię wystawić, nie angażowałby w to wszystko Fernanda.
– Twoja przyjaciółka ma rację – wtrącił Jared Rodriguez, kładąc dłoń na jej ramieniu.
– Lauren, pan Sanchez tu idzie – odezwała się Melinda. – Może on coś o tym wie.
– Gdzie jest Dominic? – zapytała Lauren bez zbędnych wstępów, kiedy Walter zbliżył się na tyle, by móc ją usłyszeć.
– Jak to gdzie? To nie ma go jeszcze tutaj?
– Gdyby tu był, to byśmy nie pytali pana o niego – odpowiedziała Melinda.
– Spróbuję do niego zadzwonić.
– Próbowałyśmy już – uprzedziła go Lauren, niespokojnie to otwierając zamek torebki, to go zamykając.
– Jeszcze tego brakowało, by mój syn spóźnił się na własny ślub – rzekł zrezygnowany Walter.
W nie za dobrych humorach stali przez chwilę w milczeniu, dopóki z zamyślenia nie wyrwał ich głos księdza Phillipa.
– Już powinniśmy rozpoczynać ceremonię, drogie dziecko.
– Jeszcze nie jesteśmy w komplecie, proszę ojca – odezwał się Walter.
– Kogo wobec tego brakuje?
– Pana młodego i świadka.
– Jak to, a gdzie oni są?
– Sami chcielibyśmy to wiedzieć.
– Może powinnaś odwołać ceremonię? – wtrącił pan Rodriguez. – Sama widzisz, że goście zaczynają się niecierpliwić.
– A co będzie, jeśli odwołam ślub, a Dominic się zjawi?
– Weźmiecie ślub innego dnia.
Lauren zawahała się.
– Ale teraz już wszystko jest gotowe.
– Wiem, jednak naprawdę nie masz wyboru.
Po dłuższym zastanowieniu postanowiła przełożyć ślub na inny termin.
– Przepraszam wszystkich w imieniu własnym i Dominica za wasz stracony czas, ale niestety, uroczystość musi zostać przełożona na inny dzień.
Stojąc tam, czuła, jak pieką ją policzki, i najchętniej zapadłaby się wtedy pod ziemię, lecz – na jej nieszczęście – było to niemożliwe.
Gdy goście odjechali, Lauren nie musiała kryć się z tym, jak bardzo została upokorzona, i nie bacząc na to, że pobrudzi suknię, usiadła na schodach i mimowolnie zaczęła szlochać. Melinda objęła ją i teraz obie płakały w głos.
– Nadal nie mogę zrozumieć, jak Dominic mógł mnie tak potraktować – mówiła, dławiąc się łzami.
Lauren wcale, ale to wcale nie przypominała kobiety, która dwie godziny wcześniej przeglądała się w lustrze, promieniejąc szczęściem.
– Dlaczego z góry zakładasz, że Dominic cię zostawił? – zapytała Melinda, ocierając łzy wierzchem dłoni. – Czemu nie weźmiesz pod uwagę, że coś im się mogło przydarzyć? Przecież mogli mieć jakiś wypadek.
Do Lauren dopiero po chwili dotarł sens tych słów.
– Masz rację.
Zerwała się na równe nogi i otrzepała dłońmi suknię.
– Musimy sprawdzić, czy nie trafili do któregoś szpitala.
– Lepiej będzie, jeśli poczekamy do jutra. Być może do tego czasu wrócą.
– Oby – mruknęła Lauren i powoli pomaszerowała za Melindą do rezydencji.
Z salonu dobiegły je głosy Kendry i pana Rodrigueza, którzy zawzięcie o czymś dyskutowali.
– Dobrze, że panie przyszły – zawołała Madison. – Zrobiłam kolację.
– Ja dziękuję – odezwała się Lauren – nie będę jadła.
Wspięła się schodami na górę, gdzie zamknąwszy się w sypialni, zdjęła suknię i buty, a potem rzuciła się na łóżko.
Tej nocy nie tylko ona miała problem ze snem, bo Walter Sanchez również spacerował po domu bez celu, a jego myśli kłębiły się wokół osoby Dominica.
Deszcz padał od dobrych czterech godzin, rytmicznie uderzając w szyby, co jeszcze bardziej wprawiało Lauren w nostalgiczny nastrój.
