Feniks - Przebudzenie Tom II - Emilia Chabior - ebook

Feniks - Przebudzenie Tom II ebook

Emilia Chabior

4,8

Opis

Niniejsza pozycja jest kontynuacją i zarazem zwieńczeniem dylogii „Feniks”, na którą składają się:

Feniks – Znajdę cię, tom I

Feniks – Przebudzenie, tom II

 

W drugiej części Feniksa, Oli i Maris nie przestają tańczyć w uczuciach, które do siebie żywią. Oddzieleni od siebie na poziomie fizycznym, emocjonalnym i geograficznym nie mogą o sobie zapomnieć, bo połączenia ich dusz nie sposób zerwać. Choć każde z nich musi stawić czoła własnym traumom, nieuświadomionym lękom i problemom, które trzeba rozwiązać tu i teraz, przemierzają tę drogę z godnością, krocząc ścieżką przeznaczenia. Czasem wydaje nam się, że coś nie ma prawa się zdarzyć, jest z góry skazane na porażkę – poddajemy się pod presją nacisków społecznych i rodzinnych. Bywa, że sami jesteśmy sobie wrogami, zamykając się, stawiając wewnętrzne mury, ograniczając rozwój własnej świadomości i horyzontów, bo inni obok są tak niezmiernie nieskomplikowani i płytcy, a więc i my nie możemy być „trudni”. Feniks jest historią o pokonywaniu murów i blokad, o burzeniu i przebijaniu ścian własnych ograniczeń. Bohaterowie niniejszej powieści mogą być ocenieni wielorako. Najprawdopodobniej pierwszym odruchem społeczeństwa byłaby krytyka za ich słabość i inność, za to, jakie problemy mają… Problemy ze sobą to coś wstydliwego tak bardzo, że lepiej o tym nie mówić. Ale nawet ci, którzy mienią się złotą zbroją siły i przebojowości, noszą bagaż. Nie wiesz o nich nic, bo skrywają swe traumy, jak skarby, których strzegą w obawie przed światem… w ciemności własnych umysłów, we wspomnieniach pełnych łez. Ci właśnie pozorni giganci, władający światem swoją charyzmą, pierwsi cię skrytykują, gdy ujawnisz swoje słabości, uznając, że nie można dostrzegać i pochylać się nad własnymi bliznami – lepiej udawać, że ich nie ma. Oli i Maris to zwycięzcy – ludzie, którzy stawili czoła niemożliwemu, którzy w chwilach największej słabości wznieśli się w niebo, dając swym duszom wolność. Aby to zrobić, trzeba mieć w sobie depozyt dobra i świadomości, nie należy się poddawać nawet wtedy, gdy czujesz, że nie ma już nic... Za rogiem może czekać to, o czym śnisz, kiedy dajesz sobie prawo do marzeń. Poznaj drogę Oli i Marisa do wolności, miłości i spełnienia, może cię zainspirują… bo, czy chcesz tego, czy nie, ich pierwiastki masz w sobie.

 

Wszystkie ostrzeżenia zawarte w pierwszym tomie „Feniksa” są nadal aktualne.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 746

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vivevanette

Nie oderwiesz się od lektury

"Feniks" I i II część - co to była za książka! Przeczytana jednym tchem! Autorka - Emilia Chabior, choć to jej debiut, to zupełnie nowy poziom na polskiej scenie "romansu". Piękne, bogate słownictwo oraz znakomita budowa zdań! Po prostu płyniesz przez tą książkę i nic ci nie przeszkadza. Znakomity pomysł na fabułę w polskich realiach, inny, świeży i bardzo profesjonalnie przedstawiony. Ponadto pięknie pokazana skomplikowana miłość, rozterki i przemyślenia, które dużo uczą. Okładka przepiękna, a wiersze brak słów... Podsumowując - jestem zachwycona i bardzo gratuluję autorce, która ma wielki talent. Mam nadzieję, że w przyszłości przeczytam inne książki tej autorki.
10
ewajabsie1974

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!
00

Popularność




DO CZYTELNIKA

 

Pisanie historii Oli i Marisa szybko okazało się czymś, co całkowicie mnie pochłonęło. Zawsze sądziłam, że autor, zanim przystąpi do pisania, ma w głowie dokładny plan na książkę, że robi to według jakiegoś konspektu, a potem realizuje po prostu kolejne punkty. Może inni autorzy pracują w ten sposób, może jest to możliwe... Jak się okazało w praktyce, ja robię to inaczej.

Zaczęłam pisać tę książkę z jakichś przedziwnych pobudek. Pewnego dnia, czując się doszczętnie podeptana wydarzeniami firmowymi, położyłam się do łóżka. Nie miałam z kim porozmawiać, nawet nie chciałam tego robić. Niestety, jak Oli, cierpię często w milczeniu i trudno mi wybrać inną drogę radzenia sobie z problemami. Tak łatwo jest w życiu chować się przed ludźmi, szczególnie podczas samotnych wieczorów… Poczułam pokusę, by dla poprawy nastroju napisać opowiadanie. I tak się zaczęło. Włączyłam komputer i nieco nieporadnie zabrałam się do pracy. Było to dość ożywcze, więc mój umysł natychmiast zapalił się do odkrywania nowych lądów. Rozbawiona byłam już, kiedy doszłam do pierwszego podrozdziału w wykonaniu Marisa. Zresztą najczęściej śmiałam się w jego towarzystwie, chociaż szczególnie polubiłam się z Pawłem. Do tej pory jest moim ulubieńcem, ale do rzeczy…

Pisałam w ten sposób jeden, drugi, trzeci, czwarty miesiąc – bez planu, bez konspektu. W kotłowaninie myśli jedyne, co istniało, to świadomość treści, która powstanie następnego dnia – to był mój jedyny horyzont czasowy. Nie wiedziałam, gdzie mnie ta historia finalnie zaprowadzi, po prostu płynęłam razem z nią. Pisałam szybko, z pasją, w obawie, że myśl uleci, ucieknie mi gdzieś. Nie mogłam przerwać ani się zatrzymać. W tym czasie nie czytałam, a książka naprawdę towarzyszy mi codziennie. Nie potrafię żyć bez czytnika, który jest na stałe przytwierdzony do mojej dłoni. W tym czasie nie kontaktowałam się z przyjaciółmi, nie udzielałam się towarzysko, nie korzystałam z social mediów. Wyłączyłam się z życia, poświęcając czas tylko obowiązkom, a potem pisaniu. Przeorganizowałam wszystko tak, by móc w każdej wolnej chwili przełączać zwrotnicę na tory, po których poruszali się Oli i Maris. Razem z nimi budowałam tę relację i jej supły, by z czasem je rozwiązali.

Muszę przyznać, że podczas pisania przychodziły też momenty załamania, bo treści okazały się bardzo trudne emocjonalnie. Zrozumiałam, co czują aktorzy, którzy odgrywają skomplikowane role – muszą do nich schudnąć, zmienić się, przeżywają załamania nerwowe podyktowane zbyt głębokim wejściem w postać, którą odgrywają. Do tego czasem nie mogą spać, nie mają czasu zjeść, nie mają głowy do tego, co dzieje się wokół. Ja wielokrotnie tak właśnie się czułam, pisząc… Rzecz to dość kuriozalna, biorąc pod uwagę, że zaczęłam to robić, by poprawić sobie humor… Życie jest pełne sprzeczności. Może po prostu taki mam styl – skaczę na główkę i na początku myślę, że w słoneczny dzień wpadam wprost do małego stawku otoczonego tatarakiem, ale już wkrótce okazuje się, że podczas burzy o trzeciej nad ranem, nurkuję w oceanie myśli, uczuć i skrywanych traum.

Kiedy opadałam w te zimne odmęty, okazało się, że robi się coraz głębiej i ciemniej, a obok nie ma nikogo – jest jedynie niewyobrażalna samotność… Potem jednak, gdy kończyłam pewne najtrudniejsze rozdziały, podczas których byłam dość mocno rozchwiana, wchodziłam znów w lekkie, pełne miłości, przyjaźni, ludzkiego ciepła etapy, które z kolei dawały siłę na ciągi dalsze. Wirowałam w energiach Oli i Marisa, huśtałam się razem z nimi, poddając się tej pasji, temu szaleństwu. Na własne życzenie przeżyłam podróż transformującą mojego ducha. Dzięki niej pogodziłam się z wieloma sprawami z przeszłości, ułożyłam je sobie w głowie i się uleczyłam. Mam nadzieję, że i Wy odnajdziecie w moich słowach odrobinę złota, bo nim właśnie chciałam się z Wami podzielić.

PS. Obydwie książki początkowo miały nosić tytuł „Huśtawka”, bo moi bohaterowie są na emocjonalnej huśtawce, której taniec trwa na przestrzeni obydwu książek. Zrezygnowałam jednak z tego pomysłu, bo słowo samo w sobie wydawało mi się nazbyt „kanciaste”. Angielska jego forma jest miękka i piękna, ale kojarzy się z rzeczami, których w tej książce nie ma. Ostatecznie feniks, jako istota mityczna, od początku, gdzieś tam na brzegach podświadomości, był częścią tej powieści, bo nie dość, że od lat jestem nim prywatnie zafascynowana, to właśnie proces umierania i odradzania się był od początku pisania moją główną myślą przewodnią. Nie mogło więc być inaczej. Oto jest feniks.

ROZDZIAŁ I

Huśtawka

 

SEBA

 

Nigdy w życiu nie pokonałem drogi z Warszawy do Poznania w tak rekordowym czasie. No, może raz, ale nawet nie chcę tego wspominać. Nie ma ze mną nikogo, ale mam wrażenie przebywania w tłoku. To moje niezdyscyplinowane myśli wypełniają tę przestrzeń. Wracają wciąż do tamtego dnia, jakbym oglądał film z własnego życia. Czuję się podobnie, jak wtedy, gdy gnałem do niej po śmierci Grzegorza i Tymka… Ten ciężar i niewiadoma, bezkresny strach o to, czy kolejne traumy nie zamkną Oli na powrót w matni na granicy światów, odbierają mi oddech. Boję się, co zastanę.

