Fale czasu i inne opowiadania science fiction - Marek Pełka - ebook

Fale czasu i inne opowiadania science fiction ebook

Marek Pełka

2,5

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2015
Opis

Książka Fale czasu i inne opowiadania science fiction zawiera pięć odrębnych, niewiążących się ze sobą opowiadań,z których dwa pierwsze opisują przygody i dokonania ich bohaterów przeniesionych w czasie do odległych epok historycznych. Trzecie opowiadanie dotyczy odkrycia przez pradawną karłowatą rasę ludzi świata równoległego, który staje się ich schronieniem, czwarte przenosi czytelnika w świat miniaturyzacji i owadów, natomiast piąte jest wizją świata przyszłości ludzkości i związaną z tym ucieczką w kosmos. Trzy opowiadania nawiązują do spotkań z wysłannikami obcych cywilizacji. Dla ułatwienia autor zamieścił przed każdym opowiadaniem krótkie streszczenie, które pozwala czytelnikowi na wstępne zapoznanie się z jego treścią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Pełka
Fale czasu i inne opowiadania science fiction
© Copyright by Marek Pełka 2015Korekta: Magdalena GeragaProjekt okładki: Agnieszka Wachnik
ISBN 978-83-7564-476-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.
I

Odbywający zasadniczą służbę wojskową żołnierz podczas ćwiczeń napoligonie zostaje w wyniku anomalii słonecznych, powodującychzmiany w polu magnetycznym Ziemi, nieoczekiwanie przeniesiony doepoki wczesnego średniowiecza (V–XI wiek) w Europie. Trafia dostarego grodziska na terenach obecnej Polski, w którym zamieszkuje,wtapiając się w życie jego mieszkańców. Po upływie roku pojawiającasię znikąd fala czasu przerzuca go z powrotem do świata, z któregoprzybył.

FALE CZASU

Janusz otrzymał powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej w jednostce położonej nad Zalewem Zegrzyńskim. Miał się tam stawić o godzinie ósmej rano w poniedziałek, który wypadał akurat w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim, dwudziestego czwartego kwietnia. Po przybyciu na miejsce zobaczył, że przed jednostką wojskową, jeszcze przed godziną ósmą rano, zebrała się grupa kilkunastu chłopaków. Każdy z nich miał powołanie do wojska, ale żaden nie kwapił się pierwszy do przekroczenia bramy. To były dla nich ostatnie chwile wolności, należało się nią jeszcze nacieszyć. Janusz dołączył do nich, chcąc zapoznać się z chłopakami. Ta idylla nie trwała długo, ponieważ z bramy wyszedł oficer, czy też chorąży, i zaprosił całe to towarzystwo do środka. Kilku chłopaków nie zdecydowało się na to i umknęło w las, pozostali zostali zaprowadzeni do jednego z bloków znajdujących się na terenie jednostki wojskowej.

Okazało się, że jest to budynek szkoły podoficerskiej wojsk łączności. Wewnątrz, na korytarzu, było już kilkudziesięciu chłopaków, oczekiwali właśnie na strzyżenie. Widać było, że żaden z nich się do tego nie palił, toteż podoficerowie sami wyszukiwali i „zapraszali” na taboret co mniej rozgarniętych poborowych, nie szczędząc przy tym słów zachęty i docinków.

Janusz nie czekał, aż go wyznaczą, wolał to mieć już za sobą, toteż po zwolnieniu się miejsca podszedł do fryzjera i usiadł na taborecie. Po chwili poczuł na skórze głowy rozgrzany metal maszynki do strzyżenia. Jej ostrza były stępione; zamiast prawidłowo ciąć, niemiłosiernie ciągnęły włosy. Ta gehenna potrwała kilka minut i już po chwili nie mógł siebie poznać – był prawie łysy. Nie mogąc opuścić budynku, pilnowanego przez dwóch podoficerów, postanowił przespacerować się po korytarzach tej szkoły. Zaciekawiły go wiszące na ścianach plakaty, obrazujące wojskowe urządzenia łączności, karabiny, samoloty i inne. Na pierwszy rzut oka wydawały się nawet ciekawe, zastanawiał się tylko, czy będzie musiał tego wszystkiego się uczyć.

Strzyżenie poborowych trwało cały dzień, stale sprowadzano nowe grupy młodzieńców. Zawarto już pierwsze znajomości, potworzyły się małe grupy chłopców, którzy coś sobie opowiadali. Kiedy nadeszła pora obiadowa, zaprowadzono całą liczną już grupę do stołówki, gdzie stara żołnierska wiara powitała nowo przybyłych miauczeniem. Była to okazja dla nich do zaznajomienia się z hierarchią żołnierzy, wynikającą z przebiegu służby. Nowy rocznik żołnierzy nazywano kotami, po upływie pół roku awansowali oni na ogony, po kolejnym półroczu mogli się już nazywać wicerezerwą, aby w ostatnim półroczu służby otrzymać godne miano rezerwisty. Z chwilą odejścia do rezerwy starego rocznika, a pojawienia się w jednostce nowego następowały awanse w żołnierskiej hierarchii, co wszystkich bardzo cieszyło. Należy też mieć na uwadze, że odejście do rezerwy starego rocznika odbywało się w zasadzie dwa tygodnie przed przybyciem nowego. Jednakże ci żołnierze, którzy byli w trakcie służby ukarani karą aresztu, odchodzili do rezerwy później, bowiem doliczano im te dwa tygodnie oraz liczbę dni pobytu w areszcie.

Po posiłku nastąpił dalszy ciąg wydarzeń. Ostrzyżonych już chłopców przypisano do właściwego plutonu i kompanii, a później zaprowadzono do łaźni, gdzie musieli rozebrać się oraz zapakować swoje dotychczasowe ubrania, a paczki zaadresować. Podoficerowie sprawujący nad nimi nadzór poinformowali, co też można sobie zatrzymać z rzeczy osobistych. W czasie kąpieli w ciepłej wodzie, kiedy już się chłopcy dobrze namydlili, kaprale dla zabawy zakręcili ciepłą wodę, a puścili zimną, co wywołało lawinę protestów.

Później nastąpiło fasowanie mundurów, zarówno polowych, jak i wyjściowych. Szefem kompanii, do której przypisano Janusza, był starszy wiekiem żołnierz zawodowy w stopniu chorążego. Okazało się później, że był on weteranem wojennym, o czym mimochodem wspominał. Umiał jednak dbać o żołnierzy i wkrótce Janusz wdział na siebie przydzielony mu przez niego mundur polowy, później musiał przymierzać wyjściowy oraz obuwie do niego.

Te wszystkie czynności trwały strasznie długo, toteż kiedy wreszcie wyprowadzono żołnierzy z łaźni, zapadł już mrok. Po dotarciu do właściwego budynku na terenie koszar wprowadzono poborowych na pierwsze piętro, a tam plutonami do właściwych sal. Januszowi przydzielono górne łóżko w kącie koło wysokiego, okrągłego pieca. Pomiędzy piętrowymi łóżkami stały szafki, jedna przypadała na dwóch żołnierzy. W sali było ciasno, toteż Janusz zawiesił wyjściowy mundur na krawędzi łóżka i wyszedł na korytarz; byli tam już inni żołnierze.

Ostrzyżeni, umundurowani chłopcy nie mogli się poznać, mundur zmieniał człowieka. Później nastąpiło zdawanie mundurów wyjściowych do magazynu, odbiór przyborów toaletowych, mydła i ręczników, niezbędników, kubków, szczotek i pasty do zębów oraz butów. Każdemu żołnierzowi przydzielono parciany pas do ubrania polowego i skórzany do wyjściowego, dwie pary butów, plecak i dwa koce, menażkę, manierkę, niezbędnik (łyżka, nóż, widelec), płaszcz przeciwchemiczny OP1, maskę przeciwgazową. Do butów polowych codziennego użytku przydzielano onuce, a do wyjściowych skarpety.

Po tym całym zamieszaniu przyszedł czas na kolację, którą przyniesiono na kompanię. Każdy otrzymał po dwie kromki chleba i jakieś dwa deko margaryny, odkrojone od całości. Patrząc na ten przydział, Janusz przypomniał sobie książkę Stanisława Grzesiuka Pięć lat kacetu i porównał swoją rację żywnościową z tymi, jakie autor otrzymywał w obozie koncentracyjnym. Wyglądało to jakby podobnie. Kawę przyniesiono w baniaku i kiedy jej spróbował, wyczuł w tym płynie jakiś nieokreślony smak, którego do tej pory nie znał. Okazało się później, że dodawano do kawy bromu – środka leczniczego, który działał uspokajająco na żołnierzy.

Po kolacji apel, później czas na wieczorną toaletę. W umywalni były dwa blaszane koryta, ciągnące się przez całe pomieszczenie, jeden kran przypadał na siedmiu, a może i więcej żołnierzy. Szoku doznał Janusz w ubikacji, która znajdowała się obok umywalni. Nie było w niej kabin, tylko po obu stronach ścian, oddzielone przejściem, rozmieszczone naprzeciwko siebie po cztery stanowiska z otworami. Były to tak zwane ubikacje kucane, składające się z owalnej misy, zamontowanej na poziomie posadzki, zakończonej odpływem w dolnej części o średnicy dziesięciu centymetrów. Po obu stronach misy znajdowały się podstawy do umieszczenia stóp. Nad stanowiskami wisiały spłuczki. Stale było się na widoku i aby załatwić większą potrzebę, trzeba było przełamać wstyd, co niektórym wcale nie przychodziło łatwo.

Po powrocie do sali rozpoczęła się nauka składania ubrań: wszystkie musiały być ułożone w kosteczkę i stanowić wyrównaną wzdłuż taboretów linię. Następnie przyszła pora na obuwie, które czyściło się i pastowało razem z podeszwami, a później ustawiało w wyrównanym szeregu na korytarzu pod ścianą żołnierskiej izby. Zastępcze obuwie stanowiły tenisówki, bielizny na zmianę nie było – w czym chodziło się w dzień, w tym spało się w nocy. Żołnierze spali zatem w koszulach i spodenkach gimnastycznych, piżam nie posiadali. Bielizna była co tydzień zmieniana, czasami trzeba było coś przeprać. Łóżka były posłane kocami, pod nimi leżały dwa prześcieradła: na jednym się spało, drugim przykrywało. Dowódcy drużyn uczyli swoich podkomendnych owijania nóg onucami, ponieważ skarpety były przewidziane tylko do butów wyjściowych. Ta nauka trwała dość długo, aż do czasu, kiedy wreszcie rozbrzmiał głos dyżurnego, ogłaszającego capstrzyk i ciszę nocną.