– I co? Dowiedziałaś się czegoś? – zapytała Melinda, która z kubkiem gorącej kawy wmaszerowała do salonu.
– Obdzwoniłam wszystkie możliwe pobliskie szpitale i w żadnym ich nie widziano… – westchnęła ciężko.
Melinda opadła na krzesło obok Kendry i zwilżyła wargi w kawie.
– To by oznaczało tylko jedno – ciągnęła Melinda.
– Co takiego? – zapytała Kendra, podnosząc wzrok znad stronic krzyżówki.
– Że Lauren jednak miała rację…
– Niekoniecznie – wtrącił niespodziewanie pan Rodriguez. – Słyszałem waszą rozmowę i wydaje mi się, że jest coś, co jeszcze mogłybyście zrobić.
Wszystkie trzy przeniosły na niego wzrok.
– W ostateczności zawsze można zgłosić sprawę na policję.
Na te słowa Kendrze zaczęło szybciej bić serce. Upuściła długopis na podłogę i pospiesznie się po niego schyliła.
– Nie wydaje mi się, by to było najlepsze rozwiązanie. W końcu policja przyjmie zgłoszenie nie prędzej niż po upływie dwudziestu czterech godzin.
– A może by tak wynająć detektywa? – zaproponowała Melinda.
– Po co od razu robić zamieszanie z policją i detektywami? Nie lepiej najzwyczajniej w świecie zaczekać?
– Na co czekać, Kendro?– obruszyła się Lauren.
– Hej, spokojnie – zaoponował Jared. – Najpierw trzeba sprawdzić, czy nie ma ich w domu Melindy.
– Dlaczego akurat u mnie?
– Jak to dlaczego? Czy nie wspominałyście, że to właśnie tam świadek miał pomóc Dominicowi przygotować się do ślubu?
Po ostatnich nieszczęśliwych wydarzeniach Lauren i Melinda nie były w stanie racjonalnie myśleć; na szczęście towarzyszył im jeszcze pan Rodriguez.
– Ale co by tam mieli robić do tej pory? – zapytała zbita z pantałyku Kendra.
– Nie twierdzę, że ich tam zastaniemy, ale może zostawili tam jakąś wiadomość.
Rozmowę zakłócił dzwonek telefonu Lauren. Wszyscy przenieśli wzrok na wibrującą komórkę, jakby z nadzieją, że dzwoni Fernando bądź Dominic.
– Dzień dobry – przywitała się nieco od niechcenia.
– Widziałaś nowe wydanie „Timesa”?
– Nie. Czy coś mnie ominęło?
– Myślę, że powinnaś je przeczytać.
– Jasne. Zaraz wyślę po nie Madison.
– Lauren?
– Tak?
– Czy Dominic się odzywał?
– Na razie, niestety, nie. Ale wciąż czekam.
– Gdyby coś, daj mi znać.
– Oczywiście. Do widzenia.
Po tych słowach wsunęła komórkę do kieszeni jeansów.
– Kto to? – zapytała Kendra, zaginając i odginając róg krzyżówki.
– Pan Walter.
Melinda pytająco spojrzała na przyjaciółkę.
– Nie, nie dowiedział się niczego o Dominicu, jeśli o to ci chodzi.
Pan Rodriguez wsparty o futrynę poprawił mankiety koszul, przygryzając przy tym dolną wargę.
– Panienko Lauren… – odezwała się cicho Madison.
– Coś się stało?
– Nie. Chciałam tylko poinformować panią, że wychodzę na targ zrobić zakupy na obiad.
– To dobrze się składa. Mogłabyś przy okazji kupić nowe wydanie „Timesa”?
– Oczywiście.
Lauren odprowadzała ją wzrokiem, dopóki nie zamknęły się za nią drzwi.
– To co, jedziemy? – ponagliła Melinda, zrywając się od stołu.
– Dokąd? – zapytała Lauren.
– Jak to dokąd? Do mnie.
Wstawiła kubek po kawie do zlewozmywaka i przeszła do sieni. Wsunęła trampki na nogi, chwyciła bluzę z wieszaka i wyszła na ganek.
– Kendra, jedziesz z nami? – zapytała Lauren, sznurując buty.
– Nie. Jedźcie sami – odrzekła i powróciła do rozwiązywania krzyżówki.
Lauren przełożyła torebkę przez ramię i wyszła. Melinda właśnie dopalała papierosa.