Podjeżdżam pod dom Oli, a chwilę po mnie jest i lekarz psychiatra, z którym omawiałem wszystko na początku podróży. Piotr, zaalarmowany przeze mnie, poruszył niebo i ziemię, by, zanim dojadę na miejsce, był ze mną specjalista. Jest to nie byle kto, ale człowiek, który współpracował już z nami wcześniej i wie wszystko, co trzeba o Oli, i jak jej pomóc.

Wysiadam z samochodu i witam się z nim, po czym wchodzimy do domu. Nieopodal drzwi czeka na mnie Maris, który bardzo dziwnie wygląda. Jest ewidentnie zmęczony, ma zaczerwienione i szkliste oczy, a jego wyraz twarzy jest nie do poznania. Nie mogę tego określić, ale coś tu nie gra. Coś jest nie tak, prócz oczywistego, rzecz jasna.

Nie lubię tego typa. Od samego początku działał mi na nerwy. Wtargnął w życie Oli nagle, dosłownie wysadzając w powietrze wszystko, co nam znane. Nie zamierzałem starać się o Oli zanim wydobrzeje, ale pojawienie się tego kolesia i to, że sprzątnął mi ją sprzed nosa, spowodowało, że szczerze gościa znienawidziłem. Do tego dziś dowiedziałem się, że ten chłystek się z nią zaręczył i to chwilę przed doprowadzeniem jej do obecnego stanu…

Wydarzenia ostatnich tygodni były jak kubeł lodowatej wody wylany na moją zakochaną głowę. Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będę z Oli. Dlaczego? Po pierwsze, Oli mnie kocha. Po drugie i najważniejsze – nigdy, choćbym nie wiem jak się starał, co miał, co chciał jej dać, ta miłość nie będzie miłością kobiety do mężczyzny, a jedynie miłością przyjacielską… zupełnie platoniczną. Maris nie jest niczemu winny. Po prostu pojawił się nagle, a ona równie nagle go pokochała i to, cholera, całym sercem. Potem runęło wszystko. Nie jestem pewny, czy nawet Grześka kochała w ten sposób. Jej miłość do tego świra jest zupełnie inna – świeża, szalona, pełna jakiejś takiej magicznej energii. Gdy się na nich patrzy, widzisz, że jest w tym coś wyjątkowego. Krążą wokół siebie, jakby wiodła ich ku sobie jakaś magnetyczna siła. Z jednej strony jest to irytujące, bo wiem, że przy takiej jakości nigdy nie miałbym żadnych szans. Z drugiej, może nie jest wstydem przegrać, jeśli ma się do czynienia z czymś takim. Oni naprawdę wyglądają, jakby byli dla siebie stworzeni, jakby ich spotkanie było nieuniknione.

Gdyby nie to, prawdopodobnie byłaby szansa, bym go lubił, bo nie jest zły. Jak na tak młodego człowieka, ma poukładane w głowie. Nie mogę też nie docenić jego pozytywnego wpływu na Oli, która w ostatnim czasie bardzo odżyła. Cieszę się, że znalazła odrobinę szczęścia i jeszcze wczoraj cieszyłem się, że tak pięknie się rozwija – wraca do życia i otwiera się na nowe doświadczenia, po prostu staje się nową sobą. Dziś nie wiem nic. Analizując szczątkowe informacje, które otrzymałem od Marisa i Roberta, wydarzenia ostatniej nocy cofają ją niemal o rok. Jeśli to prawda, nie wybaczę mu. Oli pokonała wiele przeszkód, włożyła tyle ciężkiej pracy tylko po to, by w wyniku działań tego idioty zaczynać wszystko od nowa?

Podchodzę do niego i podaję mu rękę, choć w ogóle nie mam na to ochoty.

– Maris, zostawiłeś ją samą? Mówiłem ci, że nie wolno tego robić – mówię poważnym tonem.

– Tak, ale wyszedłem dopiero przed minutą, gdy słyszałem, że podjeżdżasz – tłumaczy się szybko.

Kiedy to mówi, lekarz już wchodzi po schodach i idzie do Oli. Był tu wcześniej, więc dobrze zna drogę. Mogę tu zostać i się wszystkiego dowiedzieć.

– Co się dzieje, Maris? – pytam krótko.

– Posłuchaj… – Waha się przez moment, ale gdy podnosi wzrok, jego rysy twardnieją i na twarzy pojawia się maska człowieka, którego nigdy nie widziałem. Maris nie przypomina teraz siebie. – …Ja stąd spadam. Weź sobie ją. Ja jej nie chcę. Dość się ostatnio namęczyłem. Taka jazda, jak teraz… nie pisałem się na to. Nawet dobra dupa nie jest w stanie tego zrekompensować.

Kiedy słyszę te słowa, nie wiem, kiedy, ale moja zaciśnięta pięść styka się z jego policzkiem. Dzieje się to szybciej niż jestem w stanie zauważyć. Ruch ręki jest nieuchwytny dla mojego wzroku i świadomości. To dzieje się całkowicie instynktownie i bezwiednie. Maris jednak, widząc nadchodzący cios się nie uchyla. To ja jestem zaskoczony tym, co robię, ale on nie… On się tego spodziewa i się przed tym nie broni.

– Ty, skurwysynu! – krzyczę. – I po co było to wszystko? Wielka, kurwa, miłość, jej wyprowadzka do ciebie, oficjalne oświadczenia w social mediach, zasypywanie jej prezentami, materiałami do malowania, planowanie przyszłości i te jebane zaręczyny. Po co to, kurwa, było, pytam się?! – Sapię, trzęsąc się ze złości i nie rozumiejąc, co się tutaj dzieje. – To ty na to wszystko nalegałeś! To ty nakręcałeś to tempo!

– Ja… – Jego twarz się czerwieni, a oczy na ułamek sekundy zachodzą mgłą. Spoglądam na tę dziwną zimną postać, którą zastałem, wchodząc… To nie jest człowiek, to maszyna bez serca. – …Seba, opiekuj się nią – mówi, kierując się bezzwłocznie w stronę drzwi.

Nie mogę w to uwierzyć, nie ogarniam tego. Zanim znika, mówię jedno zdanie, które go na moment zatrzymuje:

– Jesteś tchórzem, Maris… Kiedyś wrócisz do tego momentu. Kiedyś, gdy całe twoje życie okaże się iluzją… Wtedy jedyne, co będziesz widział, to jej twarz i zdasz sobie sprawę, że wybrałeś ścieżkę destrukcji zamiast szczęścia…

Maris, słysząc to, obraca się i patrzy mi głęboko w oczy. Przez chwilę wydaje mi się, że wróci, bo wygląda, jakby chciał się cofnąć. Podnosi rękę i wplata ją w swoje włosy, ciągnąc końcówki. Patrzy wciąż, po czym mruga. Ta chwila, jeden ruch powiek wystarczy, by podjął decyzję – potrząsa głową, jakby otrzepywał się z moich słów i ostatni raz na mnie spogląda. Twarz ma teraz młodą. Wygląda jak mały, porzucony właśnie przez rodzica chłopiec. W jego oczach widzę obłęd. To pożegnanie. Nie ma o czym rozmawiać, czuję to. Maris nie jest już partnerem do dyskusji. Coś się wydarzyło – coś bardzo poważnego, jednak nie mi ustalać, co to było. Teraz najważniejsza jest Oli i by jej pomóc. Musimy posprzątać bałagan, który pan gwiazdor – Maris, wielkie pierdolone M, po sobie nonszalancko zostawił. Od teraz jestem tylko ja i Piotr. Poradzimy sobie sami i wyciągniemy ją z tego… tak jak poprzednio.

 

Oli

#Huśtam się

Twe włosy wiatrem utkanewirują na porannym niebie.Wody pluski radosnei tupot stóp małych,tak blisko i tak daleko.Ja dłoń swą wyciągam,lecz was obydwu nie sięgam.Proszę, weźcie mnie z sobą.Umrzeć chcę z wami,iść tam, gdzie wy.

 

Wiruję na nieba obłoku,buja mnie wasza miłość.Chcę zasnąć tu z wami,wzlecieć w krainy błogie.

 

Huśtam się w waszym uczuciu,mknę mirażami uczuć.Tak mi błogo i dobrze,gdy mnie buja ten spokój.Wtem niebo cieniem zachodzii ty tam piękny i silnyuśmiechasz się do mnie.Tulisz, wyznajesz, całujesz,lecz później i ty cieniem zachodzisz.

 

Wiruję na nieba obłoku,buja mnie wasza miłość.Chcę zasnąć tu z wami,wzlecieć w krainy błogie.

 

Postać twa ciemna i wroga.Odchodzisz, odchodzisz…Patrzysz na mnie z pogardą.Odchodzisz, odchodzisz…Nigdy mnie nie kochałeś.Odchodzisz, wychodzisz…Nigdy mnie nie odnajdziesz,nigdy nie uśniesz tu ze mną.A ja tylko…

 

Wiruję na nieba obłoku,buja mnie wasza miłość.Chcę zasnąć tu z wami,wzlecieć w krainy błogie.