Janusz dostał górne łóżko i obawiał się, że w nocy może z niego spaść. Leżąc, wpatrywał się w sufit, nie mógł zasnąć. Niektórzy próbowali opowiadać kawały, jednak inni, bardziej zmęczeni, uciszyli ich. Po chwili drzwi sali otworzyły się i nastąpiła inspekcja, prowadzona przez dyżurnego podoficera. Sprawdzano ułożenie kostek ubrań oraz czystość nóg. Niejeden musiał układać na nowo swoje ubranie, inni pognali do umywalni, aby doprowadzić nogi do czystości.

Pierwsza noc nie przyniosła ukojenia. Janusz, leżąc na wąskim, wojskowym łóżku, nie mógł zasnąć, wsłuchiwał się zatem w głosy rozmawiających ze sobą żołnierzy. Sala nie była duża, jednak na piętrowych łóżkach mieściło się swobodnie trzydziestu pięciu elewów.

O godzinie szóstej rano rozbrzmiał na korytarzu krzyk dyżurnego:

– Pobudka, pobudka, wstać!

Za chwilę otworzyły się drzwi sali i stojący w nich dyżurny powtórzył okrzyk. Rozbudzeni żołnierze zerwali się z łóżek i zaczęli się szybko w tłoku ubierać. Po założeniu spodni wychodzili na korytarz, poszukując butów. Kiedy elewi założyli już buty, wydano polecenie wychodzenia na korytarz bez kurtek mundurowych. Później wyprowadzono wszystkich na poranną zaprawę.

Rozpoczęła się ona od biegu wokół jednostki wojskowej; wybiegało się tylną bramą, a wracało główną. Po biegu odbyły się ćwiczenia na placu apelowym. Czego tam nie było: przysiady, pompki, podskoki, kaczy chód, rozciąganie i wiele innych. Kaprale po prostu wychodzili z siebie, aby jak najbardziej obrzydzić życie rekrutom.

Na szczęście Janusz trenował przez kilka lat judo w klubie sportowym, toteż dla niego była to tylko zabawa, inni dostali jednak dobrze w kość, co było widać na ich twarzach. Po rozgrzewce powrót w kolumnie do kompanii, mycie, a później sprzątanie wyznaczonych rejonów. Gdy prace te dobiegły końca, wojsko wyruszyło do stołówki na śniadanie. Dziś była grochówka z ziemniakami i makaronem, taka gęsta, że wsadzona w talerz łyżka stała na sztorc, do tego kawa oraz kostka masła o wadze dwóch dekagramów. Powrót ze stołówki, apel poranny, wyznaczenie przez dowódcę kompanii zajęć i odmarsz do nich. I to wszystko codziennie przez wiele, wiele dni. Musztra, polityczne, znowu musztra, godziny zajęć w szkole, zapoznawanie się ze sprzętem, nauka pracy kluczem radiotelegrafisty, odbiór poczty nadawanej alfabetem Morse’a, praca na dalekopisach, i tak z dnia na dzień, aż do znudzenia. Wieczorem po kolacji odbywało się obowiązkowe oglądanie DziennikaTelewizyjnego. Ponieważ przed nim była zawsze Wieczorynka, toteż elewi pędzili jak najszybciej do budynku, chcąc ją obejrzeć, co nieraz prowadziło do komicznych sytuacji. Tylko niedziele były wolne i można było czasami pooglądać telewizję w żołnierskiej świetlicy, jeśli podoficerowie na to zezwolili, bo często oglądając jakiś program lub film, nie wpuszczali do sali nikogo. Dostępną prasą były: „Żołnierz Polski”, „Żołnierz Wolności” i „Trybuna Ludu”.

Janusz został przydzielony do I plutonu w kompanii. Zgrupowano w nim żołnierzy, których miano wyszkolić na radiotelegrafistów dalekopisowo-słuchowych. Wszyscy elewi tego plutonu musieli wykazać się średnim wykształceniem, zakończonym maturą. Szkolenie było trudne, a w tamtych czasach średnie wykształcenie nie było tak powszechne jak w latach późniejszych. Janusz dowiedział się później od swoich sąsiadów, że przed wcieleniem do wojska był sprawdzany przez różne służby, które robiły wywiad środowiskowy, dotyczący jego osoby.

Minął miesiąc, półtora i nadszedł czas przysięgi. Po jej złożeniu Janusz stał się pełnoprawnym żołnierzem, skończyła się unitarka dla niego i jego kolegów. Przyszła teraz kolej na naukę poważniejszych rzeczy, chociażby pracy na radiostacji. Radiostacja ta, oznaczona jako KFR-118, była radiostacją krótkofalową, nadawczo-odbiorczą średniej mocy, zainstalowaną na samochodzie Star-660. Jej przeznaczeniem było utrzymywanie łączności fonicznej lub telegraficznej (ręcznej i dalekopisowej) na odległościach do dwustu kilometrów, w tym także podczas ruchu. Januszowi bardzo się podobał ten sprzęt, tym bardziej że wnętrze wozu było przytulne i schludne i zapewniało załodze odpoczynek. W samochodzie znajdowała się bowiem skrzynia-schowek z podnoszonym zagłówkiem, mogąca służyć jako kanapa. Drugim posłaniem było podniesione i przypięte do uchwytów w suficie kabiny płaskie oparcie. Na suficie umocowano także specjalne haki, na których można było zawiesić brezentowy hamak.

Nadawanie kluczem i nauka alfabetu Morse’a pociągała Janusza, jednak praca na dalekopisach była bardziej skomplikowana. Każdy z palców obu rąk miał wyznaczone pole manewru i przypisane litery z klawiatury dalekopisu. Nie wolno było patrzeć na klawiaturę, wzrok utkwiony miał być w tekst, zawieszony na uchwycie maszyny. Prowadzący zajęcia oficer bardzo pilnował, aby żaden z elewów nie patrzył na palce. Pomagał mu w tym drewniany wskaźnik, którym walił po palcach tych, którzy nie stosowali się do jego zaleceń, i tu trzeba było wykazać się refleksem.

Szkolenie trwało i trwało, każdy kolejny dzień był jeszcze nudniejszy od poprzedniego, lecz w żołnierskim życiu pojawiały się od czasu do czasu także wesołe lub śmieszne zdarzenia.

Największy problem dla żołnierzy stanowiło wyżywienie. Karmiono ich przeterminowanym jedzeniem, w chlebie pojawiały się od czasu do czasu zapieczone robaki, w zupach także ugotowane. Pewnego razu stare wojsko zbuntowało się, ponieważ na kolację podano zieloną od pleśni kiełbasę. Ostatecznie wydano wtedy wszystkim suchy prowiant. Następnego dnia wieczorem kwatermistrz jednostki śmiał się z żołnierzy, mówiąc, że tę kiełbasę zjedli w obiadowym bigosie i jakoś nikt się nie rozchorował. Kilku elewów złożyło skargę na złe wyżywienie u oficera politycznego, co poskutkowało ich wywołaniem na porannym sobotnim apelu i przykładnym ukaraniem wielodniowym aresztem przez dowódcę szkoły. W tej sytuacji już nikt się nie wychylał i życie w szkole jakoś się unormowało.

Inną bolączką elewów były umywalnia i ubikacja. Któregoś dnia podczas porannej toalety pękła rura w ubikacji, a wytryskująca z niej ciecz polała się na przebywających w tym pomieszczeniu. Sytuacja ta spowodowała paniczną ucieczkę chłopaków, lecz niestety wąskie drzwi skutecznie to udaremniały, tak że ci ostatni już nie musieli się tak bardzo śpieszyć. Fetor, który się wtedy rozszedł w umywalni, spowodował jej opuszczenie przez myjących się. Ochlapani zmuszeni byli zdjąć mundury i wyprać je w korycie umywalki. Zmyć się jako tako zmyło, mydło mało pomogło, pozostały plamy i nie usunęło to przykrego zapachu, ubrania też tak szybko nie wyschły. Na porannym apelu szef kompanii skutecznie wyłapał tych biedaków i przykładnie ukarał za poplamienie mundurów, zupełnie nie przejmując się zaistniałym wydarzeniem. Wywołało to dużą konsternację żołnierzy. Okazało się przy tym, że mundurów nie można w chwili obecnej wymienić ze względu na braki w zaopatrzeniu. Z powodu roztaczającej się od nich woni, podczas szkolenia maszerowali oni na końcu plutonu lub drużyny, niosąc skrzynie z amunicją lub inny ekwipunek. Bardzo im to nie odpowiadało, bo za każdym razem pracowali jako tragarze.

Czasami dowództwo zaskakiwało zupełnie elewów swoimi pomysłami. Któregoś pięknego dnia po obiedzie zebrano całą kompanię z niezbędnikami na apelu przed budynkiem i wydano rozkaz wymarszu na trawnik za nim, porośnięty wysoką trawą. Okazało się, że trawy tej nie można było skosić, bo była zbyt sucha; w tej sytuacji uznano, że należy ją wyciąć nożami. Z tego powodu rozstawiona w tyralierę kompania elewów uwijała się na trawniku, niemniej robota ta przeciągnęła się aż do kolacji.

Innym razem noże posłużyły do skrobania farby z menażek, po oskrobaniu elewi zanieśli je do lakierowania. Nożami także kazano zeskrobywać farbę z podłóg w salach, ponieważ na zakończenie szkoły pomieszczenia powinny być odmalowane i wyremontowane. Każdy z elewów otrzymał metr kwadratowy podłogi do oczyszczenia i czas aż do kolacji, a niektórzy i po niej.