– Podrzucić gdzieś panie? – zapytał James.
– Nie, dzięki.
Słysząc to, oddalił się w stronę garażu.
– Dominic ma bardzo miłą służbę – zauważyła Melinda.
Zanim Lauren zdołała cokolwiek powiedzieć, pan Jared wyszedł na zewnątrz i zawołał:
– Którym wozem jedziemy?!
Lauren wskazała na stojącego przed garażem mercedesa.
– Hmm… Ile to cacko kosztowało?
Postawił kołnierz płaszcza i wyciągnął dłoń po kluczyki. Lauren bez oporów mu je oddała i zajęła miejsce pasażera.
– Sama nie wiem. Nigdy nie rozmawiałam z Dominikiem o samochodach.
Melinda zatrzasnęła drzwi z tyłu.
– Nawet o tym, ile za nie zapłacił.
Minęli bramę rezydencji Dominica Sancheza i tłukli się przez moment po kocich łbach, dopóki nie zjechali na dwupasmówkę.
– Na światłach skręć w prawo – oznajmiła Lauren – a później jedź cały czas prosto, aż do następnych świateł.
– Wiesz co, Lauren – odezwała się Melinda – chyba wolałabym znaleźć ich u mnie nachlanych do nieprzytomności, aniżeli żyć w niepewności i nie mieć od nich żadnej wiadomości.
– A gdybym ja ich tam znalazła, udusiłabym Dominica gołymi rękami.
Samochód zwolnił przed sygnalizatorami świetlnymi, aż całkiem się zatrzymał.
– Dokąd teraz? – zapytał pan Jared.
– W lewo i za kościołem jeszcze raz w lewo.
– Mam nadzieję, że Fernando i Dominic będą mieli jakieś sensowne wytłumaczenie.
– Przecież nie masz nawet pewności, że ich tam zastaniesz – odezwał się pan Rodriguez, który do tej pory wystukiwał na kierownicy melodię w rytm muzyki płynącej z radia.
*
Na płytkach w korytarzu powstała kałuża rozlanej przypadkiem wody. Wielka, lecz nie na tyle, by od razu rzucała się w oczy. Walter, zabrawszy swoją ulubioną lekturę Tristan i Izolda, wyszedł na werandę, nie zauważywszy nawet bezbarwnej cieczy na podłodze.
– Wezmę Annę Kareninę i zaraz do ciebie dołączę – zdążyła jeszcze powiedzieć Elizabeth, zanim Walter zamknął za sobą drzwi tarasowe.
Mężczyzna ułożył się wygodnie na leżaku i przykrywszy się kocem, pogrążył się w lekturze.
Elizabeth zabrała książkę z szafki pod telewizorem i podreptała korytarzem w stronę tarasowych drzwi. Nagle poślizgnęła się na czymś nieprzyjemnie zimnym. Bezskutecznie próbując utrzymać równowagę, upuściła na podłogę książkę, która upadła na płytki z głośnym trzaskiem. Próby utrzymania się na nogach na nic się zdały; kobieta runęła na ziemię całym swym ciężarem.
Pierwszym, co poczuła, był przeszywający ból w krzyżu i tyle głowy. Później była już tylko ciemność i paraliżująca cisza.
Czas mijał, akcja powieści robiła się coraz bardziej wartka, a Elizabeth wciąż nie było. Zaniepokojony Walter odłożył Tristana i Izoldę na bok i wszedł do domu.
– Lizzie! – zawołał. – Co z tobą?
Odpowiedziała mu tylko cisza.
– Hej, gdzie jesteś?
Znowu nic. Przeszedł do kuchni, skąd mógł zobaczyć korytarz. Stanął jak skamieniały na widok bezwładnie leżącego ciała żony. A co najgorsze, głowę znaczyła czerwona oblamówka.
Rzucił się na kolana i ujął jej zakrwawioną głowę w dłonie. Wydobył z kieszeni komórkę i zadzwonił pod numer alarmowy. Czekając na przyjazd pogotowia, kilkakrotnie przyłapał się na tym, że popłakuje jak małe dziecko.
*
– Zatrzymaj się tutaj – nakazała Lauren.