 

Jadę przez Polskę małym, wypożyczonym naprędce samochodem. Na stacji benzynowej kupiłam sobie kawę, więc mam wszystko, czego mi trzeba. Tej nocy mam wrażenie, jakbym była dwiema osobami naraz. Jedna jest silna i sprawna fizycznie na tyle, by prowadzić samochód, uważać na drodze i koncentrować się na niej. Druga to ja – rozpadająca się na cząstki kobieta, która jeszcze niedawno myślała, że zaczyna zbierać z ziemi kawałki siebie. Jestem spersonifikowaną metaforą naczynia. Dbałam dotąd, aby na zewnątrz wyglądało schludnie i stwarzało pozory kompletności. Wynalazłam własną recepturę na klej, który był w stanie połączyć elementy tak, by świat nie dojrzał miejsc ich scalenia. Prawda jest taka, że rezultaty mojej pracy okazały się niewystarczające. Owszem, wszystko jakoś trzymało się kupy, z czego byłam poniekąd dumna. Ostatnie wydarzenia dowiodły jednak, że jestem w rozsypce. Teraz? Teraz nie tylko nie ma już czego kleić, ale i zbierać…

Nie wiem, jak przebiega droga do Poznania. Nie pamiętam ani jednego kilometra. W chwili, gdy wjeżdżam na parking cmentarza, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak się tu znalazłam, ale najważniejsze jest, że to zrobiłam. Jestem na miejscu i jest to jedyna rzecz, której pragnęłam. Mogę tu zostać na zawsze, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Zostawiam swoje rzeczy w samochodzie, bo nic nie będzie mi już potrzebne. Nie bardzo wiem, gdzie iść, bo nie było mnie na ich pogrzebie. Wiem tylko, że grób mieści się blisko kaplicy cmentarnej, bo Piotr wspominał o tym kilka razy. Dał mi też kilka wskazówek, co do punktów charakterystycznych, znajdujących się obok nagrobka.

Jego słowa przychodzą do mnie teraz i idę zgodnie z nimi. Mijam potężną bramę, która jest niedomknięta. Już myślałam, że będę musiała się wdrapywać na płot, bo cmentarze otwierają dużo później. W moim wielkim nieszczęściu mam jednak odrobinę szczęścia. Może ktoś zapomniał ją zamknąć. Idę w prawo. Nie jestem pewna, czy to dobry kierunek. Świat mi wiruje i kilka razy się potykam. Może to efekt długiej podróży, a może po prostu ulatują już ze mnie ostatnie ślady życia.

Gdy mijam imponujące stare drzewa, tworzące specyficzną atmosferę, gdy idę zarośniętymi drobnymi alejkami, w końcu docieram na miejsce i widzę przed sobą pomnik, o który zadbał mój brat. Okazały, ciemnozielony kamień jest bardzo estetyczny, a na nim widnieją dane moich chłopców wymalowane artystycznym złotym pismem. Różni się ono od standardowych nagrobnych liter, bo jest odręczne i należy do mnie. Nie wiem, jak mój brat to zorganizował, ale napisy na tym pomniku są wykonane moim pismem, jakbym to ja ich tu pogrzebała, a potem je wymalowała. Ironia losu – nie byłam nawet na pogrzebie. W tamtych dniach znajdowałam się w letargu i nie można było do mnie dotrzeć. Wróciłam do życia jakiś czas później, podczas gdy cały świat funkcjonował normalnie. Nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że życie płynie dalej, kiedy moje dziecko już nie oddycha, gdy nie oddycha mój mąż… Jak to możliwe, że świat nie stanął z chwilą, gdy odeszli? Wraz z tym faktem zatrzymałam się jedynie ja – zamarłam w jednej chwili, uwięziona wśród żyjących, ale wewnętrznie odeszłam razem z nimi.

Ku mojemu zdziwieniu, w ciągu ostatnich tygodni żyłam. Przy Marisie powstałam i odrodziłam się na nowo. Jakim sposobem wylądowałam dziś w tym samym punkcie, co wtedy, gdy odeszli? Nie wiem…

Siadam na trawie przed moim mężem i synem. Zamykam oczy. Chcę tu spać razem z nimi i nigdy się nie obudzić. Pod powiekami zaczynają migać obrazy, jak na filmie. Widzę piękne chwile, gdy zakochiwałam się w Grzesiu, pierwsze pocałunki i muskanie dłoni, mój pierwszy raz, chwile w naszym pierwszym wspólnym mieszkaniu… pełne miłości noce i pełne szczęścia dni. Widzę nasze życie usłane radością i łzami, naszą miłość, która, mimo dramatycznej i trudnej drogi, stworzyła życie Tyma. To piękne dziecko było naszym największym skarbem i cudem. Jestem tu z nimi i wyobrażam sobie, że wyciągają do mnie ręce.

– Mamo, mamo! Chodź, razem! – krzyczy Tym, biegnąc do wody.

Kiedy przekracza pierwszą płytką falę, ta rozbryzguje się pod jego stopami, a promienie słońca wibrują na wodzie, tworząc świetliste kolaże. Grześ idzie za nim boso. Jego stopy pozostawiają ślady odbite na piasku. Kiedy patrzę w górę na jego ogromną postać, on odwraca się i patrzy mi w oczy. Wyciąga rękę, bym do niego dołączyła i uśmiecha się do mnie miękko.

– Chodź, kochanie. Musisz chwilę odpocząć. Tak bardzo cię kocham, Olinko. Tak bardzo obydwaj cię kochamy, ale musisz wrócić. Teraz tylko zbierzesz siły, zbierzesz je z nami i musisz wrócić. Chodź, odpocznij.

Podchodzę do niego i unoszę wzrok. Słońce chowa się za jego postacią, oślepiając mnie tak, że widzę wyraźnie jedynie ciemne brzegi jego ciała. Nie jestem w stanie zobaczyć twarzy. Słońce mi na to nie pozwala, ale, co dziwne, widzę jego jasne oczy – wpatrzone we mnie, znajome, wypełnione bezbrzeżną miłością i akceptacją. Moje, moje ukochane oczy.

– Nie chcesz mnie, Grzesiu? Proszę, chcę być z wami. Błagam, pozwól mi! Nie chcę tam wracać. Tam… tam nie ma dla mnie miejsca. Myślałam, że znów je znalazłam, ale nie. Chcę z wami… – jęczę.

Grześ podchodzi do mnie, obejmuje i całuje w czoło, po czym mówi zmienionym głosem. Co to za głos? To nie głos mojego Grzesia.

– Oli, kochanie. Jesteś bezpieczna. Dobrze się czujesz? – słyszę zza kurtyny.

Nie, nie czuję się dobrze, ale nie rozumiem, dlaczego Grześ pyta mnie o to w takim momencie. Czy on mnie nie chce? Nie chce, bym z nimi została? Nikt mnie nie chce...

Po chwili znów słyszę ten głos. Znam go skądś. Uspokaja mnie i czuję, jakbym była bezpieczna, jakbym mogła odpocząć.

– Oli, kocham cię tak mocno, że nie wiem, jak to wyrazić. Tak mi przykro…

Po tym zdaniu głos wypowiada wiele, których nie nadążam przetworzyć. Jestem taka zmęczona, taka strasznie zmęczona. Nieważne, co ten głos mówi. Czuję, że chcę się w nim zanurzyć, że ten głos to wszystko, co mam. Moje wszystko. Mogę odpocząć tak, jak mówił Grześ. Może, kiedy odpocznę, wezmą mnie ze sobą. Może wtedy mnie zechcą. Jestem taka zmęczona.

Głos gdzieś znika, ale rozpoczyna się kołysanie. Widzę siebie w ogrodzie, w moim pięknym ogrodzie. Jestem w białej płóciennej ażurowej sukience. Moje włosy są rozpuszczone i nieuporządkowane. Jestem bosa. Na trawie jest rosa, a wśród gałęzi drzew dostrzegam pierwsze promienie wschodzącego słońca. Bujam się na sznurowanej drewnianej huśtawce. Nie, nie do końca się na niej bujam, przynajmniej nie o własnych siłach, bo nie używam mięśni, a moje nogi nie wykonują żadnego ruchu. To moc tego głosu sprzed chwili kołysze mnie, pomagając mi się zrelaksować. Bujanie bardzo mnie uspokaja. Czuję się zupełnie bezpieczna. Mój ogród zawsze był miejscem, w którym mogłam być sobą. Uwielbiałam rano, gdy moi chłopcy jeszcze spali, wymknąć się z kubeczkiem kawy. Kochałam boso chodzić po porannej rosie i witać pierwsze promienie słońca na mojej huśtawce. Przygrywał mi śpiew ptaków, który o świcie jest najbardziej wyraźny i głośny, bo nie tłumiony dźwiękami świata. Bujam się i bujam, kołyszę i kołyszę. Kocham ten głos, który daje mi wszystko, czego potrzebuję. Z błogich myśli wyrywają mnie słowa:

– Oli, słyszysz mnie? Pewnie słyszysz, tylko jesteś tak pokręcona, tak skoncentrowana na sobie i pojebana, że trzeba się mocno wysilać, by móc z tobą porozmawiać. Ale, wiesz co? Nie chce mi się czekać na moment, gdy wrócisz do pieprzonej równowagi. Mam dość tych twoich wariactw. Chciałem powiedzieć ci już wczoraj, że z nami koniec.

Pauza, a po chwili:

– Tak. Chciałem ci powiedzieć, że z nami koniec. Po pierwsze, gdy cię zobaczyłem na koncercie, pomyślałem, że mogłabyś być jakimś wyzwaniem… starsza kobieta, pewnie mi niechętna, widać, że jakaś dziwna. Tego jeszcze nie miałem. Wiesz, jak to jest, gdy masz wszystko? Jest tak, że życie zaczyna cię cholernie nudzić i szukałem sposobu, aby się zabawić. Stwierdziłem, że będziesz zajebistą przygodą i ogromnym wyzwaniem, bo jeśli uda mi się rozkochać cię w sobie, to znaczy, że mogę wszystko. Byłaś tak głupia, że w to uwierzyłaś. Kobiety ogółem marzą zawsze o takich gościach, jak ja… gwiazdor, ma kupę kasy, kupi ciuszki, będzie można go wyssać i z monet, i innych substancji biologicznych, nie bez mojej przyjemności, oczywiście. Wszyscy znamy wynik, prawda? Uwierzyłaś w iluzję, którą karmiłem cię przez ostatnie tygodnie. Myślałaś, że będę twoim mężem, zgodziłaś się nawet na zaręczyny. Ba, nawet nie musiałem pytać. Wyobrażasz sobie coś tak głupiego? Ja i ty… to takie żałosne. Nie mógłbym zamienić tych pięknych kobiet na kogoś takiego, jak ty. Ty nawet sobie piersi nie zrobiłaś ani ust. Do tego wciąż te twoje sceny, ataki paniki, a teraz, kurwa, zamieniłaś się w śniętą rybę. Nikt by tego nie wytrzymał. Kto może żyć z wariatką? Jak można kochać kogoś takiego? Zresztą, nigdy nie było mowy o miłości… Każde moje wyznanie było kłamstwem i zabawą. Tak pięknie na to reagowałaś, na początku z rezerwą, którą tak bardzo chciałem złamać. Pokonałem wszystkie twoje opory. Nawet ze mną zamieszkałaś. Co za idiotyzm wprowadzać się do kolesia, niemal go nie znając. Musiałaś być zdesperowana. No, ale dam ci radę na przyszłość… Jeśli chcesz mieć kogoś takiego, jak ja, nie możesz zachowywać się jak psychicznie chora i musisz mieć pewne standardy. Na to jednak jesteś za głupia, za stara i za brzydka.