Żołnierze, wyprowadzani każdego ranka na zaprawę poranną, wybiegali kompaniami z jednostki tylną bramą, aby po przebiegnięciu kilku kilometrów powrócić do niej główną. Za tylną bramą żołnierze zrobili sobie ubikację, bo nie wszyscy zdążyli rankiem skorzystać z toalety, a kiedy to zauważono, postawiono w tym miejscu na straży jakiegoś podoficera czy też oficera zawodowego. Wdzięczni żołnierze znaleźli inny sposób odpłacenia się za doznane traktowanie, toteż kiedy kilkanaście minut po szóstej kilkuset żołnierzy biegło szosą kompaniami do jednostki, do której przylegało osiedle wojskowe, dawali oni upust swojej frustracji, krzycząc gromko pod oknami domów: „Pobudka, pobudka, wstać!”. Z tego to powodu dowództwo jednostki zarządziło, aby na zaprawę poranną żołnierze wybiegli tylną bramą i po przebiegnięciu kilku kilometrów wracali tą samą drogą do koszar.

Innym wydarzeniem były alarmy przeciwlotnicze. Ćwiczenia z bronią i maskami przeciwgazowymi odbywały się zwykle na placu, znajdującym się na skraju lasu. Na komendę: „Lotnik, kryj się!” należało jak najszybciej dobiec do niego i ukryć się w gąszczu. Po pierwszym takim alarmie elewi z plutonu Janusza wbiegli w las, ale tylko po to, aby z niego wyjść dopiero po upływie godziny, mimo że alarm odwołano wcześniej. Zaskoczony tym stanem rzeczy dowodzący nimi oficer jeszcze przed ogłoszeniem alarmu wyznaczał czas i miejsce zbiórki.

Wieczorem żołnierze wymyślili sobie inną zabawę. Oglądanie Dziennika Telewizyjnego było obowiązkowe, ale i nudne, zatem próbowano się jakoś rozerwać. W świetlicy mieściła się cała kompania, elewi siedzieli w ciasnych rzędach, jedni za drugimi. Ktoś wpadł na pomysł, aby pozszywać mundury siedzącym przed sobą. Przyjemnie było patrzeć z ostatniego miejsca, jak cały rząd chłopaków po cichutku zszywa mundury swoim kolegom. Zabawa następowała później. Kiedy kończył się Dziennik, okazało się, że cały rząd chłopaków jest ze sobą złączony. W kolejnych dniach każdy już bardzo się pilnował, aby nie być przyszytym do sąsiada.

Czas pobytu w szkole dłużył się Januszowi niemiłosiernie, było przecież lato, ale doczekał egzaminów. Całą kompanię wywieziono wtedy do lasu na nocne ćwiczenia, zakończone egzaminem. Ćwiczenia te prowadzono na sprzęcie zainstalowanym na samochodach. Był to duży stres dla chłopaków, gdyż wszystko odbywało się pod okiem całej kadry oficerskiej szkoły, poza tym nigdy nie było wiadomo, czy się uda ten egzamin zdać. Na szczęście obawy Janusza były nieuzasadnione i wszystko skończyło się dla niego dobrze. Po ćwiczeniach nastąpił powrót do jednostki. Następnego dnia wieczorem, już po kolacji, chłopaki skombinowali wino i cały pluton nim się raczył. Byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że ich dowódca zarządził w tym czasie zbiórkę i zaprowadził żołnierzy do sali wykładowej. Nastąpiło teraz kolejne szkolenie na sprzęcie, co nie było takie łatwe, biorąc pod uwagę stan elewów, którzy udawali, że są zupełnie trzeźwi.

Na zakończenie szkoły czekał elewów jeszcze jeden egzamin, tym razem z umiejętności polowych. Całą szkołę wywieziono do lasów na poligon, na którym odbyły się egzaminy. Jeden z nich polegał na rzucie granatem do czołgu, który przedtem przejechał nad leżącym na ziemi żołnierzem; czołg w tym wypadku zastąpił ciężki BTR.

Oczekujący na sprawdzian Janusz przyglądał się swoim kolegom, odbywającym ćwiczenie. Kiedy przyszła jego kolej, z lekkim uczuciem wewnętrznego napięcia poddał się testowi bojowemu; wypadł on dobrze.

Na zakończenie zajęć polowych kadra dowódcza zebrała się przy stołach, ustawionych w lesie i nakrytych obrusami. Podawano im obiad. Elewi nic nie dostali, obiad czekał na nich w koszarach. Kadrze dowódczej szkoły bardzo nie podobało się, że żołnierze kręcą się koło stołów. Za chwilę dowódca szkoły rozkazał elewom przenieść się dalej od tego miejsca. Młodych chłopaków bardzo zdenerwowało zachowanie kadry zawodowej. Oficerowie jedli obiad przy stołach, żołnierze siedzieli w lesie na ziemi. W pewnej chwili ktoś bystry zauważył, że na dużym świerku, rosnącym blisko stołów, wisi olbrzymie gniazdo leśnych os, i podzielił się tym spostrzeżeniem z innymi. Nadarzała się okazja do zrobienia psikusa niezbyt lubianej kadrze szkoły. Żołnierze szybko pojęli, w czym rzecz, i usunęli się na bezpieczną odległość, dwóch najodważniejszych z ukrycia zaczęło rzucać szyszkami w gniazdo. Dwa pierwsze rzuty były nieudane, po trzecim, celnym, osy wyroiły się z niego i w pierwszym impecie złości zaatakowały siedzących przy stole.

Jakby piorun trafił w tych ludzi, na moment osłupieli, po czym zerwali się błyskawicznie z miejsc i, uciekając, opędzali się od owadów. Dwóch oficerów schroniło się pod stołem.

Żołnierze, obserwujący całe zdarzenie, widząc uciekających i pokąsanych przełożonych, trzymali się ze śmiechu za brzuchy. Osy skutecznie rozpędziły kadrę dowódczą szkoły, która tak bardzo była zaabsorbowana sobą, że nikt z jej grona nie spostrzegł, co spowodowało atak owadów. Za chwilę, po uspokojeniu się os, stoły zostały przeniesione w bezpieczne miejsce, a szef szkoły otrzymał reprymendę od swojego przełożonego.

Na zakończenie szkoły podoficerskiej odbyły się jeszcze jedne ćwiczenia w okolicznych lasach. Któregoś październikowego poranka pluton Janusza, dowodzony przez oficera w stopniu kapitana, wymaszerował zaraz po śniadaniu do lasu. Elewi byli w pełni wyekwipowani, ich wyposażenie stanowiły: broń, maski przeciwgazowe i plecaki. Przed wymarszem dowódca dokładnie sprawdził wyposażenie podległych sobie żołnierzy, zajrzał także do plecaków. Pluton maszerował dość długo, w czasie marszu padały różne komendy, a to: „lotnik, kryj się” lub: „zajmuj pozycje strzeleckie”, a to: „ostrzał artylerii” lub coś jeszcze innego. W trakcie tej żołnierskiej zaprawy oddział dotarł na sympatycznie wyglądającą polanę, na której kapitan zarządził dwadzieścia minut odpoczynku. Uszczęśliwieni elewi pozostawili plecaki i rozeszli się z bronią po terenie.

I tutaj właśnie trafiła się żołnierzom gratka. Wchodząc do lasu, natrafili przypadkowo na chłopa, pędzącego bimber. Ten, widząc taką chmarę żołnierzy, przestraszył się w pierwszej chwili, ale upewniwszy się, że nic mu nie grozi, zaczął chłopaków częstować alkoholem, bowiem miał ukryte pod gałęziami jeszcze kilkadziesiąt butelek czystego samogonu.

Na czas zbiórki żaden z elewów, którzy się oddalili do lasu, nie stawił się. Dowódca plutonu miał jednak gwizdek i używając go, wzywał żołnierzy na zbiórkę. Po paru minutach pojawili się pierwsi i chwiejnym krokiem zdążali do plecaków, później stawili się inni. Kapitan oniemiał, wszyscy wyglądali na lekko pijanych. Kiedy sprawdził stan trzeźwości kilku żołnierzy, potwierdziło się jego spostrzeżenie. Przypomniał sobie, że przecież przed wymarszem przeglądał plecaki, w których niczego podejrzanego nie znalazł. Zaskoczony, wyciągnął z raportówki mapę – najbliższa leśniczówka znajdowała się w odległości pięciu kilometrów, najbliższy sklep w odległości siedmiu. Żaden z żołnierzy nie chciał udzielić sensownej odpowiedzi, skąd miał alkohol. Ćwiczenia skończyły się powrotem do koszar. Zdezorientowany dowódca jeszcze długo dopytywał się, skąd jego podwładni na tym leśnym bezdrożu nabyli alkohol, ale nikt nie był skłonny do zwierzeń.

Szkoła skończyła się i przyszli podoficerowie otrzymali rozkazy wyjazdu do swoich jednostek. Janusz trafił najpierw do okręgowego sztabu, a tam przydzielono mu służbę w odległej od Warszawy jednostce. Podsłuchał przy tym rozmowę dwóch oficerów: jeden z nich wyjaśniał drugiemu, że Janusz dostał ten przydział za kogoś innego, kogo mają z tej jednostki zabrać. Otrzymał dwadzieścia cztery godziny czasu na stawienie się w nowym miejscu służby, a to znaczyło, że miał trochę czasu, aby wpaść do rodzinnego domu.

Następnego dnia Janusz stawił się w nowej jednostce. Ze sztabu zabrał go dyżurny, który odprowadził go do właściwej kompanii. Jej żołnierze skoszarowani byli na pierwszym piętrze starego, dwupiętrowego pałacyku. Od razu po przybyciu na miejsce spotkał na korytarzu kolegę ze szkoły, którego ojciec był jakąś szychą i załatwił synowi przeniesienie do jednostki bliżej Warszawy. Okazało się podczas powitania i rozmowy, że Janusz trafił tu właśnie za niego. Zameldował się u szefa kompanii, który wskazał mu łóżko w dużej sali, gdzie zakwaterowanych było tylko kilku żołnierzy i z tego powodu łóżka nie były piętrowe.

Pierwsze dni nie okazały się sympatyczne. Janusz pobrał od szefa kompanii polowy mundur, obuwie oraz inne żołnierskie wyposażenie. Brudny, używany mundur był po kimś, nowy miał dostać wkrótce, ale na tę chwilę musiał czekać aż trzy miesiące. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Janusz został skierowany do jednostki skadrowanej, w której stacjonowało więcej kadry zawodowej niż żołnierzy służby czynnej. Jego kompania też była bardzo nieliczna, co powodowało, że co drugi dzień przypadała mu jakaś służba lub warta. Jednak odbywający z nim służbę chłopcy tworzyli zgrany zespół, musieli sobie przecież jakoś radzić, mając nad sobą dwunastu przełożonych, od starszego kaprala poczynając, na podpułkowniku kończąc.