Jared zaparkował przed jednorodzinnym domem z wielkim ogrodem. Melinda otworzyła drzwi i odpiąwszy pas, wyskoczyła z samochodu. Jared i Lauren poszli za jej przykładem. Kobieta wyciągnęła z torebki pęk kluczy. Jednym, zdecydowanie najmniejszym ze wszystkich, otworzyła furtkę. Od furtki do samych schodów ciągnęła się kostka, którą przeszli w ślad za Melindą.
Otworzyła drzwi domu. Całej trójce zaparło dech w piersiach. W środku panowała martwa cisza; wszystko było tak, jak Melinda zostawiła, wychodząc stąd przedwczoraj.
– Dominic! Fernando! – zawołała Lauren, a po chwili Jared i Melinda jej zawtórowali.
Obeszli cały dom wzdłuż i wszerz, ale nigdzie niczego nie znaleźli. Nawet małej karteluszki ze słowami wyjaśnienia.
– Nic tu po nas! – odezwała się Melinda, a jej słowa rozeszły się echem po pustym domu.
Jared wyszedł na zewnątrz i idąc śladem zwiędłych kwiatów wokół domu, dotarł do garażu i stojącego obok jeepa. Zajrzał przez szybę do środka. Na tylnym siedzeniu leżały części garderoby. Czarna bluza z kapturem, koszula w kratę i jeansy.
– Jeep Dominica – zauważyła Lauren.
Podeszła do auta i jak przed momentem zrobił to Jared, zajrzała do środka.
– Tu są jego ubrania!
Szarpnęła za klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Jared oddalił się o kilka kroków, by po chwili wrócić z ciężkim kamieniem w rękach. Zamachnął się, kiedy odezwała się Lauren:
– Zwariowałeś?!
– Chcesz się dostać do środka, więc pozwól mi robić swoje.
Zamachnął się ponownie i wycelował kamień w szybę, która rozprysła się na kilka drobnych kawałków. Wsunął rękę przez dziurę i pociągnął za klamkę. Drzwi stanęły otworem.
Lauren wyciągnęła ubrania znalezione na tylnym siedzeniu i dokładnie, kieszeń po kieszeni, przeszukała je.
– Pusto! – rzekła i wrzuciła ubrania z powrotem do auta. – Żadnego śladu, który by nas do nich doprowadził.
Melinda co rusz zaciągała się papierosem i tylko przyglądała się poczynaniom przyjaciółki.
– Chciałbym zauważyć – odezwał się Jared, wychyliwszy się z wozu – że nie jesteś żadnym śledczym, dla którego byle przedmiot może mieć olbrzymią wartość.
Lauren podwinęła rękawy bluzy i zajrzała do schowka przed przednim siedzeniem.
– Sugerujesz, że powinnam wynająć detektywa?
– Myślę, że tak będzie najlepiej.
Wyciągnęła ze schowka stos dokumentów. Jej uwagę przykuła zwłaszcza żółta koperta. Odwróciła ją.
– Co tam masz? – zapytała Melinda, wyraźnie zaciekawiona.
– To tylko jakieś umowy o dofinansowanie korporacji.
Odłożyła kopertę. Pobieżnie przejrzała plik umów oraz pozostałych dokumentów i zamknęła je na powrót w schowku.
– I co, tylko tyle? – zdziwiła się Melinda. – Nawet nie zajrzałaś do tych kopert.
– Przecież sama widziałaś napisy na odwrocie „UMOWA”.
Melinda nic więcej nie powiedziała. Bez słowa wyszła z podwórka i wsiadła do mercedesa.
– Chodźmy stąd – ponaglił Jared.
– Tak, już idę.
Oddaliła się od wozu, lecz po chwili jeszcze do niego wróciła i otworzywszy drzwi, wyciągnęła ze środka ubrania. Jared patrzył na nią przez chwilę zdezorientowany, ale widząc, jak wtula twarz w rzeczy narzeczonego i wdycha zapach z jego ubrań, zaśmiał się w głos. Lauren podniosła na niego wzrok.
– No co? – mruknęła.
Melinda przez uchylone okno podała Jaredowi klucze. Zamknął furtkę i usiadł za kierownicą. Lauren zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Muszę przyznać, że miałam cichą nadzieję, iż znajdziemy ich tutaj – rzekła Lauren.
– Ja też – stwierdziła Melinda.
*
Do przyjazdu pogotowia Walter miał całe ręce we krwi. Czterech sanitariuszy wbiegło do salonu. Postawili nosze na podłodze i ostrożnie ułożyli na nich bezwładne ciało Elizabeth.