Pauza i potem znów:

– Miałem ci powiedzieć po koncercie, że idę na imprezę z Agnieszką. Nie chciałem, by cię ze mną zobaczyli. Wyobrażasz sobie, jakim byłbym pośmiewiskiem? Próbkę miałaś już w drodze do klubu. Nie pasowałabyś do nas. Gdy Aga przyszła do mnie, do mojej garderoby, oczywiście poprosiłem, by tam była, zerżnąłem ją z wielką przyjemnością. Tygodnie beznadziejnego seksu każdego faceta mogą zmęczyć do tego stopnia, że chciałby czegokolwiek innego, wziąłby każdą dziwkę. Nie powiem, starałaś się… ten anal. Zaimponowałaś mi swoją desperacją. Ale to nie wystarczy. No i później ta twoja ucieczka… Pojechałem za tobą tylko dlatego, by ci powiedzieć, że już dłużej tego nie wytrzymam, że mam dość. Chcę odzyskać swoje życie. Wracaj, skąd przyszłaś. U mnie w domu nie ma nic twojego poza tymi nędznymi obrazami. Dobrze, że jesteśmy u ciebie. Wyślę ci wszystko na ten adres i znikaj z mojego życia. Nie chcę więcej nigdy o tobie słyszeć. To by było na tyle…

To głos Marisa mówi to wszystko. Tak, już wiem, kto się za nim kryje. Jeszcze przed chwilą mówił, że mnie kocha i jestem bezpieczna. Słyszę to i jeszcze raz stają mi przed oczami obrazy – tyle pięknych chwil, naszych wspólnych chwil. Koncert w Poznaniu... Tam widzę tego pięknego chłopca po raz pierwszy i nie wiem, że lada chwila będę go kochała miłością, która doprowadzi mnie do szaleństwa. Nasz wieczorny spacer po mieście, gdy pozwala mi zobaczyć prawdziwego siebie i mnie niespodziewanie całuje, a ja, choć się boję, w jego objęciach czuję, że żyję – pierwszy raz od blisko roku. Wspominam moment, gdy budzę się w jego sypialni z nim wtulonym we mnie i okazuje się, że mi pomógł. Chyba właśnie wtedy zaczynam się w nim zakochiwać. Potem jego przyjazd z przeprosinami. Nie jestem w stanie sformułować żadnej wypowiedzi, a on robi to za mnie, najpierw słowami, a potem ciałem. Widzę jego twarz, gdy tak bardzo chce zabrać mnie ze sobą, że ostatecznie nigdy nie pozwala mi odejść. Widzę wspólne poranki, dni i wieczory. Wspominam, jak staje w drzwiach, zaplata ręce na wysokości klatki piersiowej i obserwuje mnie przy pracy. Migają mi w pamięci sceny, kiedy, odrywając się od malowania obrazu, zauważam, że siedzi w rogu pokoju w swoim fotelu, ze słuchawkami i laptopem. Jest mu niewygodnie, ale siedzi obok, bo ja tam jestem i tworzę, a on nie może być nigdzie indziej, bo musi być tam, gdzie ja. Widzę każde uniesienie, wyznanie, każdy czuły gest i moje serce przepełnia się żywym uczuciem. Patrzę na pierścionek wsuwany na mój palec, a za nim oczy pełne nadziei i desperacji.

Teraz słyszę to… i od razu wracają także inne obrazy. Wchodzę do klubu z Sebą. Maris natychmiast mnie obraża, insynuując, że mam problemy psychiczne. Stoję w klubie przed lustrem i słyszę kobiece jęki, a potem jego twarz pojawia się w tymże lustrze. Oblicze, które tam widzę, jest pełne hardości i arogancji. Salutuje mi wtedy, spoglądając okrutnie. Widzę go zdyszanego w garderobie wypełnionej kobiecym zapachem i ze szminką na koszulce. Przypominam go sobie, gdy wsiada do samochodu i jednym lekceważącym zdaniem przekonuje mnie, że mam mu zaufać, że wszystko wyjaśni… Nie poświęca mi jednak uwagi, nie próbuje upewnić mnie w swoich uczuciach, jest za to chłodny i zdeterminowany. Potem migają mi miniatury każdej wyrachowanej, złośliwej twarzy – żeńskiej, męskiej, żeńskiej, męskiej, żeńskiej, męskiej – ludzi, których celem się stałam, którzy wciągnęli mnie pod powierzchnię nocnej toni.

Teraz słyszę to… ten kochany głos, który wraz z innymi wciąga mnie głębiej i głębiej, i dołącza do nich w zimnym nieludzkim krzyku. Wrzasku pełnym oskarżeń, wrogości i pogardy, rozdzierającym mnie i szarpiącym, wyrywającym mi serce, bijącym słowami i obrzucającym kamiennym gradem. Nie mam dokąd uciec przed tymi słowami. Nie chcę uciekać. Niech ten głos dokona wreszcie wszystkiego, co sobie założył...

Przenoszę swe myśli głębiej do mojej krainy – krainy słów i obrazów, którą tak rzadko opuszczam. Schodzę po piętrach w odmęty kolejnych wizji. Tam jest mój ogród i sznurkowa huśtawka. Staję. Już nikt mnie nie buja. Chmurami zachodzi poranne niebo. Wschodzące słońce za nimi się chowa i nagle zrywa się wiatr porywisty. Na niebie błyska, w przestrzeni dudni, a ja siedzę na mojej huśtawce. Sukienka biała, oblekająca ciało, staje się ciężka. Ręce ślizgają się na sznurkach huśtawki. Pod bosymi stopami, dotykającymi trawy, tworzą się kałuże deszczu i łez, którymi spływa moje życie, którymi spływam ja. Jestem taka zmęczona… Jestem taka zmęczona… taka zmęczona… zmęczona.

Budzę się powoli, jakbym wychodziła z bardzo głębokiego snu. Najpierw czuję potrzebę poruszania palcami stóp, potem palców rąk, a na końcu otwieram oczy. Moje uda i ręce są bardzo ciężkie. Resztę ciała ledwo czuję. Jestem we własnej sypialni. Leżę na łóżku ciepło okryta pościelą. Moja ręka jest wyciągnięta i nienaturalnie wyprostowana. Zaczynam ciągnąć, ale ten ruch jest bolesny. Napotykam dziwny, ale też znajomy opór. Odwracam głowę i widzę, że w zgięciu łokcia jest założony wenflon, a przez niego płyną skarby zawarte w kroplówce. Kiedyś już obudziłam się w podobnej sytuacji, ale wtedy zerwałam się na równe nogi i zdarłam z siebie wszystko, co było przytwierdzone do mojego ciała. Pamiętam, że zmartwiłam tym brata i Sebę, więc tym razem leżę spokojnie. Staram się określić, ile czasu mogło minąć, od kiedy tu wylądowałam i jak długo zajął mi powrót do normalności. Czy znowu tygodnie? Czy znów przyszła ta mętna chmura, która zabrała mnie daleko stąd i znienacka postanowiła mnie właśnie dziś zwrócić światu? Czy jestem nienormalna? Niestety, na te pytania odpowiedź znają trzy osoby – Piotr, Seba i doktor. Chcę któregoś z nich zawołać, ale mój głos nie działa. Mimo prób, nie jestem w stanie wyartykułować żadnego dźwięku. Rozglądam się za czymś do picia i widzę stojący przy łóżku kubek z wodą. Popijam i jestem w stanie wypowiedzieć cicho imię Piotra. Nie usłyszy mnie. Nie ma na to szans.

– Piotr, Seba… – powtarzam cicho i nic się nie dzieje.

Robię to jeszcze kilka razy, ale mój głos jest nadal zbyt cichy i niewyraźny. Podnoszę się i próbuję wstać. Postanawiam wziąć kroplówkę i zejść z nią na dół. Nie będą na mnie źli, że coś z siebie pozrywałam, dzierżę przecież ten worek jak skarb. Nagle słyszę gwałtowne dudnienie kroków na schodach, jakby ktoś, wbiegając do góry, potykał się o własne nogi. Drzwi otwierają się z takim rozmachem, że uderzają o ścianę, zostawiając w nich wgniecenie od klamki.

– Oli, nie śpisz! – woła Piotr.

Wpada do pokoju, a kiedy widzi mnie przypiętą nadal do kroplówki, natychmiast się uspokaja. Z pewnością obawiał się, że zastanie mnie rozszalałą i wystraszoną, jak poprzednio. Nie śpię... trudno nazwać snem stan, w którym w ostatnim czasie tkwiłam.

– Skąd wiedziałeś, że wstałam? Wołałam tak cicho, że nie mogłeś mnie słyszeć aż z dołu – pytam zdziwiona.

Cofam się i kładę, czując się nagle bardzo słaba.