Służba wojskowa w jednostce upływała monotonnie: praca w garażu przy sprzęcie radiowym, zamieszczonym na samochodach, kolejne służby, warty i szkolenia.

Z powodu częstych służb żołnierze byli rozżaleni, toteż od czasu do czasu odgrywali się na swoich mniej lubianych przełożonych. Do stałego repertuaru należały nocne telefony. Polegało to na tym, że każdy żołnierz zawodowy musiał być przez całą dobę pod telefonem. Wykorzystując ten fakt, żołnierze dogadywali się pomiędzy sobą i w nocy, co pół godziny, za każdym razem z innej kompanii, dyżurni dzwonili do takiego wybrańca, oznajmiając mu grobowym głosem: umrzesz rano, umrzesz rano.

Rankiem, na apelu, przyjemnie było popatrzeć na wściekłego i ziewającego delikwenta z podkrążonymi od niewyspania oczami. W pałacyku zakwaterowany był na parterze batalion chemiczny, oddelegowany z innej jednostki, na pierwszym piętrze kompania łączności, na drugim bateria artylerii. Każda służba miała swoją nazwę, i tak: chemików nazywano gumowymi ryjami, łącznościowców – pająkami, a artylerzystów – młotkami.

Pałacyk miał także swoją legendę. Okazało się bowiem, że kwaterujący w nim żołnierze nie stronili od alkoholu, o którym to fakcie nie omieszkał powiadomić ich dowódca pułku na apelu całej jednostki. Trzeba przyznać, że miał w tym rozeznanie, chociażby z tego względu, że pracownik cywilny wojska, zatrudniony przy administrowaniu budynkiem, podawał mu co tydzień liczbę znalezionych za budynkiem pustych butelek po alkoholu, wyrzucanych przez żołnierzy z okien. Było ich tak dużo, że butelki musiał wywozić taczką. Jednak mimo przeprowadzanych kontroli oraz w ramach akcji przeciwdziałających wnoszeniu alkoholu na teren jednostki kadrze zawodowej nigdy nie udało się złapać choćby jednego żołnierza z tego pałacyku pijanego lub ukrywającego alkohol. Doszło do tego, że comiesięczna wypłata żołdu odbywała się w niedziele (sklepy były zamknięte), a wtedy szef kompanii w stopniu plutonowego był zawsze długo obecny na terenie kompanii.

Żołnierze radzili sobie w ten sposób, że zamawiali alkohol u dostawcy w mieście, a ten przywoził towar długo przed wypłatą żołdu. Pieniądze odbierał później.

Któregoś razu pluton Janusza otrzymał polecenie odstawienia – po wyczyszczeniu – kuchni polowej do magazynu. Chłopakom za bardzo się ta praca nie podobała. Ale Janusz wpadł na pomysł, że z kuchni, która miała wysoki komin, można zrobić lokomotywę. Młodzi żołnierze podłapali tę myśl i oto z garażu wyjechała kuchnia polowa, pchana przez siedmiu chłopaków. I tak jak w znanym wierszu Juliana Tuwima – najpierw powoli jak żółw ociężale ruszyła maszyna poszynach ospale. Temu ruchowi towarzyszyło odpowiednie tupanie żołnierskimi buciorami, aż wreszcie „lokomotywa” nabrała rozpędu i rozpoczęła ewolucje na placu apelowym, rozpędzając od czasu do czasu ćwiczących tam młodych żołnierzy. Trwałoby to dłużej, jednak Janusz zauważył, że z budynku sztabu wyszedł oficer i szybkim krokiem zmierza w ich kierunku. Z tego powodu „lokomotywa” zjechała z placu i wpadła między wąskie uliczki wojskowych magazynów, za chwilę znikła w jednym z nich. Oficer już za nią nie nadążył, a żołnierze, po odstawieniu kuchni na miejsce przeznaczenia, rozeszli się w różnych kierunkach.

Chłopaki robili różne psikusy swoim przełożonym. W kompanii było dwóch młodych podporuczników z tytułami inżynierskimi. Toteż kiedy Janusz wyprowadzał swoją radiostację, ustawiał ją dla zabawy przy sieci linii wysokiego napięcia, która przechodziła nad jednostką. Miał wtedy spokój, ponieważ nigdy w takiej sytuacji nie udawało się nawiązać jakiejkolwiek łączności, a zabawnie było patrzeć, jak oficer usiłuje to, z niepowodzeniem, uczynić.

Jeśli żołnierze nie byli kontrolowani podczas prac przy sprzęcie w garażu, to mieli wtedy możliwość przespania się w samochodzie. Janusz – szczupły, wysportowany chłopak, prosił swojego kierowcę, by cofał wóz do ściany w taki sposób, aby tylne drzwi radiostacji lekko się uchylały. Otwór ten wystarczał, aby przecisnął się przez niego, natomiast nikt inny tego już nie potrafił. Innym razem po przepchnięciu samochodu do ściany uziemili w nim starszego kaprala służby zawodowej, który także próbował odespać nocne godziny. Wydostał się później jakoś i dobijał się do drzwi garażu tak długo i donośnie, aż go usłyszeli wartownicy i przekazali tę informację oficerowi dyżurnemu.

Janusz lubił swoją radiostację i dlatego zawsze dbał o to, aby kabina była wysprzątana. Czuł się tu jak u siebie.

Na wiosnę rozpoczęły się tak zwane szkieletówki. Kompania Łączności obstawiała i obsługiwała ćwiczenia Akademii Sztabu Generalnego. Kilkudniowe wyjazdy wypadały wczesnym marcem, jakoś zawsze w dni deszczowe i zimne. Pola były jeszcze zamarznięte, więc dało się chodzić. Kadra zawodowa takiego sztabu, składająca się z oficerów wysokich rangą, miała swoje namioty, w nich łóżka i piecyki. Dla nich ustawiono także namiot-stołówkę, do którego nie mieli dostępu obsługujący ćwiczenia żołnierze, chyba że jako kelnerzy. Był on wyposażony w stoły i krzesła. Dla żołnierzy o takich wygodach nie pomyślano, nie kazano zabrać ze sobą koców, spać trzeba było w samochodach – kierowcy w szoferkach, pozostali pod plandeką. A noce były zimne, wieczorem i wczesnym rankiem był kłopot z toaletą. Po powrocie z ćwiczeń na Janusza czekały służby, ponieważ jako starszy szeregowiec był wyznaczany do pełnienia służby podoficera dyżurnego kompanii.

Innym razem Janusz wyjechał na taką szkieletówkę swoją radiostacją. Po dojechaniu na miejsce ćwiczeń kazano mu wybrać miejsce do jej ustawienia oraz zamaskować pojazd. Janusz był tylko z kierowcą, wypełnił rozkaz i oczekiwał, co będzie dalej. Po jakimś czasie zjawił się oficer, sprawdził gotowość załogi do pracy, naniósł coś na mapę i poszedł dalej. Upłynęło wiele godzin, minęła pora obiadowa, nadeszła pora kolacji – a tu nic, żadnego posiłku. Dopiero wieczorem rozpoczął się ruch, coś tam przejeżdżało od czasu do czasu polną drogą. Wysłany przez Janusza kierowca sprawdził, że wozy wracają do koszar. Ale czy wszystkie? Ich radiostacja nie otrzymała rozkazu powrotu do jednostki, a i nie było możliwości znaleźć odpowiedniego oficera. Z tego powodu Janusz uznał, że lepiej będzie pozostać na miejscu. W nocy było bardzo zimno, razem z kierowcą rozłożyli się na leżankach, lecz nie było się czym przykryć. Przed północą przyszli miejscowi chłopi, chcieli kupić paliwo, kierowca odmówił – nie było takiej możliwości. Rankiem żołnierze usłyszeli warkot samochodu, wyszli z radiostacji i za chwilę pojawił się oficer, zabezpieczający ćwiczenia. Podziękował im za zdyscyplinowanie, przywiózł śniadanie i wydał rozkaz powrotu do koszar. Po południu na Janusza czekała służba podoficera dyżurnego kompanii.

Zdarzało się prawie codziennie, że zakwaterowani na wyższym piętrze artylerzyści, schodząc w porach posiłków na zbiórkę przed budynkiem, zbiegali ze schodów i zakręcając na korytarzu, strasznie rysowali gumowymi podeszwami podłogę. Któregoś dnia Janusz postanowił ukrócić te wybryki, ponieważ dyżurny przed zdaniem służby musiał doprowadzać korytarz do porządku. Tego dnia pełnił służbę z żołnierzem, który starał się jak najbardziej unikać wszelkich prac porządkowych. Przed porą obiadową zjawił się w Kompanii Łączności jej dowódca i zasiadł w swoim pokoju, który znajdował się naprzeciwko schodów, biegnących z góry. Janusz polecił dyżurnemu zapastowanie korytarza i spotkał się jak zwykle z niechęcią. Kiedy wytłumaczył podwładnemu, w czym rzecz, ten gorliwie zabrał się do pracy. Rozpoczął pastowanie od końca korytarza i zbliżał się z tą pracą do schodów. W tym czasie z pokoju wyszedł dowódca i popatrzył z uznaniem na Janusza, któremu udało się zapędzić do pracy znanego w kompanii lesera. Kiedy powrócił do pokoju, dyżurny pięknie i grubo wypastował korytarz naprzeciwko schodów. Teraz należało tylko czekać na czas obiadu. Po jakimś czasie rozpoczął się na piętrze ruch i z góry po schodach ruszyli biegiem żołnierze. Ich pośpiech kończył się na korytarzu. Gruba warstwa pasty spowodowała, że podłoga zamieniła się w ślizgawkę i każdy z biegnących, nie mogąc się zatrzymać, wpadał z rozpędu w drzwi dowódcy kompanii. Ten, słysząc łomot, otworzył drzwi i wtedy wjechała na niego gromada żołnierzy. Dopiero teraz dowódca połapał się, w czym rzecz. Artylerzyści zaś powoli i grzecznie schodzili teraz ze schodów. W następnych dniach bardzo uważali, schodząc na piętro zajmowane przez Kompanię Łączności.