Walter wybiegł z domu ostatni. Zamknął drzwi na klucz i wsiadł do karetki. Zajął miejsce przy żonie i chwycił jej dłoń.
Jeden z sanitariuszy owinął głowę pacjentki gazą i starannie nałożył opatrunek. Droga bardzo się dłużyła. Walterowi zdawało się, że minęła cała wieczność. Ambulans zatrzymał się przed szpitalem. Sanitariusze wnieśli pacjentkę do środka.
– Panie doktorze! – zawołał jeden z nich. – Nagły przypadek.
Lekarz podszedł bliżej i przyjrzał się pacjentce.
– Co z nią?
– Upadła i rozbiła sobie głowę – odparł Walter zziajany.
Otarł pot z czoła.
– Rana jest dosyć obszerna – dodał sanitariusz Mark.
– Wnieście ją na salę – rozkazał lekarz i zniknął za drzwiami sali naprzeciwko.
Po chwili jednak wrócił w asyście dwóch młodych pielęgniarek.
– Angie, zabierz panią na badanie – zwrócił się do jednej z nich. – Musimy sprawdzić, czy nie doszło do wstrząśnienia mózgu.
– Oczywiście, panie doktorze.
– Czy podczas badania mogę być przy żonie?
– Niestety, nie – odparł lekarz i ruszył w ślad za pielęgniarką, która zawiozła pacjentkę na tomografię komputerową głowy.
*
Kendra pogrążona w lekturze siedziała w salonie i zajadała suszone owoce, gdy drzwi wejściowe się otworzyły. Zauważyła sylwetkę Lauren.
– Znaleźliście coś?
Lauren pokręciła przecząco głową.
– Można się było tego spodziewać – dodał Jared.
Kendra odstawiła miskę suszonych owoców i podała siostrze nowe wydanie „Timesa”.
– Musisz to zobaczyć!
Lauren usadowiła się wygodnie w fotelu i zdejmując buty, przeszyła wzrokiem tekst.
„Dominic Sanchez, prezes Sanchez International, oszukał narzeczoną (L. Heyderman) i nie zjawił się na własnym ślubie. Upokorzona kobieta musiała przeprosić gości i odwołać ceremonię. Czyżby kanadyjski biznesmen wystraszył się obowiązków, jakie niesie ze sobą małżeństwo?”.
– Nie no, to już szczyt wszystkiego! – obruszyła się Lauren.
– Co tam piszą? – zainteresowała się Melinda.
– Zobacz sama.
Melinda usiadła na sofie, postawiła miskę na kolanach i czytała gazetę, pogryzając raz po raz suszone owoce.
– Pieczeń gotowa – oznajmiła Madison i wróciła do kuchni.
– Zaraz idziemy.
– O Fernandzie też wspomnieli – zauważyła Melinda.
– Czytaj! – zawołali niemal równocześnie.
– „Dominic Sanchez i jego przyjaciel Fernando Strike nie przybyli na ceremonię. Czyżby obaj zrezygnowali ze ślubu? Bo, jak wiadomo, pan Strike miał tydzień po przyjacielu wziąć ślub z Melindą Pope”.
– Powinniśmy coś z tym zrobić – odezwał się Jared.
– Myślicie, że naprawdę powinnam wynająć detektywa?
– Tak by było najrozsądniej.
– A jeśli to, co wypisują w gazetach, okaże się prawdą? – wtrąciła Kendra.
– No co ty! – obruszyła się Melinda i zerwała z kanapy.
– Dominic i Fernando nigdy by tak nie postąpili – dodała Lauren i zniknęła za ścianą, w kuchni.
Po chwili doszedł ich odgłos talerzy, co przypomniało im o pieczeni. Dołączyli do Lauren.
– Uważam, że nie ma co się dłużej zastanawiać – podjął temat Jared. – Musisz wynająć detektywa. Inaczej się nie dowiesz, gdzie tak naprawdę jest Dominic.
Melinda przełknęła pieczeń i zagadnęła:
– Razem musimy się tym zająć, w końcu Fernando też zaginął.
– Co racja, to racja – mruknęła Lauren, dokładając sobie sałatki na talerz. – Zawsze jednak lepiej jest działać razem.