– Podłączyliśmy do twojego łóżka nianię niemowlęcą z czujnikiem oddechu. Musiałaś usiąść lub wstać i niania potraktowała to, jakbyś nie oddychała, dlatego mnie zaalarmowała – mówi Piotr spokojnie.

Ta sytuacja to dla niego nie pierwszyzna. Wbiegł tu nerwowo, bo się obudziłam, ale teraz będzie pilnował tonu i nastroju. Tak się robi z wariatami takimi, jak ja.

– Jak długo mnie nie było? – pytam krótko i treściwie.

– Oli, to nieważne. Nie stresuj się tym – odpowiada, podchodząc i przysiadając obok mnie na łóżku.

Jego dłoń wznosi się do mojego policzka, po czym gładzi go delikatnie. Odwracam głowę w stronę okna, a oczy zachodzą mi mgłą. Ta jego czułość i delikatność są jednocześnie jak ciepły, kojący ręcznik i jak kubeł zimnej wody. Wstydzę się tego, na co teraz patrzy. Gardzę sobą i własną słabością.

– Jak długo? – syczę przez zęby, nie patrząc na niego.

Kiedy nie przestaje milczeć, jest pewne, że nie odpowie. Spoglądam na niego wzrokiem pełnym lodu. Wie, że jeśli się nie odezwie w ciągu pół minuty, wstanę i zerwę z siebie wszystkie rurki. Patrzy więc na mnie, a potem na podłogę. Widzę, że rozważa, czy odpowiedzieć lub, co gorsza, czy powiedzieć prawdę.

– Nie kłam, Piotr! – dodaję dla pewności.

Jego rozsądek wygrywa. Prócz oczywistego ryzyka aktu buntu z mojej strony, brak odpowiedzi mógłby mnie wyprowadzić z równowagi, a mam do niej przecież dojść…

– Tydzień… – odpowiada krótko.

– Widzę, że robię postępy. To już nie kilka tygodni, jak poprzednio… A jeśli mogę widzieć, co jest w tych kroplówkach? Obiecałeś mi, Piotr, obiecałeś! – przypominam mu naszą umowę sprzed wielu miesięcy.

Poprzednim razem dowiedziałam się, że w trakcie przechodzenia traumy, podawano mi dożylne leki psychotropowe. Wiem, że przysporzyłam wtedy bratu i Sebie wielu problemów, ale bardzo zdenerwowało mnie to, że mi je podali, że w ogóle zgodzili się na to. Nie akceptuję sytuacji, w której w moje ciało miałyby być wtłaczane jakiekolwiek substancje, działające na moją psychikę. Panicznie boję się możliwości uzależnienia i nigdy więcej nie pozwolę sobie na to, by używać leków, nie wiedząc, czym są. Prawdopodobnie jest to złe podejście, bo istnieją medykamenty, które pomagają pacjentom radzić sobie z depresją i problemami psychicznymi. Ja jednak muszę panować nad każdym aspektem przyjmowania tej chemii, bo jestem pewna, że odziedziczyłam skłonności po mojej matce. Dlatego, jeśli biorę cokolwiek, zawsze dokładnie czytam opisy i decyduję, czy w ogóle je przyjmę.

Lekarz, z którym po ocknięciu się nadal czasem spotykałam się w Poznaniu, zna moje warunki i nigdy nie próbował mnie do niczego zmuszać. Informował jedynie, że wyjście z mojego stanu bez pomocy farmakologicznej zabierze dużo więcej czasu i wysiłku, ale jest możliwe. Podkreślił wprawdzie, że jest wykonalne pod baczną obserwacją i po odpowiedniej terapii, ale pominęłam ten „drobny” szczegół, konstruując własną strategię. Ponadto doktor wie, że nie ufam w kwestii leków nikomu, jemu też. Obiecał mi, że nigdy nie nadużyje mojego zaufania, czyli nie poda mi niczego, czego wcześniej nie zaakceptowałam. Cenię go bardzo, bo po tak długim czasie dotarło do mnie, że ma na uwadze moje dobro, akceptując jednocześnie granice, jakie stawiam. Doświadczony psychiatra ma świadomość, że zbytnia presja wywierana na pacjencie, którego położenie jest delikatne, przynosi odwrotne rezultaty. Ten, raz zdradzony, w przyszłości będzie wymykał się każdemu lekarzowi psychiatrze lub psychologowi, nie pozwalając sobie pomóc. W tych sprawach należy działać bardzo delikatnie…

– Nie, Oli. Pamiętam naszą rozmowę i uszanowałem wszystko, o co wtedy prosiłaś. To tylko nawodnienie, nie martw się – odpowiada rzeczowo.

– Dziękuję. – Wzdycham z ulgą. – Sebuś jest? Pan doktor też? – dopytuję już nieco spokojniejsza.

– Z doktorem regularnie rozmawiam przez telefon, a Seba musiał wrócić do Warszawy, by zająć się… kilkoma rzeczami. – Tu Piotr robi krótką pauzę, za którą coś się kryje. Nie mam jednak głowy, by go mocniej przyciskać. – Wróci jutro – dopowiada.

– Dobrze. Czy mogę wstać? – pytam, nie podejmując akcji, aby go niepotrzebnie nie przestraszyć.

– Możesz, ale z pomocą i na krótko, bo przez kilka dni nie używałaś mięśni. Musimy ocenić, czy nie będziesz mieć zawrotów głowy. Mamy ścisłe zalecenia od doktorka.

– Tak, pamiętam. Czy możemy zrobić to teraz? – naciskam, wyciągając do niego rękę.

– Oczywiście. – Podaje mi swoje ramię, pomagając się podnieść.

– Chciałabym podejść do okna.

Kierujemy się w jego stronę, a Piotr odsłania żaluzje i je otwiera. Uderza mnie rześkie poranne powietrze. Dzień jest dżdżysty. Po ceramicznych dróżkach ogrodu, po dachu i rynnach, spływa deszcz. Uwielbiam ten dźwięk. Często w nocy, gdy pada, zostawiam otwarte okna, bo lepiej śpię przy odgłosie spływającej wody. Gdy teraz wsłuchuję się w kojące brzmienia i powoli moje ciało się relaksuje, oczy wędrują do brzegowej części ogrodu, gdzie wisi sznurowana huśtawka. Na jej widok natychmiast się napinam. Wraca do mnie wszystko, co usłyszałam od Marisa. Wraca stan najpierw bezpieczeństwa, a potem samotności i odrzucenia, gdy moje stopy unosiły się jeszcze nad ziemią, a huśtawka powoli zaczynała stawać. Mój świat rozpadał się wówczas na kawałki. Nie mogę na nią patrzeć, bo jest symbolem mojego upadku, głupoty i rozpaczy. Odwracam się gwałtownie do Piotra.

– Piotruś, czy ja mogę mieć do ciebie ogromną prośbę? – pytam głosem pełnym dzikiej desperacji.

– Proś o wszystko, Oli – odpowiada przejęty, patrząc na mnie z obawą.

– Czy możesz usunąć z ogrodu wszystkie huśtawki, bym żadnej z nich więcej nie zobaczyła? Teraz?! – pytam zduszonym głosem, a oczy Piotra rozszerzają się ze zdziwienia.

– Tak, ale, Oli, ty przecież uwielbiasz huśtawki… – mówi, jakby rozmawiał z dzieckiem i prawdopodobnie coraz częściej tak właśnie o mnie myśli.

– Proszę! Nie mogę ci powiedzieć, czemu, ale błagam cię, byś je wszystkie usunął i byś nie chował ich w domku ogrodowym, a całkowicie się ich pozbył.

– Oczywiście. Nie ma problemu. Chciałabyś coś teraz zrobić? – pyta, akceptując moją prośbę. Widzę, że bardzo spoważniał i badawczo mi się przygląda.

– Tak, chciałabym wziąć prysznic. Mógłbyś mi pomóc?

– Zaraz wszystko przygotuję. Oli, ale ja nie wyjdę z łazienki. Boję się, że możesz zasłabnąć – uprzedza mnie ostrożnie.

– Dobrze, chcę się tylko odświeżyć. Wiem, że dziś nie mogę szarżować, ale w ciągu kilku dni wszystko wróci do normy i będziesz mógł wrócić do rodziny.

– Oli, nie o to chodzi. Nie mów tak. To brzmi, jakbyś chciała się mnie pozbyć. Wiem, w czym rzecz… Nie chcesz być ciężarem, a ja ci mówię, że nim nigdy nie jesteś. Kocham cię – łamie mu się głos.

Odwracam głowę w bok. Wiem, że mój brat mnie kocha. Wiem, że Seba mnie kocha. Nie byłoby ich przy mnie podczas moich kolejnych załamań, gdyby nie miłość. Jestem dla nich coraz większym ciężarem i w tym momencie postanawiam nigdy już nim nie być. Chcę, by moi bliscy mogli się na mnie oprzeć. Jak dawno nie mieli mojego wsparcia? Od ponad roku nic, tylko biorę, biorę i biorę. Nie mogę znieść tego, że stałam się ciężarem dla ludzi, którzy są w moim życiu samym dobrem. Boję się, że jeśli to się nie zmieni, zostawią mnie i odejdą. Jeśli to zrobią, nie będę miała już nic i nikogo.

Gdy nic nie mówię, Piotruś bez słowa przygotowuje mi prysznic. Biorę go, po czym kładę się do łóżka i zasypiam, układając powoli plan działania. Nie zakłada on już życia w półśnie, życia pomiędzy niebem a ziemią. Mogę zrobić teraz jedną z dwóch rzeczy – mogę albo żyć, albo umrzeć. Odmawiam tkwienia pomiędzy. Dość tego!

Następnego dnia wstaję o świcie. Biorąc pod uwagę, że byłam tak długo nieobecna, fizycznie moje ciało jest dość wypoczęte i gotowe do życia. Mam przecież za sobą rok ograniczonej aktywności… Moja głowa cierpi, w tym sensie, że wypełniają ją uczucia, które się burzą i drgają. Z tym drobnym faktem będę radzić sobie jeszcze bardzo długo, bo poczucie mętliku i mgły umysłowej jest jak ciężka czapka, której waga ulatuje leniwie wraz z miliardem kolejnych oddechów.