Zemścili się w inny sposób. Któregoś dnia żołnierze wracali po posiłku do budynku. Przed kompanią Janusza maszerowali artylerzyści. Kiedy zniknęli w drzwiach wejściowych, zamknęli je za sobą. Łącznościowcy skupili się przed klatką, próbując je otworzyć. Siłowanie zostało nagle przerwane, ponieważ z góry na tłoczących się chlusnęły dwa wiadra wody i wtedy drzwi się otworzyły. Zresztą artylerzyści starali się utrzymywać przyjacielskie kontakty z łącznościowcami, chodziło między innymi o żyletki, i to te polskie, bo inne się nie nadawały. Chłopcy z baterii zbierali je w jednostce, wyjeżdżając na strzelania. Mieli na stanie haubice 122 milimetry, naboje do nich nie posiadały łuski, toteż możliwe było przyklejenie na smar do dna kuli takiej żyletki. Po wystrzeleniu wirowała ona w próżni, wytworzonej za nią, wydając dźwięk spadającego na cel pocisku. Strzelanie było obserwowane przez wyższe dowództwo i zaproszonych gości, niektórzy z oficerów byli żołnierzami frontowymi lub brali udział w walkach w czasie II wojny światowej. Z tego powodu przelatujące nad głowami pociski powodowały u nich odruchową reakcję na „padnij”. Po ćwiczeniach dowódca baterii otrzymywał odpowiednią reprymendę za zaistniałą sytuację. Aby tego uniknąć w przyszłości, zawsze przed strzelaniem kontrolowano plecaki artylerzystów, którym mimo to zawsze udawało się przemycić żyletki na poligon.

W początkach kwietnia, po ćwiczeniach i kończących je egzaminach łącznościowych, Janusz został awansowany do stopnia kaprala.

W połowie kwietnia nadszedł czas poligonów. Całe wojsko wyjeżdżało na ćwiczenia z jego jednostki. Po nocnym alarmie pułk załadowano na samochody i przewieziono na bocznicę kolejową. Przedtem trzeba było przygotować do zabrania ze sobą osobiste rzeczy, w tym materace z pościelą, łóżka poligonowe, plecaki z pałatkami, mundury, sprzęt gospodarczy, prowiant i wiele innych akcesoriów. Na to wszystko czekały już wagony towarowe. Na jednych mocowano samochody i inny sprzęt, w pozostałych, zadaszonych, lokowano żołnierzy – po czterdziestu w jednym. Wagony miały leżankę, na której chłopcy rozkładali swoje materace. Po załadowaniu sprzętu wydano suchy prowiant oraz rozkaz nieopuszczania wagonów. Można było tylko wyglądać przez otwarte drzwi lub położyć się na leżance. Postój trwał do nocy. Kiedy zapadły ciemności, przesuwane drzwi wagonów zostały zamknięte na zewnątrz i po dwóch, trzech godzinach oczekiwania pociąg ruszył. Najgorsze było to, że nie można się było umyć. Nie wszystkim to przeszkadzało, jednak Januszowi tak.

Podróż trwała trzy dni. Pociąg jechał nocą, w dzień zatrzymywał się gdzieś na odległych bocznicach, kolejnej nocy ruszał dalej. Trasa nie była jednolita – pociąg poruszał się w różnych kierunkach i pędził szybciej niż ówczesne ekspresy. Kiedy się zatrzymywał na dłużej, żołnierze mogli się oddalić na bliską odległość w poszukiwaniu toalety. Najczęściej swoje potrzeby załatwiali tuż przy torach, co bardzo nie podobało się niektórym oficerom. Ale przecież nie zadbano o potrzeby żołnierzy.

Wreszcie pociąg dotarł do stacji docelowej, była to Nowa Dęba, znany wojskowy poligon. Przez jakiś czas panował spokój, później przyszedł rozkaz do wyładunku sprzętu i wyposażenia. Kiedy to się skończyło, żołnierze załadowali się do swoich pojazdów i cała kolumna ruszyła na poligon.

Na miejscu okazało się, że pułk, w którym służył Janusz, nie był osamotniony. Samochody wjechały przez bramę i zastopowały na końcu rozległego pola namiotowego, ustawionego w jednej linii. Nastąpił teraz wyładunek, ustawianie i okopywanie namiotów, wynoszenie łóżek polowych i tak dalej. Januszowi przypadła w tym czasie służba podoficera dyżurnego kompanii, toteż nie uczestniczył w tych pracach. Najgorsze było to, że latryna znajdowała się na początku rzędu namiotów i z tego powodu każdy z jego kompanii zmuszony był chodzić kilkaset metrów do niej w razie potrzeby. Niedaleko namiotu oficera dyżurnego postawiono także namiot-łazienkę, gdzie w określonych godzinach można było przystąpić do toalety. Pobudka była o czwartej rano, capstrzyk o dwudziestej pierwszej. Na poligonie nie prowadzono zaprawy porannej.

Dla Janusza, pełniącego służbę, rozpoczęła się teraz mordęga. Oficer dyżurny chciał sprawdzić swoich podoficerów dyżurnych, dlatego też co jakiś czas rozlegał się sygnał trąbki: na linię, na linię. Na ten sygnał wszyscy podoficerowie dyżurni musieli ustawić się przed namiotami swoich kompanii. Następny sygnał dźwiękowy brzmiał: do mnie, do mnie – i wtedy wszyscy pełniący służbę musieli biec, aby się ustawić w szeregu przed namiotem dyżurującego oficera. Najlepiej mieli ci najbliżsi, pozostali musieli pokonać kilkaset metrów w jedną i w drugą stronę. Te „ćwiczenia” odbywały się wielokrotnie, toteż Janusz trochę się zadyszał i z niecierpliwością oczekiwał na koniec służby. Bardzo chciał sobie pochodzić po starym sosnowym lesie. Na pewno znajdzie się okazja, aby się urwać z obozu. Do jego obowiązków należało jeszcze prowadzenie żołnierzy ze swojej kompanii na kolejne posiłki.

Wieczorem trąbka obwieściła capstrzyk i Janusz mógł sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Noc była spokojna, pachniało leśnym powietrzem, drzewa szumiały jednostajnie, śpiewały nocne ptaki.

Następnego dnia po południu, po zdaniu służby, Janusz otrzymał nowe zdanie. Na końcu obozu wykopano nową latrynę i należało ją teraz zamaskować. Żołnierze na rozkaz dowódcy kompanii pobrali z magazynu siekiery i zostali wyprawieni w las. I tu pojawił się problem, na drzewach bowiem rozwieszono plakaty, zabraniające żołnierzom – pod groźbą kary – dewastowania lasu, ścinania gałęzi, wyrąbywania drzew i krzewów. I jak to wszystko pogodzić z wydanym rozkazem?

Janusz zatrzymał drużynę, a sam udał się do dowódcy złożyć meldunek o tym fakcie. Owszem, złożył, ale został zbesztany i wysłany ponownie do wykonania powierzonego zdania.

Jak mus, to mus. Janusz udał się w stronę gęstego zagajnika, gdy nagle w oddali zauważył komisję kontrolującą stan obozu, złożoną z kilku starszych rangą oficerów. No to trafiła mu się gratka. Jeszcze rozżalony otrzymaną od dowódcy reprymendą, wydał rozkaz żołnierzom do jak najgłośniejszego odrąbywania wiszących nisko gałęzi. Chłopaki zorientowali się, w czym rzecz i ruszyli żwawo do pracy. Janusz nie pomylił się. Głośny stukot siekier podziałał na komisję jak bat na konia. Szybkim krokiem, prawie biegnąc, ruszyli w ich stronę. Gdy zbliżyli się, Janusz zameldował najwyższemu rangą oficerowi drużynę przy pracy.

Rozległ się krzyk:

– Przerwać pracę! Obywatelu kapralu, co tu się dzieje? Czy nie znacie rozkazu o ochronie przyrody? Plakatów nie czytaliście, żołnierzu?

Janusz wyjaśnił:

– Rozkaz znam, plakaty czytałem. Otrzymałem wyraźny rozkaz od dowódcy kompanii, który pomimo moich obiekcji w tej sprawie nie cofnął rozkazu, dotyczącego wycinki gałęzi i krzewów.

– Gdzie jest wasz dowódca?

Janusz wskazał odległy namiot. Komisja pofatygowała się w tamtą stronę, a gdy dotarła na miejsce, doszły do żołnierzy podniesione głosy. Po krótkim czasie dowódca kompanii doszedł do swoich podwładnych i odwołał rozkaz. Ci nie przepadali za nim: lizus, członek PZPR nieliczący się z żołnierzami. Chłopaki mieli z tego powodu sporo radości i chwilę wolną od pracy.

Kolejna zabawna sytuacja miała miejsce wieczorem. Zorganizowano dla żołnierzy wieczornicę, połączoną z kolacją, w której uczestniczyli kombatanci z podziemia komunistycznego z okresu drugiej wojny światowej. Żołnierze dostali na kolację bigos, dla kombatantów kuchnia przygotowała dodatkowo porcje kiełbasy. Kiełbasą, umieszczoną w wojskowym termosie, opiekował się szef kompanii. Z obawy, aby jej nie rozszabrowano, przez cały czas wieczornicy siedział na termosie. Kiedy przyszła chwila poczęstunku, szef z wyrazem triumfu na twarzy wstał z termosu i przyniósł go do ustawiających się w kolejce kombatantów. I tu nastąpiła konsternacja, termos po otwarciu okazał się pusty. Warto było teraz popatrzeć na przerażoną i zdziwioną twarz podoficera zawodowego. Jak to się stało? Kto to zrobił? Szef z zaskoczoną miną rozglądał się dookoła, lecz nie uzyskał aprobaty u żołnierzy. Później okazało się, że otrzymał za to i inne niedociągnięcia dziesięć dni aresztu domowego.

Ograbienie kombatantów z kiełbas nie było dla żołnierzy trudnym zadaniem. Wszyscy byli zawsze głodni, gdyż dzienna stawka żywieniowa wynosiła dla tego rodzaju wojsk siedemnaście złotych pięćdziesiąt groszy. Toteż kiedy się rozeszło, że będą kiełbasy dla zaproszonych gości, żołnierze pilnowali już szefa od początku. Wiedząc o tym szef, otoczony przyjaznymi żołnierzami, siedział na termosie, ale kiedy go poczęstowano papierosem, lekko się z niego uniósł. I to wystarczyło, podstawiono mu momentalnie inny termos, a ten z zawartością zabrano, zdobycz rozdzielono między wtajemniczonych.