– W takim razie może zaczniemy jeszcze dziś?
Jared zwilżył usta w herbacie.
– Dajmy sobie dziś z tym wszystkim spokój – rzekł. – Jest niedziela; lepiej poczekać do jutra.
– Jared ma rację – poparła Kendra.
Wytarła kąciki ust serwetką i odeszła od stołu. Usadowiła się wygodnie na sofie przed telewizorem i wyczekiwała Doktora Who.
*
Na zewnątrz zaczęło zmierzchać i robiło się coraz chłodniej, jednak nie przeszkadzało to wcale Walterowi, który na ławce przed szpitalem próbował zebrać myśli. W końcu los ostatnio go nie szczędził.
Z rozmyślań wyrwał go głos lekarza:
– Tu pan jest! Wszędzie pana szukałem.
– Co z nią? – zapytał z nadzieją w głosie, zrywając się na równe nogi.
– Pacjentka jeszcze się nie wybudziła, dlatego ciężko nam cokolwiek stwierdzić.
– W takim razie kiedy się obudzi?
– Tego też dokładnie nie wiemy, ale sądzę, że ten stan nie powinien utrzymywać się dłużej niż sześć–siedem godzin.
– A co potem?
– Dopiero po odzyskaniu przez pacjentkę świadomości będziemy mogli określić, czy nie doszło do jakichś poważniejszych uszkodzeń.
Walter wpatrywał się w doktora z zaciśniętymi wargami.
– Teraz powinien pan wrócić do domu i odpocząć. To zapewne nie jest dla pana najlepszy okres w życiu – kontynuował lekarz. – Najpierw zniknął pan Dominic, a teraz pani Elizabeth…
Walter przeszył lekarza wzrokiem.
– Pan też wie o Dominicu? – zapytał.
– Co za pytanie, panie Walterze. O pańskim synu bardzo dużo ostatnio się mówi i pisze w gazetach, trudno więc, bym o tym nie wiedział.
– No tak – mruknął Walter. – Ale chyba pan doktor nie wierzy w te wszystkie bzdury, które wypisują w szmatławcach?
– W te, że pan Dominic stchórzył i porzucił narzeczoną czy w jeszcze jakieś inne?
Walter zacisnął pięści i starał się nie wybuchnąć.
– Swoją drogą – ciągnął – dziwne, że pan Dominic porzucił taką kobietę, jak panienka Lauren.
– Dość! – wrzasnął Walter. – Myślę, że powinien pan wrócić do pracy, panie Hanks.
– Racja – rzekł i wyciągnął dłoń na pożegnanie.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Jutro rano przyjadę zobaczyć się z żoną – oznajmił, zanim się oddalił.
*
Wezwał taksówkę, która zjawiła się po dziesięciu minutach. Usiadł na tylnym siedzeniu i zamknął za sobą drzwi.
– Dokąd podrzucić szanownego pana Waltera? – zapytał taksówkarz.
– Do domu, Shean – odparł i opuścił głowę na oparcie.
– Jasne. Klient nasz pan.
– Daj spokój.
Odkąd pogotowie zabrało Elizabeth, miał wrażenie, że głowa zaraz mu eksploduje. Marzył teraz tylko o tym, by położyć się w wygodnym łóżku i choć na moment o wszystkim zapomnieć. Tym bardziej więc nie miał ochoty wysłuchiwać Sheana.
– Okay… Ale tak na marginesie, to nic dziwnego, że jest pan zdenerwowany; zapewne każdy by był, gdyby jego syn odwalił taki numer.
– Zamknij się i jedź szybciej!
Taksówka zatrzymała się przed domem numer dwieście siedem. Walter wysiadł. Przez uchyloną szybę podał kierowcy należytą sumę i ruszył w stronę drzwi. Kiedy tylko znalazł się w środku, łyknął tabletkę przeciwbólową i w ubraniach rzucił się na łóżko. Na długo przed północą spał twardo jak skała.
Przed szpitalem zatrzymał się czarny nissan. Wysiadła z niego zgrabna brunetka o długich nogach z mikrofonem w ręku w towarzystwie starszego, brodatego mężczyzny z kamerą.
– Pamiętaj, nie wyłączaj nagrywania ani na chwilę, dopóki cię o to nie poproszę, jasne? – zwróciła się do niego.