Idę do kuchni i szykuję sobie kawę. Potem wychodzę do ogrodu. Bose stopy dotykają trawy, na której źdźbłach widać krople rosy. Otrząsam je szybko i biegnę po ręcznik papierowy, po czym wycieram stopy do sucha. Pierwszy raz od lat idę do szafki w przedpokoju, by wyciągnąć klapki. Zakładam je, by nie dotykać podłoża. Sama myśl o tym wywołuje we mnie obrzydzenie. Spaceruję po ogrodzie, nie spoglądając w niebo. Dziś znów lekko mży. Ta pogoda wyjątkowo pasuje do mojego nastroju i stanu. Obchodzę cały ogród, by skontrolować, czy Piotr spełnił moją prośbę i cieszę się, gdy widzę, że tak – na działce nie ma już ani jednej huśtawki. Wypijam kawę, siedząc na sofie ogrodowej, po czym wstaję i kieruję się w stronę domu. Tam, w drzwiach, stoi Piotr, przyglądając mi się badawczo. Spogląda najpierw na mnie, a potem na moje stopy, dziś wyjątkowo w obuwiu. Na jego twarzy maluje się zdziwienie, ale nic nie mówi.

– Jak spałaś, Oli? – pyta ostrożnie.

– Bardzo dobrze. Czuję się ekstremalnie wypoczęta. Biorąc pod uwagę, że przez ostatni rok nie robiłam nic poza bieganiem i spaniem, mam ogromny bank energii gotowej do użycia w każdej chwili – odpowiadam sarkastycznie.

Piotr nie zasługuje na takie traktowanie, ale nie mogę się powstrzymać.

– Oli, ty bardzo dużo przeszłaś. Trudno nazwać ten rok wypoczynkiem. Nie możesz tak mówić ani też nie powinnaś w ten sposób myśleć.

– Wiesz… ludziom codziennie umierają bliscy, ale nie każdy od tego wariuje. Nie ma o czym rozmawiać – mówię i odchodzę, aby przyszykować dla nas śniadanie.

Obserwuje mnie przez cały poranek. Nie narzuca się. Nic nie mówi. Widzę, że czeka, aż się odezwę. Ostatnie jednak, na co mam ochotę, to rozmowy z kimkolwiek. Na moim horyzoncie jest kolejne zadanie – muszę sobie wszystko od nowa poukładać. Sama.

Po śniadaniu idę do pracowni, gdzie sprawnie i metodycznie przygotowuję wszystko do pracy – płótna, farby, kredki, ołówki, pędzle, papier, sztalugi, dłuta, rylce, matryce miedziane, linoleum i zwykłe plastikowe. Odkurzam też moją przedwojenną prasę do grafiki warsztatowej. Grześ kupił ją od pewnego bardzo leciwego artysty, który nie chciał jej oddać w ręce żadnego niegodnego człowieka. Prasy tej zazdrościli mu artyści z całego kraju. Dziadek był w tej sztuce bezkonkurencyjny, ale nienawidził ludzi i dla każdego był zazwyczaj nieprzyjemny. Nawet wybitne dzieła oceniał jednym określeniem – „Jeśli jedno oko zamknąć, a drugie lekko przymknąć, to może być”. Wielu próbowało podpytywać go o tę prasę, ale nigdy nie chciał o niej rozmawiać. Jak każdy, marzyłam o niej i Grześ zrobił mi ogromną niespodziankę. Pojechał do dziadka z wszystkimi moimi pracami i pokazał mu je. Dziadek sprzedał prasę tego samego wieczoru i stwierdził, że może umierać – teraz, gdy jest w godnych rękach. To mój skarb i gdy czuję się wyjątkowo cierpliwa i statyczna, zasiadam do grafik, które kosztują dużo energii, a jeszcze więcej godzin. Grafika warsztatowa jest wielką sztuką, wymagającą i precyzji, i nieskończonego czasu. Planuję wykonać projekt w tej właśnie technice, gdy tylko wyczerpie się moja wizja związana z dużymi dziełami w ramach bieżącej kolekcji.

Wszystkie czynności przygotowawcze zajmują mi kilka godzin. Nie pracowałam tu wiele miesięcy i w pracowni jest dużo kurzu. Ogólnie była bardzo uporządkowana, bo wyczyściłam ją do granic możliwości zanim zamknęłam ją na cztery spusty. Nie wchodziłam tu później miesiącami, oddając się, jak wiadomo, szaleństwu. Kiedy kończę sprzątanie i jestem gotowa do rozpoczęcia pracy, decyduję się użyć farby olejnej. Przygotowuję paletę barw potrzebną do zrealizowania mojej wizji. Użyję czerni, granatu, niebieskiego, białego, srebrnego i może jeszcze kilku kolorów. Nie dbam o ubiór – nadal jestem w piżamie, ale czuję, że jeśli nie zacznę zaraz pracować, energia mnie rozsadzi i wybuchnę. Dlatego zaczynam tak, jak stoję, nie zważając na nic. W końcu jestem wariatką, nie muszę się zastanawiać nad drobiazgami...

Pracuję zupełnie przytomna, a nie jak zazwyczaj, wyłączając się i przenosząc w inną, piękną krainę mojej sztuki. Gdy zagłębiam się w świat własnej wyobraźni, nigdy nie wiem, co wyjdzie z mojego obrazu, co stworzę i jaki będzie efekt końcowy. Ten obraz muszę jednak namalować w pełnej jasności umysłu, bo nie interesuje mnie przypadkowy wynik, a dokładnie to, co widziałam wtedy. Muszę to odtworzyć, zatem potrzebna mi pełna uważność.

Maluję, maluję i z głębi płótna, z mroku mojego świata wychodzi widok na ciemny ogród, stojący w ogniu deszczu, wiatru i burzy. Na huśtawce, siedzi kobieta w białej sukience, spoglądająca na swoje stopy. Jej twarz spływa deszczem i łzami, a sukienka klei się do lśniącej i mokrej skóry. Stopy są blade z wychłodzenia. Dziewczyna kurczowo trzyma się sznurów, na których wisi huśtawka. W tle widać błyskawicę. Gdy na to patrzę, aż słyszę huk serca łamanego na tysiące kawałków. Ten obraz promienieje rozpaczą. Tą samą, która przetoczyła się przeze mnie i zakorzeniła w tym, co ze mnie zostało. Wizja przede mną jest jej wyrazem. Czy można odciąć się od tego, co było? Czy można oczyścić się z czegoś takiego? Nie wiem.

Gdy wychodzę z pracowni, spotykam w salonie dwie pary oczu. Przy kominku, ze szklanką whisky, siedzą Piotr i Seba. Rozmawiają cicho, niemal szepcząc. Kiedy mnie dostrzegają, natychmiast kończą rozmowę, a Seba wstaje i podchodzi. Ogląda sobie mnie najpierw, jakby oceniał każdy szczegół wyglądu, po czym sięga ręką do twarzy i gładzi mój policzek.

– Jak się czujesz, Oli? Żałuję, że nie było mnie tutaj, gdy się obudziłaś, ale musiałem załatwić w Warszawie kilka bardzo ważnych spraw. Teraz już jestem i na razie cały czas będę, Piotr też.

Patrzę w szczere, dobre oczy mojego przyjaciela. Przyjaciela, którego energię przez cały ostatni rok zużywałam i który poświęcił dla mnie więcej, niż na to zasługuję. Przyjaciela, który darzy mnie głębokim uczuciem i nie ma ono nic wspólnego z przyjaźnią. Odwracam wzrok i spoglądam na mojego brata, który ręka w rękę z Sebą jest przy mnie w najgorszych chwilach mojego życia. Wzruszenie i wdzięczność duszą mnie i nie pozwalają mówić, ale powstrzymuję się, bo muszę z nimi porozmawiać i podczas tej rozmowy chcę im obydwu pokazać, że mam żelazną wolę… że mnie nie powstrzymają.

– Chciałabym z wami porozmawiać. Teraz pójdę wziąć szybki prysznic i się przebiorę, ale zaraz potem do was wrócę – mówię zdecydowanym i silnym głosem.

– Jasne. Nie spiesz się. Widzę, że dzień był owocny – zauważa Seba, wydłubując z moich włosów kapki farby.

Robi to, puszczając do mnie oko. Jego uśmiech jest mi potrzebny, tak jak odrobina humoru i dowcip. Wskazuje też na moją piżamę, która ma mnóstwo ciemnych plam. Dziś nie dbałam o to, w co jestem ubrana i czy jestem w ogóle przygotowana do pracy. Dzisiaj po prostu pracowałam, nie zważając na nic. Myśleć będę od jutra.

– Był owocny. Doprowadziłam pracownię do stanu używalności i malowałam – odpieram.

– Nic nie cieszy mnie bardziej – stwierdza uradowany. – Idź i wracaj szybko, bo jestem bardzo ciekawy, co masz do powiedzenia.

W łazience podchodzę do lustra i widzę, że cała moja twarz jest pokryta granatowymi kropkami. Zdarza się to niezwykle rzadko, ale zawsze wtedy, kiedy mam dobry dzień. Rozpuszczalnik to stały element mojej łazienki. Maczam w nim patyczek do ucha i plamka po plamce usuwam każdą z nich. Po prysznicu przebieram się w wygodne dresy i schodzę na dół. Uzbrajam się wewnętrznie na rozmowę z chłopcami. Wiem, że nie będzie łatwo. Gdy jestem już w połowie schodów, słyszę ich głośną rozmowę. Nie ma ich w salonie. Są w mojej pracowni, więc podchodzę do balustrady, gdzie lepiej usłyszę, o czym mówią.

– Ten obraz jest piękny. To nad nim musiała dziś pracować – mówi Seba z entuzjazmem.