Takich i innych wydarzeń było w okresie służby Janusza wiele. Stanowiły one pewien rodzaj rozrywki w codziennym żołnierskim życiu.

Któregoś majowego dnia kompania Janusza została wyznaczona do pełnienia służby wartowniczej. Pozytywną stroną tego obowiązku było oderwanie od codziennych zajęć, poza tym służbę na poligonie pełniło się w mundurach polowych, a nie wyjściowych, co było bardzo wygodne dla żołnierzy. Po odprawie służb i wart kompania Janusza objęła służbę wartowniczą. Wartownicy mieli swój namiot, tam nastąpiło ładowanie magazynków i przystąpiono do zdawania posterunków. Januszowi, jako podoficerowi, przypadła rola rozprowadzającego. Z tego powodu co dwie godziny musiał dokonywać obchodu posterunków, a to znaczyło, że miał tylko po jednej godzinie na odpoczynek między nimi. Jego linia posterunków była odległa, toteż musiał się zdrowo nachodzić. Nie sprawiało mu to jednak kłopotu, ponieważ dłużej mógł wędrować po uśpionym lesie.

W czasie kolejnego, porannego rozprowadzenia do odległego miejsca, w którym towarzyszyło mu trzech żołnierzy, Janusz po zmianie wartowników zabrał żołnierzy i pomaszerował z powrotem do wartowni. Po przejściu kilkudziesięciu kroków zaobserwował ciekawe zjawisko: las po jego lewej stronie jakoś dziwnie falował. Nie było to zjawisko zwykłe, toteż zatrzymał pododdział, po czym, nie chcąc narażać podwładnych, sam ruszył w tamtym kierunku.

Rzeczywiście, las przed nim falował. Wyglądało to tak, jakby przestrzeń przed nim kurczyła się i rozwijała, obraz lasu stał się zamglony. Nieoczekiwanie falujące zjawisko zmieniło kierunek i ogarnęło go, poczuł mrowienie w całym ciele i za chwilę stracił przytomność.

Obserwujący go z daleka żołnierze stracili nagle kaprala z oczu. W tej sytuacji żaden z nich nie odważył się iść w tamtą stronę, szybkim krokiem pomaszerowali do wartowni i tam złożyli meldunek dowódcy warty. Ten bezzwłocznie wysłał patrol w tamtym kierunku, lecz nikogo już nie znaleziono, także ciała. Dziwne zjawisko nie powtórzyło się już więcej. Fakt ten był niezrozumiały sam w sobie i znalazł swoje odzwierciedlenie w raporcie, sporządzonym przez dowódcę warty.

Janusz ocknął się po jakimś czasie. Bolała go głowa i w całym ciele czuł jakieś mrowienie. Po chwili objawy te ustąpiły. Mężczyzna podniósł się z ziemi i rozejrzał dookoła. Zdziwił się, ponieważ nie mógł poznać lasu. Otaczały go olbrzymie sosny, w nieskończoną dal ciągnęły się kolumny majestatycznych drzew i zatracały się gdzieś w przestrzeni. Zniknęli jego żołnierze, nie widać też było obozu wojskowego. Wyglądało to tak, jakby wszystko rozmyło się w przestrzeni. Dotarło do niego inne wrażenie – to powietrze miało zupełnie inną woń, było o wiele świeższe, pachnące ziołami i czystością.

Janusz zdjął z ramienia karabin. Magazynek jego AKM-u mieścił trzydzieści naboi, w ładownicy miał jeszcze trzy takie magazynki, na lufie osadzony był krótki, oksydowany bagnet. Przez bark i ramię miał przewieszoną maskę gazową. Dysponował jeszcze małym scyzorykiem. Opanował ogarniający go strach – był w miarę dobrze uzbrojony, co spowodowało, że poczuł się lepiej. Wsłuchał się w odgłosy docierające do jego uszu: śpiew ptaków, porykiwania jakichś zwierząt, szum gałęzi i trzask ocierających się o siebie konarów.

W pewnej chwili dotarło do niego, że znajduje się w nieznanym sobie lesie. To nie był zresztą las, lecz prastara, odwieczna puszcza, jeden ogromny starodrzew. Otaczające go drzewa miały po kilkaset lub więcej lat, nie było tu widać żadnych śladów działalności człowieka. Co się zatem stało? Przypomniał sobie ogarniającą go falę migocącego powietrza. Zniknęła gdzieś teraz, a on znajdował się w miejscu, którego nie znał. Czyżby ona to spowodowała? Tak, to na pewno to zjawisko przyczyniło się do powstania tej dziwnej sytuacji.

No cóż, nie należało się roztkliwiać nad sobą, lecz zacząć działać. Był sam w rozległej puszczy i musiał sobie poszukać jakiegoś schronienia oraz znaleźć coś do jedzenia. Stanie niczego nie zmieni, należało zacząć szukać możliwości wydostania się z tego miejsca. Może gdzieś dalej znajdzie tę falę, a ta przeniesie go do znajomego lasu?

Przed wyruszeniem w drogę Janusz wyciął bagnetem kilka znaków na okolicznych drzewach, bowiem chciał w jakiś sposób oznaczyć to miejsce; być może wróci tu jeszcze. Po wykonaniu tych czynności ruszył w drogę. Najpierw zatoczył kilka kręgów w najbliższej okolicy, później rozszerzył obszar poszukiwań. Puszcza i tylko puszcza, nieskończenie piękna i niemająca kresu – czyżby cały ten kraj był nią pokryty? Nie znalazł miejsca, w którym pozostawił wartownika. Ucieszył się z tego, temu żołnierzowi udało się, nie ogarnęła go fala.

Między drzewami rozciągały się niezmierzone pola krzewów, zarówno czarnych jagód, jak i borówek. Wśród nich rosło zatrzęsienie grzybów: dorodne borowiki, podgrzybki, kurki, koźlarze i wiele, wiele betek i muchomorów. Janusz był zapalonym grzybiarzem, toteż ten widok przyprawił go o przyspieszone bicie serca. Widok jagód zdziwił go, owoce te pojawiały się na początku lipca, w maju nie powinno ich jeszcze być. Co się stało? Nie zatrzymywał się jednak, lecz nadal szukał wyjścia z tej sytuacji. Zaskoczeniem dla niego był widok licznych zwierząt: w lesie pasły się jelenie, sarny, na gałęzi zobaczył puszystego rysia, spod nóg czmychały zające, a na gałęziach kłębiło się od ptactwa. W pewnym momencie natknął się na stado olbrzymich żubrów. Patrzyły na niego czujnie, ale nie uciekały, ufne w swoją siłę i potęgę. Obok nich kręciły się dwa wilki. Roiło się także od leśnych owadów, było ich po prostu zatrzęsienie. No nie, takich widoków i takich zwierząt Janusz nie spodziewał się napotkać w cywilizowanym kraju z epoki dwudziestego stulecia. Fala musiała przenieść go w czasie do jakiejś zamierzchłej epoki, ale czy jest to na pewno Polska?

Dopiero po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań zatrzymał się. Nie było już sensu dalej szukać, należało pomyśleć o sobie. Był głodny, toteż przykucnął przy rozległej kępie jagód, chcąc narwać owoców. Nagle szurnęło coś w runie i jakiś długi, zygzakowaty kształt pomknął dalej. Janusz zerwał się na nogi i szybko odskoczył. Przyjrzał się z daleka temu, co go tak przestraszyło – to była wielka żmija z charakterystycznym zygzakiem. No tak, uświadomił sobie nagle, w tym świecie należało być czujnym i rozglądać się bezustannie dookoła siebie.

Należało się jako tako zabezpieczyć, toteż Janusz wyciął bagnetem z pobliskiego krzewu długi kij i tak uzbrojony, penetrował teraz kępy jagód. Najpierw uderzał w nie kijem, a kiedy nic się nie działo, zbierał jagody. W tym wszystkim przeszkadzał mu hełm, toteż zdjął go i uwiązał do torby z maską. Broń przewiesił przez plecy, schowany w pochwie bagnet zawiesił u parcianego pasa.

Kiedy zaspokoił pierwszy głód, poczuł pragnienie. Wstał i rozejrzał się wokoło. Nigdzie nie dostrzegł żadnej rzeki, strumienia czy chociażby większej kałuży. Wodę jednak musiał znaleźć, inaczej ciężko będzie mu zasnąć, chciał się także umyć.

Strumień znalazł półtora kilometra dalej, płynął pomiędzy ogromnymi drzewami, a jego wody były krystalicznie czyste. Nachylił się i nabrał wody w usta, miała przyjemny smak. Zaspokoił pragnienie, a później przemył twarz. Zadudniło coś niedaleko, Janusz, przestraszony, cofnął się mimowolnie od brzegu. Kilkanaście metrów dalej do potoku weszło stado dzików, były ogromne. Obserwował je przez chwilę, po czym oddalił się z tego miejsca, nie chciał mieć z nimi do czynienia.

Kilkadziesiąt metrów dalej powrócił do strumienia i szedł teraz wzdłuż niego, z zaskoczeniem zauważył w nim sporo dużych ryb. Wpadł na pomysł, aby kilka z nich złowić, tylko jak? Może dobrze będzie wystrugać sobie jakiś oścień i popróbować szczęścia? Zrobił tak i stał teraz nad wodą, starając się dźgnąć zaostrzonym końcem żerdzi w przesuwające się w wodzie cienie. Nie udało mu się trafić w cel, toteż spróbował teraz wyrzucić żerdzią z wody przepływającą nad nią rybę. Po dwudziestu minutach odniósł pierwszy sukces. Duża sztuka wylądowała na drugim brzegu. Janusz przeskoczył potok i rybę unieruchomił, był to duży szczupak.

Pojawił się teraz nowy problem – jak tę rybę upiec? Chłopak nie palił, toteż nie nosił przy sobie zapałek. Krzemienia nie znalazł, bez niego ognia nie skrzesze. Musiałby spróbować wzniecić ogień, trąc dwa kawałki drewna, ale to trudna sztuka i nie miał pewności, że mu się uda. Wyszukał dwa kawałki suchego drewna, bagnetem wyrównał ich końce, obciął sęki, przygotował je odpowiednio. Teraz potrzebny mu będzie mały łuk. Drewniany pręt wyciął z krzewu dzikiej jagody, za cięciwę posłuży mu zapasowe sznurowadło, które nosił zawsze ze sobą. Jeszcze trzeba tylko wyszukać odpowiednie miejsce na ognisko, uzbierać suchych patyków, ale przedtem znaleźć suche próchno na zarzewie.