– Nie traktuj mnie jak dzieciaka. Jestem zawodowcem, wiem, co robić.
– Okay, przepraszam, Steve.
Na jego ustach spoczął jej ciepły pocałunek.
Zagarnąwszy włosy za uszy, dała mężczyźnie znak, by zaczął kręcić.
Zrobił to, o co go poprosiła.
– Veronica Mahonne z „Newspapers Canada”. Jesteśmy właśnie przed szpitalem świętego Michała, do którego wczoraj trafiła pani Elizabeth Sanchez. Czy uda nam się z nią porozmawiać, dowiemy się dosłownie za chwilę.
Ruszyli w stronę drzwi. W korytarzu, jak to bywa w szpitalach, panował ponury nastrój.
– Przepraszam – zwróciła się jednego z lekarzy.
Mężczyzna odwrócił się do niej i podszedł bliżej.
– Co państwo tu robicie z tą kamerą? – obruszył się. – To szpital, tu niczego nie wolno nagrywać.
– Jesteśmy z prasy. Chcieliśmy porozmawiać z panią Elizabeth Sanchez. Czy to w tej chwili możliwe?
– Nie – odparł zdecydowanie lekarz. – Z tego, co mi wiadomo, pacjentka jeszcze nie odzyskała przytomności.
– A więc kiedy będziemy mogli z nią pomówić?
– Nie wiem.
– W takim razie może pan udzieli nam jakichś informacji?
– Przykro mi, ale nie jestem lekarzem prowadzącym pani Sanchez.
Już miał odejść, kiedy Veronica Mahonne znów się odezwała:
– A kto nim jest?
– Doktor Hanks.
Po tych słowach odwrócił się i wsiadł do windy.
– Zaczekaj tu – nakazała Steve’owi, a sama podeszła do recepcji. – Dzień dobry!
Uśmiechnęła się przymilnie do recepcjonistki.
– Dzień dobry!
– Szukam doktora Hanksa.
Kobieta spojrzała w ekran monitora.
– Przykro mi, pan doktor zaczyna dyżur dopiero za pół godziny.
– Nie szkodzi, zaczekam.
Podeszła do Stevea.
– Wyłącz kamerę, wychodzimy – rzekła.
– A co z tym lekarzem?
– Będzie tu dopiero za pół godziny. Poczekamy na niego w aucie.
Wyszli. Z nieba spadały drobne krople deszczu. Veronica zarzuciła na siebie płaszcz i pobiegła do samochodu, by po chwili wrócić przed szpital z parasolem. Steve osłonił nim sprzęt i w ślad za Veronicą pobiegł do nissana.
Ostrożnie położył kamerę na tylnym siedzeniu, a sam usiadł za kierownicą.
– Nie podoba mi się sposób – zaczął Steve, kiedy Veronica siedziała już na miejscu pasażera – w jaki patrzyłaś na tamtego doktorka, jak się do niego uśmiechałaś.
Spojrzała na niego swym hipnotyzującym wzrokiem.
– No co ty, Steve.
Chciała pogładzić go po policzku, ale on odsunął się momentalnie.
– Wiesz, że robię to wszystko tylko po to, by zdobyć ten materiał. Wiesz, prawda?
Steve wydawał się jej nie słuchać. Wpatrywał się w szybę, na której osiadały krople deszczu.
– Hej, Steve! – zawołała. – Możesz przestać się na mnie gniewać?
Nie odpowiedział. Mało tego, nawet na nią nie spojrzał.
– Przestaniesz się na mnie dąsać, jeśli ci obiecam, że już nigdy na nikogo w ten sposób nie spojrzę ani do nikogo tak się nie uśmiechnę?
Tym razem spojrzał na nią.
– Przepraszam – szepnęła i zacisnęła palce na jego dłoni. – Wiesz, że bardzo cię kocham.
Kąciki jego ust wygięły się w uśmiechu.
– Nie lubię, kiedy się na mnie gniewasz.
Ujęła jego brodę w dłoń i musnęła wargami jego wargi. W pewnej chwili ich usta złączyły się w namiętnym pocałunku.
Teraz na nic nie zwracali uwagi. Ani na padający za oknem deszcz, ani na przechodzących ludzi.
*
Walter wyskoczył z łóżka na dźwięk budzika. Wyciągnął z szafy koszulę, założył ją i pospiesznie pozapinał guziki. Wciągnął spodnie, wpuścił w nie koszulę i poczłapał do łazienki. Naprędce się ogarnął i po upływie kwadransa był już gotowy do wyjścia.