– Seba, ty nie widzisz, co na nim jest? Ona kazała mi wczoraj pozbyć się z ogrodu wszystkich huśtawek. Zrobiłem to, ale chciało mi się płakać, bo Oli jakby częściowo umarła. Widzisz, co namalowała? To jest ona. Ta samotność… Ona jest tu taka samotna… zupełnie, jakby była zamknięta w swoim własnym cierpieniu. Chciałem powiedzieć, że coś jest nie tak, ale to by źle zabrzmiało. Wiadomo, że wszystko jest teraz, kurwa, nie tak, przez tego skurwysyna. Mam na myśli coś innego… Seba, z nią się dzieje coś więcej. Na tym obrazie, w tym ogrodzie, może w jej wyobraźni, stała się jakaś tragedia… – zawiesza głos, zaś w tle słychać szuranie stopami.

– Słuchaj, mówiłem ci, że nie wiemy nic prócz tego, co Maris opowiedział mi przez telefon. To zrelacjonowałem ci zaraz po rozmowie. Później, tutaj, gdy przyjechałem z lekarzem, nie miałem już z kim rozmawiać. Ten szczeniak po prostu zrezygnował. Ale mówię ci, coś się wydarzyło. Gdybyś widział jego twarz, kiedy mówił mi, że jej nie chce, że mam ją sobie wziąć… To nie był on. Nie wiem, kto to był. On był zawsze zazdrosny, jak wariat. Pozostając zdrowym na umyśle, nigdy by na to nie pozwolił. Nie zostawiłby jej, tym bardziej ze mną. On wiedział, co do niej czuję. Ale to już nieważne. Dobrze, że pomogłeś mi to wszystko wnieść. Wyobraź sobie, że nie było go dziś, gdy zabierałem te obrazy. Przyjął mnie Paweł. Podał mi rękę i wypytywał o Oli. Unikał mojego wzroku, co chwilę przepraszał, jąkając się. To nie był ten sam gadatliwy, pewny siebie gość, którego poznałeś. Powiedziałem mu, że nie usłyszy ani słowa, bo Maris nie zasługuje, by mieć jakąkolwiek wiedzę o tym, co się z nią dzieje. Zrobiło mu się głupio i zaraz powiedział, że nie pyta po to, by przekazać to Marisowi. Pyta, bo Oli stała się mu bardzo bliska i gdyby miał pewność, że kontakt z jego strony nie wpłynie na nią negatywnie, przyjechałby do niej. Z wiadomych względów jednak się powstrzymał. Powiedziałem mu, że nie powinien się z nią kontaktować, a najlepiej, by o niej zapomniał. Jednak ostatecznie powiedziałem mu, że nadal nie ma z nią kontaktu, ale jest pod dobrą opieką. Pomógł mi z obrazami, które były już przed moim przyjazdem zabezpieczone przez jakąś profesjonalną ekipę. Ten skurwysyn zamówił ją zaraz po powrocie z Poznania, by przygotowali kolekcję do wywiezienia. Jest tu wszystko, nad czym Oli pracowała podczas pobytu u niego. Wyobrażasz sobie, jak szybko się zakręcił, by ją wyrzucić ze swojego życia? Nie pozostała tam żadna z jej rzeczy. Nie brałem ubrań i innych przedmiotów, które jej kupił, bo uznałem, że nie zdążyła się do tego wszystkiego przyzwyczaić, a mogą przywoływać nieprzyjemne wspomnienia.

– Dobrze zrobiłeś, Seba. Dziękuję, że się tym zająłeś. Zakończyłeś i uporządkowałeś ten rozdział. Oli może teraz zaczynać z czystą kartą i z nową kolekcją w ręku. Nie wiem, jak mogłem go tak pozytywnie ocenić. Nigdy dotąd się tak bardzo nie pomyliłem. Myślałem, że mam wbudowany radar, który naprawdę jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze znałem się na ludziach. Jeśli uznałem, że ktoś jest w porządku, zawsze był – mówi Piotr ze smutkiem.

– Ja tam od samego początku dupka nie lubiłem, ale wiesz… ja miałem swoje powody.

– To może masz teraz swoją szansę, Seba… mimo, że okoliczności nie są zbyt korzystne – snuje.

– Piotr, nie. Ja dużo myślałem, a te tygodnie pozwoliły mi zobaczyć sprawy w innym świetle. Widziałeś, jak ona na niego patrzyła? Nie jestem pewny, ale takiego spojrzenia w jej oczach nie widziałem chyba nawet wtedy, gdy patrzyła na Grześka. A wiesz przecież, że kochała go do szaleństwa. Nie jestem w stanie z tym konkurować, a tym bardziej rozkochać jej w sobie do tego stopnia. Gdyby to było możliwe, już dawno by się stało. Ja wiem, że po prostu nie mam tego, czego ona szuka u mężczyzny. Ja… nawet gdyby ze mną była, szukałbym tego ognia w jej oczach i widziałbym, że go tam nie ma. Co jak co, ale jestem dużym chłopcem i umiem zrezygnować, gdy sprawa nie rokuje. Nie chcę zniszczyć naszej przyjaźni swoimi oczekiwaniami. Będzie zdrowo po prostu zrezygnować.

– Seba…

– Daj spokój, nie ma co się mazać. Teraz zależy mi tylko, żeby wróciła do życia. Cokolwiek zrobi, z kimkolwiek będzie, ja będę szczęśliwy. Poradzę sobie. Czas zacząć żyć. To powinien być nasz wspólny plan.

– Masz rację. Bardzo mi przykro. Myślałem, że może kiedyś będziemy rodziną – stwierdza Piotr ze smutkiem.

– Już jesteśmy, Piotr, w każdym możliwym wymiarze. Dobrze wiesz – odpiera Seba.

– Tak, wiem, stary.

Kiedy kończą rozmowę i słychać jedynie przestawianie rzeczy, przysiadam na stopniu schodów i trawię to, co usłyszałam. W pracowni jest moja kolekcja. To wiadomość równie dobra, jak całkowicie załamująca. Cieszę się, że Seba przywiózł wszystkie moje obrazy, bo mogę przejść do realizacji mojego planu, nie oglądając się już na nic. Załamujące jest to, że zostałam wyrzucona z domu Marisa szybciej, niż się w nim znalazłam, a tamto tempo było zawrotne. Paweł, ten kochany Paweł… Rozczula mnie to, co powiedział. Seba ma jednak słuszność – nie byłabym w stanie utrzymywać z nim kontaktu, to byłoby zbyt bolesne.

Ostatnia jest kwestia Seby. Mimo, że kocham go całym sercem, cieszę się, że doszedł do podobnych wniosków. Obawiałam się, że w miarę upływu czasu zacząłby ode mnie czegoś oczekiwać, a ja nie byłabym w stanie nic mu z siebie dać. Jest mi go żal, bo zasługuje na miłość. Zasługuje, aby ktoś kochał go całym sercem, jak ja kochałam każdego z moich mężczyzn. A może nie wszyscy byli naprawdę moi, ale kochałam tak każdego, którego przyjęłam do swojego serca. Teraz? Szczerze mówiąc, nie wiem, czy pozostało we mnie cokolwiek, czym mogłabym kogoś obdarować. Wydaje mi się, że jestem całkowicie pusta. Dobrze, że pozostała mi wyobraźnia i farby. Mam zatem coś, co ma sens.

Wstaję i powoli schodzę na dół, tupiąc na tyle mocno, by chłopcy mnie usłyszeli. Słysząc, że się zbliżam, wychodzą szybko z pracowni i siadają w fotelach. Ja układam się na kanapie, otulając kocem.

– Chciałam z wami porozmawiać o moich planach na przyszłość. Zanim zaczniecie komentować i się sprzeciwiać. Chcę, byście wiedzieli i przyjęli do wiadomości, że ja ten plan zrealizuję – uprzedzam ich z góry, zanim przejdę do szczegółów.

– Co masz na myśli, Oli? – pyta Piotr wyraźnie zaskoczony.

– Postanowiłam pozbyć się domu i wyjechać. Jutro poproszę o dokonanie wyceny i zwrócę się do biura nieruchomości z prośbą o wystawienie go na sprzedaż. Chciałabym też dać tobie, Sebciu, pełnomocnictwo do dokonania transakcji, gdyby podczas mojej nieobecności znalazł się ktoś zainteresowany zakupem – tłumaczę im powoli.

– Oli, wiesz, że na chętnego nie będziesz długo czekać, ale nie o to chodzi. Czy ty naprawdę chcesz sprzedać ten dom? Nie będziesz tego żałowała? – pyta Seba nieco skonfundowany.

– Nie, nie będę. Czasami trzeba zaakceptować, że niektóre rzeczy się skończyły. Ja długo nie mogłam się pogodzić z tym, że Grześ i Tym już nie wejdą przez te drzwi. Ten upór mnie prawie zabił. Jeśli chcę żyć, muszę stąd odejść… – oświadczam, patrząc raz na Sebę, raz na Piotra i licząc na to, że zrozumieją moją decyzję.

– Nie mogłoby mnie mniej obchodzić, co zrobisz z tym domem, ale bardziej mnie interesuje, dokąd zamierzasz wyjechać? – wtrąca Piotr poważnie i stanowczo. – Nie mógłbym znieść myśli, że jesteś daleko i nie mogę szybko do ciebie dotrzeć, pomóc ci.

– Właśnie o to chodzi, Piotr, że ja chcę was uwolnić. To ja nie mogę znieść myśli, że od ponad roku obydwaj żyjecie moimi stanami. To robi się chore. Jestem zależna od was, a wy jesteście zależni ode mnie. Nie możemy tak dalej żyć. Chcę, byś ty, Piotruś, spokojnie zajmował się swoją rodziną, dziećmi, żoną. Ty, Sebciu, byś układał sobie życie, chodził na koncerty, poznawał ludzi. Nie zrobisz tego, spędzając każdą wolną chwilę z przyjaciółką–wariatką. Tracisz na tym i ty, i twój biznes… Chcę, byście żyli.