Wzniecenie ognia przy pomocy okręconego cięciwą pręta nie było takie łatwe, kijek ślizgał się na drewnianej podkładce i spadał z niej bezustannie. Z tego powodu dopiero po godzinie usiłowań próchno w wyżłobionym otworze zatliło się od rozgrzanego pręta. Mocno dmuchając na żar, Januszowi udało się wreszcie rozpalić małe ognisko. Spocił się przy tym bardzo, toteż z przyjemnością obmył później twarz w potoku. Po chwili wypatroszył szczupaka, oczyścił go z łusek, pociął mięso na kawałki i nadział je na patyk. Wymył bagnet w potoku. Piekł teraz rybę dość długo, później spróbował pieczeni. Mięso było upieczone, ale mdłe, a on nie miał soli, by je przyprawić. Mimo to zjadł rybę z przyjemnością, był już bardzo głodny.

Po obiedzie, siedząc oparty o olbrzymią sosnę, zamyślił się. Znalazł się w innym świecie, którego nie znał. Musiał sobie teraz koniecznie przygotować jakieś schronisko na noc. Jutro rozpocznie dalsze poszukiwania. Zastanawiał się, co się właściwie stało, że się w tym miejscu znalazł? Przypomniał sobie, że przeczytał kiedyś w gazecie o dziwnych zjawiskach zachodzących na Słońcu, a mających wpływ na środowisko ziemskie – chociażby takie zorze polarne. Strumienie fal elektromagnetycznych i cząstek elementarnych docierają ze Słońca do Ziemi z różnym natężeniem, które zależy od położenia Słońca na sferze niebieskiej w stosunku do naszej planety. Czyżby taka wzmożona emisja spowodowała zjawisko, które obserwował i które przemieściło go w przestrzeni, a najprawdopodobniej i w czasie? Pole magnetyczne Ziemi wielokrotnie już się zmieniało, podobno co dwieście pięćdziesiąt tysięcy lat. Następowało także przebiegunowanie, ostatnie miało podobno miejsce około ośmiuset tysięcy lat temu. Zamiast dwóch biegunów powstałoby wiele mniejszych, rozłożonych na całym globie. Takie zjawisko także mogło być przyczyną jego obecnych kłopotów.

Prawdopodobnie tak to wszystko wyglądało, a zatem zapowiadała się wspaniała przygoda, ale zapewne bardzo niebezpieczna. Martwił się także o swoich rodziców i najbliższych. Jak oni przeżyją jego zniknięcie? No cóż, nie miał na to żadnego wpływu, zatem musiał sobie ułożyć życie w świecie, w którym się znalazł.

Postanowił zbudować sobie szałas, aby spędzić w nim noc. Rozejrzał się bacznie dookoła. Za chwilę znalazł to, czego szukał. Niedaleko niego rosła kępa dorodnych sosen, które tworzyły mały prostokąt, jego boki obrośnięte były krzakami. Wokół walało się sporo połamanych konarów. Wyszukał odpowiednio grube i zawlókł je w wybrane miejsce. Teraz układał je w taki sposób, aby wplatane pomiędzy pnie i krzewy, utworzyły ściany schronienia. Trwało to nadspodziewanie długo, a kiedy tego dokonał, innymi konarami pokrył dach, później narzucił na niego nacięte paprocie, inne wrzucił do środka i uścielił z nich legowisko. Sporo czasu zajęło mu jeszcze wzmacnianie ścian oraz dachu zbieranym chrustem, aż wreszcie uznał, że schronienie jest dobrze zabezpieczone.

Przeniósł teraz ognisko do środka. Dach był na tyle wysoko, że nie powinien się zapalić, a dym swobodnie uchodził przez szczeliny. Z krzaka kaliny sporządził małe drzwi, z innego krzewu wyciął sobie dwie żerdzie, które posłużą mu za oszczepy, dlatego zaostrzył ich końce. Karabin trzymał pod ręką. Teraz mógł spokojnie pomyśleć o nadchodzącej nocy. Aha, musi jeszcze nazbierać opału, aby starczyło mu go na całą noc, oraz sporządzić jakieś pochodnie, które posłużyć mu mogą jako dodatkowa broń przed zwierzętami.

Noc nie upłynęła spokojnie. Janusz wpół spał, wpół czuwał. Wzmogły się odgłosy wydawane przez zwierzęta. Prastara puszcza żyła swoim życiem – słychać było jakieś porykiwania, śpiew nocnych ptaków, pohukiwania sów i puszczyków, jednostajny szum drzew. W pewnej chwili Janusz instynktownie poczuł, że coś lub ktoś krąży wokół jego szałasu. Nagle usłyszał chrobot, jakieś zwierzę usiłowało przebić się do środka. Przestraszony szybko dołożył drew do ognia, a kiedy ognisko zapłonęło mocniej, ujął w rękę żerdź i skierował jej koniec w miejsce, skąd dochodził chrobot. Nagle w małym otworze ujrzał pysk jakiegoś zwierzęcia. Wyglądało to na mordę wilka, toteż Janusz szybkim ruchem wbił żerdź w to miejsce. Trafił, usłyszał skowyt i pysk już się w tym miejscu nie pokazał.

Ataki ponowiły się jeszcze kilkakrotnie w kilku miejscach, zwierzęta próbowały się dostać do wnętrza szałasu, a Janusz, broniąc się, dźgał podejrzane miejsca swoją żerdzią. Po dwóch godzinach ucichło wszystko, ataki ustały, ale i tak nie mógł zasnąć.

Ta noc dłużyła się Januszowi bardzo, toteż kiedy o świcie ustąpiły ciemności, z ulgą wyszedł z szałasu. Chciał załatwić potrzebę i umyć się w potoku. Nie zapomniał o karabinie, trzymał go w ręku, a kiedy rozbierał się do mycia, oparł go o drzewo.

O tak wczesnej porze w lesie było zadziwiająco ciepło. Woda w potoku okazała się jednak chłodna, toteż szybko założył podkoszulkę i bluzę, zapiął pas. Nie miał możliwości ogolenia się i umycia zębów, przepłukał tylko usta i pomaszerował kilka kroków dalej. Zaczął się gimnastykować. Ptaki rozpoczęły swoje poranne śpiewy, a dzięcioły pracę. To były miłe dla uszu odgłosy, lecz relaks zakończył się z chwilą, kiedy Janusz ze zdumieniem zobaczył w odległości kilkunastu kroków od siebie olbrzymiego niedźwiedzia. Zamarł w bezruchu i spojrzał na wiszący blisko niego karabin. Poczuł napływ adrenaliny do krwi, okazało się jednak, że zwierzę szło do wody.

Niedźwiedź brodził w potoku, napił się wody, a później obwąchał miejsce, w którym Janusz oprawiał rybę. Spędził tam trochę czasu, a później pomaszerował dalej. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Dziwił się, że niedźwiedź go nie wyczuł, poza tym poczuł się lepiej na myśl, że to nie on właśnie napastował go w nocy.

Postanowił oddalić się z tego miejsca w kierunku przeciwnym do tego, w którym skierowało się olbrzymie zwierzę. Był głodny, żołądek dopominał się gwałtownie o swoje prawa, a on oprócz jagód nie widział nic innego do jedzenia. Zabrał swoje rzeczy oraz długą, zaostrzoną żerdź, która będzie pełnić rolę włóczni. Kroczył teraz pod dachem gałęzi olbrzymich drzew, bacznie rozglądając się dookoła. Zupełnie niespodziewanie natknął się na dużego jeża. Obserwował go przez chwilę, po czym postanowił go upolować. Co prawda nigdy nie jadł takiego stworzenia, ale przecież musi o siebie zadbać, bo inaczej umrze z głodu, a nie mając stałego siedliska, nie chciał strzelać do większej zwierzyny.

Upolowanego jeża trzeba było oprawić. Janusz zrobił to nad potokiem, wybrał co lepsze nadające się do jedzenia kąski i owinął je w liść łopianu. Hełm posłużył mu za koszyk. Pamiętając niedźwiedzia, wolał pomaszerować dalej, aby resztki zdobyczy nie zwabiły jakiegoś drapieżnika. Po drodze zbierał grzyby, chodziło mu przede wszystkim o betki, niektóre z nich były jadalne i można było upiec je na patyku nad ogniskiem.

Ognisko udało mu się rozpalić kilkaset metrów dalej na małej polanie, ocienionej przez potężny dąb. Jeż nie smakował najlepiej, ale mięso dało się zjeść. Teraz piekł betki. Dopiero po wypaleniu się drew w ognisku, po jego wygaszeniu, Janusz udał się w dalszą drogę. Wędrował tak do południa, aż potok wyprowadził go na wielką polanę, na której Janusz zobaczył pasące się stado dziwnych zwierząt, podobnych do bydła domowego. Potężne, bo sięgające trzech metrów długości, a wysokie na prawie dwa metry, pokryte czarnym futrem byki oraz znacznie niższe, rdzawobrunatne krowy. Cielęta odróżniały się jaśniejszym kolorem futer od swoich matek. Rzucało się w oczy, że byki miały bardzo dziwnie ukształtowane rogi – rozchodziły się one na boki i wyginały do przodu. Janusz nigdy takich rogów nie widział.

Długo stał, zafascynowany tym widokiem, i odruchowo szukał wzrokiem jakichś opiekunów tego stada, ale ich nie znalazł. Nagle uświadomił sobie, że to są prawdopodobnie tury. Przypomniał sobie, że ostatni w Polsce tur został ubity w roku 1627, zatem fala czasu przeniosła go we wcześniejsze lata lub wieki. Postanowił obejść stado, więc skręcił w lewo i zatoczył olbrzymie koło wokół zwierząt, starając się ich nie spłoszyć. Za kilkanaście minut znowu był sam, jeśli nie liczyć drobnej zwierzyny i ptactwa.