Czuł, że nie jest jeszcze w stanie prowadzić, wezwał więc taksówkę.
– Wygląda pan dziś o wiele lepiej – odezwał się Shean. – Czyżby miał pan jakieś dobre wieści od Dominica?
– Nie. Nie mam od niego żadnych wieści.
Taksówka włączyła się do ruchu.
– Nie brał pan pod uwagę, że może coś mu się stało?
– To znaczy co?
– A bo ja wiem? Może jakiś wypadek albo…
– Albo co?
– Nie daj Boże, porwanie.
– Co ty, Shean, zgłupiałeś? – zganił go. – Chyba za dużo filmów oglądasz.
– No co? W tych niepewnych czasach wszystko może się zdarzyć.
Auto stanęło na światłach.
– A jak się czuje pani Elizabeth?
– Jeszcze nie odzyskała przytomności.
– A co się szanownej małżonce tak właściwie stało?
Walter pochylił się do przodu.
– A co ty, Shean, książkę o nas piszesz?
– Nie, no co pan. Ja się zupełnie do tego nie nadaję.
– W takim razie zakończmy ten temat.
– Oczywiście.
Shean naciągnął czapkę na uszy i zaczął wygwizdywać melodię z radia.
Walter westchnął głośno, co nie uszło uwadze kierowcy.
– Przepraszam – mruknął – zapomniałem, że jest pan nie w sosie.
– Shean, czy możesz do końca trasy w ogóle się nie odzywać?
– Jasne.
– Wielkie dzięki.
Walter wsparty na podgłówku zamknął oczy i próbował zebrać myśli, ale w jednym aucie z Sheanem było to bardzo trudne.
Deszcz przestał padać, ale wiatr zdecydowanie się nasilał. Walter wyciągnął z portfela pięćdziesiąt dolarów, zapiął guziki płaszcza i postawił kołnierz.
Shean zatrzymał się obok czarnego nissana. Walter podał mu przygotowane wcześniej pieniądze i wysiadł.
Taksówkarz szybko otworzył szybę i zawołał:
– Panie Walterze, to za dużo!
Mężczyzna obrócił się.
– To za to, że przez resztę trasy milczałeś.
Odwrócił się i po chwili zniknął za drzwiami wejściowymi.
Wszedł do sali numer dwieście jeden, gdzie leżała Elizabeth. Jej głowę pokrywały liczne opatrunki, a na włosach dało się zauważyć zakrzepłą krew. Przysunął krzesło bliżej łóżka i usiadł, chwyciwszy bezwładną dłoń żony.
– Dlaczego jeszcze się nie wybudziłaś? – szepnął. – Przecież siedem godzin dawno minęło.
Usłyszał ciche skrzypnięcie drzwi. Odwrócił się i ujrzał sylwetkę doktora Hanksa.
– Dzień dobry, doktorze!
– Dzień dobry, panie Walterze!
– Dlaczego moja żona jeszcze nie odzyskała przytomności? – zapytał. – Przecież mówił pan wczoraj, że ten stan może utrzymywać się do siedmiu godzin.
– Doskonale wiem, co mówiłem, i zapewniam pana, że pani Elizabeth niebawem się wybudzi.
Drzwi otworzyły się i na salę weszła pielęgniarka.
– Panie doktorze – odezwała się – jacyś państwo z prasy pana szukają.
– Z prasy? – zdziwił się.
– Tak twierdzą – odparła. – Czekają przy recepcji.
– Przepraszam pana, później porozmawiamy.
Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Pielęgniarka zmieniła pacjentce opatrunek, podłączyła drugą kroplówkę i również znikła za drzwiami.
Steve i Veronica siedzieli na krzesłach przy recepcji, kiedy podszedł do nich doktor Hanks.
– To państwo są z prasy?
– Tak.
– W czym mogę państwu pomóc?
– Przyjechaliśmy tu w celu przygotowania artykułu o pani Elizabeth Sanchez, ale nie udało nam się z nią porozmawiać, gdyż jakiś lekarz poinformował nas, że pacjentka leży nieprzytomna.
– To prawda – odburknął doktor – dlatego nie ma sensu, byście państwo dłużej tu gościli.