– Oli, kurwa, ja nie mam wyłącznie żony i córek. Ty jesteś moją rodziną, moją jedyną rodziną. Tego… tego pieprzonego pasożyta nie liczę. Chcę być z tobą, chcę się tobą opiekować. Nie rozumiesz tego?! – krzyczy, podrywając się na równe nogi. – Nie możesz tego zrobić! Nie możesz mnie zostawić!

– Piotruś, nie mów tak. Nie zostawiam cię. Ja po prostu muszę odnaleźć siebie, a kiedy to zrobię, wtedy stanę przed wami, jak równy z równym i znów będziemy zdrową rodziną – przekonuję, nie zrażając się jego wybuchem.

Spodziewałam się tego i dobrze przygotowałam, wiedząc, że od mojej postawy zależy nasz wspólny los. Dlatego właśnie strzegę swojego tonu, mimiki i postury. Wiem, że głos nie może mi drżeć, z oczu nie mogą płynąć łzy, a ciało nie może zdradzać napięcia. Każda jego komórka sprzeciwia się teraz tej znajomej sile, która chce pochłonąć wszystkie racjonalne reakcje, ale opieram się temu z całą mocą.

– Ale nie możesz tak po prostu po tym, co dopiero przeszłaś, decydować się na tak drastyczne kroki. Boję się, że ty znowu będziesz chciała… – wykrzykuje, po czym nagle zamyka buzię i milknie.

Waga jego słów wisi w powietrzu. Patrzę na Sebę i widzę, że jego oczy są wielkie jak spodki i unika mojego wzroku.

– Co będę znowu chciała zrobić, Piotr? – syczę przez zęby.

– Nie, ja przejęzyczyłem się tylko. Seba, może ty coś dodasz? – Mój brat próbuje ewidentnie odwrócić kota ogonem.

– Nie próbuj mydlić mi oczu, Piotr. Odpowiedz na pytanie i to zaraz! – podnoszę na niego głos.

Jestem osobą, która nigdy nie krzyczy, więc gdy mówię głośniej, mój brat zamienia się w małego chłopca i natychmiast siada na kanapie. Pochyla się do przodu, opiera głowę w rękach i patrzy w podłogę. Szarpie swoje długie włosy, po czym podnosi na mnie wzrok.

– Są rzeczy, o których nie wiesz, Oli. Nie pamiętasz, a my nigdy ci nie powiedzieliśmy – przyznaje, uciekając wzrokiem.

– Jakie to rzeczy? – warczę przez zaciśnięte zęby.

Zaraz oszaleję. Czy może być gorzej? Jest jeszcze coś? Jakby było tego wszystkiego mało…

– Kiedy Grzesiek i Tymuś odeszli i ty byłaś w tym stanie, nie dopilnowaliśmy cię i zniknęłaś – zaczyna.

Gdy to słyszę, nie wierzę. Milczę i czekam, co powie dalej. Nie jest jednak w stanie mówić, nadymając się, a w jego oczach pojawiają się łzy.

– Zniknęłaś i zaczęliśmy cię szukać. Piotr dotarł do mostu na czas. Policjanci mieli cię już w radiowozie. Byłaś zziębnięta, bosa i w koszuli nocnej. Chciałaś skoczyć, ale w porę się pojawili. Zostali wezwani, bo ktoś zauważył dziwnie zachowującą się kobietę ubraną w nocny strój. Zabraliby cię do szpitala psychiatrycznego, ale Piotr opowiedział im wszystko. Obiecał, że zajmiemy się tobą i sprowadzimy pomoc. Powiedział, że boisz się szpitali i lekarzy, że gdyby cię zabrali, pogorszyliby twoją sytuację, że stać nas na najlepszą pomoc i prywatną klinikę. Poszli nam na rękę. Potem byłaś w szpitalu – dopowiada Seba, widząc, co dzieje się z Piotrem.

– Tak, pamiętam, ale to nie był szpital psychiatryczny. Byłam tam z powodu wycieńczenia… – powtarzam to, co mi wtedy powiedzieli.

– Nie, nie byłaś tam z tego powodu, Oli – ujawnia Seba i widać, że jest mu głupio.

– Oszukaliście mnie. Nie powiedzieliście mi prawdy? Jak mogliście?!

Całe moje panowanie nad sobą ulatuje w jednej chwili. Do oczu natychmiast napływają łzy. Jak mogli ukryć przede mną coś tak ważnego? Nie dość, że okazało się, że otrzymywałam leki psychotropowe, to teraz wychodzi na to, że jestem samobójczynią i nie mam o tym zielonego pojęcia? Czy można być bardziej żałosnym? Jak można nie wiedzieć o sobie tak istotnych rzeczy? Jak można nie pamiętać, co się robiło? Jak? Nie mogłam upaść niżej... Czuję, jakbym wynurzała się spod lodowatej oceanicznej wody, w której spędziłam wieki. Spałam w niej, nie wiedząc, gdzie i kim jestem. Teraz wychodzą na jaw fakty ukrywane przez moich najbliższych. Przed czym mnie chronili? Przed wiedzą o samej sobie? Jakim prawem? Dlaczego przez cały rok nie znaleźli w sobie odwagi, by mi powiedzieć? Dlaczego ja sama sobie tego nie przypomniałam? To wszystko wyjaśnia... Dlatego tak się o mnie boją, tak mnie na każdym kroku pilnują. Obawiają się, że coś odpieprzę – pójdę na most, podetnę sobie żyły, wsiądę w auto i się rozbiję… jest tyle i prostych, i kreatywnych sposobów… Gdy o tym myślę, przychodzą do mnie w niekończącej się liście pomysłów. Mam je wyryte w umyśle – skonstruowane zapewne dawno temu. Wtedy! Tak, znam je dobrze. Przychodzą, jak dobrzy przyjaciele i kuszą, obiecując ulgę, oddech i wytchnienie. Tak bardzo kuszą. A ja? Ja nawet nie wiedziałam, że zajmują po kryjomu tak ogromną przestrzeń, że kryją się w moim sercu i duszy, jak wabiące grzechem węże, czekające tylko na dogodne warunki, by ostatecznie namówić mnie do skorzystania z szansy na odejście i połączenie się z Grzesiem i Tymem. Czy trafiłabym do nich, uciakając w ten sposób? Czy to, co wszyscy uznają za tchórzliwą ucieczkę od życia, rzeczywiście jest aktem ucieczki, czy bohaterstwa? Czy jako zbieg, poszłabym do nich, czy w miejsce dużo gorsze niż to, w którym tak cierpię? Czy jestem już skażona tą wewnętrzną potrzebą na zawsze? Czy pojawi się w moim życiu coś, co da mi sens? Ostatecznie, czy można cierpieć bardziej niż ja teraz? Potrzebuję pomocy! Myślę, że profesjonalnej. Zadbałabym o nią, gdybym to wszystko wiedziała. Jak z bieganiem i jedzeniem, wzięłabym się sama za frak i zaprowadziła do terapeuty. Gdybym wiedziała...

– Nie, Oli. Nie patrz tak na to. Kochamy cię – broni się.

– Wiem, że mnie kochacie, ale nie mieliście prawa trzymać tego przede mną w tajemnicy. Gdybym wiedziała, może podjęłabym inne decyzje, dotyczące mojego zdrowia psychicznego. Nie! Ja podjęłabym inne decyzje! Poszłabym na terapię. Zmusiłabym się do tego! Spotykałabym się z doktorem regularnie… to dałoby mi zupełnie inne spojrzenie na skalę problemu. Ukryliście przede mną strzępki wiedzy, które były częścią większej układanki, ale były najważniejsze. Nie mieliście prawa! – wymawiam im załamana.

– Oliniu, my chcieliśmy dla ciebie dobrze. Wiesz to… Nie mamy na swoje usprawiedliwienie nic, poza tym. Słowa nic teraz nie dadzą. To się zdarzyło, a my ci nie powiedzieliśmy. Co teraz? – pyta Seba poruszony.

– Teraz, Sebciu, zamierzam sprzedać dom i wyjechać. Gdy ułożę sobie wszystko, spotkamy się, a tymczasem będę się z wami kontaktować raz na dwa tygodnie, byście wiedzieli, że wszystko ze mną dobrze – odpieram już wolniej i spokojniej.

– Nie, nie zgadzam się! – krzyczy Piotr. – Seba, kurwa mać, powiedz coś! Czy tylko ja nadal myślę?

Zaczyna chodzić po pokoju w tę i z powrotem. Przystaje przede mną i tak mocno kopie w stół, że ten rozpada się na kawałki. Nie podskakuję. Spodziewałam się, że mój brat nie pogodzi się z moją decyzją tak łatwo.

– Piotr, wydaje mi się, że tym razem nie mamy nic do powiedzenia – mówi Seba, spoglądając na mnie. – Czy nie tak?

Nie odpowiadam na to pytanie. Odpowiedź na nie nie jest już potrzebna. Podchodzę do Seby i mocno go przytulam. Potem podchodzę do Piotra, który płacze i całuję go po twarzy. Mój silny, kochany brat. Bardzo żałuję, że w związku ze mną przechodzi przez takie emocje, że musi tyle przeżywać. Nigdy tego dla niego nie chciałam. Chciałam być zawsze silna za nas dwoje, a okazałam się tak bardzo słabym człowiekiem. I pomyśleć, że to dziecko w ciele dorosłego już mężczyzny ratowało mnie przed samobójczą śmiercią… To takie upokarzające. Przez kilkadziesiąt lat byłam dla niego autorytetem, opoką. Co z tego zostało? Czym jestem teraz?

– Kocham cię, Piotruś. Nigdy więcej się już o mnie nie martw. To, co zamierzam, wyjdzie nam wszystkim na dobre, zobaczysz.

– Ja też cię kocham, Oli. Kocham cię najbardziej na świecie. Nie mogę znieść myśli, że nie będziesz blisko – mówi, wtulając twarz w moje włosy.