Wędrował tak do zmroku. W czasie marszu uzbierał kilkanaście jaj ptasich. Co prawda były one małe, ale może da się je ugotować w popiele ogniska. Miał też sporo grzybów, a i jagód się najadł. Szukał teraz miejsca na nocleg i znalazł takie. Przed nim wyrastał olbrzymi, rozłożysty dąb z potężnymi konarami. Kiedy podszedł bliżej, ujrzał, że na wysokości pięciu metrów nad ziemią jest w drzewie dziupla z dużym otworem. To mogło być dobre miejsce na schronienie, trzeba tylko zbadać, co się w tej dziupli kryje. Wdrapał się na drzewo, wykorzystując do tego celu niżej wyrastające gałęzie. Zajrzał ostrożnie do środka. Na szczęście była pusta i na tyle obszerna, że dałoby się w niej przenocować. Zakrzątnął się teraz koło tego, zszedł z drzewa, naciął paproci i wymościł dziuplę, później zabezpieczył gałęziami jej otwór wejściowy. Teraz można się zająć roznieceniem ognia.

Jajka wsunięte w gorący popiół ugotowały się na twardo, grzyby upiekły się na ogniu i można było przystąpić do kolacji. Kiedy zapadły ciemności, zgasił ognisko, wdrapał się na dąb i zaległ w obszernej dziupli.

W nocy przyszła ulewa, toteż Janusz bardzo się cieszył z suchego schronienia. Czuł się tu też bezpiecznie, ponieważ żaden wilk na drzewo nie wejdzie, no chyba że niedźwiedź lub ryś, ale po co?

Ranek zastał go śpiącego w dziupli, chłopak spałby dłużej, ale zbudził go jakiś hałas. Rozespany, trochę nieprzytomny, wyjrzał ostrożnie przez otwór, chwilę wodził wzrokiem dookoła, aż naraz zastygł ze zdumienia. Polanę objęły we władanie żubry. Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że były one o wiele większe od spotkanych w dniu wczorajszym turów. Zwierzęta były niespokojne, stare byki otaczały właśnie kołem samice z młodymi. Wyglądało to tak, jakby stado się przed kimś broniło. Nagle rozległ się krzyk i w polu widzenia Janusza pojawiły się jakieś ludzkie postacie. Ludzie ci nie byli wysocy, lecz ich krępe, odziane w skóry sylwetki emanowały siłą. Każdy z nich miał włócznię lub nawet dwie, niektórzy trzymali także w rękach łuki.

Z zapartym tchem oglądał rozgrywające się przed jego oczami widowisko. Łowcy (Janusz naliczył ich sześciu w polu widzenia) starali się spłoszyć stado lub je rozdzielić. Poleciały oszczepy, wszystkie trafiły w jedno ze zwierząt – młodego byka, który wysunął się przed zwierzęcy krąg. Zwierzę zaryczało i padło na ziemię. Teraz myśliwi użyli łuków, poleciały strzały i znowu jedno ze zwierząt zostało trafione. Lecz nie padło. Wtedy do szarży ruszył przywódca stada. Pochylił ogromny łeb i wpadł na myśliwych. Ci rozpierzchli się na boki, lecz żubr nie zaprzestał pościgu, po chwili przyłączył się do niego drugi samiec.

Łowcy mieli zapasowe włócznie, użyli ich w obronie, wysuwając je przed siebie. Jeden z łowców wbił włócznię w grzbiet żubra, lecz nie zrobiło to na ogromnym zwierzęciu widocznego wrażenia. Odwrócił się raptownie i błyskawicznie wpadł na łowcę, unosząc go rogami w górę i podrzucając. Człowiek zwalił się bezwładnie na ziemię, żubr pognał do niego, pochylając rogaty łeb. Towarzysze łowcy próbowali odwrócić uwagę zwierzęcia, lecz ten nie dał się odciągnąć od ofiary. Niefortunnemu myśliwemu groziła śmierć.

Janusz już wcześniej sięgnął po karabin, zarepetował go i ustawił przełącznik na ogień pojedynczy. Teraz błyskawicznie wystawił lufę z dziupli i kiedy byk ustawił się przez moment bokiem do niego, wycelował do zwierzęcia i pociągnął za spust.

Huk wystrzału rozbrzmiał głucho w dziupli, zwierzę, trafione karabinową kulą, zatrzymało się, jego tylne nogi zaczęły drżeć i po chwili osiadł na ziemi w odległości dwóch kroków od leżącego człowieka. Jego towarzysze odciągnęli go dalej, inni dobili żubra. Drugi byk pognał w stronę myśliwych i Janusz musiał strzelić po raz drugi. Trafił tym razem w głowę zwierzęcia, które zwaliło się natychmiast na ziemię. Stado żubrów, przerażone tym widokiem, rozpierzchło się i pognało w las, nikt go nie ścigał.

Łowcy zatrzymali się, przestraszeni hukiem oraz upadkiem zwierzęcia. Wyciągnęli włócznie z ciała ubitego na początku żubra i zbiegli się do siebie, przyjmując postawę obronną. Było ich dziewięciu. Rozglądali się bacznie dookoła, nie byli pewni, co się właściwie stało, bali się jednak, co było widoczne w ich ruchach.

Żołnierz postanowił się ujawnić. Wychylił się z dziupli i krzyknął do myśliwych. Ci oniemieli, widząc w otworze człowieka. Janusz, machając ręką, zszedł na dół. Na głowę włożył hełm, karabin trzymał pod pachą, gotowy do strzału. Wskazał ręką leżącego na ziemi żubra i pokazał na siebie. Później wskazał na nich i zrobił ruch ręką, dając do zrozumienia, że daruje im tego żubra. Gest był zrozumiały, lecz łowcy nie wiedzieli, w jaki sposób zwierzę zostało ubite i kim jest ten nieznajomy człowiek. Przyjął postawę wyczekującą i stał tak przez chwilę, wpatrując się bacznie w tych ludzi. Zauważył przy tym, że ich nogi obute były w skórzane niby-buty, a raczej były owinięte skórami; trzech miało na nogach łapcie, wykonane prawdopodobnie z łyka.

Po dłuższej chwili, kiedy nic się działo, z grupy łowców wyszedł jeden z nich, prawdopodobnie przywódca, odłożył na ziemię włócznię i zbliżył się do Janusza. Chłopak powiesił karabin na ramieniu, znał taki komandoski sposób do natychmiastowego użycia karabinu bez zdejmowania go z ramienia, wystarczyło tylko odpowiednio go przekręcić. Myśliwy był niższy od niego, mógł mieć około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Był za to mocno zbudowany, spod okrywających go skór widać było silnie umięśnione ciało, także jego ręce pokryte były węzłami mięśni. Powiedział coś do Janusza, ale ten go nie zrozumiał, czemu dał wyraz, kręcąc głową. Przywódca przeszedł na język migowy, Janusz starał się zrozumieć jego gesty. Później sam w podobny sposób udzielał odpowiedzi.

Rozmowa trwała długo, ale zakończyła się zaproszeniem Janusza do obozu łowców. Chłopak skinął głową na znak zgody i wtedy przywódca cofnął się do swoich. Coś im tam powiedział i ci przystąpili do oprawiania zwierząt. Ku zaskoczeniu Janusza, posługiwali się przy tym nożami oraz siekierkami metalowymi i kamiennymi oraz takimi zrobionymi z rogu. Chcąc im ułatwić pracę, wyjął swój bagnet z pochwy i przecinał nim co bardziej twarde ścięgna i kroił mięso. Jego narzędzie wzbudziło zainteresowanie łowców, pokazywali na nie i próbowali dotykać. Janusz dał im bagnet do obejrzenia, później go odebrał. Największe zaskoczenie myśliwych wywołał brak rany na ciele drugiego zastrzelonego żubra. Mały otwór w jego głowie nie kojarzył się im z żadną znaną im bronią. Patrzyli ze zdziwieniem i obawą na nieznajomego. Ten udawał, że nie jest nikim szczególnym, jednocześnie zastanawiał się, co będzie dalej.

Myśliwi wypatroszyli powalone zwierzęta, wybrali serca, wątroby oraz nerki, wykroili żołądki, a później poćwiartowali tusze. Łowy były udane, ponieważ zostały ubite trzy duże żubry. Janusz zastanawiał się, w jaki sposób łowcy zabiorą tę całą zdobycz, ale ci wiedzieli, jak się do tego zabrać. Kilku z nich sporządziło nosze ze ściętych kamiennym toporem drzewek i nałożyło na nie mięso. Teraz byli już gotowi do wymarszu. Okazało się jednak, że nie udało się zabrać za jednym razem całej zdobyczy, dużo mięsa jeszcze pozostało. Z tego powodu na jego straży pozostawiono dwóch mężczyzn, siedmiu wraz z przywódcą wyruszyło na południe. Przywódca gestem zaprosił Janusza do przyłączenia się do grupy. Chłopak zgodził się na to.

Marsz trwał długo, bo prawie dwie godziny. Janusza szokowała siła i wytrzymałość tych mężczyzn, nie zatrzymywali się wcale, nie narzekali, tylko szli za swoim przywódcą, niosąc na noszach ciężar, którego nie udźwignęliby przeciętni ludzie z jego epoki. Mężczyźni znali dobrze drogę, znajdowali jakieś zwierzęce ścieżki, omijali leśne jeziorka, zdradliwe bagna czy też moczary, czasami płoszyli jakąś zwierzynę, najczęściej sarny i zające.

Wreszcie las skończył się i grupa wychynęła na dużą polanę. To był kres wędrówki. W oddali rozlewało swe wody sporej wielkości jezioro, a na nim, na wyspie, w bliskiej odległości od brzegu widać było obwałowania, kryjące jakąś osadę. Nad wodą unosiły się stada rybitw i innych wodnych ptaków.

Kiedy grupa wkroczyła na polanę, powitał ją donośny krzyk i kilka postaci pobiegło w ich stronę; po chwili ludzie ci byli już przy myśliwych. Janusz rozglądał się ciekawie. W jeziorze kąpały się dzieci, inne biegły w ich stronę, widoczne były kobiety, ubrane w długie, białe giezła i spódnice (później się dowiedział, że zwały je zapaskami). Niektóre okrywały ramiona narzutkami. Za chwilę padły jakieś pytania, odpowiedzi, widoczne było zadowolenie wyrażane w głosie i gestach tych ludzi. Janusz co prawda niczego nie rozumiał z wypowiadanych słów, lecz wzbudzał powszechne zainteresowanie przybyłych. Fakt ten potwierdził przywódca, który wskazując na nieznajomego, mówił coś do tłoczących się koło myśliwych gapiów.

Cała grupa